Wanda Henryka Lewandowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Lewandowska, moje nazwisko rodowe Radziejewska.

  • W jakiej dzielnicy pani była w czasie Powstania?


W czasie Powstania Warszawskiego mieszkałam z rodziną przy ulicy Karolkowej, [blisko] ulicy Żytniej, daleka Karolkowa, bliżej ulicy Gibalskiego.

  • W którym roku się pani urodziła?


Urodziłam się w 1935 roku, tak że miałam wtedy dziewięć lat.

  • Proszę opowiedzieć o swoim miejscu urodzenia.


Urodziłam się w Warszawie przy ulicy Dzielnej. Mój ojciec był piekarzem, mama przy rodzinie, bo wtedy tak właśnie było, że kobiety wychowywały dzieci i zajmowały się domem. No, dom był bardzo pogodny, rodzinny, zawsze u nas ktoś był, zawsze moja mama (świetna kucharka w ogóle) gotowała. Było przyjęte już, że w niedzielę był rosół z makaronem, jak to się mówi, własnej roboty. Pyszny. Pamiętam, że pyszny, ale miałam brzydki zwyczaj, że próbowałam – to był początek wojny, to miałam cztery, pięć lat prawie – wkładałam rączkę do talerza gości po prostu. No, to było troszeczkę takie niestosowne.

  • Czy miała pani rodzeństwo?


Tak, oczywiście. Moja siostra, o dwa lata starsza, Jadwiga i później, w trzydziestym dziewiątym, w marcu, urodził się mój brat, Janusz. Ale przed wybuchem wojny to była taka znajoma, pani Maria, ona pracowała w Teatrze Polskim. No i nie pamiętam, jaka to sztuka miała być wystawiona, ale chodziłam tam na próby, bo miałam wystąpić w tej sztuce jako dziecko, które żegna umierającego ojca. No, jedna z prób to się skończyła wielkim płaczem z mojej strony, bo jak zobaczyłam mojego ojca – on ucharakteryzowany oczywiście był i wyglądał przerażająco – ja się rozpłakałam. Tak że ci aktorzy tam mnie zaczęli nosić po garderobach, te wszystkie kostiumy, lalki mi pokazywali, żeby tylko uspokoić. I wojna przerwała ten mój, już poważny, występ.

  • Miała pani wtedy cztery lata.


No nie, ja się w styczniu urodziłam, to prawie pięć, można powiedzieć, stąd dużo rzeczy pamiętam. A w ogóle, ponieważ zawsze byłam takim dzieckiem… Do dzisiaj jestem ciekawa wszystkiego i analizuję każdą rzecz. To nie jest tak, że ktoś mi coś powie, a ja już ślepo przejmuję i tak dalej. Nie, ja muszę dotknąć, muszę sprawdzić i sama do tego muszę podejść, po prostu wyciągam wnioski z każdej sytuacji, tak że nie jestem taką marionetką, żeby mną kierować, narzucać jakieś tam historie. Po prostu jestem sobą, tak uważam.

  • Gdzie pani była z rodziną w czasie wybuchu wojny, 1 września?


W czasie wybuchu wojny byłam z rodziną w miejscu zamieszkania, to znaczy przy ulicy Karolkowej, tak to pamiętam. […] Ja nie wiem, nie mogę powiedzieć, czy to był [dokładnie] pierwszy dzień wojny, tylko pamiętam, że znajdowałam się wtedy na podwórku (o podwórkach to powiem, jak one wyglądały, to wszystko ciekawe). Pamiętam ten piękny dzień, naprawdę piękny, niebo było błękitne. I nagle do moich uszu doszedł dźwięk, warkot właściwie, samolotów. I ja jako ciekawska podniosłam głowę do góry, patrzę, a tam kilka tych samolotów wyrzuca jakieś przedmioty. Nie wiedziałam, co to jest. Szybko pobiegłam do moich rodziców z tego podwórka, żeby powiedzieć, żeby się podzielić tym, co tam się dzieje na tym niebie. No i właśnie dowiedziałam się, że to są bomby, że burzą domy, że ludzie giną. W ogóle zobaczyłam sąsiadów, zobaczyłam moich rodziców, którzy byli już podminowani tacy, zrozpaczeni, bo tu wszyscy reagowali na to, co się w ogóle zaczęło dziać. Ale czy to był pierwszy dzień wojny, to tego po prostu nie powiem.

  • Czy w czasie bombardowań podczas pierwszych dni schodziliście państwo do piwnicy, czy w tych pierwszych dniach byliście w mieszkaniu?


To znaczy te pierwsze dni to jak gdyby – tak ja sobie tłumaczę – to było takie zaskoczenie, bo nikt nie spodziewał się, jakie mogą być skutki, dopiero później się widziało te zburzone domy, trupy. No, w ogóle to było nieprzyjemne i może nie było jeszcze tak wszystko zorganizowane. Bo przecież Warszawa była bez przerwy, można powiedzieć, atakowana z góry, tak że później były alarmy. Jak zbliżał się taki alarm bombowy, to ostrzegały przed tym alarmy, syreny wyły niesamowicie. To były takie dźwięki okropne, że wpływały w ogóle na psychikę, na wszystko, że człowiek stawał się jakiś taki… W każdym razie wtedy wszyscy schodziliśmy do naszej piwnicy albo po przeciwnej stronie naszego domu był taki stary budynek, nie wiem do czego służył, bo teraz już go nie ma, już tam jest nowe osiedle, już inaczej wygląda nawet ta ulica – tam była właśnie piwnica, taka dobrze wybudowana, taki właściwie schron i tam właśnie przebywaliśmy, aż to wszystko się uspokoiło. No ale alarmy się odbywały tak samo w nocy.

  • No właśnie. Miała pani pięć lat. Jak pani to odbierała, jak pani reagowała? Z przerażeniem, z ciekawością?


No właśnie mnie się wydaje, że u mnie to ta ciekawość jednak zwyciężała. Nie odczuwałam jakiegoś takiego strachu jak na przykład moja siostra, ona normalnie płakała. W naszym mieszkaniu był obraz Matki Boskiej Karmiącej, obie klękałyśmy i się modliłyśmy przed tym obrazem, ale ja modliłam się tylko, a ona modliła się i płakała. Po prostu ona to wszystko inaczej odbierała.

  • Ona była dwa lata starsza.


Tak, o dwa lata była starsza ode mnie. Ale mi się wydaje, że ja tak w ogóle bardziej wszystko jakoś… Może dlatego, że tak potrafię, że jestem ciekawa wszystkiego i że potrafię analizować każdą sytuację, muszę przeanalizować, no nie wiem. Tak tłumaczę to.

  • Wspomniała pani, że chce opowiedzieć o podwórkach, które były ciekawym miejscem.


No właśnie. Może powiem, że tak: mieszkałam w takim nowym, można powiedzieć, bloku, bo to nie był jakiś taki stary dom, tylko nowy. Miał dużą [bramę], zresztą tak wyglądały te domy przedwojenne, że miały duże bramy. Posiadały takie duże wejściowe bramy z drewnianymi drzwiami, na noc były zamykane (dozorca był). Te bramy były przelotowe, tak że z ulicy można było przejść na podwórko z drugiej strony domu, a po lewej i po prawej stronie były wejścia do klatek schodowych. My wtedy mówiliśmy na to korytarze, no i że ja mieszkałam, na przykład, „po lewej stronie bramy” czy coś takiego. No i te podwórka były takie betonowe, miały – mówię, co zapamiętałam – śmietnik drewniany, fajny, taki duży, z taką drewnianą klapą, no i oczywiście drewniany trzepak. On nie tylko służył do trzepania dywanów, ale dla nas, dzieci, bawiłyśmy się tam na tym trzepaku – różne rzeczy wymyślałyśmy i tam się bawiłyśmy. No i każde podwórko [miało] ogrodzenie siatką drucianą, ale ona nie była wysoko, tak że my skakałyśmy na drugą posesję. Ja często sobie porwałam nowe sukieneczki, później bałam się pójść do domu, żeby moja mama nie krzyczała. Tak że moja siostra wynosiła jedzenie, żeby mnie udobruchać, żebym w końcu przyszła już do domu. Moja mama bardzo była dzielną kobietą, dbała o nas niesamowicie. Zawsze mieliśmy, naprawdę w tych trudnych czasach wszystko mieliśmy. Później może opowiem, jak dojdziemy do pewnych sytuacji, że był taki ciężki rok.

  • Który rok był taki ciężki?


To było chyba wtedy, kiedy Niemcy już ponosili klęski na froncie wschodnim. Brakowało wtedy wszystkiego, a zimy były tak wtedy mroźne, że nie wiem. Tak że my wtedy to normalnie w ubraniu, mimo że mieliśmy takie piecyki rozpalone, one się nazywało kozami, przy tych kozach siedzieliśmy wszyscy, bo było bardzo zimno, bo nie było opału, nie było czym palić. Mało tego, i z żywnością był wtedy kłopot. Pamiętam, że mój ojciec, ponieważ pracował jeszcze w piekarni, to przynosił takie ciasto nieupieczone i na blacie tych piecyków piekliśmy to ciasto i jedliśmy. I to był ciężki rok, pamiętam. A tak, jeżeli mogę powiedzieć, jak zapamiętałam w ogóle te wcześniejsze lata, nawet okupacji, to były… Znaczy jak już powiedziałam, moja mama była bardzo zapobiegliwą osobą, bardzo zaradną, tak że u nas w domu niczego nie brakowało, ale to, co nas otaczało… Przecież po każdym bombardowaniu było tyle nieszczęść i tak dalej, było tyle rodzin pozbawionych dachu nad głową, no i te dzieci, które po prostu żebrały, one nie miały…

  • Pani widziała te dzieci?


Oczywiście, bo one przychodziły, one przychodziły. Mimo że mnie niczego nie brakowało, z uwagi na to, że moja mama taka była, to ja byłam po prostu poruszona tym wszystkim, co się działo na zewnątrz, a się działo bardzo dużo, naprawdę. W ogóle my dzieci – ja nie wiem, czy to można jakoś [opisać] – właściwie to na co dzień stykałyśmy się ze śmiercią i ze wszystkim. A ponieważ ja wszędzie wchodziłam, gdzie tylko [można]… Nawet mama mnie ostrzegała, żebym nie była taka odważna, a ja wybiegałam i patrzyłam. I któregoś ranka wyszłam z domu, zawsze się oddalałam, patrzę, leży młody mężczyzna, zabity oczywiście. Była już godzina policyjna wprowadzona, nie wolno było wychodzić, okna trzeba było na noc roletami ciemnymi zasłaniać. [Jeszcze były] takie wcześniejsze rygory, które były nałożone, że nie wolno było słuchać radia, ale mój ojciec pomimo tych zakazów kładł się na ziemi, pamiętam, i to radio gdzieś tam umieszczał, żeby głowę mieć przesuniętą tak blisko, żeby mógł jeszcze te wiadomości odsłuchiwać. Ale później to też było wszystko pod karą śmierci.

  • Jakie pani jeszcze obrazy zapamiętała z pierwszego okresu okupacji?


Z tego okresu okupacji to właśnie najbardziej mnie się utrwaliły te dzieci, które…

  • Czyli to były żydowskie dzieci?


Tak, ponieważ ja z moją mamą później często wychodziłam… Później powiem o tym Kercelaku sławnym, tym bazarze, bo to ciekawe jest. Już go nie ma, szkoda, bo to był bardzo duży bazar, podobno nawet największy w Europie na te czasy, ale…

  • Może pani opowie o tym teraz, żeby nam to nie umknęło.


Ponieważ ja z mamą często wychodziłam na zakupy i właśnie był koło nas, niedaleko, bo tak gdzieś w obrębie [ulic] Okopowa, Wolska, Żelazna, […] był bazar zwany Kercelakiem. To był słynny bazar, naprawdę, tam wszystko było. Naprawdę tam wszystko było. Ja jeszcze miałam takie zdarzenie na tym Kercelaku. Przyjeżdżał tam taki dostawca kwasu, taki kwas do picia… No, Polacy są narodem naprawdę bardzo zaradnym, w każdej sytuacji potrafią sobie poradzić. Robiono też takie różne kwasy, napoje do picia, które nazwano kwasem. Teraz też nie wiem, czy nie ma coś takiego. No i właśnie dostawca przyjeżdżał wozem konnym, ale ten koń miał kaganiec zawsze na pysku. I wtedy akurat ja nawet nie zauważyłam dokładnie, że on ma ten kaganiec zdjęty, a ponieważ bardzo lubię konie, bo mój ojciec był zapalonym wyścigowcem, tak że mi się to trochę udzieliło i kocham do dzisiaj konie, no i właśnie doszłam do tego konia. Moja mama akurat robiła zakupy, a ja podeszłam do tego konia, żeby go pogłaskać. No i go pogłaskałam oczywiście. A ten jak się nie odwróci, nagle tą wielką paszczą (tak powiem, bo to jest delikatniej) owinął mi całą moją twarz – ja do dzisiaj pamiętam jego żółte zęby, takie duże. No i oczywiście ten właściciel od razu pobiegł, ludzie zaczęli krzyczeć, a ja stałam zdziwiona, bez lęku, bez niczego. No, trochę zdziwiłam się, że tak ludzie reagują, bo ja uważałam, że on mnie się tylko chciał odwdzięczyć za to, że go pogłaskałam. Jak ja chodziłam z moją mamą, no to przecież nie tylko [blisko], to i na Starówkę, i jeszcze tam [gdzieś], nie pamiętam, w każdym razie widziałam te wszystkie zburzone domy. A w ogóle po takim nalocie to się widziało te łuny na niebie, to wszystko, to było naprawdę przerażające. I te dzieci później – te dzieci, które chodziły i żebrały, mnie było bardzo szkoda. No, oczywiście wszyscy pomagali. A jeszcze następna sytuacja to była właśnie, jak wybudowali getto dla Żydów. A czy mogę opowiedzieć o tym, co się działo w naszym domu?

  • Oczywiście. Kiedy to się działo?


To znaczy wszystko się działo przed Powstaniem, mniej więcej tak jak postępowała okupacja, pierwszy rok, drugi rok. No, na początku było jeszcze jakoś znośnie, przynajmniej dla mieszkańców, bo przecież już wiemy, że podziemie działało, że były jakieś akty przeciwko okupantom i tak dalej, ale tak samo przychodziły wieści o różnych mordach, o rozstrzeliwaniach, ciągle jakieś listy były wywieszane na domach, o rozstrzelanych ludziach. Po prostu ludzie, nawet nieznajomi, mówili o różnych wypadkach, nawet z ich rodziny, że ktoś tam zginął, że został zastrzelony czy tam umieszczono go gdzieś, czy wywieziono go (wtedy się mówiło „do Oświęcimia”, nie mówiło się „Auschwitz”). Tak mówię, jak było. Tylko się mówiło: „Do Oświęcimia cię wywiozą”. „Wywiozą cię – jak coś nie zrobisz – na roboty do Niemiec”, czy na Pawiak. Przecież to więzienie na Pawiaku było.

  • Mówi pani, że chciała pani opowiedzieć teraz o sytuacji domu, w którym pani mieszkała, tego całego budynku.


[…] To zacznę może od tego korytarza, w którym ja mieszkałam z rodziną. Więc tak: po przeciwnej stronie naszego mieszkania mieszkała rodzina żydowska. Oni mieli bardzo dużo dzieci, taką gromadkę dzieci. Ja tam lubiłam chodzić do nich. Ja zresztą odwiedzałam wszystkich sąsiadów, taka byłam. No i właśnie do nich też lubiłam chodzić, dlatego że tam wisiał na ścianie, pamiętam, duży obraz przedstawiający jakąś [scenę]. Dokładnie nie wiem, czy to było stworzenie świata, w każdym razie scena biblijna. Ten obraz był duży i ja tak siadałam wtedy na krzesełku i wpatrywałam się w tą scenę. Ona mnie tak fascynowała, że nie wiem. To trwało jakiś czas, ale któregoś dnia moja mama mówi: „Słuchajcie, już do mieszkania tej rodziny żydowskiej wprowadzili się następni lokatorzy”.

  • Czy pamięta pani, jak ta rodzina żydowska się nazywała?


Wiem, że na literę „W”. Na „W”, Wolfo… coś takiego było, ale nie pamiętam. Chociaż niektóre nazwiska to mnie się utrwaliły. No i właśnie wprowadziła się wtedy nowa rodzina Polaków, na przykład, państwo Mączkowie, bo tak się nazywali, i oni mieli dwie córki. Jedna w wieku mojej siostry, Krysia, a druga, Danka, w moim wieku. Myśmy się później zaprzyjaźniły i dalsze losy też były z nimi [związane]. No i właśnie później dopiero, jak wybudowali to getto, ja sobie to jakoś właśnie przez to, że mam taki umysł analityczny, wytłumaczyłam, dlaczego oni nagle się wyprowadzili. Okazało się, że trafili po prostu do getta.

  • Czy pani kiedykolwiek ich spotkała później?


Nie.

  • Nigdy.


Nigdy. Tak że na pewno zginęli, na pewno. […] Jak zaczęłam, to może powiem o tym getcie. Na końcu naszej ulicy wybudowano taki dwumetrowy albo nawet i wyższy mur z czerwonej cegły. Później okazało się, że to właśnie ten mur zamyka getto, które się ciągnęło aż na Nowolipki, aż pod Sądy. Kiedyś się wybrałam, bo lubiłam tak chodzić, poszłam w kierunku Sądów. Tam oczywiście te Sądy były zagrodzone, bo tam było getto. Ja patrzę, a tam stoją chyba ze cztery szubienice, a na tych szubienicach są powieszeni ludzie, tak wisieli. To było nieprzyjemne wszystko. No i wracając do tego muru przy naszej ulicy, to z czasem powstała taka dosyć duża dziura, taki otwór, i tam dzieci żydowskie przychodziły po jedzenie. Ale jak na przykład słyszę, że warszawiacy… Bo powiem teraz o warszawiakach – nie będę mówiła o wszystkich Polakach, tylko powiem o warszawiakach, tam gdzie mieszkałam, to, co widziałam.

  • No właśnie, to co pani widziała?


Jeżeli się mówi, że warszawiacy, że Polacy w ogóle nie pomagali Żydom, to jest tak wielka niesprawiedliwość, naprawdę wielka niesprawiedliwość. Bo warszawiacy pomagali, przynosili jedzenie i tak dalej. To było na mojej ulicy, ale przecież w innych miejscach tak samo miały miejsce takie rzeczy. Aha, jeszcze wychodziły w tym czasie takie zeszyty, w których opisywano losy takiego jednego dziecka żydowskiego, on miał na imię Szmulek. I te zeszyty wychodziły codziennie. Ja się nie mogłam doczekać, bo już nie wiedziałam, co się dzieje z tym Szmulkiem. Tak że to było naprawdę takie… Emocjonalnie na pewno wszyscy byli związani z tym, co się dzieje, i naprawdę pomagali. Naprawdę pomagali, a przecież to wszystko było z narażeniem życia.

  • Proszę powiedzieć o tych zeszytach, które się codziennie ukazywały.


Nie wiem, kto wydawał te zeszyty. Na formacie A4 mniej więcej to było, no i właśnie opisywane były losy tego Szmulka. Akurat bohaterem było to dziecko żydowskie, [chłopiec], który z narażeniem życia, dla swojej rodziny, braci, sióstr, mamy, taty wychodził nawet na zewnątrz, żeby to pożywienie donieść do getta.

  • Jak można było zdobyć te zeszyty?


Nie wiem.

  • Były u pani w domu?


To znaczy, nie wiem, jak to się zdobywało, ale one trafiał do mnie. […] Poza tym jak mówię, już konspiracja istniała, przecież nie o wszystkim mówiono. Ale jeszcze powiem, na trzecim piętrze – to [dopiero] teraz jestem pewna – ktoś należał do konspiracji, […] bo nawet ta osoba, która jak uważałam, że musi być, [to znaczy] nie ona, bo to kobieta, ale jej mąż, dajmy na to, no to dużo wiedziała. Dużo wiedziała i na przykład w dniu Powstania Warszawskiego nas po prostu wygoniła do domu, żebyśmy nie siedziały na ulicy, nie bawiły się i tak dalej. Bo ta moja ulica była tak spokojna, że można było w piłkę grać na jezdni. Tak że tam tak było spokojnie, że nie wiem.

  • Czy pamięta pani nazwisko tych pań?


Nie, tego nie pamiętam. Nie pamiętam. Ale po wojnie moja rodzina spotkała się z [nimi]. To były dwie siostry, zamężne, tak że taka rodzina. Dwie siostry z mężami, ale nie pamiętam nazwisk już. W każdym razie jeszcze powiem o jednej rzeczy – nazwiska nie pamiętam, ale twarz tego mężczyzny pamiętam do dzisiaj – on właśnie był w konspiracji na pewno. Mieszkał dwa bloki dalej od nas i zawsze brał moją siostrą, oczywiście za wiedzą moich rodziców. Oni wiedzieli o tym, że on idzie na jakieś spotkanie czy coś takiego, na zebranie do innego mieszkania. Żeby [bezpiecznie] przejść przez ulicę, że [niby] ma rodzinę, dzieci, a nie miał, no to brał moją siostrę za rączkę i szli. Nie wiem dokładnie, bo to moja mama i mój ojciec byli w to wtajemniczeni, ja osobiście już nie wiedziałam o tym.

  • Kiedy zaczęła pani chodzić do szkoły?


Do szkoły to poszłam dopiero w Drohobyczu, ale to już dalsza historia.

  • Czyli w czasie okupacji pani nie chodziła do szkoły.


No nie, nie kojarzę. Opowiem dalej, ale jeszcze wrócę może do tego Kercelaka, że to był taki bazar, na którym naprawdę wszystko można było dostać, dosłownie wszystko. Moja mama prowadziła taką zdrową kuchnię i w ogóle, to warzywa [były], kurczaki, kury, gęsi, kaczki, nawet raki, pamiętam, takie czerwone, a później, jak się ugotowało, to zielone były. To wszystko było dostępne. Groszek zielony. Teraz taki drogi ten groszek…

  • Jednym słowem, jak się miało pieniądze, to na Kercelaku można było wszystko kupić.


Wszystko można było kupić.[…] Aha, mówiłam o tej mojej mamie, że ona była bardzo zaradną kobietą. Była nieduża, o ile chodzi o wzrost, a była bardzo zaradna, pomysłowa i w ogóle, i cieszyła się autorytetem sąsiadów. A w ogóle to tak: mój ojciec pracował w piekarni, a moja mama na początku, jak powiedziałam, zajmowała się domem i dziećmi, ale już w czasach okupacji nie było tak różowo, no bo jeszcze przed wojną to, co jeszcze pamiętam, to pensja mojego ojca wystarczyła na to, żeby żyć, i to żyć normalnie, tak uważam. Mało tego, nikt się nie zadłużał.
No i jeszcze muszę o jednej rzeczy powiedzieć, że przywiązywano wagę do niedzieli. Niedziela była takim dniem świątecznym. Trzeba było się ubrać ładnie, buty wyczyszczone, jak pamiętam, ojca, on musiał być odstawiony i tak dalej, i dopiero wychodziło się na zewnątrz. Przywiązywano taką wagę do tego wszystkiego, żeby jakoś wyglądać. No i właśnie w czasie okupacji to moja mama pomagała mojemu ojcu, handlując różnymi [potrawami]. Miała różne pomysły, na przykład [robiła] pierogi. Zaraz po wojnie też to kontynuowała. Pierogi robiła, takie z serem, z mięsem, z kapustą, i na tym Kercelaku też mogła to sprzedać. Ludzie chętnie kupowali takie gotowe nawet posiłki, żeby zjeść. Aha, jeszcze moi rodzice [robili lody], to już mój ojciec troszeczkę pomagał, bo trzeba było na przykład takie lody zrobić – moja mama jeszcze handlowała lodami. Od ulicy Karolkowej to niedaleko jest Koło. Za takim wiaduktem to były choinki świerkowe, taki lasek nieduży i tam właśnie w niedzielę ludzie przyjeżdżali z wałówkami do tego lasku, żeby jakoś spędzić czas. I moja mama miała taki specjalny wózek, dwie bańki na lody i jeździła z nami w te choinki, jak się nazywało, i tam sprzedawała te lody. A nas była trójka, to mój brat siedział, bo on był maleńki, na wierzchu tego wózka, a my obok. A te lody to się robiło, pamiętam, budyń, cukier, jajka, no i trzeba było to zamrozić. Zamrażanie to było bardzo takie troszeczkę [trudne], bo trzeba kręcić było. Bańka była obłożona lodem i nawet taki lód był [dostępny]. Chodzi o to, że to wszystko było, nie szukało się tego. Jak mówię: i to było, i to było, i to było. Właśnie takim lodem okładało się te bańki i tak się kręciło, no to troszeczkę trzeba było się namęczyć. Tak że moja mama była uniwersalną kobietą, uważam, bardzo dzielną. Jestem pełna podziwu dla mojej mamy. No i właśnie chodziłyśmy z moją mamą często na miasto, no po to czy po jakieś tam [inne rzeczy]. Wiem, że chodziłam po mieście, nie siedziałam w domu. Nie to, że schowane te dzieci były w mojej rodzinie, nie.

  • Kiedy chodziła pani po mieście z mamą czy sama, to jak pani reagowała na widok Niemców na ulicach? Czy rodzice jakoś panią uczyli, jak ma się pani zachowywać?


Moi rodzice tylko upominali mnie, ostrzegali, bo ja wyjątkowo byłam wiercipiętą, lubiłam się oddalać dalej niż potrzeba. Prosili mnie, żebym się nie oddalała, ale nie czułam żadnego lęku przed Niemcami, jak przed niczym. Znaczy nie uciekałam, po prostu nie było we mnie jakiegoś strachu, żebym się bała. Ja tylko wiedziałam, że się źle dzieje. Jak patrzyłam na przykład na zwłoki tego młodego mężczyzny, na ludzi powieszonych, no to przecież widziałam. Jak czytałam zeszyty o tym małym żydowskim dziecku, a jeszcze dochodziły różne wiadomości z zewnątrz, że różnego rodzaju morderstwa mają miejsce, to ja byłam po prostu na to wszystko uczulona… A te wszystkie rygory no to się odczuwało. Jak mówię, najcięższy rok to był ten rok, który był związany z klęskami Niemców na wschodzie. No i te zimy były przecież wtedy ostre, trzeba było w ogóle dbać o opał, o to wszystko. A, powstały nawet takie piosenki, że… No bo mimo że ludzie cierpieli… Bo to nieprawda, że było cudownie, bo było naprawdę okropnie. Każdy dzień był niepewny, co się stanie, nie wiadomo. Nawet te naloty jak były, to nie wiadomo było, czy w nasz dom akurat nie uderzy bomba. Ale ja jako dziecko nie byłam świadoma tego wszystkiego.

  • Czy wiedziała pani o powstaniu w getcie? Czy jakoś zarejestrowała pani to jako dziecko?


Nie, właśnie tego momentu jakoś nie zarejestrowałam. Dlatego nawet jak napisałam te wspomnienia, to nie opisałam tego faktu, że wybuchło powstanie żydowskie, a nie będę powielała tego, czego w dorosłym życiu się dowiedziałam, prawda. Bo chodzi o to, jak ja reagowałam jako dziecko, na to, co widziałam. No i dlatego tylko mówię o tym, co widziałam jako dziecko, jak reagowałam na tego Szmulka, na to, co się działo na naszej ulicy, i że ta moja siostra jednak tam gdzieś chodziła.

  • Jak zareagowała pani i inne dzieci, jak sąsiadka kazała wam wracać do domu? To był 1 sierpnia 44 roku.


Dobrze, powiem tylko może jeszcze o tym, co się działo przed Powstaniem?

  • Bardzo proszę.


Dokończę ten wątek, jak już będzie ten dzień Powstania. Ale jeszcze przed tym to Niemcy, jak mówię, ciągle coś tam wymyślali (okupanci, jak to się mówiło), ciągle jakieś rygory. Ludzie nie byli pewni tego, co się następnego dnia może wydarzyć. A jeszcze takie głośniki były zainstalowane, zwane szczekaczkami, jakieś komunikaty, jakieś ostrzeżenia były tam nadawane. Ale zaczęli łapać ludzi na ulicach, po prostu.

  • Widziała pani takie łapanki?


Osobiście nie widziałam takiej łapanki, nie byłam przy takim zdarzeniu, ale z takiej łapanki właśnie mojego ojca wywieziono do Essen, do fabryki broni.

  • Pamięta pani, który to był rok?


To był rok ‘42 gdzieś chyba, tak. Zapamiętałam, dlatego że mama była akurat w ciąży z moją siostrzyczką Elżunią, która się urodziła i żyła tylko trzy miesiące. I to był ten ‘42 rok właśnie. […] Wrócę jeszcze do tego, jak mojego ojca złapano, ale chcę jeszcze powiedzieć o tym, że mimo że tak się działo, że tyle okropności… Bo naprawdę nie można sobie tego [wyobrazić]. Nawet jak ogląda się film, to nie oddaje czegoś takiego, jak się widzi, jak człowiek sam spojrzy na ten zburzony dom, na te łuny, na to wszystko. No to się nie da tak jakoś opisać wszystkiego. No i mimo tego wszystkiego, co się działo, to jednak warszawiacy zachowali swój humor, takie podejście. […] Przede wszystkim jeszcze muszę powiedzieć, że [warszawiacy] byli tak szarmanccy wobec kobiet, że już teraz się nie zdarza, żeby tak było. Tacy byli warszawiacy, lubili się bawić. Przecież okupacja była, działy się te różne rzeczy, ale życie toczyło się dalej, śluby się odbywały, różne imieniny, nie imieniny, ale to wszystko było w domach, w mieszkaniach.

  • Ale wracamy do pani wspomnień.


Aha, to do tej łapanki może?

  • Dowiedzieliście się, że ojciec został zatrzymany w łapance i wywieziony do Essen. Skąd wiedziałyście, że do Essen?


No bo przyszedł list. […] Ale chcę powiedzieć, że ja tak wszystkiego dokładnie to też nie wiedziałam. Ja tylko na przykład mogę powiedzieć, że ojciec wracał z pracy, akurat była łapanka i jego złapali. Ale zanim go wywieźli do Essen, to przebywał chyba przez parę dni na ulicy Skaryszewskiej. Ja tam chodziłam z moją mamą…

  • Widziałyście się z ojcem?


Tak. I też nie wiem, skąd moja mama akurat się dowiedziała, że mój ojciec jest na Skaryszewskiej, no ale wiem, że z moją mamą chodziłam. Moja mama paczki żywnościowe nosiła dla mojego ojca, odzież może mu dawała też, nie wiem. W każdym razie pamiętam mojego ojca w takim budynku, chyba trzypiętrowym, a on na ostatnim piętrze był i wyglądał do nas, coś tam mówił może, już nie pamiętam. W każdym bądź razie jego wywieźli do Essen i pracował w fabryce broni. Zaprzyjaźnił się z takim Niemcem, który był majstrem w tej fabryce, opiekował się tymi wszystkimi więźniami, no i tak się jakoś… Bo mój ojciec był bardzo kontaktowy, potrafił jakoś sobie zjednywać ludzi. Moja mama wtedy była w ciąży. Pamiętam ten moment, jak się dowiedziała, że mojego ojca złapano i będzie wywieziony, to rzuciła się na łóżko z wielkim płaczem. Ja nie wiedziałam, że już jest w zaawansowanej ciąży. Strasznie rozpaczała. No i później, jak Elżunia się urodziła, to żyła tylko trzy miesiące. Mój ojciec dostał urlop. To znaczy może było tak że wcześniej… No, na pewno było tak, bo moja mama jeszcze parę miesięcy chodziła w tej ciąży, zanim urodziła moją siostrę. Dostał urlop na pogrzeb mojej [siostry]. To było bliżej 1943 roku, gdzieś tak, no bo też nie od razu jego puścili. W każdym bądź razie on się ukrywał troszeczkę, nie od razu poszedł do pracy. Ten majster zaprzyjaźniony powiedział w ten sposób do niego – ponieważ mój ojciec miał na imię Jan, to zwrócił się po niemiecku, powiedział: „Johann, jak ty byś przyjechał tu z powrotem, to byś był wielkim głupcem. W Warszawie ma wybuchnąć Powstanie, 25 lipca, ‘44 roku”. Proszę mi uwierzyć, że tak było, to są słowa mojego ojca. Tak że ja dopiero później jak zaczęłam analizować, to jest wszystko tak złożone, to nie jest takie proste. No i właśnie mój ojciec przyjechał do Polski na ten urlop, na pogrzeb mojej siostry, ale już tam nie wrócił. I jaka ciekawa sytuacja. Po wojnie zupełnie przypadkowo mój ojciec spotyka się z tym Niemcem w Warszawie. Tak że niezbadane są wyroki boże.

  • Pamięta pani, w którym to mogło być roku, ile lat po wojnie?


Zaraz po wojnie.

  • A, zaraz po wojnie.


Tak, to mógł być rok ‘46, dlatego że mój ojciec wrócił dopiero w ‘46 roku, ale to dalsza historia. Ale wracając jeszcze do tego mojego dzieciństwa, dlaczego się w Drohobyczu znalazłam, też mogę powiedzieć.

  • Tak, ale idźmy po kolei. Jest teraz Powstanie…


Ale jeszcze to wszystko [działo się] przed Powstaniem.

  • W Drohobyczu pani była przed Powstaniem?


Tak, oczywiście.

  • To proszę powiedzieć.


Działy się jeszcze różne rzeczy, bo jak mówię, moja mama została właściwie z czwórką, bo Elżunia się urodziła, a moja chrzestna mieszkała w Drohobyczu. Ona była dobrze sytuowana. Nie wiem, nie będę się chwaliła, ale coś tam [miała] z tymi szybami naftowymi, że była rzeczywiście bogatą kobietą. No i tak się złożyło, że ona przyjechała do Polski, znaczy do Warszawy, nie do Polski, bo wszystkie te ziemie były okupowane, bo tam gdzie ona była, to wszystko, te Kresy i tak dalej, to należały do Polski kiedyś. I ona przyjechała akurat do Polski, zobaczyła, jaka sytuacja, ponieważ moją chrzestną była, to zabrała mnie do siebie.

  • Tylko panią?


Tylko mnie, a moja mama została z jeszcze z żyjącą Elżunią i bratem, i siostrą. A ja o tym, że Elżunia umarła, że ojciec wrócił, to się dopiero później dowiedziałam, bo byłam akurat w Drohobyczu. W Drohobyczu byłam około dziewięciu miesięcy. Tam to już była… O, właśnie, to trzeba powiedzieć, bo tam już była okupacja niemiecka, […] bo [wcześniej] Rosjanie zajęli pewną część naszego kraju. […] [W Drohobyczu] mieszkało bardzo dużo Ukraińców. […] Aha, i tam poszłam do szkoły. Tam poszłam do szkoły, [gdzie] panowały takie szlachecko-ziemiańskie tradycje. Jak ja miałam pójść tam pierwszy raz, te szlachcianki prowadziły szkołę polską, no to jak ja tam miałam pójść pierwszy raz, to moja ciotka powiedziała mi, jak mam się zachować, że jak wejdę, to mam powiedzieć „całuję rączki” i dygnąć. No więc tak zrobiłam. Tak że właśnie o to chodzi, że troszeczkę byłam przesiąknięta atmosferą tego okresu i do tej pory zresztą jestem. Tak że na pewno uczono mnie jakichś tam, no nie wiem… W każdym razie u ciotki znajdywałam jakieś bardzo stare książki, z okresów nawet i o powstaniu listopadowym. Ja sobie nie zdawałam sprawy z tego wszystkiego, ale to wszystko tchnęło czymś takim, co mi odpowiadało, co budowało jakoś moją psychikę i tak dalej. No i byłam też otoczona ludźmi, którzy zawsze się mną opiekowali.

  • Czyli to był taki dobry okres?


Dobry, z uwagi na to, że to na pewno wpłynęło na moje dalsze podejście do życia i tak dalej. Ale jak mówię, ta moja ciotka mnie upominała, żebym nie chodziła sama na rynek, żebym nie wychodziła do rynku, dlatego że Ukraińcy źle są do nas nastawieni, do Polaków. No i ja oczywiście sama tam się nie wypuszczałam, do szkoły chodziłam, koleżanki miałam, też taką zaprzyjaźnioną, ona przychodziła do nas. No i któregoś dnia moja ciotka wpada do domu, pamiętam, też rzuca się na łóżku ze szlochem wielkim. Ja nie wiedziałam, co się dzieje. Dopiero się później dowiedziałam, że była świadkiem, jak Ukraińcy rozbijali (no nie mogę mówić nawet o tym) polskie dzieci – trzymając za nóżki, główki tych dzieci rozbijali o ścianę. Nie mogę do dzisiaj o tym mówić, chociaż ja tego nie widziałam, ale ta ciotka to opowiedziała tak na żywo, bo ona była świadkiem tego wszystkiego. I ona dlatego tak wpadła wtedy, z taką rozpaczą i tak dalej.

  • Kiedy pani wyjechała z Drohobycza?


Gdzieś miesiąc przed wybuchem Powstania, chyba tak, dlatego że jeszcze pamiętam… Ponieważ moja ciotka zdecydowała się na przyjazd tutaj do Warszawy, ona cały ten swój majątek zwinęła, po prostu zapakowała w paki i to przychodziło tutaj do nas. I później, jak już wszystko to [przyszło], moja mama [schowała to] w piwnicy. Mieliśmy taką dużą piwnicę, kiedyś węgiel był w piwnicy i ziemniaki, i wszystko. Cały ten majątek zapakowany w te walizy, w jakieś kufry, schowane w tej piwnicy naszej, ale to może później opowiem.

  • Proszę opowiedzieć teraz.


Teraz? No właśnie, może powiem od razu, że jak już nas wysiedlili z Warszawy, to Warszawa była palona, spalona i w ogóle co się tu działo… Rabowano wszystko, co się dało, i niestety, ale i Polacy też brali w tym udział. Między innymi posądzamy takiego węglarza, który mieszkał jeszcze jakieś dwa bloki dalej, że on po prostu te piwnice wszystkie…

  • Penetrował, tak?


Tak, bo nic nie było, dosłownie nic nie było. Ten nasz dom został spalony, to jest inna rzecz.

  • Dobrze. I teraz przechodzimy do Powstania.


Ale jeszcze [opowiem], jak byłam w Drohobyczu. […] Pamiętam tylko, że wsiadałam z powrotem… Bo jeszcze moja ciotka uszyła mi taki płaszczyk nowy i krawiec na dworzec przywiózł ten płaszczyk, żebym ładnie wyglądała, i to było we Lwowie już, to nie wiem, jak [daleko] Drohobycz ma do Lwowa.

  • Od razu na dworcu we Lwowie, tak?


[…] To już był Lwów. I przyjechałyśmy właśnie do Warszawy, ciotka też się zdecydowała, z tamtym majątkiem i dalej.

  • Zamieszkała z wami?


Oczywiście, zamieszkała z nami. No i teraz tak, też pamiętam to jak dziś, ten dzień wybuchu Powstania Warszawskiego. Też był piękny dzień, naprawdę, słoneczny, cieplutko, bo to sierpień, 1 sierpnia. I moja mama oczywiście… A, właśnie. Mój ojciec poszedł do pracy, do piekarni, a moja mama poszła zanieść mu obiad.

  • No ale tata nie ukrywał się przed powrotem?


Ukrywał się na początku, bo on wcześniej przyjechał z tego… Bo moja siostra umarła chyba w ‘43 roku, tak że to troszkę upłynęło, a ja pojechałam do Drohobycza, jeszcze jak moja siostra żyła. Tak że gdzieś tak dziewięć miesięcy, no prawie rok byłam tam. Przyjechałam gdzieś miesiąc przed wybuchem Powstania, może trochę wcześniej. Tak dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że moja ciotka z całym dobytkiem później też dobrnęła do nas i już była z nami. No i teraz tak, w dzień tego Powstania Warszawskiego…

  • Czyli tata wrócił do pracy w piekarni, tak?


Tak, bo moja mama nie handlowała już. No może i handlowała, ale mnie nie było, to ja pewnych rzeczy też nie pamiętam, co się tam działo. W każdym bądź razie musieli się z czegoś utrzymywać. No i właśnie my, jak to dzieciaki, zawsze nas pełno było, jak nie na podwórku, to na ulicy, bo tam jeszcze w naszym domu bardzo dużo dzieci mieszkało, tak że… I tak pamiętam, wtedy przy domu po prostu od strony ulicy sobie taka gromadka nas siedziała, no i patrzymy, a nagle ta ulica taka spokojna… Jak mówię, w piłkę grałyśmy nawet tam, a tu nagle jakoś tak się zrobiło dziwnie. Tak dużo młodych ludzi zaczęło jakoś [się pojawiać]. Ale w ogóle jakiś dziwny ruch. Ludzie młodzi, w takich płaszczach, a to w butach długich takich. No ja jako dziecko, ponieważ byłam taka bardzo ciekawa wszystkiego, to byłam bardzo zdziwiona, co się dzieje. Ci młodzi ludzie, pamiętam, może to się wydać nieprawdopodobne, że ja mogłam i na to zwracać uwagę, ale widziałam radość u tych młodych ludzi. Widziałam, że idą jak gdyby po coś. No i tak siedzimy sobie pod tym naszym domem, przechodzi sąsiadka i tak mówi: „Dzieci, szybko do domu macie wrócić. Ale to szybko, żeby was tutaj zaraz nie było”. Ja byłam bardzo zdziwiona, czemu ona tak nas potraktowała, piękna pogoda, wakacje właściwie, a tutaj nagle mamy iść do domu, w domu siedzieć. No i dopiero później, godzina siedemnasta. Ja przynajmniej nie siedziałam cały czas w domu… Aha, w międzyczasie przyszedł ojciec z pracy. To już było popołudnie, a mojej mamy nie ma, nie przyszła, w ogóle nie ma jej. No i nie wiadomo, co się dzieje, a tu już zaczyna się coś dziać, pełno tych młodych ludzi w panterkach, te opaski biało-czerwone, biało-czerwone flagi od razu zawieszono. Ja jako dzieciak nie wiem, ale ja to przeżywałam wszystko, ja to przeżywałam naprawdę. I zaczęto budować barykady. Ludzie znosili, co mogli, żeby tylko ta barykada powstała. To było niesamowite, to był zryw. I wszyscy byli tak chętni, tak oddani. Jak ktoś psioczy na to, że Powstanie niepotrzebne, to ja mówię, w ogóle nie wiedzieli, co się działo w danej chwili, i nie wiedzieli, co ludzie przeżyli w czasie okupacji. Tylko mogą [tak myśleć] ludzie nieświadomi tego, co się wtedy działo. Tak że to był zryw ludności warszawskiej, naprawdę.

  • Kiedy mama się zjawiła?


Moja mama przyszła dopiero rano. No nie wiem, na jakimś stanowisku powstańczym widocznie zatrzymali, no bo to różne były rozkazy. No i właśnie rano już przyszła, no to już myśmy się uspokoili, wszystko już było, jak trzeba, bo już mama jest. Ale jak to Powstanie trwało, bo to parę dni trwało i widać było, że sukcesy odnoszą ci Powstańcy, nawet zdobyto czołg i naprawdę ludzie cywilni, ludność cywilna pomagała. To nieprawda, że nie pomagała. Mało tego, ludzie nosili jedzenie, wszystko. Moja mama, przecież ona była taka zapobiegliwa, ile ona gąsiorów miała, takie słoje duże z sokami, jakie zapasy żywności potrafiła porobić. Bo jeszcze muszę powiedzieć, że zanim wybuchła wojna, to ludzie szeptali między sobą, że pewno wojna wybuchnie i tak dalej. Tak że moja mama była bardzo zapobiegliwą osobą, naprawdę miała wszystko i my mieliśmy wszystko. No i właśnie… no, to była wielka radość, jak ten czołg został zdobyty na tej mojej małej ulicy Karolkowej, bo ona taka właściwie już przegrodzona ulicą Żytnią, dalej też ciągnie się Karolkowa, aż do Kasprzaka, to jest druga ulica, tylko ja mieszkałam na końcu tej ulicy.
No ale później zaczęły przychodzić złe wieści. Dlatego ja powiedziałam, że mieszkałam na bliskiej Woli, a zaczęły przychodzić wieści w dalekiej Woli, jak cmentarz katolicki i te różne cmentarze, że strasznie mordują ludzi, że tyle ludzi już zginęło i mordują, i w ogóle. No to moja mama razem z sąsiadami, to znaczy z państwami Mączków i z rodziną (oni mieli jednego syna, on był fryzjerem, taki otyły pan, i mieli jednego siedemnastoletniego syna), taka grupa nas, postanowiliśmy po prostu ewakuować się w kierunku Śródmieścia, tam gdzie jeszcze się walki toczyły, tam gdzie ewentualnie jeszcze było bezpiecznie. Bo to się działo na dalekiej Woli, to się zbliżało do nas, no i żeby nie spotkało nas to, co tamtych wszystkich mieszkańców… A potworne sceny się podobno działy. Tak że po prostu zaczęliśmy się w nocy [przygotowywać], postanowiliśmy opuścić nasze domy i udać się w kierunku Śródmieścia. Oczywiście przechodziliśmy pod osłoną nocy te posesje poszczególne (powiem, że nie posesje, tylko podwórka, bo te domy, te ulice nawet, domy, to było dzielone tymi podwórkami, tak że to będzie może bardziej czytelne). No i dobrnęliśmy do ulicy Wroniej i nagle… Zanim tam doszliśmy, to pamiętam, przechodziliśmy przez jakieś takie podwórko, ale tam była jakaś stróżówka i myśmy przez tą stróżówkę musieli przejść. I nagle, jak przechodziliśmy przez tą stróżówkę, to krzyk. Krzyk. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, czyj to krzyk, a to moja siostra wpadła do takiej piwniczki, może, ja wiem, metrowej. Bo w takich stróżówkach to przeważnie były piwniczki przykryte drewnianą klapą, ale tej klapy już nie było, ciemno było, a ona biedna wpadła do tej piwniczki. Oczywiście ten krzyk jej był niesamowity i ucichł, cisza się zrobiła. Zanim moja mama [znalazła] jakieś oświetlenie, jakieś coś, co oświetliło się miejsce… Patrzymy, a moja siostra szuka czegoś po tej ziemi. Ona jak wpadała, to zgubiła sandałek. Szukała tego sandałka i dlatego taka cisza nastąpiła. Moja mama [przedtem] przerażona: „Boże, moje dziecko, nie mam już dziecka”. No i dobrze, idziemy dalej. I znów następna niespodzianka. Wychodzi, ale to wybiega, jakiś mężczyzna, z takim nożem, no może on nie był taki długi, może mnie się tylko tak wydawało, że on taki długi, ale wybiega do nas i oczywiście trzeba było jego przekonać, on sam był wystraszony. No ale każdy bronił się, bo nie wiadomo było, na kogo się trafi. On nas nawet poinformował, że dalej to nawet nie uda nam się przedostać, tak że zatrzymaliśmy się w takim niespalonym domu, takim dobrym jeszcze. Tam były tylko szyby powybijane, piwnica była wspaniała, obmurowana, bardzo dobra. Tam byli jeszcze inni uciekinierzy, jak ja mówię.

  • To było na tej ulicy Wroniej, tak?


Tak. Na ulicy Wroniej, tam właśnie się zatrzymaliśmy.

  • No i jak długo byliście?


No, parę dni. Oczywiście pełna organizacja. Moja mama chyba była główną organizatorką, jak zawsze wszystkiego, i taki podział ról był, że kobiety zajmują się dziećmi, gotowaniem, takimi sprawami domowymi, a mężczyźni zajmują się zaopatrzeniem w żywność i w wodę. No i po przeciwnej stronie była jakaś rzeźnia. Paliły się świniaki, pamiętam, bo kwiczały niesamowicie. No bo tu się nie paliło, ale tam się już paliło, tu [widać było] łuny, nie było wesoło. Tak że mężczyźni mieli zadanie, żeby jak najwięcej tego mięsiwa przynieść, żeby było co jeść, no i żeby pójść po wodę. Nieopodal była studnia, ale trzeba było wszystko wiedzieć, gdzie co jest. No i właśnie do tej studni chodzili po wodę, dyżury były. Jak przyszedł ten dzień, taki krytyczny dzień, kiedy nas wyprowadzili już…

  • Wie pani, którego to było?


Wiem, że gdzieś koło jedenastego byłam w Pruszkowie. […] W Powstanie byliśmy [na Wroniej] parę dni, no i później jeszcze czekała nas droga do Pruszkowa. No i tego dnia krytycznego, to niesamowite, ta fryzjerka tak wstała (wszyscy się dzielili wszystkim, swoimi odczuciami, spostrzeżeniami), mówi: „Boże, ja miałam taki niedobry sen dzisiaj”, i tak pilnowała tego swojego męża, żeby on, broń Boże, nie wyszedł na zewnątrz. Bo kiedyś było tak, że można było od razu wyjść, bo oprócz tego, że bramy były, to było jeszcze takie małe wyjście na podwórko. No i nie upilnowała, nie upilnowała go. On na moment dosłownie wyszedł na podwórko – na moment – i zastrzelono go. Po prostu ci „własowcy”, bo własowcy nas wtedy wyprowadzali, byli już blisko i już mogli widzieć, co się dzieje. A syn jego, ten siedemnastoletni syn, wyszedł, można powiedzieć, że od razu, zobaczyć, czy ten ojciec żyje. Jeszcze go przewrócił tak na drugą stronę, bo on taki otyły był, ale on już nie żył. [Synowi] akurat nic się nie stało – ojciec został zastrzelony, a tego młodego oszczędzili. W każdym razie tego dnia dyżur pójścia po wodę miał właśnie ten pan Mączka, ojciec moich koleżanek. No i poszedł, nie wraca i nie wraca… Tam jeszcze była z nami taka siedemnastoletnia chyba Krystyna, z ojcem, której matka umarła chyba dwa tygodnie przed wybuchem Powstania. Ona nosiła taką opaskę czarną na ręku. I tak sobie tłumaczyliśmy, że może dlatego, że ona miała tę opaskę… Bo jak ten pan Mączka wyszedł po wodę i nie wrócił, to wszyscy po prostu nie wiedzieli, co się stało. No i ta Krysia, siedemnastolatka, wpadła na pomysł, że ona pójdzie zobaczyć do tej studni, bo ta studnia była niedaleko, oczywiście nie w zasięgu wzroku. No i wzięła młodszą córkę pana Mączki i razem poszły jego szukać. Proszę sobie wyobrazić, że one zobaczyły tego pana Mączkę, jak nad tą studnią zwisał. No zastrzelono go, jak pobierał wodę czy coś takiego, i w takiej pozycji pozostał. Do tej Krystyny większej strzelono, może z uwagi na tą opaskę, no nie wiem, tak sobie tłumaczyliśmy, i ona taka roztrzęsiona i w ogóle z płaczem przybiegła.

  • Ta Krystyna, tak?


Starsza, a ta młodsza została gdzieś, zagubiła się, nie ma jej. Boże, ta pani Mączka zrozpaczona, gdzie to dziecko się podziało. Proszę sobie wyobrazić, nie wiem, po ilu godzinach, może godzina, może dwie, nie mam pojęcia, przyprowadzili tą Kryśkę małą, do domu, pod dom.

  • Kto?


No widocznie spytali się, gdzie [mieszka]. Ci „własowcy” ją przyprowadzili. Ona taka zapłakana, ale przyprowadzili, no to matka się ucieszyła. Później też nie upłynęło może ze dwie godziny, jak przyszli już po nas, wyprowadzili nas na zewnątrz, a tam pod murem już dużo ludzi było ustawionych jak do rozstrzelania. No i płacz, krzyk, z rąk biżuterię ściągali i tak dalej. Tak że nas też jako pierwszych w szeregu postawili, mojego ojca trochę zatrzymali, bo miał butelki z olejem w kieszeni, no to myśleli, że [może broń], ale go przepuścili, znaczy dołączył do nas. I tak stoimy i czekamy, co będzie dalej. I tak to było.

  • Jesteście państwo ustawieni pod tym murem w pierwszym rzędzie…


Nagle przyjeżdża na motocyklu oficer niemiecki, wydaje jakieś rozkazy i odjeżdża, a ci, co nas wyprowadzili, ustawiają nas już do odmarszu, jak to się mówi. Uformowali pochód z tych wszystkich ludzi i powiedzieli, że idziemy. Ale gdzie idziemy, to nie [wiemy], idziemy. No to już troszeczkę emocje opadły i tak dalej, no bo już nie do rozstrzelania, tylko że gdzieś tam będą nas prowadzić. No i wyszliśmy, duży ten pochód, a ja tak z brzegu szłam, akurat tak mnie ustawili, i koło mnie taki żołnierz, nie wiem, z Wehrmachtu chyba, nie wiem. W każdym bądź razie tam była taka obstawa większa, tylko akurat przy mnie on był, to dlatego mówię. Szliśmy tak: od ulicy Wroniej, w kierunku ulicy Wolskiej, tak jak kościół Świętego Wojciecha, w tamtym kierunku, jak się okazało, do dworca Zachodniego. Czyli cały czas w ogóle szliśmy tą trasą, ale co po drodze widzieliśmy. Boże, niesamowite sceny. Warszawa się paliła, Warszawa płonęła, niebo to było szare, gruzów było pełno wszędzie – gruzy, gruzy, gruzy, wszędzie gruzy. Mało tego, jakieś konie popalone, z takimi różnymi… Ja nie wiedziałam, że takie balony się z wnętrzności robią, balony, dosłownie. No ale co było najbardziej przykre, to w takim uszkodzonym domu na balkonie młodzi Niemcy puszczali sobie muzyczkę na patefonie. Płynęła im ta muzyka i tak dalej, a my tak szliśmy. A my tak szliśmy, szliśmy, szliśmy. I proszę sobie wyobrazić, że my, ponieważ jak mówiłam cały czas, moja mama była taką osobą zapobiegliwą, że nas ubrała w buty, bo były wtedy modne te wysokie buty, dla dzieci też. Moja siostra jako starsza to miała takie sztyfciki usztywniające, a ja miałam takie bez. No i w każdym bądź razie długie buty, futerka na sobie, sierpień, gorący dzień, a my tak ubrane jak na zimową porę. A moja mama przecież jeszcze z moim małym bratem i jeszcze z różnymi pakunkami na plecach, pomagał jej oczywiście ojciec. I my tak szliśmy calusieńki czas. Pamiętam, jak ten żołnierz, który koło mnie szedł, zaczął mnie cukierkami częstować, a ja mówię: „Nie, ja nie”. Nie chciałam od niego wziąć żadnego cukierka, a ludzie: „Dziecko kochane, weź, bo nas tu pozabijają”. No to chyba wzięłam tego cukierka, ale go nie zjadłam oczywiście. Doprowadzili nas do kościoła Świętego Wojciecha, no i oczywiście zatrzymali ten cały pochód, oddzielili mężczyzn od kobiet i od młodych ludzi, no a nas doprowadzili do Dworca Zachodniego. Mój ojciec to, co miał, to dał mojej mamie.

  • Czyli ojciec został z grupą mężczyzn?


Tak. Wszystkich mężczyzn odłączyli i wprowadzili do kościoła. Ojciec stamtąd trafił do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Jak go Amerykanie odbili, to ważył trzydzieści sześć kilo. Dlatego wrócił dopiero w 46 roku, bo był w szpitalu.

  • Czy wiedzieliście, że ojciec żyje?


Nie. Wtedy to nic się nie wiedziało. Nas jak doprowadzono do Dworca Zachodniego, to już w takich osobowych wagonach przywieziono do Pruszkowa.

  • Jak pani pamięta Pruszków?


W Pruszkowie była fabryka ogrodzona takim murem. Na tym terenie, co nas wprowadzili, to zapamiętałam dwie hale, jedna po jednej, druga po drugiej. Nas właśnie wprowadzono do tej po prawej stroni hali i [nakazano], żebyśmy gdzieś się lokowali. No oczywiście [byliśmy] z tą fryzjerką, z jej synem, z moją chrzestną, z panią Mączką i jej dwiema córkami, moja mama i my. […] Teraz proszę sobie wyobrazić, jak doszliśmy do tej hali, ile tam ludzi było, Boże. I takie nawoływania, krzyk, każdy szukał siebie, ludzie szukali siebie, ludzie byli chorzy, chorowali tam, niedołężni, różni, ale i zawszeni. Tak że moja mama, ponieważ taka była… Dzień był piękny, w ogóle te dni, które tam przebywaliśmy, to były piękne, naprawdę, cieplutko, bezdeszczowo. No i moja mama jako przewodniczka, bo przewoziła wszędzie, no i cała nasza grupa, zdecydowaliśmy się po prostu być na zewnątrz. Nie wiem, czy wiedzieli o tym, ile tam będziemy, czy nie, na pewno nie, ale zostaliśmy na zewnątrz. No dobrze, że był ten prowiant, to…

  • Ten prowiant, który mama przyniosła, tak?


Tak, pani Mączka czy ta pani fryzjerka może też coś miały, ale moja mama była taka zapobiegliwa, że naprawdę. Trzeba tylko ją pochwalić za to, bo dzieliła się ze wszystkimi. Tak że ten pierwszy dzień pamiętam… Dopóki RGO z ciężarówkami nie przywieźli tego jedzenia, no to nie byłoby co jeść (tak to sobie utrwaliłam), a jak już przywieźli to jedzenie, to oczywiście my dzieciaki z tymi różnymi pojemnikami, menażkami czy czym kto miał, po te zupy, po to wszystko biegłyśmy, żeby przynieść. Bo dziecko to wszędzie może się wkręcić. No i właśnie, jak mówię, ja byłam takim niespokojnym duchem, tak że do tej drugiej hali też mnie ciągnęło, żeby zobaczyć, co tam jest, no i z siostrą też poszłyśmy tam. No i dobrze, że poszłyśmy, dlatego że spotkałyśmy sąsiadkę z takim małym dzieckiem, dopiero im się urodziło, i ona poszukiwała swojego męża, ale nie mogła znaleźć, a my akurat wiedziałyśmy, że on jest w tej hali, w której my jesteśmy. No i powiedziałyśmy jej, żeby poszła tam, bo jej mąż tam jest. No i mam nadzieję, że się odnalazła, o Boże. Tak że to było naprawdę niesamowite, niesamowite do opowiedzenia, jak kobiety kradły dzieci, chciały… Moja mama nas tak pilnowała, żeby tylko samotne kobiety nie… Bo wtedy było tak: już jak nastąpiła ta segregacja po kilku dniach, gdzie i jak kto ma być przydzielony, to po prostu kobiety z dziećmi do chłopów na wieś, a samotne kobiety… Ale tam i mężczyźni byli, bo też chcieli się przyłączyć. Nie wiem, dlaczego oni akurat się tam znaleźli, ale też byli, też chcieli się na przykład do naszej grupy [przyłączyć], jakby rodzinę stworzyć. No i właśnie samotne osoby wywożono do obozów. No i moja chrzestna trafiła do Oświęcimia (będę mówiła Oświęcimia, bo tak się mówiło wtedy).

  • Czy przeżyła?


Nie przeżyła. Ale z tego Oświęcimia wróciła, bo też była, ta fryzjerka z synem. Wróciła i opowiadała właśnie, że gdzieś tam moją ciotkę zabrano. Nie wiadomo, już nie wróciła. Tak że my, to znaczy pani Mączka z córkami, ja, znaczy moja mama i my, brat, ja i siostra, wywieźli nas pociągiem towarowym do Łowicza. Po drodze oczywiście PCK działało, bo jak był jakiś przystanek, no to tam podawano jakąś wodę czy coś tam.

  • Pamięta pani, jak długo trwała ta podróż?


No może dwa dni. Wiem, że w tym… Może nawet nie dwa dni, bo to w końcu do Łowicza, to niedaleko. W każdym razie tym towarowym pociągiem nas zawieźli na taki plac, pamiętam, i tam przyjeżdżali, siedział jakiś tam rozporządzający i przydzielał rodziny do poszczególnych gospodarzy. Tam przyjeżdżali gospodarze tymi drabiniastymi wozami i zabierali rodziny do siebie. Moja rodzina trafiła do wsi Bąkowo, do takiej bogatej rodziny, jak to się mówi, kułaków.

  • Jak byliście tam traktowani?


Znaczy było tak, że trzy osoby z mojej rodziny były przydzielone, o ile chodzi o żywienie, do tej pani kułakowej, jak będę mówiła.

  • Nie pamięta pani nazwiska?


Też nie pamiętam, ale to była bardzo dobra kobieta. A z kolei jedna osoba miała się żywić obok u gospodarza, ale już u takiego biedniejszego, bo ta to była kułaczka, to już była naprawdę bogata gospodyni. No i ja oczywiście ciekawska wszystkiego, to musiałam sprawdzić. Przypadła mi ta rola wobec tego, że ja już będę żywiła się u tego gospodarza biedniejszego, ale i tak podjadałam przecież u tej, bo moja mama, jak się okazało, tam prym wodziła. Zajęła się całym, można powiedzieć, gospodarstwem, bo ta gospodyni już była starsza, miała i parobka, i służące. Ta służąca, pamiętam, jak przychodziła niedziela, to się mąką pudrowała, żeby pójść do kościoła w tych strojach, oczywiście łowickich. No ale prym moja mama tam wiodła, bo się zajmowała wszystkim. Tak że tam byliśmy do końca wojny.

  • Czyli do stycznia czy do maja?


To znaczy nie. Do maja na pewno, dlatego że zimy były tak srogie, tak zimno było, że nie wiem, że wszystko zamarzało. Pamiętam jeszcze, jak to dudniło, jak ten front się zbliżał. Ze wszystkich stron tylko słychać było te działa jakieś. No ja nie wiem, o ile chodzi o sprzęt wojenny, to nie mam do tego nawet zamiłowania, w każdym razie słychać to było na odległość. Zbliżał się dopiero ten front, a już było słychać, że zbliża się. No i jak ci Rosjanie weszli, no to też…

  • Jak ich pani zapamiętała?


To też pamiętam. Dziewczyny młode uciekały, wszystkie. Gdzie mogły, to się kryły. A w ogóle wojsko, to biorąc tylko pod uwagę tych oficerów, no to jakoś wyglądali, ale żołnierze jeszcze jacyś byli… nie tylko Rosjanie, bo z tych kaukaskich chyba terenów tacy skośnoocy i w ogóle jacyś… Tak że wrażenie było niesamowite. Jak się miało wyobrażenie czegoś innego, a tutaj nagle spotyka się coś wręcz odwrotnego. No i zachowanie okropne.

  • A w stosunku do dzieci? Pani była dzieckiem.


No mnie nie, ale byłam dzieckiem, które wszystko widziało i rozumiało już, proszę pani. Jeżeli kobiety młode uciekały, gdzieś się chowały, no to dlaczego? Tak że dzieci więcej rozumiały wtedy niż…

  • Czy dzieci się bały?


O ile o mnie chodzi, to ja po prostu zbierałam te wszystkie informacje, które usłyszałam, które zobaczyłam i tak dalej. U mnie nie było jakiegoś takiego strachu, że ja przed kimś, na przykład, odczuwałam strach. U mnie tego nie było, nie było. Tak jak u mojej siostry, ona płakała i tak dalej, jak na przykład alarmy były, te naloty, no a u mnie czegoś takiego nie było. I to trwało przez cały czas i można powiedzieć, że trwa i do dzisiaj, bo ja się niczego nie boję. Ja jak gdyby po prostu to wszystko, co widzę, to sobie gdzieś tam [w głowie] notuję, dlatego dużo rzeczy potrafię przekazać. […]
Aha, i jeszcze Niemcy. Niemcy, żołnierze niemieccy uciekali, bo już przecież to się działo wtedy. I też pamiętam, bo byłam ciekawa wszystkiego, to jak coś się tylko pokazało i tak dalej, to wychodziłam. Nawet w czasie Powstania wychodziłam na zewnątrz, tam gdzie stała barykada i toczyły się walki, naprawdę. I nie tylko ja. Już nie robię z siebie jakiejś bohaterki, bo dzieci z mojego otoczenia… No i właśnie wtedy [w czasie przechodzenia frontu] też zobaczyłam taką scenę, jak taki żołnierz niemiecki na klęczkach… Bo wybiegł jeden z Polaków, który tam też był, zamieszkiwał u tych gospodarzy, nie u tych, co my, tylko u innych. On wybiegł i ze studni, a to był mróz, ja nie wiem, ile…

  • To znaczy ten Niemiec wybiegł do studni, czy ten Polak?


Chaotycznie, przepraszam, mówię. Chodzi o to, że Polak wyszedł na zewnątrz do Niemca, który uciekał, a był spragniony, mimo tego mrozu, bo on na pewno i głodny, i wszystko. Nie wiem, czy dał mu chleba kawałek, czy nie dał. To się tak mówi, ale my, Polacy, my jesteśmy naprawdę, uważam, bardzo dobrym narodem. No i ze studni wyciągnął wodę i ten Niemiec tak pił, no bo był spragniony, mimo mrozu, mimo tego wszystkiego. No i już tam dalej podprowadził go do tego… A już dalej była szosa prowadząca do Kutna i tamtędy już jechały wojska radzieckie. Tak że już trafił do niewoli. […] No i właśnie później dalej tak było, że jak wojsko polskie przyszło (bo Rosjanie wyszli, poszli dalej, a przyszło za nimi wojsko polskie), to już tak ta wioska była ograbiona, że dla naszych Polaków nic nie było. Tak było, tak.
Aha, i później właśnie moja mama, już jak się ociepliło trochę, to zostawiła nas u tej gospodyni. Ona była taką babcią fajną, nie brakowało tam nam niczego. Oczywiście moja mama nie siedziała z założonymi rękami, tylko pomagała uczciwie, pomagała jej i tak dalej. No i wybrała się do Warszawy. Czyli z Bąkowa, Łowicz – Bąków. Jeszcze transportu nie było takiego dobrego, wszystko trzeba było tak jak gdyby [sobie zorganizować]: tutaj podjechało się kawałek, tam się podjechało, i tak to moja mama [dotarła]. Chyba ta podróż jej trwała, ja wiem, może dwa, trzy dni, zanim trafiła do Warszawy, do Warszawy zburzonej kompletnie. Tak że oczywiście skierowała kroki na ulicę Karolkową, tam gdzie mieszkaliśmy, ale ten dom był spalony, zostawiła tylko kartkę. A tych kartek tam było pełno, ludzie się szukali i tak dalej. No i ponieważ mojego ojca brat rodzony mieszkał niedaleko, przy ulicy Długosza, z dziećmi… Jego żonę w ‘39 roku trafił odłamek w piersi, dostała gangreny i umarła, on został z trojgiem dzieci. W czasie Powstania nie był w Warszawie, tylko poszedł do Mszczonowa (niedaleko Warszawy gdzieś ten Mszczonów jest). Tam przetrwał do zakończenia wojny i przyszedł później na swoje śmieci, jak to się mówi, na ulicę Długosza. Moja mama skierowała swoje kroki do niego, bo wiedziała, że tam może tego brata mojego ojca znaleźć, żeby po prostu zobaczyć, żeby się gdzieś zatrzymać, bo tu spalone, tu nie ma się gdzie zatrzymać. Okazało się, że mój stryjek jest już na miejscu. Ten dom też był uszkodzony przez bombę. [Stryjek] doradził jej, żeby zajęła mieszkanie na pierwszym piętrze. No ale, jak mówię, ten dom też był uszkodzony i moja mama zajęła to mieszkanie właściwie wypalone, bo nie wszystkie mieszkania były dobre do zamieszkania. I ona sama wszystko tam zrobiła, taka była dzielona kobieta. No i oczywiście już później, jak… Aha, już jak to mieszkanie zajęła, nie wiem, jak to się odbywało, bo tam nawet i drzwi nie było, i nic, ale jakoś może zasłoniła, nie mam pojęcia, jak to było. W każdym razie już jak przyjechała po nas, to miesiąc na pewno minął, zanim przyjechała. Bo w jedną stronę jechała chyba ze trzy dni, w drugą – na pewno koło miesiąca to trwało, zanim wróciła po nas i zabrała nas od tej pani. Oj, jak ona płakała, jak ona chciała, żebyśmy zostali jeszcze, bo się przyzwyczaiła do nas. No i jak wróciliśmy tutaj do Warszawy, do tego mieszkania, już zaczęła działać administracja, już państwo zaczęło funkcjonować, już ta odbudowa Warszawy…

  • No dobrze, a kiedy pani wróciła do szkoły?


We wrześniu ‘45 roku poszłam do szkoły (właśnie chciałam powiedzieć). Bo na początku jeszcze parę miesięcy, może ze dwa miesiące, jeszcze były na luzie, a już od września poszłam normalnie do szkoły.

  • Do której klasy?


Do czwartej, dziesięć lat miałam. Do czwartej klasy poszłam. Pieszo chodziłam do szkoły powszechnej na Karolkową, aż tam przy ulicy Dworskiej. Kiedyś poszłam, bo ciekawa byłam, jak tam jest. Tam jest teraz gimnazjum, ale nie ma tej ulicy Dworskiej. To jest tak jak przy ulicy Kacprzaka, dosyć daleko. Codziennie rano do szkoły i z powrotem pieszo szło się, tak. I dobrze było.

  • Mówiła pani o odbudowie Warszawy. Czy uczniowie z pani szkoły brali w niej udział?


Nie, nie, w takich akcjach to nie, absolutnie. Zaraz powiem o szkole. Ale na przykład moja mama zatrudniła się przy odbudowie Warszawy i do dzisiaj nie mogę sobie wyobrazić tego. Bo powiem tak, że przytachała drzwi na swoich plecach – ona była niedużą kobietą. [Szła] na Długosza, z placu Napoleona… Napoleona – mówię tak, jak ten plac się jeszcze wtedy nazywał. To jak Świętokrzyska… Na Długosza – jaki to kawał drogi! Ja sobie do dzisiaj nie mogę wyobrazić, jak ona pokonała tą przestrzeń z drzwiami na plecach. A o ile chodzi o szkołę, szkoła to było coś wspaniałego, przynajmniej w moim odczuciu. W ogóle to, że jesteśmy wolni… Ja nie wiem, ale bardzo to wszystko przeżywałam. Dla mnie ta flaga biało-czerwona to była czymś naprawdę wielkim. No i oczywiście, ponieważ jestem wychowana na Mickiewiczu z uwagi na to, że jedna z moich nauczycielek miała jakieś powiązanie z rodziną Mickiewiczów, dużo opowiadała o Mickiewiczu, bardziej jak ja teraz mówię o swojej rodzinie czy coś takiego, potrafiła nawet więcej powiedzieć, niż mówią książki. Ja byłam zachwycona wierszami Mickiewicza, jestem do tej pory i w ogóle. Nawet jak byłam mała, to narysowałam, bo ciągoty do rysowania miałam już od początku, narysowałam portret Mickiewicza z tą rozwichrzoną czupryną. Jakoś tak trafiłam też na takie środowisko w mojej szkole, w mojej klasie, że dziewczyny też chętne były do jakiegoś takiego patriotycznego zrywu, więc założyłyśmy takie „stowarzyszenie filaretów i filomatów” i działałyśmy prężnie, te wiersze Mickiewicza propagując i w ogóle hasła patriotyczne. Założyliśmy – założyłyśmy, bo to tylko dziewczyny były – założyłyśmy nawet teatr, występowałyśmy na akademiach. Tak że pamiętam naszą nauczycielkę, jak ona nie wiedziała, czy nam się to dobrze uda, to zakryła nawet oczy, ale wszystko dobrze wyszło.

  • Czy pamięta pani, jak się nazywa nauczycielka?


Nie pamiętam, ale pamiętam z gimnazjum moją panią Osiecką, a chodziłam na Nowogrodzką do Sadkowskich. To było żeńskie gimnazjum, tam profesorowie to się zwracali do nas „panienki”. Obok była szkoła męska, gimnazjum męskie, tak że korytarzami łączność nawiązywałyśmy.

  • Wspomniała pani, że ojciec wrócił z obozu w ciężkim stanie, wychudzony. Jak dochodził do zdrowia?


Może powiem w ogóle o jego pobycie w Buchenwaldzie, jeżeli mogę.

  • Opowiadał, tak?


Właśnie. Ja chyba najwięcej wiadomości przejęłam w ogóle o mojej rodzinie, bo ja byłam, jak mówię, zawsze bardziej ciekawska i bardziej cierpliwa do tego, co się do mnie mówi, i ojciec mi bardzo dużo opowiadał. Opowiadał mi nawet o różnych swoich [przeżyciach] jeszcze z młodzieńczych lat, nawet jak podrywał moją mamę. Tak że to były takie zwierzenia. Lubił ze mną rozmawiać. Ja byłam z nim dosyć zżyta, uważam, bo byłam prawie i do śmierci, przy śmierci. Jak umierał, to prosił, żebym przyszła, przychodziłam do niego często wtedy. A umarł, jak miał dziewięćdziesiąt sześć lat. A ja mówię tak, że gdyby się nie przewrócił w domu (przewrócił się, to szok spowodował, że po prostu umarł wcześniej), to by chyba przekroczył ze sto lat, dlatego że miał taką orientację, taką pamięć, taki słuch doskonały, mimo tego obozu koncentracyjnego, on tyle tam przeszedł. A w ogóle miał fizyczną pracę jako zawód piekarza, to też [ciągle] w tych oparach, w tym wszystkim. Ja tam kiedyś poszłam zobaczyć, jak to wygląda, jak się piecze takie chleby. Ale te chleby jakie pyszne były, jakie dobre i nie takie jak teraz, że kruszą się i nie mają żadnego smaku. […]

  • Proszę powiedzieć, co tata opowiadał o Buchenwaldzie.


Właśnie mój ojciec mnie dużo opowiadał o pobycie w Buchenwaldzie.

  • Czyli z Pruszkowa trafił do Buchenwaldu?


Od razu. Od razu wywieźli, podejrzewam, że wszystkich mężczyzn, którzy byli w tym obozie [przesiedleńczym], to wywieźli do Buchenwaldu, do tego ciężkiego obozu…

  • To znaczy z Pruszkowa do…


Tak. To był okropny obóz. On opowiadał, jak to było. Oczywiście w te pasiaki ich ubrano. […] Na cały dzień to dawano im ćwiartkę chleba, dla mężczyzn. Ćwiartka chleba i zupa – jak opowiadał – to taka lura z brukwi czy z czegoś. No i w tych pasiakach, zima nie zima, jesień nie jesień, pędzono ich do pracy gdzieś ta. Nie wiem dokładnie, ale pędzono ich do pracy po takich wybojach, bo jak na przykład były roztopy czy coś takiego, czy zimno, to droga nie była jakaś dobra, tylko tam gdzie byli, to… Nawet oglądałam później ten obóz, jak wyglądał, to wyglądał jak normalny barak, wcale nie jakiś okazały, taki budyneczek. No i byli bici. Jeżeli ktoś nie wykonał jakiegoś zadania, no to ci kapo czy ci funkcyjni (to jacyś kryminaliści albo co, bo to nie wiadomo) okropnie się obchodzili z tymi więźniami. No i w ogóle głód tam panował, bo jeżeli dla mężczyzn, którzy od rana wypędzani byli do pracy, ćwiartkę chleba mieli na cały dzień, i później jak przychodzili, to dostawali lurę z brukwi, to wiadomo, że nie mieli siły i tak dalej, że to była głodowa porcja. I proszę sobie wyobrazić, że ci, co nie wytrzymywali, szukali jakiegoś pożywienia, takich odpadów czy coś takiego, to oczywiście chorowali i umierali, tak to było. No ale mój ojciec to tą ćwiartkę chleba dzielił na cały dzień. Miał tak silną wolę, żeby nie zjeść od razu, tylko podzielił sobie ćwiartkę chleba na cały dzień. I uważam, że po prostu dlatego przeżył. Jakby to dłużej trwało, to nie wiadomo nawet, co by robił, czy to by wystarczyło. No ale też opowiadał, że było takie zdarzenie, że jak wrócili z tych robót, to takie stoły tam drewniane były ustawione i ta zupa z brukwi już czekała na nich na stołach. I ojciec, jak zobaczył – jak musiał być głodny – to wyrwał się, po prostu normalny taki odruch, podbiegł do stołu, żeby tą zupę zjeść. No oczywiście skończyło się to tym, że ten kapo jak go złapał, to dostał takiego podobno potężnego kopniaka i ta zupa, ta lura, nie zupa, na ziemi wylądowała, a on już tego dnia nic nie jadł, bo samowolnie chciał usiąść przy stole. Tak że to było okropne. Jeszcze muszę powiedzieć, jak ojciec odebrał wyzwolenie ich przez Amerykanów.

  • No właśnie.


Tak, to też było tak… Jak on opowiadał, to jakbym film oglądała. Mówi tak: „Tego dnia nagle na takich dużych czołgach, z białymi gwiazdami po bokach, Murzyni – Murzyni, bo teraz by się już ktoś obraził, że się mówi Murzyn, więc tak – na tych czołgach, z tymi koltami. Jeden kolt w jednym ręku, drugi kolt w drugim ręku”. No i tak wjechali do tego obozu jak gdyby. Oczywiście już ta część Niemców pouciekała, tych wartowników, ale jeszcze ci, co pilnowali, część została. Oczywiście doszło do samosądu, bo więźniowie po prostu sami rzucali się nieraz na tych najgorszych, co ich gnębili. Trochę do tego samosądu podobno doszło, ale ci Amerykanie tak ostrożnie nie reagowali. Dopiero później tak jakoś zapanowali, żeby to tego… No i właśnie mój ojciec trafił do szpitala w tej miejscowości, bo to już Amerykanie tam byli. Później przecież była okupacja amerykańska. No i przez rok, jak wyzwolili, to ważył, mężczyzna, też nieduży, ale w każdym razie mężczyzna, ważył trzydzieści sześć kilo. Tak że przez rok był w tym szpitalu.

  • Kiedy rodzina się dowiedziała, że tata żyje?


Chyba nie wiedzieliśmy, może dopiero coś tam w ‘46 roku, bo mój ojciec w kwietniu dopiero ‘46 roku, prawie rok po wojnie, wrócił z tego szpitala. Oczywiście dano mu wybór, że jeżeli chce zostać, to może zostać, a jak nie, to może jechać. Mój ojciec wybrał powrót do rodziny i przyjechał do nas. Nie od razu mógł pracować, ale moja mama, jak mówiłam, przedsiębiorcza, to już pierożki robiła różne, lody, i ojciec później poszedł już do pracy. A ojciec był tak wytrwałym zawodnikiem, jak to się mówi, że on, proszę pani… Mieszkaliśmy na ulicy Długosza, a na Podchorążych też miał miejsce kiedyś, tak że pracował w tej piekarni. To nie znaczy, że od razu po wojnie, tylko jedna z jego piekarń, bo miał kilka tych miejsc. To on wstawał o godzinie czwartej rano i całą tą drogę przebywał, z ulicy Długosza na Podchorążych, pieszo, proszę sobie wyobrazić. Ale on miał dziewięćdziesiąt sześć lat, jak umarł. Żeby nie ten upadek, to by jeszcze chyba pobił setkę. Po tych różnych przeżyciach i nogi miał dobre, i w ogóle chodził do ostatniej chwili.

  • Proszę teraz powiedzieć, jak dalej potoczyły się pani losy.


Tak, ale jeszcze muszę jedną rzecz [wspomnieć], bo to jest też ciekawe. Więc jak zaraz po wojnie wszyscy jakoś się znajdywali, tak jak moja mama też jakoś [znalazła] mojego stryjka, tak później, jak przyjechał mój ojciec, to już też wiedział, gdzie ma przyjechać. A i sąsiedzi, i tak dalej, to było coś takiego: „Ojej, o, popatrzcie, popatrzcie, a to idą ci, ci. O, to wrócili, ojej”. Wszyscy się radowali, wszyscy się w ogóle cieszyli z tych powrotów i tak dalej. Wróciła też taka pani Maria, nasza znajoma, które trochę mieszkała u nas w czasie okupacji. Ona miała syna w moim wieku i opowiedziała swoją historię, jak się uratowała, jak to było. To też ciekawe, bo już była tak samo ustawiona do rozstrzałki. I ona wcześniej, po prostu zanim ta seria poszła, to tego swojego syna pociągnęła i upadła z nim, na nią poleciały te wszystkie ciała zastrzelonych i ona całą noc przeleżała pod trupami, jak to się mówi, z tym swoim synem, i dopiero już wyszła, jakoś jej się udało, i w ten sposób…

  • Czy to było na Woli?


To też było na Woli, tylko jaka dzielnica, to nie wiem, bo ona nie mieszkała już wtedy u nas, ale gdzieś też… Bo myśmy później, wszyscy ci, co mieszkaliśmy na Woli, to się odnaleźliśmy jakoś, bo każdy wracał do swojej dzielnicy, do swojego miejsca. Dlatego też to jest ciekawa historia, jakie różne [były] losy tych ludzi.
A w ogóle jak wyglądała Warszawa. Wszędzie były zaminowane [tereny] i tak dalej, wszędzie wyburzone domy. Trzeba było być ostrożnym, a ja jako taka [ciekawska], nie patrzyłam na to. Wszędzie mnie było pełno, bo się wszystkiego szukało, czy tej filiżanki do herbaty, czy czegoś tam. Nic nie było.

  • Aha, w tych gruzach, tak?


Tak, nic nie było. Trzeba było jakoś to wszystko naprawdę skompletować, zorganizować. Życie się w ogóle organizowało, tak że my jako dzieci, to miałyśmy takie pomysły, że może starsi by na to nie wpadli. Miałam taką sąsiadkę, mieszkała po przeciwnej stronie naszego mieszkania, ona właściwie może była jeszcze bardziej pomysłowa ode mnie. Jak na początku trzeba było zdobyć jakieś pieniądze, bo jeszcze nawet ani nie można było [znaleźć pracy], przy tej odbudowie jedynie tak od razu werbowali ludzi, no to my obie handlowałyśmy wodą, normalną wodą (to można opisać gdzieś). Brałyśmy wodę z jakiegoś kranu i na dworcach, bo już ruch był, już ludzie przyjeżdżali, już była jakaś łączność, to życie już się zaczęło jakoś dziać. Normalne, ludzie nie siedzą tak. Ja brałam za taką szklankę wody pięćdziesiąt groszy, a ta moja koleżanka Danka, ona była taka bardziej… ona złotówkę. […] Jak już poszłam do szkoły, to wszystko się unormowało. Moja mama wtedy powiedziała: „Nauka, nic więcej”. Nie obciążała nas nawet żadnymi domowymi pracami, tylko nauka, tak powiedziała. Ale przecież w rodzinie to się mówiło, wspominało się o różnych historiach. No to ojciec śmiał się później: „Ale ty pięćdziesiąt groszy… Danka złotówkę, a ty pięćdziesiąt, Boże…”. No i było dużo śmiechu.

  • Co się z panią działo po maturze?


Ja maturę zdawałam, najpierw jeszcze szłam małym…

  • Małą maturę, tak?


Szłam jeszcze starym systemem. Kończyłam małą maturę najpierw, a później dopiero już w dorosłym życiu… To znaczy najpierw poszłam do pracy i poszłam do szkoły, kończyłam technikum ekonomiczne przy ulicy Świętokrzyskiej, mam [zawód wyuczony] technik ekonomista. No i dlaczego tak to się wszystko ułożyło. Rzeczywiście tak normalnie to na pewno inaczej moje plany by wyglądały i realizacja tych planów, ale moja mama naprawdę dużo przeszła, no i niestety to na jej zdrowiu się odbiło i w ‘52 roku moja mama umarła na nowotwór. Tak że mój ojciec został z nami, ja miałam siedemnaście lat, moja siostra dziewiętnaście, mój brat pięcioletni dopiero… Znaczy przepraszam, ale jeszcze przybył jeden członek rodziny. Znaczy jak mój ojciec wrócił, to w ‘47 roku urodził się mój brat najmłodszy, […] czyli była nas czwórka. To ten najmłodszy brat, Zygmuś, jak moja mama umarła, to miał pięć lat. I mój ojciec z tą gromadką dzieci został, moja siostra jako dziewiętnastolatka zajęła się wszystkim. Ciężko było dla takiej młodej dziewczyny, bo ojciec ożenił się dopiero drugi raz po trzech latach, no to już wtedy macocha zajęła tym moim bratem.

  • A starszy brat, który urodził się w trzydziestym dziewiątym?


Normalnie też poszedł do szkoły i tak dalej, ukończył szkołę. Wszyscy zdobyliśmy wykształcenie średnie i oczywiście poszliśmy do pracy. I siostra, [przerwała edukację] wcześniej, z uwagi na sytuację, która wynikła ze śmiercią mojej [mamy], […] bo na pewno bym poszła w innym kierunku, na pewno bym ukończyła Akademię Sztuk Pięknych, z uwagi, że ja miałam…

  • No właśnie, pani mówi, że pani maluje.


Tak, bo miałam to od dziecka. Jeszcze jak byłam małą dziewczynką, moja mama dawała mi taki mały stołeczek, siadałam sobie przy stoliczku i pamiętam, zawsze rysowałam góry i górala. Nie wiem dlaczego, bo w góry to pojechałam już w dorosłym życiu, a wtedy jakiś obrazek mi się utrwalił. Ale jak mówię, do rysowania to miałam zdolności, bo już jak chodziłam nawet do szkoły, to portret Mickiewicza narysowałam. Oczywiście nie chwalę się, o ile chodzi o portrety, bo już dużo wykonałam portretów, potrafię portrety malować. I później tak wyszło, że zaczęłam już w dorosłym życiu to… Znaczy wyszłam za mąż, jak miałam trzydzieści trzy lata, ale długo ten związek nie trwał, dlatego że ja wyszłam za Polaka z Australii i miałam wyjechać do niego, no ale się troszeczkę losy inaczej potoczyły. […] To znaczy, jakoś mnie bardzo imponowała taka wolność, jakaś taka niezależność, można powiedzieć. Niezależność, chociaż nie wiem, jakbym miała… Bo był bardzo we mnie zakochany, no i właśnie dużo wyjeżdżałam. Z uwagi na to, że pracowałam w telewizji, to miałam dużo możliwości.

  • Jaką funkcję pani tam pełniła?


No oczywiście po szkole technik ekonomista, to mogłam tylko w biurze pracować. Tak że pracowałam… […] Oczywiście jeździłam do tych krajów […] demokracji ludowej. […] No i właśnie dużo zwiedziłam i lubiłam to. Po prostu lubiłam poznawać wszystkie nowe miasta, jakieś zwyczaje, jakieś tego. Bardzo dobrze się czułam właśnie w czymś takim nowym. Jakieś dłuższe siedzenie w czymś, to mnie troszeczkę nużyło. […]

  • A wspomniała pani o "Solidarności". Bo cały czas pani pracowała…


No bo byłam członkiem „Solidarności” przecież.

  • I co, i zwolniono panią z telewizji?


Tak, oczywiście, przechodziłam weryfikację i tak dalej, bo jeszcze w tej telewizji później pracowałam na Wałbrzyskiej, nie na Woronicza, tylko tak, ale to było też związane z telewizją, tak że były wszelkiego rodzaju rygory. No i jak tylko nastała „Solidarność”, no to ja oczywiście zapisałam się i byłam, jak to się mówi, aktywna w działaniu i tak dalej, no i takie różne rzeczy się działy.

  • Była pani internowana czy nie?


Nie byłam internowana, ale to tylko dlatego… […] Może powiem, jak to było. Najpierw ta działalność była, że ciągle się tam coś działo. Ale później, to znaczy jak już wprowadzono stan wojenny… Ja pamiętam ten pierwszy dzień, w ogóle jak przyszłam do domu nawet. To był wieczór, ja włączam telewizję, nagle jakieś mundury, to już późno było – co się dzieje? Nie wiedziałam dokładnie, o co chodzi, a to już był stan wojenny wprowadzony. No i właśnie się dowiedziałam… Porozłączali, nie było w ogóle łączności i tak dalej. Jak poszłam do pracy, to też tam było nieciekawie, jakieś takie zamieszanie, no i każdego z nas zaczęli weryfikować. Nagle ci, co byli tacy niby zaprzyjaźnieni i tak dalej, to się okazali, że są nawet i w tej komisji weryfikacyjnej. No i takie różne historie. Jedna z koleżanek, jak już poszłam na tą komisję weryfikacyjną, to mnie nawet spytała tak: „No, ale chyba przyzna pani, że teraz można kefir czy jogurt gdzieś tam kupić”. Ja mówię: „No nie sprawdziłam jeszcze tego”. A [ona mówiła], że poprzednio nie można było. Taki mi dała jakiś powód, że jak ja mogę w ogóle odstawać od tego, co się teraz stało, że ja jestem przeciwna temu stanowi wojennemu i tak dalej. No i oczywiście mnie zweryfikowali, to znaczy dano mi wymówienie. Najpierw byłam odsunięta od wykonywania obowiązków swoich, no ale po tygodniu chyba, dzięki działaniom mojej szefowej i dyrektora, który był w miarę niezależny, udało się jakoś mnie przywrócić do pracy. No ale weryfikacja mnie nie ominęła. A ponieważ, jak to się mówi, wszędzie trzeba mieć troszeczkę szczęścia, więc akurat się organizowało takie […] nowe przedsiębiorstwo, ale to już coś z branżą spożywczą mającą do czynienia, no i tam właśnie przyjęto mnie do pracy, oczywiście za pośrednictwem znajomej. No i tam pracowałam później parę lat. Później przeniosłam się do biura inwestycji zagranicznych. No to już było bliżej tych przemian. Tak że o ile chodzi o dalszy okres związany z moim zawodem, to uważam, że bardzo dobrze mi się układało, nie mogę narzekać. Ale to było tak, że na przykład swoją działalność musiałam ukryć, że działałam w „Solidarności”. No tak było, niestety, że musiałam ukryć.

  • Mówiła pani o euforii młodych ludzi, którą pani widziała, kiedy szli do Powstania. Widziała pani, jak się zachowywali warszawiacy. Jak pani patrzy dzisiaj, z perspektywy tych wielu lat, na ten okres?


To znaczy, ja już mam swoje lata, może dlatego już troszeczkę ochłonęłam od takich gwałtownych emocji i tak dalej, a poza tym pewne rzeczy potrafię analizować i sobie tłumaczyć, dlaczego jest tak, a nie inaczej, dlaczego tak było, a nie inaczej. […] Te wspomnienia, uważam, że są wartościowe, że dużo dają, że można opowiadać właśnie wszystkim młodym ludziom, a miałam już dużo chętnych młodych ludzi, którzy mnie prosili, żebym dokładniej coś tam opowiedziała o tamtym okresie. Bo jest dużo rzeczy sfałszowanych, jest dużo rzeczy nieprawdziwych, a po prostu ci, co podają niektóre rzeczy, to nie biorą pod uwagę odczuć ludności, tych, co rzeczywiście stykali się z czymś, dotykali czegoś. Oni chyba najbardziej wiedzą i najbardziej mogą powiedzieć, jak oni to widzieli, jak przeżywali i tak dalej. Ja nie mówię, że wszystko było przecudownie, ale ja jako dziecko, to nie wiedziałam, żeby jakiś Polak drugiego Polaka wyda. Później się słyszało o tym czy o tamtym albo że wydał kogoś, ale ja nawet tego wszystkiego nie potępiam. Jeżeli się wie, jakie były tortury zadawane tym ludziom i w ogóle co się działo, bo działo się naprawdę, to można sobie później [wyobrazić]. Ludzie już po wyzwoleniu, jak to się mówi, to chcieli właściwie zapomnieć o tym wszystkim, bo chcieli żyć na nowo, cieszyli się tym, że żyją. I dlatego jak ktoś potrafił, tak sobie to życie urządzali. Ale byli dla siebie bliscy, naprawdę. Dopiero później zaczęło się dziać niesamowite rzeczy. Najgorsza ta nienawiść, która gnębi nas do dzisiaj. Ja przeżyłam tyle lat, ja nie jestem z nikim skłócona, ja mam swoje poglądy, ja…

  • Jednym słowem, jest pani silną osobowością i tak jak pani mówi, każdą rzecz pani analizuje i wyciąga własne wnioski.


Oczywiście. Uważam, że każdy tak powinien robić, bo jeżeli na przykład ktoś coś zrobi, to dlaczego. Ja na przykład się też zastanawiam, bo nikt się nie rodzi zbrodniarzem. Ja wszystko to przeanalizowałam, nie wiem, czy trafnie, ale uważam, że ja na przykład nie wydaję pochopnych wyroków na nikogo.

  • To bardzo mądre.


Na nikogo nie wydaję. A jakim prawem ja mogę? Czy ja nie jestem omylna? Ja nie mogę wydawać na kogoś wyroku, bo nie wiem, czym kierował się ten ktoś i tak dalej, co go skłoniło, jakie jego życie było, bo to wszystko rzutuje na naszą osobowość, a przede wszystkim jaką się ma psychikę, bo jeżeli ktoś ma słabą, to niestety, ale będzie ciągle w tym dołku. Uważam, że trzeba mieć pozytywne spojrzenie na wszystko, nawet na negatywną sprawę, widzieć w tej negatywnej sprawie coś pozytywnego. Nie słuchają mnie, bo ja mówię to młodym. Naprawdę trzeba wszędzie… A przede wszystkim nikogo nie wolno obrażać. Nikogo, bo niby ktoś ma jakieś prawo, żeby mnie ubliżyć? […] Nie trzeba podchodzić bardzo idealistycznie do wszystko, dlatego że człowiek jest tylko człowiekiem i będzie zawsze, wie pani. Ale ja na przykład, wie pani, ten okres PRL-u, jak to się mówi, w sensie pracy, to ja miałam zawsze dobrą pracę. […]

Warszawa, 25 sierpnia 2021 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Wanda Henryka Lewandowska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter