Wanda Julita Mołoniewicz 244, „Wanda”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Mołoniewicz z domu Siedlanowska, urodzona 1 marca 1923 roku w Warszawie, dokładnie rzecz biorąc w „Omedze”.

  • Dobrze, to zaczniemy od tego, o czym rozmawiałyśmy, czyli od okresu przed wojną.

Przed wojną, muszę powiedzieć tak, miałam bardzo dobry dom rodzinny [...].

  • Kim byli pani rodzice?

Ojciec był inżynierem, mama była mamą.

  • Miała pani rodzeństwo?

Miałam siostry: Halinę i Janinę. Chodziłam do szkoły uważanej wtedy za najlepszą w Warszawie, Cecylii Plater-Zeberkówny, na ulicy Pięknej. Kiedy przeszłam już do liceum i ostatniej klasy, stawiłyśmy się 1 września, jak to należało. W domu, jak to kiedyś było, przyjeżdżały Niemki na wychowywanie dzieci. U nas była Niemka, z którą obowiązane byłyśmy mówić tylko po niemiecku, z czego wyniosłam bardzo dobrą znajomość języka niemieckiego, łącznie z dobrym akcentem, który potem przydawał mi się nawet w czasie Powstania.
Kiedy już przeszłam do ostatniej klasy liceum, przyszłyśmy 1 września do szkoły grupą uczennic. Przyszła przełożona, pani Jadwiga Reut, i powiedziała, że wszystkie szkoły są zamknięte. Powiedziała, że postanowiła zorganizować komplety po pięć dziewczynek, które będą się uczyły osobno, u siebie w domu. Będzie przychodził nauczyciel kolejno do każdej grupy. Tak, też się stało.

  • Ale to już z powodu wybuchu wojny, tak?

Tak, z powodu wojny.

  • A jak Pani pamięta wybuch wojny?

[...] Rodzice, ponieważ mieliśmy taki domek też w Radości, ojciec postanowił, że w nocy wyjeżdżaliśmy do Radości na noc, potem wracaliśmy z powrotem do Warszawy. Wojna wybuchła, to mnie zastała w Radości, czym ja się właściwie specjalnie nie emocjonowałam, bo wróciłam do Warszawy i rozpoczęliśmy tak jakby normalne życie. W jaki sposób mama zdobywała pożywienie dla nas, nie mam pojęcia, w każdym razie nie odczuwaliśmy głodu.

  • Pani ojciec cały czas pracował?

Ojciec pracował, tak. Ponieważ ojciec pracował na kolei i tam był inżynierem od urządzeń wodociągowych i kanalizacyjnych, więc pracował na kolei w tym zakresie, co uważaliśmy, że jest dopuszczalne, ponieważ dla Niemców nie chcieliśmy pracować. To była kolej, budował jakieś zbiorniki z wodą. Ojciec cały czas pracował. Dwudziestego pierwszego stycznia 1940 roku przyszli Niemcy, aresztowali ojca według swojego planu wyniszczenia inteligencji. Został wywieziony na Pawiak, ale ponieważ pracował na kolei, jego losy troszkę lepiej się potoczyły. [...]
Odbyła się matura, oczywiście tajna, w jakimś tam ostatnim zakamarku szkoły. Byłam po maturze i chciałam się dalej uczyć. Szkoły wszystkie były zamknięte, otworzyli tylko kilka szkół technicznych dla chłopców; dziewczyny wykreślili w ogóle. Ale ktoś wpadł na pomysł, niejaki Pan Władysław Jastrzębski, architekt, i otworzył szkołę pod tytułem Kreślarki Przemysłu Budowlanego, co dla Niemców było do zaakceptowania. Zapisałam się do tej szkoły, a w rzeczywistości to była architektura. Chodziłam do tej szkoły przez dwa czy trzy lata, już nie pamiętam. Ukończyłam szkołę z bardzo dobrym wynikiem. Oczywiście to było do roku 1941. Powstania jeszcze nie było. Jakie życie prowadziłam? Oczywiście miałam sympatię...

  • Proszę opowiedzieć.

Dobrze. Przede wszystkim umawialiśmy się, młodzież w moim wieku, przed kościołem Zbawiciela. Po mszy, zdaje się, o dziesiątej. W określonym miejscu wszyscy spotykaliśmy się i dzieliliśmy się na grupki, z tym że miedzy poszczególnymi parami nawiązywały się przyjaźnie, a nawet miłości. I potem one trwały. Natomiast siostra moja przed samym rozpoczęciem wojny wyszła za mąż i mieszkała w majątku męża, który się nazywał Czerwin, i tam do tego Czerwina mnie zabrała. Ja tam poznałam chłopca, w którym się zakochałam i w Warszawie nasza miłość się pięknie kontynuowała.

  • Gdzie państwo chodzili na randki?

Na randki tośmy chodzili... Trzeba było uważać, ponieważ Niemcy urządzali coś takiego, co się nazywało łapanki. Zamykali ulice, a najgorzej było w pojazdach, na przykład w tramwajach, kiedy stawali w drzwiach i nikogo nie wypuszczali. Z tych łapanek wywozili przeważnie do obozów koncentracyjnych albo gdzieś na roboty do Niemiec. Natomiast ja nie jeździłam nigdy tramwajami, wobec tego tylko chodziliśmy na piechotę. Gdzieśmy chodzili? Tak ulicami albo czasami do kawiarni, bo kawiarnie były czynne. Grupka młodzieży taka... Ale nikt absolutnie nie mówił o żadnych sprawach politycznych.
Chodziłam do szkoły. Tam zaprzyjaźniłam się z koleżanką ze znanej warszawskiej rodziny Wasiutyńskich, Kasią Wasiutyńską, i ona po długim namyśle zaproponowała mi wstąpienie do partii, do Narodowej Organizacji Wojskowej. To się nazywało Stronnictwo Demokratyczne, kiedyś to nazywali Endecją. Oczywiście pod przysięgami różnymi, zostałam zaprzysiężona i rozpoczęły się szkolenia. Najpierw były szkolenia polityczne, oczywiście, gdzie naszym głównym przewodnikiem był Dmowski i Paderewski. Potem, po ukończeniu tych szkoleń, następowały następne szkolenia, to znaczy sanitarne. Wykładała nam pielęgniarka, zresztą bardzo dobra, i świetnie nas uczyła, głównie oczywiście chirurgii. Wszystko to ukończyłam. To rozpoczęły się ćwiczenia wojskowe, które uczyły nas, to się nazywało… Myśmy to nazywali musztrą. Ponieważ ja miałam jakoś takie dziwne szczęście, że bardzo szybko awansowałam. Awanse przynosiła jakaś łączniczka na takich cieniuteńkich bibułkach, które były przeważnie... Paski skórzane były przecięte i w tym przecięciu były schowane te rozkazy. Zostałam piątkową i zaczęłam sama prowadzić szkolenia, kolejno najpierw organizacyjne, potem też częściowo sanitarne i wojskowe. Potem był egzamin ze wszystkich tych przedmiotów. Wiem, że zastrzyk trzeba było robić w poduszkę, a jeżeli chodzi o ćwiczenia wojskowe… Musztra, to wiadomo na czym polega. Co było zresztą zawsze dla mnie bardzo śmieszne, bo ja sama miałam niecałe dwadzieścia lat, a kiedy przychodziły starsze panie na wysokich obcasach… I w tył zwrot i tak dalej, to wyglądało dla mnie strasznie śmiesznie. Ale prowadziłam te szkolenia wojskowe, zresztą z bardzo dobrym efektem.
Aha. I potem zostałam funkcjonariuszem, to się nazywało „linią”, a „linia” to był rozdział prasy. Wychodziła prasa specjalna naszej organizacji, między innymi „Walka”, muszę powiedzieć, że nie pamiętam, bo jeszcze druga była. Do mnie należało odbieranie tej „Walki” od wyższej stopniem osoby i rozdzielanie jej miedzy swoje podopieczne, które były najpierw tylko zwykłymi adeptkami, a później piątkowymi. Ja zostałam pod drużynową, potem drużynową.
Muszę powiedzieć, że były różne przeżycia. Kiedyś ja z ogromna paką tej tajnej prasy natrafiłam na patrol niemiecki. Niemcy chodzili przeważnie we dwóch, uzbrojeni, w hełmach i rozglądali się, kto wygląda podejrzanie. Widocznie nie wyglądałam podejrzanie, ale kiedy ich z daleka zobaczyłam, to odwróciłam się do wystawy i udawałam, że oglądam wystawę. Co ich nie zdziwiło, że młoda dziewczyna przygląda się wystawie, a paczkę z prasą postawiłam na chodniku. I oni przeszli i temu podobne wydarzenia zdarzały się częściej.
Potem prasę trzeba było rozdać i była zbiórka, na którą przychodziły piątkowe. Ja jako poddrużynowa rozdawałam prasę piątkowym, a piątkowe rozdawały prasę kolejno w swoich piątkach. Muszę powiedzieć, że tajemnica była tak głęboka… Tak myśmy właściwie tajemnicę utrzymywały, że nikt nie wiedział w rodzinie, ani moi rodzice, ani moja sympatia. Nic nie wiedzieli o tym, że ja należę, a ja nie wiedziałam o tym, że oni należą do jakichś organizacji wojskowych.
Jedno było takie podstawowe zdanie, które każda zdająca egzamin polityczny musiała umieć. Ja go może nie całkowicie dokładnie pamiętam, ale pamiętam dużo: „Jestem Polakiem” Dmowskiego. „To słowo w większym zrozumieniu wiele znaczy, jestem nim nie dlatego tylko, że mówię po polsku. I inni mówiący tym samym językiem, są mi duchowo bliżsi i bardziej zrozumiali niż obcy. Ale jestem Polakiem, bo mam obowiązki polskie, i gdy więcej się do nich poczuwam, im wyższy przedstawiam typ człowieka”. To był jeden z obowiązkowych tekstów, które trzeba było znać na egzaminie. I tak to szkolenie trwało.
Zaczęły się, oczywiście, bombardowania w Warszawie, szczególnie nocne. Myśmy mieszkali w Alejach Jerozolimskich, róg Chałubińskiego. W dużym mieszkaniu, pięknym, siedmiopokojowym. Uważane było za bardzo niebezpieczne, bo stosunkowo blisko dworca. Tymczasem okazało się, że ten budynek ocalał, zresztą natychmiast zajęty przez Niemców. Wszystkich mieszkańców wyprowadzali i rozstrzelali. Mój ojciec ocalał tylko cudem, ponieważ udało mu się przemknąć do Szpitala Dzieciątka Jezus, który tam zaraz blisko się znajdował i przy pomocy znajomego lekarza, położyć się z gruźlikami, a Niemcy panicznie się bali tyfusu i gruźlicy, wobec tego na oddział gruźliczy nawet nie zachodzili.

  • Kiedy to mieszkanie zostało zajęte?

Przez Niemców? To już był 1944 rok, bo mnie już nie było.

  • A pani gdzie mieszkała?

My mieszkaliśmy wtedy razem, ale potem ja już wyszłam do Powstania. Rodziców wypędzili i pędzili ulicami...

  • Zaraz wrócimy jeszcze do Powstania, a jeszcze na temat Warszawy proszę mi opowiedzieć i swojego życia oprócz konspiracji. Chodziła pani do szkoły, tak. Była pani w konspiracji.

Oprócz tego, oczywiście, urządzaliśmy wieczorki.

  • To proszę o tym opowiedzieć.

To grupa takich najbardziej zaufanych, z tym że trzeba było się liczyć, bo była godzina policyjna, więc trzeba było tak urządzać, żeby albo skończyć przed godziną policyjną, albo musieli przenocować i bawić się do rana.
Jak chodziłam do szkoły na tą architekturę, która była po południu, bo rano już zaczęłam... Przedtem też skończyłam handlówkę, zaczęłam pracować jako księgowa, ponieważ z czegoś musiałam się utrzymywać. Szkoła była po południu dla tych, co pracowały, a pod szkołą czekali chłopcy na swoje dziewczyny. Był jeden strażak... Zazdrościłyśmy jej wszystkie, bo strażakowi wolno było chodzić po nocy. Chłopcy odprowadzali dziewczyny przeważnie do domu.
Warszawa była zaciemniona, nie wolno było palić żadnych świateł. Na oknach były czarne rolety, światła bywały całkowicie wyłączone. Więc ja chodząc na architekturę, swoje prace wykonywałam przy czymś takim, co się nazywało karbidówką. To była taka butla jakby napełniona karbidem i tam się po kropli wody popuszczało i wtedy się wydzielał gaz, który się palił. Oczywiście, było to światło bardzo nędzne, ale wystarczające na to, żeby coś przeczytać, albo coś zrobić. A godzina policyjna zaczynała się chyba o ósmej, kiedy wracałyśmy ze szkoły, było już zupełnie ciemno. Szkoła mieściła się na ulicy Jasnej, a ja mieszkałam w Alejach Jerozolimskich, więc nie było źle. Jedyne, co było przykre, że zaczepiali [nas] mężczyźni, strasznie po ciemku, ale myśmy były tak dzielne i odważne, żeśmy się niczego nie bały. Przyznam, że przez cały czas Powstania i cały czas okupacji nie wiedziałam, co to jest uczucie strachu. Nie bałam się niczego.
Oczywiście, o jakiś wyjazdach na jakieś wakacje to nie było mowy, bo nie można się było ruszyć z Warszawy. Rodzice jakimś cudem załatwili mi pobyt kilkunastodniowy w Szymanowie u sióstr. Normalnie prowadziły szkołę dla dziewcząt, a w lecie przyjmowały dziewczynki na wakacje. A ponieważ wtedy moja sympatia pracowała...
On pochodził z rodziny ziemiańskiej, więc się znał na roli i pracował w jakimś majątku jako rządca. Przyjechał po mnie na dworzec i przychodził do mnie. Siostra do mnie przyszła i powiedziała: „Możesz się z nim spotykać, ale tak żeby nikt nie widział, chodź tam, gdzieś tam, za jakimiś malinami...”. Oczywiście, o tym, że ktoś do czegoś należał nie było nigdy mowy.
Po powrocie do Warszawy zapisałam się na tajną architekturę. Tu znowuż wielkie były przysięgi, że się nigdy nie wyjawi tego, i tak dalej. Był taki pan, Wieraszko się nazywał, który odbierał od nas te przysięgi i wpisywał nas. „Wpisywał” to jest dużo powiedziane.
Chciałabym powiedzieć o organizacyjnej stronie w organizacji. Mianowicie, dowódca (czyli w tym przypadku ja) znał nazwiska i adresy wszystkich swoich piątkowych czy innych, ale nie wolno było nic zapisywać. Z góry szły rozkazy, a od dołu szły meldunki, więc tylko jedna, jedyna, ostatnia… Każda znała tylko dwa adresy: tej, co jest powyżej, i tej, co jest poniżej. Mój adres znała też tylko jedna, żeby w razie czego, bośmy były jednak narażone na... Na przykład, miałam w domu, często, duże góry prasy. Mieszkałam w domu, gdzie była taka wewnętrzna studnia. Niemcy zaś często odwiedzali ten nasz dom, szli w takich butach na gwoździach, z hukiem, każdy krok było słychać. Dzwonili do drzwi i wywoływali tego, kogo chcieli aresztować. Więc ja się umówiłam z siostrą... Związałam całą prasę na sznurze i wywiesiłam przez to okienko do studzienki. Ona stała i trzymała za koniec sznura, ja powiedziałam, że jak ja zawołam: „Otwieram!”, to ty puszczaj sznur. Ale nigdy do tego nie doszło, bo szkoda mi było tej prasy, żeby stracić... Wydrukowanie prasy kosztowało tyle, takie ryzyko i tyle pracy, że nie mogłam tego...
Poza tym był handel, naturalnie ukryty. Przyjeżdżały ze wsi kobiety, które woziły ze sobą mięso... Nawet były piosenki w tramwajach. Chodzili chłopcy, tacy mali, przeważnie po 12 lat i śpiewali piosenki patriotyczne. Ponieważ byli bardzo zwinni, jak tylko się pojawiali Niemcy, to oni uciekali. Nawet pamiętam część tych piosenek, ale nie będę już tu demonstrować
  • Może pani powie?

Jeżeli sobie przypomnę, tak: „Siekiera, motyka, bimber, prąd, kiedy oni pójdą stąd”. Jeszcze inne, ale w tej chwili nie przychodzi mi do głowy, a nie przygotowałam sobie.

  • Gdzie pani pracowała?

Pracowałam w prywatnej firmie jako księgowa. Co też, oczywiście, było bardzo skomplikowane, bo były też potrącenia i na podatki normalne i na socjalne. Ponieważ firma często się nie wywiązywała ze swoich zobowiązań finansowych, wobec tego przysyłali sekwestratora czy komornika. A komornikami byli bardzo dziwni ludzie, na przykład, do nas przychodził malarz. Ja się z nimi bardzo przyjaźniłam, oni zakładali takie plomby na szafach. Ale ponieważ ja się z nimi przyjaźniłam, tak zakładali, że ja szafy mogłam otwierać. Tak to mniej więcej wyglądało. A potem, za jakiś czas, oni o tym zapominali, my też. A poza tym, ponieważ pracowałam w biurze sama, nikogo nie było, tylko ja jedna, miałam taką linię metalową, metrowej długości i myślałam, że jak tu ktoś przyjdzie to ja tą linią się będę bronić. Ale chciałam jeszcze raz podkreślić, że się niczego nie bałam. Rodzice, oczywiście, udawali że nic nie wiedzą.

  • A jak pani pamięta Warszawę, jak się pani mieszkało? jak ją pani pamięta z czasów okupacji?

Tramwaje kursowały, jeżeli można powiedzieć, normalnie. Oprócz jednego, do którego mieli dostęp tylko Niemcy, jakieś „zero” było czy coś takiego. Był wagon podzielony na części, połowa była nur für Deutsche, a w połowie mogli być Polacy. Ulice wyglądały w tym czasie, do Powstania, mniej więcej normalnie. Poza tym, że były bombardowania i część kamienic było zniszczonych, zawalonych. Kawiarnie były otwarte, można było wstąpić, tylko bardzo ostrożnie, bo jak Niemcy otoczyli kawiarnię, to już wtedy nie było ratunku. Kiedy byłam w szkole na architekturze, to uciekałyśmy na wagary do Wilanowa.

  • A co było w Wilanowie?

A w Wilanowie tośmy sobie chodzili, spacerowali, żartowali, żyliśmy tak wesoło, jakby nic się nie działo. Bardzo łatwo potrafiliśmy zmienić nastrój. I tam umawiałyśmy się, my dziewczyny, oczywiście, z chłopcami. Chłopcy też szli na wagary, my na wagary i spotykaliśmy się tam, zupełnie normalnie, tak jakbyśmy to robili dzisiaj.

  • A opowie pani jeszcze, jak pani mówiła, że bibułę woziła, czasopisma jakieś. Na pewno to było niebezpieczne, a pani miała jakieś historie związane z tym?

Tą jedną opowiedziałam. Miałam torbę, taką walizkę, nie, torbę, chociaż wtedy toreb właściwie nie było, i tą prasę tam ładowałam. Oczywiście, stykałam się twarzą w twarz z Niemcami. Ponieważ biegle mówiłam po niemiecku, to w takich sytuacjach opowiadałam im swoją biegłą, z dobrym akcentem niemczyzną, że to są moje rzeczy prywatne, i oni dawali spokój.

  • A skąd, dokąd pani to nosiła?

Ja nosiłam, bo do mnie ktoś przynosił. A nosiłam na miejsce zbiórki, na które z kolei przychodziły wszystkie te dziewczyny piątkowe i ja im oddawałam prasę, odpowiednio tyle, ile się komu należało numerów, bo każdy musiał numer dostać. Więc to tak wyglądało. A poza tym była jeszcze taka historia, że miałam zbiórki w pokoju, który był na parterze, i były dwa wyjścia, jedno do piwnicy, a drugie na zewnątrz, więc klucz u mnie leżał na stole i w razie czego można było uciekać, ale kiedy wychodziliśmy, to zawsze pojedynczo i z długimi przerwami. Najpierw jedna, potem dziesięć minut przerwy, druga wychodziła, rozglądając się: „O, jaka ładna pogoda”. Żeby to nie robiło... To mniej więcej tak wyglądało. Z tym że w tym brały udział też starsze osoby, dla nas staruszkowie, bo mieli już koło trzydziestki. Czy coś jeszcze z tego pani by chciała wiedzieć?

  • Czyli z czasów okupacji pani opowiedziała o wszystkim, tak? Czy chciałaby pani coś jeszcze dodać?

Po prostu, że jeżeli chodzi o młodzież to myśmy właśnie mięli te spotkania przed kościołem, no i każdy... Nie mówiliśmy nigdy o tym, że jesteśmy związani z jakimiś podziemnymi organizacjami. A potem, już kiedy Powstanie się zbliżało, rozpoczęły się...[...] Dopiero potem zgłosiłam się na ulicy Kopernika, gdzie mieściło się dowództwo, w szpitaliku dziecięcym. Ponieważ pisałam dobrze na maszynie, to pisałam te wezwania, że o tej i o tej godzinie masz się stawić tam i tam, wtedy i wtedy. Przychodziły łączniczki, zabierały to i roznosiły.

  • W czasie Powstania, tak?

Przed Powstaniem. I to się właśnie pisało na takich bibułkach.

  • I co dalej było?

Dalej?

  • Było przed Powstaniem i Powstanie.

Mieszkałam w Śródmieściu i właściwie to było tak, że te dziewczyny, co mieszkały w Śródmieściu, to miały zbiórki gdzieś na terenie Śródmieścia, a ja przez różny zbieg okoliczności miałam zbiórkę na ulicy Kreta. Zbiórka była, gdzieś o godzinie wpół do piątej. Siedziałyśmy, o godzinie piątej, przed piątą zjawił się właściciel mieszkania i zza oparcia kanapy wyjął broń, i wybiegł, nic nie mówiąc. A myśmy siedziały i czekały, ja jako piątkowa ciągle (nie piątkowa tylko dowódca patrolu w tym przypadku). Przyszła do nas „pięćdziesiąt osiem”, to była Janina Szantyl, ale „pięćdziesiąt osiem” nazywałyśmy ją zawsze. Powiedziała, że jesteśmy przydzielone jako partol sanitarny do kompanii „Aniela” Batalionu „Gustaw”, i zaprowadziła nas... Już było słychać strzały, ale jeszcze Stare Miasto było spokojne. A ta zbiórka była dla mnie na ulicy Długiej. Tam już byli chłopcy i myśmy przyszły.
Zaczęło się budowanie barykad, ludzie z domów wynosili szafy, co tylko mogli – krzesła, kufry jakieś – i układali barykady. A myśmy pomagali przy tym, a potem się wystawiało straże przed budynkiem. Zmiana straży, nie wiem co ile czasu, co dwie godziny, a inni mogli trochę odpocząć. Mieliśmy zbiórkę na podwórcu, przyszedł ksiądz (zapomniałam nazwiska) i udzielił nam wszystkim absolutorium w obliczu śmierci, a potem, kto chciał, to mógł przystępować do indywidualnej spowiedzi.
I potem te warty, a ci którzy nie byli na warcie, mogli się położyć i odpocząć. Wtedy zrozumiałam, jak to jest niewygodnie spać na schodach. O godzinie czwartej rano przyszedł jakiś goniec, który powiedział, że cały oddział ma iść na Wolę, bo już Powstanie się zaczęło, a na Woli działy się straszne rzeczy. Ale bez dziewczyn, dziewczyny zostają. „Macie oddać torbę”, co było dla mnie straszne, bo tą torbę tak pieczołowicie zbierałam, były tam opatrunki osobiste i wszystko co może być potrzebne w jakimś chirurgicznym zabiegu. Chłopcy, pamiętam to doskonale, szarym takim świtem, wyszli wszyscy. Szli za przewodnikiem i poszli na Wolę. Na Woli ja już nie byłam.

  • A co się z panią działo dalej?

Dalej, myśmy zostały jak jakieś... Nie wiedziałyśmy... Niektóre dziewczynki były ze Starego Miasta, to poszły do domu, pod warunkiem, że jak będzie potrzeba, to się je zawoła. A te, które nie miały żadnej możliwości zatrzymania się, to się tak pętały, to tu, to tam. Wreszcie ja, która zawsze byłam pełna energii i pełna życia, poszłam tam do takiej jednej z naszych kierowniczek – „Czterdzieści jeden”, pani Maria Strojmowska, chyba tak się nazywała. Tam uprosiłam o nosze i wraz z grupą tych dziewczynek, które nie miały co ze sobą zrobić, poszłyśmy do kościoła Najświętszej Marii Panny, który był tak jakby na zapleczu PWPW, czyli [Wytwórni] Papierów Wartościowych. Tam myślałam, że nasza pomoc będzie przydatna, ale okazało się, że mają komplet sanitariuszek, nas nie potrzebują. Pamiętam tylko scenę, kiedy na jakimś prowizorycznym stole leżał młody chłopiec z przestrzeloną krtanią. Ponieważ był ze Starego Miasta, była też jego matka. To mi się upamiętniła ta scena. Z „PWPW” się tam skończyły te walki. Ja państwu historycznego tła nie przedstawiam, bo to...

  • Nie, to pani ma się nam przedstawić.

Ja się wycofałam z tym swoim patrolem, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. I wtedy dowiedziałam się, że istnieje jakiś punkt na ulicy... Naprzeciwko sądów, teraz to się nazywa ulica Jana Pawła, tam była prywatna lecznica, więc w tej prywatnej lecznicy zatrzymałam się ja i moje dwie najbliższe koleżanki, które też nie miały miejsca. Jedna to była Henia Brzeska, która uciekła z domu do Powstania przez okno, bo rodzice by jej nie puścili. Druga to była Ewa Małota, pochodziła z Katowic, jej rodzice czy rodzina brali udział w powstaniach śląskich. Myśmy się znalazły w tym szpitaliku, w którym były tylko takie [lżejsze] przypadki, głównie postrzelenie przez „gołębiarzy”. Państwo już wiedzą, co to byli „gołębiarze”. Myśmy się tam uczyły właściwie pierwszych kroków, prawdziwych ran. Z tym że jeśli chodzi o mnie, to ja przy pierwszej operacji zemdlałam, ale z biegiem czasu się przyzwyczaiłam. Tam byłyśmy dość długo, aż do czasu, kiedy Wola została zdobyta.
Ludzie uciekali z Woli i my musieliśmy się też wycofać. Wtedy wycofałam się na Stare Miasto, a nasi chłopcy już wrócili z Woli. Wobec tego zostałam przyłączona jako patrol sanitarny do kompanii „Aniela”. Stacjonowaliśmy na ulicy Kilińskiego 4. Oczywiście, bombardowania były takie, że kolejno dom za domem Niemcy z niesłychaną u siebie dokładnością… Każdy następny nalot to był następny dom. A główny szpital polowy był na ulicy Długiej. Dowódcą, komendantem tego szpitala był doktór „Tarło”, Tarnawski. Myśmy były w patrolu sanitarnym, więc początkowo byłam przydzielona do „Anieli”, a potem do „Anny”. Te kompanie nosiły nazwę w zależności od dowódcy, jeżeli dowódcą u nas był major „Antoni”, to „Anna” i „Aniela”.

  • Jakie czynności pani wykonywała?

Byliśmy przy barykadzie, jak ktoś był ranny, to myśmy opatrywały go, w miarę swoich możliwości, a jeżeli było to niemożliwe, tośmy prędko brały na nosze i biegły do tego szpitala polowego na Długą.

  • A jak wyglądało pani wyposażenie, takie sanitarne?

Torba taka była specjalna i w tej torbie były tam bandaże, odkażające jakieś środki i opatrunki indywidualne.

  • Czyli miała pani opatrunki?

Początkowo.

  • A później?

A później, muszę powiedzieć, że ludność cywilna ze Starego Miasta zachowywała się w sposób szalenie odważny i ofiarny. Oni prali to, nie wiem, skąd brali wodę, bo wody nie było. I nam wtedy z powrotem te bandaże… To tylko takie powierzchowne opatrunki.

  • A gdzie pani mieszkała?

Gdzie ja mieszkałam? Nigdzie, gdzieś tam, na jakiś schodach.

  • Cały czas?

Nie, do trzynastego… Myśmy mieli kwaterę na ulicy Kilińskiego. I tam […]

  • Tak.

Właśnie, tam było wszystko. Tak jakoś jakby powiedzieć, normalnym toczyło się torem. Aż do 13 sierpnia, kiedy nastąpił wybuch czołgu-miny.

  • Była pani gdzieś w pobliżu?

Ja byłam w tym budynku, przed którym to nastąpiło. I pamiętam, że wpadł kolega i mówi: „Chodź prędko, zdobyliśmy czołg”. A ja do niego mówię: „Co to ja czołgu nie widziałam!”. I nie ruszyłam się z miejsca. Tylko dzięki temu ocaliłam życie. Pierwsza osoba, która wyszła, to była młoda kobieta i była cała jakby nadziana odłamkami. A odłamki razem z materiałem sukni… Pamiętam tę suknię w kwiatki. Cała była, pełno było tych odłamków w skórze. Wprost nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Wysypałam torbę na podłogę i próbowałam ją jakoś z tych największych odłamków zaopatrzyć, choć to prawie było niemożliwe. Potem wyszłam i zobaczyłam miazgę ludzką oraz na ścianach domów przyklejone części ludzkich organizmów. Jakieś, trudno było powiedzieć, co to było, ale myśmy mówiły, że to wątroby, jakieś serca przyklejone, po prostu, do budynku, przez wybuch. I ciała kolegów, przerzucone przez balustrady balkonów na pierwszym piętrze i na drugim siłą wybuchu.
  • Co się działo później?

Więc coś trzeba było robić. Część kolegów wykopała taki duży dół na podwórzu ulicy Kilińskiego, ktoś przywiózł taczki i szuflę do węgla. Nie było innego sposobu, tylko te szczątki ludzkie zbieraliśmy szuflami na te taczki i oni je wywozili. Wyrzucali wszystko razem do dołu i znowu wracali i tak dalej. Na tym polegało pochowanie tych naszych kolegów. Oczywiście, kwatera nasza nie została zniszczona, ale doktór Wacław Chrzanowski, który był takim lekarzem sanitarnym naszej kompanii, zaczął organizować szpital polowy. Ludzie znosili materace, co mogli. Tam mieścił się kiedyś lokal nur für Deutsche, „Pod Krzywą Latarnią”. I w tym to szpitalu zostały rozłożone materace i kładłyśmy naszych rannych, lżej rannych trochę, bo cięższych się wynosiło na Długą.
Jeżeli chodzi o moją rolę… Mnie wyznaczono rolę takiego dyrektora czy, jakby to nazwać, kierownika administracyjnego, do którego należało zaopatrzenie w żywność, środki opatrunkowe i w ogóle we wszystko, i organizacja cała ruchu, bo pielęgniarki niektóre miały po szesnaście lat. Ponieważ to był lokal rozrywkowy, na środku była estrada, na estradzie stał fortepian. Ten fortepian służył jako stół operacyjny, a estrada służyła nam jako miejsce do pełnienia dyżurów nocnych. Dyżury były bardzo ciężkie, bo ranni się zrywali i chcieli uciekać gdzieś, a myśmy musiały ich z powrotem pakować. Oczywiście sytuacja była taka, że ja nie byłam dyżurną, tylko byłam na zawołanie, więc jak nie mogły sobie poradzić, to mnie prosiły. Czasami udawało mi się pójść położyć się trochę, ale kiedy wchodziłam na kwaterę, to wszystkie materace, które tam był, były zajęte. Ktoś się musiał posunąć, żebym ja w ogóle mogła się położyć. A najbardziej cenione były miejsca przy ścianie. Ponieważ jak wpadały pociski jakieś przez okno, to te miejsca przy ścianie były troszeczkę bezpieczniejsze.
Potem byłam w tym szpitalu „Pod Krzywą Latarnią”. Tam między innymi leżał Stasinek, w ogóle to „Stanisław”, syn Generała Sosabowskiego. Oczywiście pełno było, okna były wybite, duszno był strasznie. Jakaś kobieta przyniosła mi na rękach swojego siedmioletniego synka, strasznie wychudzonego. Prosiła, bym się nim zajęła, bo ona musi iść, i poszła i mnie zostawiła tego chłopaczka. Więc ja już go wzięłam pod opiekę, od czasu do czasu brałam go na ręce i wynosiłam na dwór, żeby zaczerpnął powietrza, ale jakie to było powietrze – pełne kurzu, odłamków. I tak było.

  • Jak pani zdobywała to zaopatrzenie? Proszę powiedzieć.

Zaopatrzenie… Na Miodowej był taki punkt, który miał… Nie wiem, skąd oni mięli. Ale ja dostawałam taki rozkaz, że mam tam przynieść to i to. Oni te rozkazy, starali się spełnić. Były tam papierosy i czekolada niemiecka. Bo były zdobyte Stawki, a na Stawkach były niemieckie składy. Z tych Stawek do tego punktu, a ten punkt… Natomiast część to była na Długiej. Nie wiem, czy oni tam piekli chleb, w każdym razie jakiś chleb był na Długiej. Nie wiem zresztą, już naprawdę nie potrafię powiedzieć, jak ja sobie radziłam.

  • A medyczne rzeczy, produkty wszystkie potrzebne do opatrunków i dla lekarzy?

To już była sprawa lekarzy.

  • Aha, czyli tym się pani już nie zajmowała?

Już medycznymi się nie zajmowałam. Z tym że, pamiętam, przyszedł do mnie taki młody (młody – wszyscy byli młodzi) chłopiec i mówi, że ma straszną biegunkę i temperaturę ogromną. Ja mu mówię: „Nie dekuj się, nie dekuj. Wracaj na barykadę”. Warunki były straszne, bo to piwnica, duszno ogromnie. Wszyscy pokotem leżeli na ziemi, niby na jakiś materacach. I tam mogłabym dużo opowiedzieć przypadków tragicznych.

  • To proszę opowiedzieć.

Na przykład był jeden człowiek, który… Oprócz, oczywiście, niszczenia domów były straszne pożary. Ludność cywilna pomagała przy gaszeniu pożarów. Między innymi on był jednym z nich i był szalenie poparzony. Strasznie cierpiał, rzucał się. Myśmy robiły, cośmy mogły, ale niewielkie miałyśmy możliwości. W pewnym momencie przybiega do mnie jedna z sanitariuszek medycznych i mówi do mnie: „Wiesz co, nareszcie zasnął”. Ja biegnę, a on już nie żyje. Więc to takie i jeszcze inne…
W jednym czy drugim przypadku zdarzyło mi się tak, że ja biegnę z zastrzykiem, robię ten zastrzyk, a w czasie tego zastrzyku ten umiera. Więc takie przypadki się zdarzały. A była jego żona, stanęła nad jego zwłokami i wygłosiła patriotyczne przemówienie, że był to wielki patriota. Nie pamiętam, jak się nazywał. A poza tym jak mówiłam, ludność cywilna póki mogła...bo też siedziała w piwnicach w strasznych warunkach, starała się uprać trochę, bo potrzebne były te rzeczy, przynajmniej, jako tako czyste. Ale w pewnym momencie całkowicie skończyła się woda, ledwo starczało do picia. Więc i to się skończyło. Ale to już była dziedzina lekarzy, nie moja. Ja to chodziłam i rozdzielałam żywność, znaczy głównie papierosy i tę niemiecką czekoladę. Jak ktoś dostał papierosy, to nie dostał czekolady. Niektórzy, chcąc być tacy dobrzy, mówili, że on pali papierosy, a potem ja idę z czekoladą i mówią, żeby mu dać czekoladę. Ja mówię: „Nie, dostałeś papierosy, nie ma dla ciebie czekolady”. No i takie już, powiedziałabym, scenki…

  • A gdzie byli chowani zmarli?

Musze powiedzieć, że nie brałam w tym udziału. Ale raczej byli chowani na podwórzu tych sądów, czyli tego szpitala bardziej zorganizowanego, bo myśmy byli tylko takim szpitalikiem polowym. Właściwie takim przejściowym punktem opatrunkowym.

  • A jakie były nastroje wśród pani koleżanek i kolegów, z powodu walki, wybuchu Powstania, państwa pracy?

Powiem, że kiedy się dowiedziałam, że wybuchło Powstanie, i ze swojego punktu zbornego wyszłam na ulicę i zobaczyłam flagę polską zwisającą z okna, to skakałam do góry, krzyczałam z radości. To była dla mnie chwila największego szczęścia, zobaczyć tę flagę polską zwisającą z okna. Mniej więcej takie były nastroje między nami. Krytykowaliśmy tylko naszych dowódców, że są za starzy, bo mieli ponad trzydzieści lat. Ale tak to nie pamiętam, żeby ktokolwiek się na cokolwiek żalił. Że tam jest źle, że tam jest głód, że nie ma co jeść. Nigdy tego nie było.

  • A wśród ludności cywilnej?

Starała się nam pomagać jak mogła. Nie było żadnych takich jakichś protestów, że po co Powstanie, coście narobili, nie było tego. W każdym razie do mnie nie dochodziło.

  • A jak wyglądało pani życie po pracy? Czy to była cały czas praca?

Cały czas praca.

  • A pani jakoś spała, musiała się ubierać, jeść, myć.

Myć, to nie. Mycie to była zupełnie abstrakcyjna rzecz. To jak mówiłam, czasami udawał mi się wyjść, bo ja musiałam czuwać nad personelem. Jak mi się udawało wyjść i pójść na kwaterę, ktoś się raczył czasem posunąć, to ja się położyłam, to wszystko co mogłam. Praca była dwadzieścia cztery godziny na dobę.
„Gęsiówka” była zdobyta i w „Gęsiówce” był wielu Żydów. Pamiętam takiego poparzonego, którego przyprowadzali, i ja go opatrywałam. Potem go odprowadzałam. Żal mi go było. Znów po niego szłam i znów go przyprowadzałam. A powiem, że te rany poparzone straszliwie śmierdzą, straszliwie, z tych ran takich jakichś zakażonych, no ale myśmy nie myśleli o niczym innym, tylko żeby ten obowiązek swój spełniać, szczęśliwi. I oczywiście cały czas czekaliśmy na pomoc, że tu Rosjanie już, już idą. Ale wreszcie Stare Miasto nie mogło się już dłużej bronić. Brak było wszystkiego. Ludność cywilna, co miała zapasów, to już wydała, nie było nic. Wyszedł rozkaz, że wojsko wychodzi kanałami na Śródmieście, więc… Aha. I można zabrać, i trzeba zabrać rannych, którzy mogą chodzić. Było jasną rzeczą, że ci, którzy zostaną, to już na nic nie mogą liczyć. Więc wszyscy wstawali, błagali, żeby ich zabrać, ale po prostu czasami było to niemożliwe, bo widać było, że on ledwie stoi. A to trzeba było iść, a jak upadnie, to zatarasuje przejście i inni nie będą mogli przejść. A ponieważ rola, między innymi, polega na podejmowaniu decyzji, to były straszne decyzje, że tego zostawić, tego zabrać.

  • Pani podejmowała decyzje?

W szpitalu, tak.

  • Dużo pani zabrała osób ze sobą?

Pamiętam, że chyba było dziesięć.

  • A ilu zostało?

Nie, nie powiem pani. Dużo zostało, ale może inny transport też poszedł. W każdym razie wiem, że ja się zgłosiłam, dowódca mnie zawezwał, major „Gustaw” i mówi: „Pójdziesz, poprowadzisz rannych, tu masz rozkaz, zaniesiesz tam do dowództwa na Śródmieściu”. Ja mówi: „Dobrze, pójdę, ale wracam”. Major zażartował sobie: „Oczywiście, że wracaj, bo przecież bez ciebie sobie nie poradzimy”. Ale oczywiście kiedy ja się znalazłam już na Śródmieściu… No więc droga kanałem…

  • Gdzie pani wchodziła do kanału?

Róg tutaj, tutaj… Na Miodowej chyba, tutaj naprzeciwko kościoła garnizonowego.

  • Przy pałacu Krasińskich?

Przy pałacu Krasińskich, tak. Tam wchodziłam, z tym że nie wszędzie były takie szczeble jak od drabiny, tylko były takie kanałowe pojedyncze. Niektórzy ludzie, naprawdę, zębami łapali się za to, żeby nie odpaść. Jak żeśmy szli, to sznur był przeciągnięty, lewą ręką, pamiętam, trzymało się za sznur, a prawą za kołnierz poprzednika czy za pasek, żeby go trochę podtrzymać. A ten co szedł za mną, to się pokładał się na mnie. Bo nie mógł się utrzymać, to łapał się czego mógł.

  • A ktoś panią prowadził, tak?

Była przewodniczka…

  • Pani była jej tak?

Tak i były też niektóre sanitariuszki. A niektóre sanitariuszki, bohaterki, naprawdę. One powiedziały, że zostaną, nie zostawią [chorych]. Co jakiś czas następowało zatrzymanie i opieraliśmy się o ściany kanału, byle troszkę odpocząć. Ja byłam w trudnej sytuacji, bo jestem wysoka, nie mieściłam się. Tam gdzie niektórzy szli prosto, to ja już musiałam być pochylona. Nawet ta nasza droga nie trwała długo, ale przy włazach stali Niemcy. Jak usłyszeli, że ktoś idzie, to wrzucali karbid albo granaty. Trzeba było iść bardzo cicho. Ale jak się później dowiedziałam, polscy Powstańcy zorganizowali jakieś punkty, takie że mieli pod ostrzałem właśnie tych Niemców, co stali przy studzienkach. Więc już potem oni się bali stać przy studzienkach, bo byli pod ostrzałem polskim.
I na Wareckiej wychodziliśmy, tam już czekali koledzy, którzy nas zabrali. To znaczy zabierali chorych do szpitalików, które mieli. Sanitariuszki w miarę możliwości szły z nimi. Natomiast ja udałam się do naszego konspiracyjnego dowódcy Tadeusza Macińskiego i oddałam mu ten rozkaz, który miałam. I mówię: „Proszę o odpowiedź, bo ja zaraz wracam”. A on do mnie mówi: „Nigdzie nie pójdziesz”. Ja się też przyłączyłam do tych sanitariuszek, które obsługiwały rannych. Tu, w szpitalu na Kopernika, i drugi był… Nie przypomnę sobie ulicy w tej chwili, tam jest tablica pamiątkowa. Potem znowu dostałam rozkaz, że mam pozbierać sanitariuszki i tych, którzy mogą iść, przeprowadzić ich na Śródmieście. Zrobiłam to, co mi rozkazywali. Pamiętam, szliśmy z ulicy Foksal. Na Foksal jeden z moich podopiecznych dostał krwotoku z ręki. Ja na szyi nosiłam taki… Chciałam mu zatamować tą krew, więc wzięłam tę swoją gumę, próbowałam zacisnąć, a guma widocznie sparciała była i rozleciała się. Tylko uciskowo jakoś go uratowałam. Potem przeszliśmy na Śródmieście, ale nie miałam żadnej wskazówki, gdzie się mam z tymi rannymi zgłosić. Człowiek musi sobie radzić, ja znalazłam, spotkałam jakiegoś swojego lekarza. On mi powiedział, żebym szła do Szpitala Maltańskiego, który mieścił się na ulicy Śniadeckich. Do Szpitala Maltańskiego poszłam z tą swoją grupką. Było nas, sanitariuszek, może sześć i rannych było chyba z dziesięciu. Komendantem szpitala był właśnie doktór pułkownik „Tarło”. I on mówi tak: „Rannych zatrzymujemy, a sanitariuszek nie potrzebujemy”.
Więc co tu robić. Ja zostaję z grupą tych dziewczyn, nie mam pojęcia, co robić. Ale stoję tak i próbuję mu tłumaczyć, ale on nie chce słuchać. Wtedy mówi tak: „A może tak któraś z was umie pisać na maszynie?”. Ja umiałam dobrze pisać na maszynie. „To zostaniesz”. Jak ja zostałam, to już ich… Jak byłam jego łączniczką, to już sobie potrafiłam poradzić. Było tak, że chłopcy zostali w Szpitalu Maltańskim na Śniadeckich, a ja ze swoją grupą odnalazłam swoje dowództwo, tu na Śródmieściu. Jeszcze zostałam tutaj jako łączniczka i pisałam na maszynie rozkazy różne i roznosiłam, biegałam po mieście.
Powiem tylko taką historię, że kiedy wychodziłam, wybiegałam na miasto, to w bramie stała pani, którą ja zresztą jeszcze znałam sprzed wojny i ona mówi: „ Nie mogę wyjść, potrzebuję przejść, ale nie mogę wyjść. Ty nigdzie nie chodź, ale ja nie mam…”. I ja biegiem przez te gruzy wszystkie, tam oddawałam rozkazy czy inne instrukcje, które miałam do przekazania. I tak było, aż postanowiłam, że już dosyć. Ja chcę wrócić do oddziału. Pan pułkownik do mnie mówi: „Jeżeli wyjdziesz, oskarżę ciebie o dezercję”. To co tu robić. Poszłam do swojego dowódcy i proszę go. On napisał pismo, że zostaję wezwana z powrotem do oddziału. I poszłam… Moje koleżanki zostały tam jako sanitariuszki. Nie mieli co ze mną zrobić i zrobili mnie kierowniczką kuchni. Dodajmy do tego że: a) nie było z czego gotować, na czym gotować b) ja nie miałam pojęcia o gotowaniu.
  • Jak sobie pani radziła?

Jak ja sobie radziłam? Po prostu jak nie było co gotować, chodzili z workami do „Haberbuscha” i tam przynosili na piwo przygotowany jęczmień. To w tych workach przynosili. Z tych jęczmieni gotowało się zupę, ale wody nie było, więc po wodę stawała ludność cywilna, sanitariuszki tylko w nocy. Ale Niemcy się zorientowali, że tu się gromadzą ludzie na podwórzu i zaczęli ostrzeliwać z samolotów. Ja tam w tej kuchni jako ta kierowniczka po prostu zlecałam swoim podległym dziewczynom, żeby gotowały. Marzyłam o jednej rzeczy najbardziej, o gęstym grzebieniu. Mówię to, dlatego że kiedy 16 września, z działa tak zwanego kolejowego [...] trafił pocisk w naszą kwaterę i wszystkich zabił, to ja ocalałam tylko dlatego, że zostawiłam dziewczyny w kuchni, bo dostały kawałek koniny i ugotowały. Ja sama pobiegłam na Śniadeckich odwiedzić swoich kolegów. Kiedy wróciłam, kwatery nie było, a wszyscy mówili: „To ty żyjesz, to ty żyjesz!”. No i jakoś przeżyłam.

  • I wszystko pani straciła na tej kwaterze, tak?

Ja i tak nic nie miałam. Jak mówili: „Przenosimy się!”. Wołali. Ja mówię: Omnia mea mecum porto – czyli: „Wszystko, co moje, noszę ze sobą”.
Miałam taką panterkę ogromną, w której były ogromne kieszenie. Ja nic nie miałam, nawet nie miałam grzebienia, nic. To znoszenie tych [poległych] z piętra… Bo to się do tego piętra zburzyło, na którym była nasza kwatera, a wszystkich, którzy tam byli na kwaterze, podmuch zepchnął na ścianę. Na ścianie była taka góra, po prostu, z poległych ciał. Trzeba było to wydobywać i znosić na dół. Tak się podzieliliśmy, że jedni wyciągali, inni znosili, a trzeci wynosili na podwórze. Ja byłam w tej pierwszej grupie, a Niemcy strzelali takimi świetlnymi pociskami. Znieśliśmy ich tam na dół, ułożyli, a teraz trzeba sprowadzić księdza. Wiemy, że w sąsiednim budynku jest ksiądz, więc jeszcze z jedną koleżanką pójdziemy po księdza. Poszłyśmy po księdza, a ksiądz mówi: „Nie, jest taki ostrzał straszny, ja nie pójdę”. My do siebie mrugnęłyśmy, wzięłyśmy go pod rękawki i zaciągnęłyśmy. Potem jak już się znalazł na ulicy, to już sam pomagał, żeby prędzej. Więc w ten sposób nastąpiło…

  • Pochowanie tych…

Pochowanie, tak. A potem znowuż, zapotrzebował mnie na swoją sekretarkę doktór Dreszer, który miał taki szpitalik na ulicy Poznańskiej. Więc ja przeszłam do niego. Dzięki temu nie musiałam. Bo potem zaczęły być tworzone takie grupy dziewczyn, które chodziły po mieszkaniach, już opuszczonych, bo to było już po… rozejmie. Nie wiem, jak to można nazwać. Między Niemcami a tym już nie było Powstania…

  • Po wyprowadzeniu ludności cywilnej, tak?

Tak, po wyprowadzeniu trzeba było tych rannych wywozić.

  • Czyli już pani przeszła do końca Powstania, tak?

Tak. Tam utworzyli takie grupy, które chodziły po mieszkaniach i zbierały jakieś ciepłe ubrania, bo myśmy wyszły w takich letnich ubraniach. Nic nie miałyśmy.

  • A pani trafiła jako sekretarka.

A ja nie chodziłam jako… Tak że miałam dobrze. Natomiast były pertraktacje z Niemcami, którzy przyjeżdżali ciężarówkami i zabierali rannych, do pociągu. Trzeba było z nimi pertraktować, to wiadomo, kto zna niemiecki dobrze. Miałam dobrze, że zawsze byłam przy dowództwie.

  • I co pani robiła, rozmawiała pani z Niemcami, tak?

Tłumaczyłam. W jedna i drugą stronę.

  • Czego dotyczyły te rozmowy?

Sposobu transportu rannych do pociągu. Ponieważ oni stacjonowali w Podkowie Leśnej, to żeby nas zabrali do Podkowy Leśnej. Udało mi się ich namówić, żeby nas zabrali. I całe to dowództwo które było, lekarskie, doktór Nowotny, doktór Dreszer. Już nie pamiętam więcej. Weszliśmy do… I ciężarówką wyjechałam z Warszawy. Wcale nie wychodziła. A w Podkowie Leśnej musieliśmy wysiąść… Ale tam doktór Dreszer wiedział, gdzie był taki punkt zborny. Do tego punktu zbornego się zgłosiłam, ale ponieważ byłam jakoś już odzwyczajona od tej ostrożności przed Niemcami, wyszłam na ulicę i od razu mnie złapali i wsadzili do Pruszkowa.

  • I co się później z panią działo?

W Pruszkowie przyszła do mnie żona doktora Dreszera, ona i doktor byli ewangelikami. Ona była przy tym lekarzu głównym, który rozdzielał ludzi, tych do obozu, tych do pracy. I ona przyszła do mnie i mówi: „Masz tutaj jasiek, wypchaj się, będziesz udawała, że jesteś w ciąży”. Mówię, że nie wiem, jak to się chodzi w ciąży, więc ona mi pokazywała, jak ja mam chodzić. Stanęłam przed komisją i ona się nachyliła do tego Niemca, pamiętam jak dziś, coś do niego szepnęła i on mówi: „Zwolnić”. W ten sposób ocalałam.

  • Gdzie pani się dostała? Jak nie wyjazd z Polski, to co z panią dalej się działo?

Odnalazłam rodziców, którzy też byli w Milanówku, a ja zaczęłam pracować w „RGO”, Rada Główna Opiekuńcza.

  • Tam w Milanówku?

Tak. Tam, po prostu, były organizowane wyjazdy tych warszawiaków, gdzieś do Polski, dalej. Ja dla siebie i dla rodziców załatwiłam wyjazd do Zakopanego. I pojechaliśmy do Zakopanego.

  • A pani siostra? Czy pani siostra też była z rodzicami?

Z rodzicami cały czas. Pojechaliśmy do Zakopanego, w Zakopanym nas wyładowali. I znowuż… Ale ja już nie musiałam nic decydować. Poszliśmy w górę, w stronę Bukowiny i wylądowaliśmy w Murzasichlu. Rodzice mieli jeszcze jakieś zasoby pieniężne i mieszkaliśmy tam. Ja natomiast, dlatego że zawsze gnało mnie coś do pracy, założyłam szkółkę dla dzieci. Tam nie było szkoły, dzieci te góralskie, małe w ogóle się nie uczyły. Więc ja założyłam szkółkę dla dzieci, tych góralskich. Uczyłam ich tylko czytać, pisać i rachować. Dużo ich nie nauczyłam, ale tylko trochę. Tam byliśmy aż do końca wojny. Potem ja na piechotę z Zakopanego poszłam do Warszawy z powrotem, znaczy do Krakowa. W Krakowie w jakiś pociąg się władowałam i dojechałam do Warszawy. W Warszawie już troszkę życie zaczęło się organizować i otwarte było Biuro Odbudowy Stolicy „BOS”, a ja byłam architektem, wobec tego przyjęli mnie. I tak dalej już… Co tu mówić…

  • Czy była pani później prześladowana, po wojnie z tego powodu, że brała pani udział w Powstaniu?

Po dyplomie na politechnice. Oczywiście, ja jak zwykle chciałam się uczyć, zapisałam się na politechnikę, skończyłam politechnikę. Po politechnice dostawaliśmy przydział pracy. Ja dostała przydział do Lublina, wobec tego wyjechałam z Warszawy. Ponieważ ja byłam nic nie znaczącym, w gruncie rzeczy, członkiem Armii Krajowej, wobec tego nie szukali mnie w Lublinie. W ten sposób uniknęłam, chyba, represji. Podczas kiedy moi koledzy bardzo ciężko byli torturowani, ja nie.

  • Pani powiedziała, że pani rodzina też była w konspiracji, czy pani ojciec, matka, siostra, tak?

Do dzisiejszego dnia nie wiem. Młodsza siostra, tak. Ja się dowiedziałam, że młodsza siostra wygadała się, że jest w Kon… Pytam się: „Gdzie, w jakiej organizacji?”. Okazało się, że ona do SLD [?] się zapisała. Ja mówię: „Nigdy w życiu! W tej chwili się wypisuj! Ja już cię przyjmę do naszego Narodowego…”.

  • W trakcie Powstania?

Nie, przed. A starsza siostra też nigdy nie mówiła, ona nie należała do żadnej organizacji, ale bardzo współpracowała z Armią Krajową. Ale nikt nic nie mówił, absolutnie nic!

  • Czy chciała by pani dodać jeszcze coś na koniec? Na temat Powstania, tego co pani przeżyła?

Trudno się dziwić, że jestem roztrzęsiona psychicznie po takich przeżyciach. I że w Muzeum Powstania jest zrobiony kanał, którym ludzie przechodzą. To się nie da w ogóle porównać z przejściem naszym. I że koniecznie trzeba młodzież, jak najbardziej, uczyć patriotyzmu. Bo i szkoła… Myśmy były po prostu patriotami, a rwaliśmy się do walki, nie patrząc na nic. Chciałabym, żeby tej młodzieży trochę przekazać tego naszego patriotycznego entuzjazmu.



Warszawa, 20 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Wanda Julita Mołoniewicz Pseudonim: 244, „Wanda” Stopień: dowódca patrolu, sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Róg”, Batalion „Gustaw-Harnaś”, kompania „Aniela” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter