Wanda Wolińska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Wolińska, w czasie Powstania nazywałam się Wanda Oknińska. Urodziłam się w grudniu 1921 roku w Warszawie.

  • Gdzie była pani podczas Powstania?

W czasie Powstania byłam najpierw na ulicy Ogrodowej, później w szpitalu psychiatrycznym Jana Bożego na Bonifraterskiej. Była tam zorganizowana sala operacyjna, już jako pomoc dla powstańców. Ciągle słychać było „krowy”. Później ewakuowaliśmy szpital, który przetworzył się na szpital chirurgiczny. W dawnym Ministerstwie Sprawiedliwości na Długiej zorganizowany był szpital dla powstańców. Myśmy zorganizowali salę operacyjną, było kilku lekarzy. Byłam na sali operacyjnej cały czas. Ze mną była szarytka, która przeszła ze szpitala Jana Bożego, w tym kwefie była. Służyła do operacji, jak pomagała, to też była w tym, nazywała się siostra Marta. Właściwie była kierownikiem sali operacyjnej.

  • Co pani pamięta z okresu przed wybuchem wojny, dzieciństwo, szkoła, jak wtedy było?

Przed wybuchem wojny część mojego życia należała naturalnie do moich rodziców. Myśmy mieszkali na Wiejskiej. Chodziłam do Gimnazjum imienia Juliusza Słowackiego. Państwowe gimnazjum na wspaniałym poziomie, osiem lat byłam. Zdałam maturę w 1939 roku, przed wybuchem wojny, co było dla mnie ulgą, ponieważ w tym okresie myśmy miały straszne sny, że nie zdążymy zdać matury, nim wojna wybuchnie. To mi się udało.

  • Może w dwóch słowach opowie pani o rodzinie, o rodzicach. Czy pani miała rodzeństwo?

Och tak, to bardzo ważne. Moi rodzice Józef i Józefa, nazwisko panieńskie [matki] było Suchara. Miałam siostrę i brata. Siostra była ode mnie o dwanaście lat starsza, brat był o sześć lat starszy.

  • Jak miała na imię siostra?

Ludwika Krystyna, a brat Tadeusz. Brat był w Korpusie Kadetów w Chełmnie. Z Chełmna poszedł do podchorążówki lotnictwa w Dęblinie. Stamtąd wywieźli całą podchorążówkę do Anglii przez morze Czerwone. Opowiadał mi później.

  • Kiedy?

Jak się wojna zaczęła.

  • Brał udział w wojnie?

W wojnie naturalnie, dlatego że ich wcieli do RAF-u, Royal Air Force. Zginął, broniąc Londynu, jest pochowany w grobowcu swojej narzeczonej, która była równocześnie opiekunką eskadry. Nazywała się Kora Nayd. To jest w południowej Walii, on nie jest pochowany na cmentarzu, gdzie są lotnicy, na Ruislip, tylko gdzieś w malutkiej miejscowości, która się nazywa Saint Clair.
Lotnicy polscy latali, zdaje się, sześć tygodni bez przerwy i później mieli dwa tygodnie przerwy, ich wywozili do jakiejś miejscowości. Jego właśnie wywieźli do Saint Clair. W tym miasteczku, jak myśmy później po wojnie jeździli na jego grób, wszyscy ludzie go znali. Wtedy uwielbiali polskich lotników, ich kilku tylko było w tej małej miejscowości. On jest tam pochowany. Jest napisane: „Tadeusz Blach, polish pilot, 1941”. Tak mi się zdaje, że teraz akurat wypada data, kiedy on prawdopodobnie zginął. Jest napisana ta data, a na końcu – kochany mój, miss you.

  • W dwóch słowach jeszcze proszę opowiedzieć o siostrze.

Moja siostra była farmaceutką, kierownikiem dużych farmacji, poza tym była asystentką profesor na Uniwersytecie Warszawskim. W czasie Powstania zrobiła wspaniałą robotę, założyła aptekę w tym szpitalu numer 1. To był przypadek, żeśmy się spotkali wszyscy razem.

  • Przeżyła Powstanie?

Przeżyła Powstanie.

  • Wróćmy do pani historii. Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

Do pewnego stopnia wszyscy wiedzieliśmy, że wojna się szykuje. Mojego tatusia też powołali. Tatuś był inżynierem chemikiem i pracował w fabryce amunicji w Rembertowie. Jak wojna się zaczęła, tatuś znikał na pewne dni, nie było go w domu, ale mamusia wiedziała, gdzie jest. Organizowali w prywatnych lokalach fabryki amunicji. Tak że wiedzieliśmy, że dzieje się coś bardzo poważnego.

  • Pani powinna w tym czasie być w szkole.

Już byłam na kompletach medycyny.

  • To już w czasie okupacji.

We wrześniu skończyłam maturę, zdałam czerwiec albo maj, coś takiego.

  • Wiedziała pani, gdzie chce iść do szkoły po zdaniu matury?

Naturalnie. Zawsze chciałam iść na medycynę.

  • Tradycje rodzinne?

Nie. To było absolutnie... myśmy były independent. Myśmy były walczące o wolność, o więcej praw dla kobiet. To była wspaniała szkoła. Naszą dyrektorką była pani Kasperowicz, która prowadziła szkołę jeszcze przed tym, nim była upaństwowiona, ale już byłam w szkole państwowej. Wspaniały gmach był na Wawelskiej 44, który obecnie jest trochę zniszczony.
Myśmy były właściwie pierwszą klasą, która weszła w ten nowy gmach. Wtedy profesor Jędrzejewicz, którego później znałam dobrze w Ameryce, był na otwarciu. To było dwóch braci, przy poświęceniu szkoły byli obydwaj. [Drugi to] premier Polski Jędrzejewicz.

  • Wróćmy do czasów okupacji. Moment, kiedy pani musi zacząć uczęszczać na komplety – tajne nauczanie. Nie mogła pani zbyt łatwo uczyć się medycyny.

1 września z moją mamą z Wiejskiej szłyśmy na uniwersytet, żeby jak najszybciej złożyć moje papiery na medycynę. Naturalnie zdążyłyśmy złożyć. Wracając, już słychać było alarm. Zaczęli wtedy bombardować fabrykę amunicji w Rembertowie, to było słychać. W każdym razie moje papiery zostały złożone, przyjęte, wszystko świetnie. Naturalnie bomba później uderzyła, to wszystko było nie w porządku, ale później. Mimo bomb, chciałyśmy w dalszym ciągu kontynuować nasze wykształcenie. Dostałam zaświadczenie od dyrektor mojej szkoły pani Kasperowicz, że skończyłam gimnazjum. Od razu po tym, w ciągu kilku miesięcy zostały zorganizowane komplety. Zaczęłam od razu, byłam jako studentka medycyny. Mieszkałam blisko wielkiego Szpitala Ujazdowskiego, to był szpital wojskowy. Od razu mnie przydzielono do sal operacyjnych, liczyli na to, że jako lekarz już będę. Lata wojny byłam jednak cały czas w Szpitalu Ujazdowskim. Miałyśmy komplety. Na przykład anatomię, czyli prosektorium robiłyśmy właśnie w Szpitalu Ujazdowskim. To wszystko było tajne, gdyby nas złapali, to by [rozstrzelali]. Sześciu naszych studentów, kolegów (przecież nie znaliśmy żadnych nazwisk) złapali, rozłupali od razu. Przepraszam, używam słów, których wtedy używano.
Poza tym komplety – przecież to nie tylko była anatomia i takie rzeczy, ale wtedy pierwszy rok to była fizyka, geografia, chemia. Komplety odbywały się w mieszkaniach prywatnych. Między innymi na przykład w mieszkaniu moich rodziców był komplet fizyki, chemii. Z tym że nie mogło być więcej niż sześć osób na takim komplecie. Zawsze wtedy był stróż na dole w domach. To był dobry dom, zawsze pilnowali, kto wchodzi, żeby jak wchodzili, nie było widać książek, że mają ze sobą. Tak odbywały się komplety, że chodziłyśmy, w różnych mieszkaniach prywatnych były innego rodzaju komplety, przychodził profesor i się zbieraliśmy. Miałam przywilej, że już byłam w Szpitalu Ujazdowskim, nie musiałam mieć przepustek specjalnych, żeby pójść do prosektorium i zrobić anatomię.

  • Czyli w Szpitalu Ujazdowskim mogła pani być oficjalnie?

Tak. Było napisane, że jestem wolontariuszką. To było po niemiecku napisane, bo Niemcy zrobili jeden wydział, w którym mieli jeńców sowieckich, rosyjskich. To byli jacyś inteligentni ludzie, którzy mówili przeważnie po francusku, tak że można było z nimi się porozumieć. Ale to byli ci, którzy sami się zgłosili do armii niemieckiej w Rosji, jak Niemcy zajęli albo ich po prostu wzięli.
To był niewielki pawilon, w każdym razie był obstawiony, a ponieważ przed wojną to był szpital wojskowy, ci, którzy patrolowali, też uważali, że jeszcze był ciągle jakby jeniecki. Zrozumiałe, że jeńców, którzy byli najbardziej chorzy, najbardziej politycznie zaangażowani, to myśmy jakoś usuwali. Albo – mówiło się – przez prosektorium, albo normalnie jakoś, żeby byli uratowani. To było nauczanie, ale równocześnie to była nasza praca konspiracyjna.

  • Jak pani rodzina dawała sobie radę z życiem codziennym, żywnością, ze środkami utrzymania?

Tatuś (przepraszam, że mówię tatuś, ale tak byłam wychowana) naturalnie nie mógł [pracować], wszyscy pracownicy opuścili natychmiast fabrykę amunicji w Rembertowie. Też go szukali, żeby [produkcję] puścić z powrotem, bo jednak to już szukali nie Polacy, tylko Niemcy. Zrozumiałe, że jakoś do tego nie doszło.
Moja siostra była farmaceutką, pracowała w aptece i miała możliwości. Poza tym mieliśmy służące, które były spod Mławy. Teraz to nazywam pomoc domowa. One chodziły do siebie i przynosiły jedzenie na sprzedaż i dla nas. Nadzwyczajnie się zachowały, uważam.

  • Cała rodzina utrzymywała się z zarobków starszej siostry?

Właściwie tak. Tatuś wychodził, szedł na jakieś zebranie albo niby grać w karty, a to wcale nie było to, tylko to była fabryka amunicji, ale nie wiem, w którym miejscu to było. Wiem, że było. Mama wiedziała, każdy z nas był zaangażowany. Brata nie było, ale siostra była bardzo zaangażowana w życie polityczne.

  • To znaczy, że ojciec działał w konspiracji?

Naturalnie, przecież konspiracyjna fabryka amunicji.

  • Oficjalna rembertowska nazywała się „Pocisk”?

Tak.

  • Została ponownie uruchomiona przez Niemców?

Tak, ale na przykład było dużo Niemców, którzy pracowali. Na przykład jeden z majstrów nazywał się Grinz czy coś takiego, to był regularny Niemiec. Natychmiast wrócił do Rembertowa, ci Niemcy wrócili.

  • Niemcy wrócili, ale ojciec nie mógł.


Broń Boże.

  • Ojciec prowadził konspiracyjną fabrykę amunicji?

Nie wiem, czy prowadził, czy pracował.

  • Pracował w konspiracyjnej, alternatywnej fabryce?

W fabryce amunicji w jakimś mieszkaniu, gdzieś, tego już nie wiem. To wiedziała tylko mamusia o nas wszystkich. Jeszcze przed tym, jak byłam w domu na Wiejskiej, to przychodziły do mnie trzy, cztery młode dziewczynki, którym mówiłam, żeby były sanitariuszkami, jak mają się zachować, co mogą robić, takie natychmiastowe opatrunki.
  • Pani powiedziała, że pamięta pani moment zaprzysiężenia.

Tak.

  • Kiedy to było mniej więcej?

Jakieś dwa lata przed Powstaniem, tak myślę.

  • 1942 rok?

Przypuszczam. Tym, który przysięgę odbierał, był właśnie pułkownik doktor Stefan Tarnawski.

  • To oznacza, że właściwie cały szpital prowadził działalność konspiracyjną. Wszyscy pracownicy albo olbrzymia większość?

Przypuszczam, że tak, ale o sobie nie wiedzieliśmy.

  • Najbliższe koleżanki?

Nie miałam. To koleżanki.

  • Pracowniczki, koleżanki, wolontariuszki?

To już nie wiem. Byłam wolontariuszką. Miałam na kenkarcie napisane: Chef pflegerin, że jestem kierownikiem pielęgniarek na sali operacyjnej. Jednym z moich szefów był na przykład profesor doktor Dobulewicz z Poznania. Był pułkownikiem, bo to był szpital [wojskowy], jednak siatka lekarzy, którzy byli, to została. Część została powołana do wojska w 1939 roku, ale część prowadziła [normalną działalność], była w szpitalu także wtedy, jak Niemcy weszli. Myśmy wszyscy byli właściwie jeńcami wojennymi, będąc w tym szpitalu, ale mogliśmy chodzić, mieliśmy na przykład przepustki.
Mieszkaliśmy dosyć długo na Wiejskiej. Niemcy naturalnie zrobili dzielnicę niemiecką, bo to była bardzo dobra dzielnica, ale jakoś długo naszego mieszkania moim rodzicom nie zabrali. Później przyszła jakaś rodzina folksdojczy, którzy mówili między sobą po polsku, oglądali nasze mieszkanie, ona mówiła: „Ten obraz zostawić, ten obraz zostawić, ten mogą zabrać”. Najlepsze [nam] zostawili, że możemy sobie zabrać, bo nie znali się w ogóle. To, co było jaskrawe [wzięli]. A mamusia jeszcze wyciągnęła jakieś stare rzeczy, które nie były dobre, tak że im się podobały [obrazy] olejne, które wisiały nad kanapą, a bardzo dobre szkice to można było zabrać.
Nam dali mieszkanie na Muranowskiej, na drugim piętrze. Muranowska była wydzielona, getto było, mur szedł Muranowską. Później niestety widziałam całe morderstwa, ale przed tym widziałam powstanie w getcie. Muszę powiedzieć, że jedna rzecz mi zaimponowała, że jak zaczęli powstanie, to na rogu Nalewek i placu Muranowskiego na domu narożnym, wysokim powiesili flagę polską, a pod flagą polską była flaga niebiesko-biała, żydowska. To mnie zaimponowało. Walczyli naprawdę dobrze, widać było. Jednak to widziałam.
Później już Niemcy pokonali to wszystko i odbywały się egzekucje. Wszystkich ludzi, Żydów na placu Muranowskim zgromadzili, widać było. Ale nam nie wolno było patrzyć, u nas były spuszczone zasłony czarne, [zrobiliśmy] dziurki, nawet zdjęcia robiłam. Moja mama, moja siostra, [widziałyśmy], co się działo. Na przykład wybierali najpierw jakąś małą grupę i [prowadzili] do bram domów, które stały na placu Muranowskim w stronę Nalewek. Grupy sześć osób na przykład. I szli za nimi żołnierze, później słychać było strzały, żołnierze wracali sami. Nie zdawałam sobie sprawy, co zrobili z tymi ludźmi, że ich zabijali od razu. Później zabijali oficjalnie na samym placu, ale najpierw wybierali niby, robili taki sąd. Siedział ich generał, bo to przecież byli ludzie bardzo wybitni, którzy byli właściwie Polakami przecież. Najpierw nad nimi sąd, później do domów, później wracali tylko sami Niemcy, a tamci już nie wracali. Nie wiem, nie zdawaliśmy sobie sprawy, ja przynajmniej, co oni zrobili. Później zaczęli po prostu strzelać, stawiali ich pod murem, strzelali. Widziałam to. Mam pewien szacunek dla tych ludzi, którzy zginęli, i dla tych, którzy im pomagali, bo kanałami przechodzili na naszą stronę, ukrywało się dużo.
Później, jak byłam na Ogrodowej, były dwa duże podwórza. Była jakaś niemiecka fabryka w tym podwórzu, ludzie przychodzili. Prowadzili ich z getta do pracy. Mnie się zdaje, że to było Ogrodowa 27. Jak Powstanie się zaczęło, to nagle myśmy się spotykali na tym podwórzu, nagle innych ludzi zobaczyliśmy. To byli ci, którzy się ukrywali w mieszkaniach na górze. To była [rodzina] od Hirszfelda. Na Chocimskiej był Instytut Bakteriologii, moja siostra dobrze wiedziała o tym, Hirszfeld był dyrektorem, to był wielki naukowiec. To są fakty, nie wszyscy o tym mówią. Ci Żydzi, którzy byli, się ujawnili. Byłam zdumiona, okazało się, że takie nazwiska. Potem, przypuszczam wyszli razem z ludnością cywilną.

  • Pani mieszkała na ulicy Wiejskiej, a potem z rodziną przeniosła się na ulicę Ogrodową?

Moi rodzice przenieśli się na Muranowską, a ja na Ogrodową. Powstanie mnie zastało na Ogrodowej. Jak się zaczęło, to natychmiast zorganizowałam punkt opatrunkowy.

  • Czy w czasie okupacji miała pani jakieś nieprzyjemne spotkania z Niemcami, była świadkiem łapanki?

Ludzie byli nadzwyczajni, dlatego że idę Nowym Światem w stronę Krakowskiego Przedmieścia, naprzeciw mnie biegną jacyś ludzie i mówią: „Panienko! Panienko! – bo byłam bardzo młoda, tak wyglądałam w każdym razie – Proszę tam nie iść, tam jest łapanka!”. Ludzie byli nadzwyczajni, chronili. Tak samo, jak już później szłam z kościoła na Starym Mieście, też była łapanka, stały samochody, widziałam to. Ale już nikogo nie było, tylko ja szłam. Człowiek był bardzo młody, niemądry, założyłam sobie rękę tak, że niby mam temblak, poszłam, żeby przejść przez Bonifraterską. Nie zwrócili na mnie uwagi. Odwróciłam się, miałam kołnierz podniesiony, ale więcej ludzi nie było. Były forty na prawo, szłam Muranowską. Doszłam do domu, naturalnie moi rodzice wtedy mieszkali na Muranowskiej, właściwie do nich szłam. Byli na balkonie, myślałam, że mnie zbiją (dorosłą osobę) za to, że takie wygłupiantusy robiłam, że nie zostałam, nie poczekałam, aż odjadą, tylko sobie przeszłam. Nikogo więcej [nie było], że mnie nie zatrzymali. Ale człowiek miał takie zaćmienia umysłowe.

  • Jeszcze na chwilę wrócimy do konspiracji. Działała pani w konspiracji, ale cały czas była w szpitalu. Na czym właściwie polegała działalność konspiracyjna?

Poza tym miałam klasy dla sanitariuszek.

  • Prowadziła pni kursy sanitarne?

Nie prowadziłam, uczyłam młodsze osoby, dziewczynki, żeby wiedziały, o co chodzi.

  • Czy w Szpitalu Ujazdowskim zdarzały się sytuacje, że przeprowadzano operacje?

Bez przerwy.

  • Tak, ale na osobach, które były ofiarami działalności konspiracyjnej, na przykład na postrzelonych?

Naturalnie. Ale teraz nie mogę powiedzieć, nie pamiętam nazwisk. Przecież wszyscy byli, asystowałam przy tych operacjach. Myśmy trochę wiedzieli, kto to jest, ale nawet nam nie mówiono, może wiedział szef działu. Wchodzili i szukali. Cały szpital był jakby obozem, ale tak za bardzo nam nie przeszkadzali.

  • Szefem w sensie konspiracyjnym był profesor Tarnawski?

Tak, ale szefem administracyjnym był, zdaje się, przedwojenny dyrektor, główną pielęgniarką czy szefem była Wiłkomirska. Ona wszystko wiedziała, wspaniała kobieta.

  • Myśli pani, że też wiedziała o ludziach, o akcjach?

Absolutnie. Ale to był duży szpital. Były osobne pawilony, mnie przenosili z jednego pawilonu do drugiego. Prawdopodobnie dla bezpieczeństwa i ich, i mojego.

  • Spodziewała się pani, że zbliża się Powstanie?

Teraz tego nie mogę powiedzieć, tak naprawdę nie wiem. Wiedziałam w ostatniej chwili. Wtedy mieszkałam na Ogrodowej. Moja mama 1 sierpnia przyszła do mnie rano z wizytą, przyniosła mi jedzenie, bo [jako] studentka, to nie jem. Mamusi powiedziałam, żeby wyszła o dwunastej, żeby wróciła na Muranowską, bo o piątej jest Powstanie. Czyli że wiedziałam. To pamiętam. Potem pamiętam, że jak zaczęło się Powstanie, wyszłam, zobaczyłam z prawej strony młodych chłopców biegnących ulicą Ogrodową jako patrol w stronę... nie wiem, jak ta ulica się nazywa. Plac Muranowski był za nami, była ulica idąca w poprzek, w każdym razie na Wolskiej było wejście do getta. Moją ulicą biegli w tamtą stronę i oswobodzili natychmiast posterunek, to znaczy weszli, przecież uratowali „Gęsiówkę” całą, to znaczy pawilon dla kobiet.
Później zrobiłam punkt. Później były straszne obstrzały, wtedy ludność cywilna zaczęła iść w stronę Barbakanu, Starego Miasta. Poszłam, kilku chorych było ze mną, jeszcze im pomagałam.

  • Po kilku dniach?

Po kilku dniach, tak.

  • Pani była na tym punkcie?

Tak. To zorganizowałam, tak że nie musiałam być cały czas.

  • Było tam kilka osób?

Tak.

  • To były pani koleżanki, czy osoby, które się zgłosiły?

Lekarze, których powyciągałam z domów. Czasami trzeba było, bo niektórzy ludzie byli tacy pacyfiści. Oni zostali, ale poszłam potem z ludźmi cywilnymi w stronę Barbakanu. Później do szpitala. Szłam na Muranowską, żeby dostać się do rodziców.

  • Skąd były środki w pierwszym punkcie?

Byłam żoną lekarza, miałam w domu wszystko. To wszystko zjechało na dół. W bramie, na podwórzu był zrobiony punkt opatrunkowy. Przynosili przeważnie ludzi cywilnych.

  • Co działo się z mężem?

Był gdzie indziej. Pojechał na swój punkt, gdzie mu kazano. Był lekarzem.

  • Jak się nazywał?

Władysław Okniński. Nigdy [o nim] nie mówię, pierwszy raz od wielu, wielu lat.

  • Co dalej się działo? Musiała pani zlikwidować punkt?

Nie likwidowałam, zostawiłam.
  • Dalej działał, a pani?

Nie działał, bo zaczęły wpadać „krowy”. Bomby zaczęły spadać w tamtą stronę, ludzie po prostu wychodzili. Zaczęłam wtedy iść w stronę Muranowskiej. Doszłam do Muranowskiej, wtedy moja mama mi powiedziała, że jest moja siostra, że jest zorganizowany wydział chirurgiczny w szpitalu Jana Bożego, żebym natychmiast poszła. I poszłam naturalnie, od razu mnie wciągnęli. Już zostałam. Stamtąd potem ewakuowaliśmy szpital, jak był za duży obstrzał. Nie byłam na salach z chorymi, tylko kogo nam przynosili na sale operacyjne, [to nim się zajmowałam]. Potem przeszliśmy, została zorganizowana sala operacyjna w piwnicach wieży ministerstwa.

  • Jakie były warunki w szpitalu Jana Bożego?

Wszystko było, przecież jednak to był szpital. Nie było trudności z personelem. Mnie się zdaje, że szefem personelu była siostra Marta, nie znam jej nazwiska, ale szarytka. Były szarytki w tych wielkich kapeluszach, kwefach. Ona asystowała w tym do operacji, ale wspaniała osoba, młoda, piękna. Jak byłyśmy na Starówce, w piwnicy szykowałyśmy się do operacji, myłyśmy [ręce] (zawsze nosiłam [podniesione] ręce, jak się umyło), zobaczyłam jakąś piękną kobietę w małym czepeczku. Nie wiedziałam, kto to jest. To była siostra Marta, zdjęła to [nakrycie głowy]. Wspaniała osoba. Później przeszła z nami, cały czas była. Podobno później wyjechała gdzieś do Kanady.

  • Ile czasu mniej więcej była pani w szpitalu Jana Bożego?

W szpitalu Jana Bożego przypuszczam, [że byłem] kilka dni. Później przeszliśmy i 13 sierpnia było największe bombardowanie.

  • Wybuch czołgu-pułapki?

Naturalnie, to było 13 [sierpnia]. Jak przyszłam z Woli na Stare Miasto to panie jeszcze były z kwiatkami we włosach, ślicznie ubrane, a my wyglądałyśmy skromnie, głodni. Jeszcze na początku na Starówce było bardzo dobrze.
W szpitalu, jak myśmy objęli budynek pułkownik „Wachnowski” był szefem głównym. Moim szefem bezpośrednim i sanitarnym był doktor Tarnawski, który był moim szefem całą okupację.

  • Co się działo w szpitalu na Długiej?

To była Miodowa, Długa. Z tyłu był duży szpital na ulicy Kilińskiego. Czasami, jak były ciężkie wypadki to przynosili do nas, bo była wspaniała obsługa lekarska. Naprawdę było kilku lekarzy, którzy operowali, kilku wspaniałych chirurgów. Doktor Stroński był szefem chirurgów.

  • Jak było ze środkami?

Środki były. Nie wiem, skąd je poprzynosili. Przypuszczalnie moja siostra. Była bardzo energiczna, zorganizowała natychmiast aptekę dla szpitala.

  • Jak siostra się nazywała?

Moja siostra nazywała się Ludwika Krystyna Blach, ponieważ oni mieli inne nazwiska. Tak jak mój brat. Mój brat nazywał się Tadeusz Blach, na jego pomniku jest napisane: Tadeusz Blach, polish pilot. Został pochowany w Walii.

  • Siostra miała swój udział w zaopatrzeniu w leki, środki opatrunkowe?

Tak. Zorganizowała tych łapiduchów, jak myśmy nazywali farmaceutów. Przepraszam. Zorganizowali nadzwyczajnie. Po prostu chodzili po różnych aptekach, rekwirowali dla szpitala, tak myślę. Zresztą to jest napisane, bo ona napisała jakieś artykuły, które były drukowane w „Przekroju”, ale to już jak wyjechałam, więc nic nie wiem.

  • Czy pani była do końca sierpnia na Starówce?

Dopóki myśmy byli, to nasz szpital działał dobrze. Najwięcej nam wtedy [przynieśli, jak była historia] z czołgiem. Znam tę historię, bo widziałam czołg. Powiedziano mi, że na trzecim piętrze mają zbiory jedzenia, żebym poszła i przyniosła. Ze mną ktoś poszedł, żeby znieść jedzenie dla nas na dole w sali operacyjnej. Byłam na drugim piętrze, z daleka widziałam taki entuzjazm od strony Placu Zamkowego, to oni właśnie czołg prowadzili. Byłam już na podwórzu. Olbrzymi podwórzec tego gmachu. Jak byłam na dole, to podmuch mną rzucił, ale na mnie ktoś upadł i nic mi się nie stało. Wstałam, okazało się, że to był wybuch czołgu. Później zaczęli nam przynosić to, co zostało z ludzi, myśmy naprawdę stali we krwi. Było przejście, którym wnosili [rannych], byłam na górze i później poszłam na dół myć się do operacji. To są fragmenty, które mi wracają, ale nie myślę na ten temat. W każdym razie tak wyglądało. Uważam, że lekarze bardzo dobrze się zachowali, nazwisk żadnego nie pamiętam, tylko mój szef, którego znałam jeszcze sprzed Powstania, przez dłuższy czas. Miał z nami zbiórki, różne rzeczy nam tłumaczył, co i jak, ale myśmy byli zorganizowani w Szpitalu Ujazdowskim.

  • Teraz mówimy o szpitalu na Długiej. Jak było z żywnością, było co jeść, było co pić?

Przynosili nam. Na przykład wody prawie że nie było, ale były wspaniałe restauracje na Kilińskiego, odkryli w piwnicach antałki z winem. Było młode wino i przynosili nam antałki. Myśmy pili wino zamiast wody, żeby nie zarazić się niczym. Tak że myśmy byli częściowo na tym winie. Dbali o nas, szczególnie na sali operacyjnej, bo jednak to było to serce, to było potrzebne. Ale chorych odnosili, zrobili szpital na parterze i na pierwszym piętrze, bo zdaje się raz czy dwa poszłam tylko odwiedzić chorych. Właściwie dwadzieścia cztery godziny myśmy byli zajęci w sali operacyjnej.

  • Kiedy pani odpoczywała?

Za salą operacyjną, za częścią, gdzie myśmy się myli do operacji, był mały pokój, myśmy spali na podłodze. To, co zauważyłam jakąś piękną panią śpiącą koło mnie i okazało się, że to była ta zakonnica. Myśmy pokotem jakoś spali. Człowiek był młody, to trzy godziny pospał i wystarczyło. Musieliśmy się zmieniać, bo właściwie sala operacyjna funkcjonowała cały czas. Zorganizowali to tak, że nawet były światła dobre, ale były też dodatkowe światła, to trzeba było trzymać, żeby oświetlać część samej operacji.

  • Przez cały czas działania szpitala był prąd?

Myślę, że tak. Nie wiem, czy był prąd z miasta, czy mieli jakiś prąd. Musieli mieć, bo słychać było czasami. Wiem, że była prawdziwa krowa i było mleko dla dzieci. Krowa została pewnego dnia ukradziona i później mnie zaprosili farmaceuci na obiad z tej krowy. To było tak twarde, że tego nie można było jeść. Ale kto ukradł krowę? Okazało się, że łapiduchy. Tego się nie mówi, ale to była prawda.

  • To obrazuje kłopoty z żywnością już pod koniec sierpnia.

Naturalnie. Człowiek nie myślał o takich rzeczach jak jedzenie, ale jakoś dla nas zawsze były jakieś posiłki. Nie pamiętam momentu jedzenia, ale pamiętam to, że nie było wody i myśmy pili wino. To było podobno młode wino, prawdopodobnie dlatego myśmy mieli siłę na to, żeby uczestniczyć w operacjach, bośmy byli cały czas na winie.

  • Był kłopot z wodą, a jak było z higieną?

Dla nas była woda zawsze, bo myśmy musieli być umyci do operacji. W piwnicach było masę cywilnej ludności, która nic nie robiła. Moi rodzice zorganizowali pralnię materiałów operacyjnych na dole w piwnicy. Moja mama była dosyć energiczna, zmusiła tych ludzi, żeby tym się zajmowali. Była jedna rzecz bardzo dla mnie interesująca, jak później okazało się, że wśród ludności cywilnej w piwnicach (bo pod ministerstwem to były wspaniale piwnice, ileś pięter w dół, to był przecież stary zamek właściwie) było kilku młodych ludzi, bo wszystka młodzież poszła jako wolontariusze, żeby pomagać. Ale było kilku młodych ludzi, którzy wysuwali się z tego i nie chcieli. Później okazało się, że to byli komuniści. Jak już ich spotkałam to okazało się, że to były szyszki. To było dla mnie straszne, żałuję, że nie dostali przedtem, ale byli tacy i to młodzi chłopcy. Wyglądali jak studenci. Nie brali udziału w Powstaniu, ale właściwie nic nie mówili dlaczego. Nie pytałam się, ale wiem, że moi rodzice na pewno się pytali. Mówili mnie, ale mnie nie wchodziło do głowy, że to jest możliwe. W ogóle myśmy nie wiedzieli, że komuniści są tak zorganizowani i tacy silni. Naprawdę nie wiedzieliśmy, przynajmniej ja.

  • Chyba nie byli jeszcze wtedy tak silni?

Tak, ale prawdopodobnie to już byli ci albo przysłani, albo wyszkoleni. W ogóle nie znałam żadnych komunistów.

  • Kim byli pacjenci szpitala?

Przede wszystkim najpierw byli nasi powstańcy. Później były jednak inne szpitale, ale nasz szpital był zorganizowany prawie że zawodowo. Była kolejka do operacji. Na przykład operacje brzuszne robiło się natychmiast, ale operacje mózgowe nie, bo albo przeżyje, albo nie. Brzuszne operacje były takie, że trzeba natychmiast, dlatego że jeżeli coś jest, to natychmiast zacznie się infekcja. Według medycznego prawa etycznego tak należało najpierw operować, a potem dopiero tych, którzy mieli postrzały głowy czy coś. Dużo przeżyło albo im zostały kule, ale w każdym razie według prawa etyki lekarskiej najpierw trzeba było operować ludzi, którzy potrzebowali pomocy.

  • Orientuje się pani, ile było sal operacyjnych, ile było personelu mniej więcej w tym szpitalu?

Nie mogę powiedzieć „dużo”, ale to byli przeważnie naprawdę lekarze. Tak jak moja siostra była farmaceutką. Nie miała nic wspólnego z nami, w innym miejscu miała aptekę i to była hurtowa. Oni nam przynosili, byli na poziomie podwórza. Apteka była w prywatnych gabinetach, a szpital był na dole pod wieżą. Szpital był wszędzie, ale nie wiem, gdzie były sale operacyjne. Pamiętam tę, w której byłam.

  • Czy wśród pacjentów zdarzali się Niemcy?

Wtedy jeszcze nie, ale później raz czy dwa razy przynieśli nam Niemców i powiedziałabym, że myśmy ich naprawdę traktowali lepiej. Byli przesunięci w linii pierwszej, żeby ich operować.

  • Dlaczego?

Etycznie biorąc, byli jeńcami. Należało nimi się zająć, jeżeli potrzebowali pomocy natychmiastowej. Pamiętam tylko dwóch.

  • Mam wrażenie, że pani dzieli troszkę pobyt na Długiej na okresy – najpierw i potem. Co pani ma na myśli?

Nie rozumiem.

  • Pani wspomniała, że potem byli ci Niemcy.

Nie, na samym końcu.

  • Pod koniec sierpnia?

Pod koniec sierpnia.

  • Jakie były nastroje wśród pacjentów i personelu?

Entuzjastyczne.

  • Do końca?

Raczej tak. Nawet jak wychodziliśmy, to też wychodziliśmy z głową do góry. Jeszcze nas dekorowali, „Wachnowski” na podwórzu budynku. Znaczy Krzyże Walecznych, ale mój zostawiłam w Hiszpanii.

  • Kiedy była ta dekoracja?

To było pod koniec, ale jeszcze nie wychodziliśmy grupą. Nie mogę powiedzieć daty, było sześć, siedem osób. Wywołali mnie. Jest jedna książka, w której to napisali, ale nie zgłaszałam się po żadne nostryfikacje czy coś, żeby napisać do Londynu. Mieszkałam w Ameryce.

  • Dostała pani Krzyż Walecznych?

Za udział w czasie Powstania.
  • Jak pani pamięta koniec działań na Starówce, koniec szpitala na Długiej? Ja to wyglądało?

Strasznie dla nas. Najstraszniejszą rzeczą było to, że jak weszli Niemcy, to słyszałam strzały. Rozłupywali chorych na łóżkach na parterze i na pierwszym piętrze. Moja siostra, która była farmaceutką, pomagała też, żeby zmieniać opatrunki i takie różne rzeczy. Martwiłam się o nią, a oni wyprowadzili nas z sali operacyjnej i postawili nas grupą, ale wiedzieli, że to są lekarze. Myśmy byli w białych płaszczach, miałam czerwony krzyż. Nas trzymali, a oni weszli i słychać było strzały, ale wtedy człowiek nie ma świadomości, co naprawdę się dzieje. Zdajemy sobie sprawę, ale nie zawsze. Nie było, broń Boże, żadnej paniki. Lekarze i pielęgniarki zawodowe (bo przecież nie byłam pielęgniarką zawodową) zorganizowali, żeby wynieść rannych ze szpitala. Potem już pomagałam też. Wynieśli ich na podwórze i później myśmy wychodzili pieszo w stronę Placu Zamkowego.

  • Wcześniej wychodzili lżej ranni?

Mogli wyjść.

  • Weszli do kanału, żeby przejść na Śródmieście?

Niekoniecznie do kanału, górą też. Do kanału nigdy nie chciałam wejść, bo jednak nie zawsze wszyscy mogli, nie wiem dlaczego. Zapraszali mnie bardzo często, żeby przejść na Żoliborz.

  • Chciała pani zostać?

Zostałam do końca. Nawet jak już był zupełny koniec, byłam jedną z ostatnich grup, które wyszły ze szpitala, żeby być przy chorych, którzy szli. Poza tym moi rodzice też byli i też to robili. Uważam, że im należy się to, żeby powiedzieć o nich nadzwyczajnie. To na przykład, taki drobiazg, jak zorganizowanie pralni dla sali operacyjnej. To moja mama i ojciec.

  • Czy pani w wolnych chwilach miała kontakt z rodzicami?

Tak, bo byli w tej samej piwnicy.

  • Pomagali też trochę?

Bardzo, ale tylko tyle, czy jem, czy coś takiego. Przychodzili do nas na górę. To w ogóle zbieg okoliczności, że akurat złożyło się tak, że jedna rodzina była razem.

  • Pamięta pani tę drogę?

Naturalnie, myśmy szli do Placu Zamkowego i na Placu Zamkowym chorzy byli w grupach, ale nie było nas tak dużo. Naturalnie Niemcy byli naokoło i proszę sobie wyobrazić, że ci oficerowie niemieccy podchodzili, na przykład mój tatuś miał zegarek na dewizce, jeszcze miał otwarte. Bum – po prostu tak zerwać.

  • Oficerowie też?

Raczej tak, bo byli w takich mundurach, ale później była bardzo ciekawa rzecz. W pewnym momencie Niemcy rzucali się na naszych chorych, im był bardziej chory, ale jeszcze był na nogach. Na noszach też byli, ale nie niosłam noszy, bo ludność cywilna nam pomagała, szłam zawsze obok. Jesteśmy na Placu Zamkowym i wtedy oni rzucali się, jak na przykład był jakiś chory, jeszcze go pobić troszkę i tak dalej.
W pewnym momencie jestem mniej więcej na samym środku placu, jest niedużo ludzi, Niemiec w mundurze rzucił się na jakiegoś chorego i zaczął go bić o zegarek, coś takiego. W tym momencie młody człowiek, Polak, rzucił się na tego Niemca i go odrywał od chorego, i zaczął go tłuc. W tym momencie podjechał samochód, w którym siedział generał niemiecki, widział ten incydent. Naturalnie wszyscy obok tego młodego człowieka złapali, generał kazał go przyprowadzić do samochodu i kazał go puścić. Okazało się, że to był ten, który był szefem powstania żydowskiego, wtedy nazywał się Kamiński, był naszym studentem medycyny, na dole. Widziałam to. Później z nim rozmawiałam, powiedziałam, że widziałam taką rzecz. Zrobił się czerwony. To było w Ameryce, przyjechał z wizytą. Wtedy redaktor dziennika nowojorskiego mówi: „Widzisz, to jednak prawda coś mówił, bo jeżeli Wanda mówi, to tak było”. Chciał uratować i on Żyd... ale nie wiedziałam o tym przecież. Wiedziałam, że to jest student medycyny, nazywa się Kamiński. Widziałam to i ten Niemiec, generał go uratował, znaczy nie pozwolił go zabić. Później z Placu wyszliśmy już do Pruszkowa.

  • Ile czasu szliście z Placu Zamkowego do Pruszkowa? Czy pani pamięta mniej więcej tę drogę, wrażenia, jakie temu towarzyszyły?

Chciałam jeszcze jedną rzecz powiedzieć. Powiedziałam o tym człowieku, który mi zaimponował. Koło [kościoła] Świętej Anny jest wieża i schodzi się w dół na Podwale od Placu Zamkowego. Niemcy chodzili między nami i wybierali, żeby ten z nim poszedł, tamta z nim poszła. Zrobili tak, że było może jakieś dziesięć osób i oni wzięli te dziesięć osób, [i poprowadzili] ulicą, która szła na dół z Placu Zamkowego. Po jakichś piętnastu minutach wrócili sami, a przed tym słyszeliśmy strzały. Człowiek sobie nie zdawał sprawy z tego, co się stało. Może dopiero, jak zaczęliśmy wychodzić, ale wtedy jeszcze nie.

  • Te osoby wydawały się zupełnie przypadkowe?

Tak mnie się wydawało, ale może nie, nie wiem. W każdym razie tak było, że oni zachowywali się tak cały czas. Poza tym chcieli bić tych chorych i tak jak on i jeszcze kilka osób nie pozwoliło bić chorych. Mój ojciec na przykład też rzucił się na takiego, ale to już generał siedział w samochodzie i musieli się uspokoić. Generał był człowiekiem na wyższym poziomie, siedział w otwartym samochodzie, z nim siedziało dwóch. Grupą kazali nam iść w stronę Krakowskiego Przedmieścia, koła Świętej Anny jest charytatywny instytut Res Sacra Miser, zaczęliśmy iść później na prawo w stronę stacji kolejowej. Potem nas ładowali do pociągów i do Pruszkowa.

  • Mówiła pani, że wśród żołnierzy niemieckich byli ludzie, którzy mówili po francusku.

Właśnie to byli Alzatczycy, ich tak samo wzięli do wojska, tak mi tłumaczyli, ale to już rozmawialiśmy po francusku. Na przykład poszedł i uratował moją siostrę, to się zdarzało, bo z zasady nie rozmawiałam z Niemcami. Ale w tym wypadku to było powyżej mojej możliwości, żeby nie rozmawiać, bo mnie chodziło, że ona [osoba francuskojęzyczna] poszła, wiedziałam, że pomaga naszym rannym. Poza tym, że była farmaceutką, to pomagała, była asystent profesor na Uniwersytecie Warszawskim, była bardzo znana, zorganizowała w czasie wojny klub farmaceutów. Była bardzo czynna i bardzo działająca.

  • Co działo się w Pruszkowie?

Do Pruszkowa dali nas do pawilonu numer 6, to był pawilon do wyjazdu do Niemiec, to jakoby się wiedziało. Miałam ciągle biały płaszcz na sobie. Wtedy ludzie zaczęli podchodzić do mnie: „Siostrzyczko, czy siostrzyczka może nam to i tamto zrobić?”. Wtedy moja mama mówi: „Słuchaj, zobacz, może tutaj jest jakiś punkt sanitarny. Zobacz, czy możesz popracować trochę”. Podeszłam do wejścia, naturalnie stali Niemcy z karabinami, że nie wolno było wyjść na aleję w Pruszkowie. Szlaban był. Jak poszłam na szlaban, oni po prostu podnieśli szlaban. Wyszłam na olbrzymią pustą aleję i tylko pawilony były z dwóch stron. Zobaczyłam het daleko jakichś ludzi, między innymi ludzi w białych fartuchach. Poszłam, okazało się, że chcieli organizować szpital w Tworkach. Tłumaczką niemieckiego była moja starsza koleżanka z gimnazjum. Od razu mi powiedziała, o co chodzi, tłumaczyła im, że jestem geniuszem, że to świetnie zrobię. Podjechała dorożka dwukonna i dwóch żołnierzy wsiadło ze mną, jeszcze jakiś człowiek, nie wiem, kto to był. Wywieźli mnie z Pruszkowa dorożką. Jak przyjechałam, to one nie były w szpitalu w Tworkach. Siostry nie były zachwycone, że mamy zrobić szpital polowy. Później kolejarz wciągnął mnie na pociąg i wywiózł mnie stamtąd.

  • W Pruszkowie ku własnemu zaskoczeniu rozstała się pani z rodziną?

Tak.

  • Dalej – do Tworek?

Ich wywieźli, zdaje się, tylko do Szymanowa.

  • Rodziców i siostrę?

Tak.

  • Nie oddzielili.

Tak. To był też dar boski.

  • Pani była w Tworkach kilka dni?

Nie, parę godzin, dlatego że tylko rozmawiałam z zakonnicą i później było kilku lekarzy, oni to natychmiast zaczęli robić. Wiedzieli, co robić. Chciałam zobaczyć, jak teren wygląda. Zaczęłam chodzić, chodzili ludzie, rozmawiali tylko ze sobą, normalny szpital dla umysłowo chorych. Podeszłam do wejścia i zobaczyłam owoce po drugiej stronie kolejki, a ci żołnierze za mną. Tylko zobaczyłam i na migi pokazałam, że ja tylko do tych owoców, powiedzieli mnie, żebym przeszła. To nie był elektryczny pociąg, tylko to była lokomotywa, ale normalnie chodziły elektryczne. Wciągnęli mnie na lokomotywę i pojechaliśmy do Podkowy Leśnej. Tam mnie wysadzili.

  • Była już pani wolna?

Tak.

  • Co działo się dalej?

Byłam tym, co nazywa się człowiekiem bezdomnym, który nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Podszedł do mnie jakiś pan i spytał się mnie, czy mam gdzie pójść, poprosił mnie do swojej willi. W tej willi już było trzech naszych dowódców, spaliśmy na podłodze. Nazywał się Głowacki, to był ojciec polskiego pisarza Głowackiego, który był w Ameryce. Powiedziałam mu, że wygląda identycznie jak jego ojciec. Oni mnie właściwie przechowali, ta pani dała mi później jakąś sukienkę i tak dalej. Nawet nie wiem, jak miała na imię. Tak jakoś przeżyłam to.

  • Kiedy pani spotkała się z rodzicami?

Poszłam pieszo do Szymanowa. Nie wiem od kogo [dostałam wiadomość], ludzie byli dobrzy, jakaś kartka, coś, znaleźli mnie, bo można było mnie znaleźć. Szukali mnie, w Pruszkowie było napisane, że jestem jeńcem wojennym, uciekinierem. Widzieli nazwisko, widzieli, że gdzieś jestem, jacyś ludzie zupełnie nieznani przynieśli mi kartkę od rodziców, że są w Szymanowie. Poszłam pieszo do Szymanowa, żeby ich znaleźć. Naturalnie wróciłam już odżywiona, po kilku dniach.

  • Nie musiała się pani potem ukrywać?

Nie pamiętam, ukrywać się już nie, bo byłam we wschodniej Podkowie. Potem ci państwo pomogli mi znaleźć jakieś mieszkanie, gdzie był sklep spożywczy, i ci ludzie ze sklepu spożywczego dali mi pokój za sklepem, gdzie w nocy słyszałam: kłyk, kłyk, a to były [wielkie] szczury, które biegały bez przerwy. To było trudne.

  • Pamięta pani, jak wróciła do Warszawy już po tak zwanym wyzwoleniu?

Wróciłam do Warszawy. Zdaje się, że kawałek zaczęła chodzić kolejka i potem pieszo poszłam zobaczyć mieszkanie na Ogrodowej, które było zniszczone i spalone. Miałam duży kredens i w tym kredensie był cały serwis. Zobaczyłam, jak to ładnie, że to przetrwało i zostawiłam. Potem jeszcze poszłam na Wiejską, bo chciałam zobaczyć dla rodziców, co im powiedzieć. Wiejska była niezniszczona. Teraz nie pamiętam.
Później drugi raz pojechałam, już wtedy kolejka szła dalej. Zdaje się, że [pierwszy raz] szłam z Podkowy Leśnej do Warszawy. Drugi raz pojechałam kolejką kawałek, później szłam. Poszłam, żeby zabrać talerze. Spalił się cały, olbrzymi kredens, ale talerze jak stały tak stały.

  • Potem przeprowadziła się pani z powrotem do Warszawy?

Pan Głowacki, ojciec pisarza, pracował dla Ministerstwa Przemysłu, powiedział, że muszę mieć jakieś [zaświadczenie], że coś robię. W medycynie nie można było wtedy tak wejść i zacząć, musiałam chodzić na komplety, żeby skończyć. Zaangażował mnie jako sekretarkę do tego ministerstwa. Niby byłam szefem działu powodziowego w Ministerstwie Przemysłu.

  • Jak wyglądał pierwszy okres w Warszawie, coś może utkwiło pani w pamięci? Nie było za bardzo wody, były ścieżki, a nie ulice, bo było mnóstwo gruzu, nie było światła.

Na rogu Lwowskiej i placu Politechniki dostałam pokój na piątym piętrze w dużym mieszkaniu. Dużo ludzi mieszkało, też dostali przydziały. To byli przeważnie ludzie z tego ministerstwa.

  • Jak to się stało, że pani jednak wyjechała z kraju?

Mnie się zdaje, że to było romantyczne.

  • Nie miała pani żadnych nieprzyjemności w związku z tym, że działała pani w konspiracji i była członkiem AK?

Nie, dlatego że przeważnie wszyscy byli, znaczy w tym ministerstwie. Przyjechałam w takim stanie, że nawet nie miałam panterki, tylko miałam czarną sukienkę na sobie, na wierzchu płaszcz i nic więcej. Miałam mojego niedźwiadka ze mną, dlatego przeżyłam. Nie przeżywałam żadnych [nieprzyjemności], bo jednak mnie trochę bronili. W ogóle sam pomysł – nie byłam sekretarką, tylko kierownikiem działu przeciwpowodziowego. Poznałam takiego pana, który przyjechał właśnie z Ameryki. To był mój przyszły mąż i on mnie wywiózł.

  • Czy w Ameryce były jeszcze jakieś echa Powstania?

Naturalnie, ze Staszkiem Gordonem założyliśmy koło Armii Krajowej w Nowym Jorku. Nasze zebrania odbywały się koło 14 Ulicy w tak zwanym Domu Żołnierza. Poza tym przyjęli mnie na trzeci rok na Columbia University.

  • Co pani dziś myśli o Powstaniu?

Muszę powiedzieć z własnego punktu widzenia, że to było potrzebne. Myśmy byli tak zniszczeni okupacją, że to musiało wybuchnąć albo pojedynczo, tak jak pojedynczo wybuchało, że jakiś chłopiec rzucał się na Niemca i po prostu go zaraz zabili. Każdy miał w sobie tę nienawiść. Miałam trudności później, pracując już w amerykańskim wielkim instytucie, gdzie uczyłam ludzi, różnych lekarzy z całego świata, nie mogłam przekonać się, jak przyjechali z Niemiec, żebym mogła uczyć tych Niemców. To jest moja nienawiść osobista i koniec, a niemieckiego w dalszym ciągu nie mogę [słuchać]. Mimo że pomagam innym, to mnie nie wychodzi.

  • Kiedy pani pierwszy raz przyjechała do Polski?

Do Polski pierwszy raz wróciłam tylko na kilka dni, nie wiem nawet, z jakiego powodu. Byłam tylko pięć dni, po prostu płacząc. Później, zdaje się, byłam drugi raz pięć lat temu i teraz.

  • Jak pani odbiera teraz Warszawę?


Mieszkam w hotelu, to nie jest to samo, bo inaczej wygląda Warszawa. Trochę się gubię, ale wracają wspomnienia, przechodziłam Wiejską. Po pierwsze muszę pojechać na Powązki na grób rodziny i rodziców. Jak odbieram Warszawę? Przede wszystkim jedna rzecz, która jest dla mnie niebywała i wspaniała, że ludzie są tacy mili dla mnie. Wczoraj na przykład wracałam spoza Warszawy, gdzie odwiedzałam moją przyjaciółkę, która była wielką bohaterką Powstania, ale nie mogła nawet przyjechać, bo jest w bardzo złym stanie zdrowia. Z daleka od nich wracałam, chciałam wrócić nie taksówką, tylko autobusem, tak jak normalni ludzie. Na przystanek odprowadził mnie jej mąż, który jest w moim wieku albo jeszcze starszy, to jakaś pani na przystanku powiedziała: „Niech pani się nie denerwuje, jadę w tym samym kierunku, to proszę jechać ze mną”. Zupełnie nieznana, młoda, ładna kobieta. Z Łodzi, bo rozmawiam z ludźmi. Potem musiała wysiąść o przystanek wcześniej to jakaś inna, zupełnie młoda, osiemnastoletnia podeszła do mnie i powiedziała mi, że wysiada na końcu tej liniim to mnie odprowadzi. To są dwa fragmenty. Takie rzeczy zdarzały się mnie wszędzie. Jestem gadająca, rozmawiam z ludźmi, dlatego uważam, że są wspaniali.

  • Warszawa jest wspaniała?

Tak.



Warszawa, 3 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
Wanda Wolińska Stopień: kierownik sekcji operacyjnej Formacja: Obwód I Śródmieście, szpital polowy nr 1 Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter