Wiesław Klempisz „Brzeziński”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wiesław Klempisz, urodziłem się w roku 1925 w Warszawie i cały czas przebywałem w Warszawie. Pseudonim w Powstaniu „Brzeziński”.

  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?


Przed 1 września [1939 roku] chodziłem do szkoły księży Marianów na Bielanach i tam skończyłem pierwszą klasę gimnazjalną. Należałem do harcerstwa. To była 74. Drużyna WDH. W 1939 roku, przed wrześniem, znaczy lipiec chyba, sierpień, na przełomie tak, byłem na obozie harcerskim na Wileńszczyźnie w okolicach Bracławia. Przed wrześniem wróciłem i przed rozpoczęciem się roku szkolnego wybuchła wojna. Mieszkałem na Marymoncie.

  • Do harcerstwa zapisał się pan sam czy rodzice pana zapisali?


A nie, sam. To już zadecydowałem. Podobało mi się to. Takie były tradycje. Ojciec służył w armii carskiej, a później, w 1920 roku, był na wojnie. Tak że tradycje były, ciągnęło mnie. Ojciec później, po 1920 roku, był w policji.

  • A tata opowiadał o wojnie z bolszewikami?


Oczywiście. Wtedy to nas strasznie interesowało, żyliśmy tym. Dużo się czytało o 1920 roku czy o wojnach napoleońskich Gąsiorowskiego, czy wspomnienia uczestników pierwszej wojny światowej. Tym żyliśmy. No i harcerstwo było bardzo nastawione patriotycznie i tak jakoś jednowymiarowo, że jak myśmy śpiewali na przykład: „Wszystko, co mamy, Polsce oddamy…”, to tak się myślało.

  • A mama?


Z mamy rodziny to były takie tylko wieści, że ktoś tam brał udział w [powstaniu] 1863 roku.

  • Ojciec, mówi pan, potem pracował w policji, przed wybuchem wojny, a jakie zajmował stanowisko?


Był sierżantem.

  • Czy uposażenie sierżanta pozwalało na godne utrzymanie rodziny?


O, tak. Tak. Jeśli dobrze pamiętam, bo był jednocześnie dzielnicowym, to chyba miał ponad trzysta złotych. Tak że mama nie potrzebowała pracować. Nawet żeśmy wybudowali domek. Tam jakieś pożyczki były na Marymoncie. W 1935 roku już zamieszkaliśmy we własnym domu, właśnie na Marymoncie.

  • A jak wyglądał oczami małego chłopca przedwojenny Marymont, jak pan zapamiętał tę dzielnicę?


To była dzielnica, gdzie jeszcze za okupacji, za cara, to było przedmieście Warszawy, a więc tam nie wolno było budować. Nie wolno było stawiać murowanych budynków. Wszystko były drewniaki. To, co było pobudowane, to już w latach następnych, bo powiedzmy po roku 1930. Do 1930 roku, to było przecież po [wojnie] 1920, tak że było trochę, ale bardzo mało, budynków, jednopiętrowych, dwupiętrowych, murowanych. Tak, to przeważnie były domki drewniane z ganeczkami. Tego typu była budowla.

  • To była bezpieczna okolica?


Tak. Ładnie położona. Niedaleko Las Bielański, więc z tej racji, że to było blisko, za szkołę trzeba było płacić, nie pamiętam, jakie były opłaty, a księża marianie mieli swoją szkołę na Bielanach, tam, gdzie teraz jest kościół, Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego.

  • Z obozu harcerskiego pan wrócił tuż przed wybuchem wojny?


Tak, tuż przed wybuchem wojny wróciłem.

  • Tę atmosferę zbliżającego się września pan wyczuwał?

 

Pamiętam, że w Wilnie jakaś była historia na dworcu. Poza tym widzieliśmy, jadąc, wracając, transporty z wojskiem. Już taki był nastrój, powiedziałbym, odmienny od tego, co było dotychczas. Już się rzucało w oczy dużo wojska, zwłaszcza transporty. I spotkania z żołnierzami, gdzie stosunek wojska do harcerzy był serdeczny.

  • Podobało się panu polskie wojsko?


O, tak! Jeszcze jak byliśmy w Wilnie, żeśmy się zatrzymali, zwiedzaliśmy Wilno, cmentarz na Rossie, Ostrą Bramę. Tam było na cmentarzu serce Piłsudskiego, grób jego matki. To robiło wrażenie. Przy grobie stali żołnierze. Strasznie mi się Wilno podobało. Później wróciliśmy do Warszawy i wkrótce wojna, pierwszy nalot, nie wiedzieliśmy, [czy to może] ćwiczenia. Niedaleko mnie stała jednostka. Mieli balony zaporowe, więc biegaliśmy tam, oglądaliśmy. Już szkoły nie było. Zaczęto kopać rowy przeciwlotnicze, żeby się chronić, z takimi zakosami.

  • Przeciwodłamkowymi.


Tak, tak. Ciągle naloty. Jakoś tam na Marymoncie mało bomb spadało, ale kiedyś, pamiętam, był nalot, zrzucali mnóstwo bomb zapalających. Trochę się budynków zapaliło. Trochę i takich bomb zrzucili. Już były pierwsze ofiary. Tak że to oglądałem. Znaczy bombardowali Śródmieście, a tu, to raczej samoloty się tylko oglądało, ogień artylerii przeciwlotniczej. Czasem jakiś samolot oberwał, spadające, ale aż do oblężenia Warszawy. To już później oblężenie Warszawy, cofające się wojska, krwawa bitwa pod Łomiankami, rozbite oddziały. Mama gotowała, bo ci wojskowi wpadali do nas. Jakoś się ich żywiło. Zbierali pościel dla rannych, takie były organizowane punkty różnego rodzaju. Pamiętam, kiedyś u nas się zatrzymało trzech młodych oficerów, poruczników, którzy się z trudem przedarli do Warszawy. W okolicach Łomianek już myśleli, że się dostaną do niewoli. Jeden z nich mi powiedział, że w jednym miejscu zakopał on swoją broń, znaczy Vis-a, granaty, mapnik i mi określił [gdzie]. Były na pagórkach figury, po lewej i po prawej stronie drogi w Łomiankach. Jak oblężenie Warszawy się skończyło, to pojechałem tam ze szpikulcem i szukałem tego, ale niestety nie znalazłem. Poza tym był duży ruch po drodze wojsk niemieckich. Tak że nawet gdybym namacał, to bym pewnie przyjechał w nocy, ale nie mogłem. On mi dosyć dokładnie określił, ale nie wiem, może to już ktoś wykopał, może on wykopał, ale to było zaraz po wyzwoleniu. Raczej chyba tego nie mogłem znaleźć.

 

 

  • Potrafiłby pan w to miejsce teraz trafić?


O, to się tak zmieniło, że trudna byłaby sprawa. To było przy samym wjeździe do Łomianek. Wiem, że były dwa pagórki. Nie bardzo tak na wprost siebie. I pod jedną figurką było to zakopane. Ale już później tam nie chodziłem, nie próbowałem tego znaleźć.

  • Kiedy pan zobaczył pierwszy raz żołnierzy niemieckich?


Zobaczyłem ich, [jak] defiladę jakąś urządzili, a ja z mamą szedłem na głównej trasie marymonckiej. Gdzieś w okolicach AWF-u obecnego. Oni się szykowali do uroczystego wejścia do Warszawy. Zupełnie inny wystrój tego wojska, orkiestra, to wszystko jakoś tak.

  • A jakie wrażenie to na panu zrobiło?


Obrzydliwe. To było dla mnie coś takiego, i samo to, takie było zaufanie do wojska polskiego, przecież chodziłem na defilady, pokazy wojska polskiego, ćwiczenia. Zresztą na obecnych Piaskach, w okolicy ulicy Żeromskiego, był poligon wojskowy. Od wieków, tam i za cara ćwiczyli, jak mi ojciec opowiadał. Później, w okresie międzywojennym. Nasze wojsko też żeśmy tam oglądali, podglądali ćwiczenia, strzelania. I raptem, dla mnie to było zaskoczenie, żeśmy przegrali. Przecież wychowani byliśmy na tradycjach 1920 roku, gdzie pokonaliśmy Armię Czerwoną. I raptem, tak błyskawicznie, żeśmy tę wojnę przegrali. Przyglądałem się, to wojsko niemieckie, że nas pokona, ale już stykałem się z żołnierzami, którzy się cofali, mówili o straszliwej przewadze w lotnictwie, o broni pancernej, o nowej taktyce, jaką stosowali [Niemcy]. W każdym bądź razie był to dla nas szok. No i chęć jakaś odwetu, interesowanie się, co będzie dalej.

 

  • Jak to zniósł ojciec?

 

Ojciec w dalszym ciągu służył w policji. Niemcy nie rozwiązali policji. Poza tym, że o wiele ciężej było to wszystko, kontyngenty Niemcy jakieś wprowadzili, kartki. Błyskawicznie okazało się, że w sklepach są pustki. Ceny szły w górę, a pensje pozostawały takie same, więc tylko wiem, że jeździłem na rowerze to po kartofle, [to po inne rzeczy], bo mieliśmy rodzinę w Dziekanowie, to jest za Łomiankami. Tam przewoziłem, już pierwsze i były. Z węglem był kłopot.

  • Czyli co, ładował pan worek ziemniaków na rower?


Tak, tak, powiedzmy, ćwiartkę. Przywoziłem, bo zapasów się jeszcze nie zrobiło, tak że od razu się zrobiła straszliwa różnica między tym, co było do tej pory. Powiedzmy, i mięsa, to wszystko, bo jeszcze szmugiel nie został rozwinięty. Później to już ludzie się wyspecjalizowali czy wolne tereny w Warszawie zostały zagospodarowane pod działki, więc kartofle i jakieś inne warzywa. Ludzie się ratowali.

 

  • A państwo przy domku mieli jakiś ogródek?


Tak. Mieliśmy ogródek, owocowe drzewka. Jakieś były marchewki, pietruszki, tego rodzaju, bo to było tam, nie wiem, koło pięciuset metrów całego ogródka. Wiem, że już chyba w następnym roku, to już organizowały się komitety i dzielili teren przyległy do ulic na działki. Zresztą to było na całym Żoliborzu. Taką działkę się brało, kopało i była z tego pomoc.

  • Czym się pan zajmował w czasie okupacji, przed wybuchem Powstania?

 

Chodziłem tylko do szkoły. No i harcerstwo, zbiórki jakieś były. Jeszcze zapomniałem powiedzieć, że w 1939, jako harcerz, to zorganizowany był cały zastęp, chodziliśmy na Dworzec Gdański. Tam się pomagało, rannych przywoziło, podawało się wodę, jakieś różne rzeczy były. To parę razy byłem na Dworcu Gdańskim z moim zastępem.

 

  • Wspominał pan, że w harcerstwie też brał udział podczas okupacji, to była organizacja zalegalizowana?


Później, to właściwie jakoś to się rozproszyło i już w czasie okupacji spotykałem się z tymi kolegami, ale jeszcze o jakiejś organizacji, do nas to nie docierało. Jeszcze nie wiedziałem, że istnieją jakieś zręby organizacji, powiedzmy, na jakichś wyższych szczeblach. Byłem wtedy [mały], miałem czternaście, piętnaście lat.

Tak, że dopiero tak, to było, jak mówię, wstąpiłem poprzez moich kolegów w szkole drogowej, która była w zakresie małej matury. Były przedmioty zawodowe, ale były te ogólne, co prawda po kryjomu, ale to było. To już był rok 1943 i niektórzy, ci koledzy moi szkolni, działali w konspiracji. Może dlatego oni wcześniej nawiązali te kontakty, że oni pochodzili z rodzin oficerskich, z Żoliborza oficerskiego. Ich ojcowie byli w niewoli, bądź też, jak rozmawialiśmy, że nie wiedzieli, gdzie [są]. Należało się domyślać, że są we Francji, czy później w Anglii. To oni wcześniej byli i dlatego przez nich, w 1943 roku, kiedy dobrze mnie znali, zaproponowali mi czy nie zechciałbym [wstąpić]. Umówili mnie na Bielanach.

  • To było przed powstaniem w getcie, czy po, pamięta pan?

To było mniej więcej tak przed Wielkanocą 1943 roku, chyba w marcu. Umówili mnie, że pójdę tam (to była jeszcze taka konspiracja, pamiętam doskonale), że jeżeli będzie zawieszona na pinezce biała nitka, czy kolorowa, już nie pamiętam, to żebym wszedł, a jak nitki nie będzie, to żeby nie wchodzić. Poszedłem tam z moim kolegą. Wiem, że było jeszcze jakieś hasło. Żeśmy weszli. To był jeden mój kolega, znajomy ze szkoły i dwóch chłopców nieznajomych, starszych, z których jeden był dowódcą plutonu, drugi był dowódcą drużyny. Jeden był „Figa” Ignatowicz, drugi jego pseudonim to był „Serwo”, później był w „Parasolu”, zginął w obronie magazynu broni. Ten drugi był [„Ślepowron”], przedstawili się pseudonimami. Po rozmowie, bo już byliśmy widocznie przedstawieni, wiedział, kim jesteśmy, znał nas z czyjejś relacji, opowiadań. Tak że zapytał tylko czy chcemy wstąpić do konspiracji Wojska Polskiego. Oczywiście wyraziliśmy zgodę. Ustawili nas w szeregu, bo okazało się, że i ci moi koledzy pozostali jeszcze nie składali przysięgi. Wyciągnął „Ślepowron” krucyfiks, kartkę ze słowami przysięgi i żeśmy za nim powtarzali.

  • To była wzruszająca chwila?


Tak. Na końcu, [powiedział], że jesteśmy żołnierzami polskimi. Później było szkolenie według podręcznika plutonu strzeleckiego przedwojennego.

  • Słynny podręcznik dowódcy plutonu.


Tak. Żeśmy to wkuwali. Szkolenie jeszcze przez podchorążego „Figę”, wyjaśnianie pewnych spraw. Już przez „Figę” nam dawali prasę podziemną.

  • Przepraszam jeszcze, samo szkolenie, wiele osób brało udział w takim szkoleniu?


Cała sekcja. To różnie bywało. Przeważnie u mnie, ale także na Żeromskiego u tego kolegi, już nawet nie pamiętam jak on się nazywał. Dwóch kolegów było z Czerniakowa. Jeden był Andrzej Sierszyński, jego ojciec był oficerem zawodowym, był w niewoli. „Bronek” znów, jego ojciec był jakimś urzędnikiem. Mieszkali na Chołówki na Czerniakowie. Aha, nie powiedziałem o tym, że „Ślepowron” poinformował nas, że przydział nasz jest do wywiadu obwodu i bardzo ładnie mówił, że to nie jest jakaś powieść szpiegowska, tylko będziemy mieli konkretne zadania. Pouczali nas, jak się mamy zachowywać. Obserwowaliśmy obiekty niemieckie na terenie Żoliborza, więc jak to robić, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Na co zwracać uwagę.

  • No właśnie, jak trzeba się było zachowywać?


Zachowywać się jak najnormalniej w świecie, jak to młodzi ludzie, więc swobodnie, żeby nie zatrzymać się, jak liczyć. Broń Boże! Tylko tak, jakby to mimo woli. Zresztą mieliśmy przecież w harcerstwie ćwiczenia, że nam na stół rzucali jakieś przedmioty – „Patrz!”. No to się patrzyło. Później każdy musiał mówić, zasłonili, i co widział, wyliczać to. Tak było w dalszym ciągu. Czy obserwowaliśmy na szlakach wyjazdowych z miasta ruch niemieckich samochodów, znaki na samochodach jakieś były. Już w tej chwili nie pamiętam. Nic nie wolno było notować. Wszystko na pamięć. A później żeśmy sporządzali jakieś notatki i przekazywaliśmy „Fidze”. Ten stan rzeczy trwał mniej więcej do lata 1943 roku. W 1943 roku, a już u mnie były pierwsze pistolety, bo się tak zgadałem ze „Ślepowronem”, z podchorążym, bardzo miły chłopak zresztą, czy ja nie przyjąłbym na przechowanie broni. Tego było niedużo. Chyba trzy pistolety. Tym bardziej, że mój ojciec był w policji, a więc to się tak nie rzucało w oczy. Wiadomo było, że policja na ogół, jakby nie była, w jakimś sensie współpracowała, czy pełniła służbę porządkową. To był mundur i jakaś ochrona.

  • Najciemniej pod latarnią?


Tak, tak. Zauważyłem, że kredens w domu ma podwójne dno, na górze, więc zrobiłem tak, że bardzo łatwo tam można było się dostać. Trzy pistolety leżały w dobrym miejscu, w pokoju, więc było sucho. Wtedy jeszcze, nie wiem, pewnie brali ode mnie na jakieś akcje te pistolety, ale tak, to one były w domu.

  • A mama wiedziała, co pan w kredensie trzyma?


Tak. To po prostu nie sposób było ukryć. Tak na przełomie czerwca nastąpiła zmiana. Co prawda wydawało nam się, że to, co robimy, to było takie nudne. To oglądanie. Ale to był wstęp dobry do dalszej pracy w konspiracji. Cała nasza sekcja została przeniesiona z wywiadu, bo w tym czasie był formowany, na terenie Żoliborza, oddział dywersji bojowej i całą sekcją przeszliśmy do dywersji. To był pluton 230, 4. drużyna. Ponieważ już pistolety widocznie zostały, nie przeszły do wywiadu, jakoś nam to pozostawili. Wtedy, był podoficer broni (już nie żyje, poległ) „Erwin” i z nowym dowódcą plutonu, bo jak mówiłem, że „Ślepowron” (albo „Czarny Janek”, „Janek” – Jan Barszczewski, podchorąży, podporucznik poległ w Powstaniu na Stawkach) przeszedł do Kolegium „A”, bo to duży był ruch, a „Figa” odszedł do „Parasola”. Ale wtedy, za czasów jeszcze „Figi”, tak z „Erwinem” zapytali mnie czy nie powiększyć magazynu.

  • Kredens nie jest z gumy.


Tak. Wtedy zaczęliśmy z „Erwinem” kombinować, gdzie by tu tę broń ulokować. „Ile tego będzie?” „Erwin” skombinował drewnianą skrzynkę, jeszcze z 1939 roku, po granatach. Solidna była, z zamknięciem. Żeśmy ją osmołowali i wykombinowałem, że najlepiej będzie umieścić skrytkę pod budą złego psa. Mieliśmy złego psa i tam żeśmy pokombinowali. Przynieśliśmy cegły i pod spodem, odsunęliśmy budę, wymurowaliśmy to. Tak że tam była skrytka. Postawiliśmy na tym, zamocowaliśmy budę. Zrobiliśmy tak, że podłoga w budzie się podnosiła. Wtedy można było otworzyć. Dosyć szczelnie się zamykało to pudło. Tam się mieściło koło dwudziestu pięciu pistoletów, dwa, trzy, pistolety maszynowe, trochę granatów i amunicja.

  • Amunicji dużo?


Było amunicji około tysiąca sztuk. Tak do pistoletów maszynowych była amunicja niemiecka i zrzutkowa. To była różnica. Ta zrzutkowa była pewniejsza. [„Ślepowron”, „Czarny Janek”, „Janek” Jan Barszczewski, Kolegium A poległ w Powstaniu na Stawkach].

  • Tę broń ktoś do pana przynosił czy to pan ją jakoś zbierał, przynosił?


To przynosił któryś z dowódców. W teczce, po parę sztuk i była często pobierana. Łączniczka przychodziła, powiedzmy, powiedziała, że należy broń przygotować. Dostałem jeszcze jakieś narzędzia, wyciory, śrubokręty, taki był do czyszczenia broni polistol, jakiś jeszcze był olej. Trochę korzystałem z pomocy ojca, ale później już opanowałem. Każdy chłopak to ma smykałkę do broni, tak że potrafiłem bezbłędnie rozbierać. Na przykład parabellum to mogli rozebrać, zawiązać mi oczy, mogłem ją złożyć. Powiedzmy nawet, że usuwałem pewne mankamenty z pistoletu. Wydawałem nawet instrukcje, czy pouczenia. Parabellum było bardzo dobrym pistoletem, ale czułym na zanieczyszczenia. A jeszcze nie powiedziałem, jakie pistolety były. Mieliśmy głównie parabellum w bardzo dobrym stanie, w idealnym stanie.

  • To co, to jakieś z magazynu mogły być chyba skoro w takim stanie?


Nie. Część była zdobyta, część kupowana od Niemców. Nawet, żeby prowadzić dobrze konspirację, to potrzebne są trzy rzeczy. Po pierwsze pieniądze, po drugie i po trzecie. Była i zdobywana, ale też traciło się, bo w czasie różnych akcji, chyba dziewięciu chłopaków poległo, a ilu było rannych? Tak że broń się traciło. Na przykład w czasie akcji na [Eugena] Bolongino, to on był kierownikiem Arbeitsamtu na Pradze, więc tam poległo dwóch chłopaków i dwa pistolety wsiąkły.

  • To była broń z pańskiego magazynu?


Tak. Były najrozmaitsze akcje. O niektórych, to teraz jakoś by się źle odbierało, bo powiedzmy akcja terrorystyczna. To dziś to tak brzmi strasznie, a kiedyś, na przykład, pamiętam, w Skoroszach taka była akcja, na wioskę, gdzie byli folksdojcze, więc tam coś oni zrobili, nie pamiętam czy kogoś zastrzelili, czy jakieś były ćwiczenia naszych chłopaków i do nich strzelali, coś takiego było. Ja nie byłem, ale broń przygotowywałem. Tak że wiele rzeczy wiem.

  • Jaka broń tam jeszcze była przechowywana poza „parabelkami”?


Średnio było, a jeszcze były pistolety FN, „piętnastki” się mówiło. To wchodziło czternaście sztuk amunicji w magazynek, a piętnasta w lufę. To z niej został postrzelony papież i ranny, to był ten typ pistoletu. Bardzo dobre, niezawodne. Visy i P-38, walthery, niemieckie, ale wszystko u nas były dziewiątki.

  • A pańska ulubiona broń z tamtego czasu?


Najbardziej… dostałem od mojego dowódcy plutonu, porucznika „Bonara” (podporucznik Bogdan Kunert poległ w maju 1945 roku w walce z NKWD w Malichach pod Warszawą), Parabellum Numer 97.

  • Ten szturmowy model?


Nie, 97. Nie, to nie był szturmowy model. To była tak zwana esesmańska, bo zwykle „parabelle” były oksydowane na czarno, a ta była błękitna i miała czarne, ebonitowe okładki.

  • To rzeczywiście chyba rzadki model.


Rzadki okaz był. Co tam jeszcze? Ten magazyn był stopniowo uzupełniany. To znaczy kiedyś przywiozłem, bo już się mówiło o Godzinie „W”, to musiał być gdzieś rok 1944, pojechałem do Kiełpina na rowerze i przywiozłem, z grobów żołnierzy, pochowanych w Kiełpinie na cmentarzu, hełmy. To dla całej swojej sekcji i, chyba, w worku przywiozłem, nie wiem, z dziesięć tych hełmów. W bardzo dobrym stanie były, bo to jak leżał na grobie, to po nim woda spływała. Tak że nadal się nadawały do użytku. To na strychu u mnie te hełmy leżały. Napisałem na nich tylko OPL, że to jest obrona przeciwlotnicza. W razie czego, że to przecież…

  • A te skórzane, wewnętrzne części?


Wszystko było w bardzo dobrym stanie. Nie zdążyło się jeszcze zniszczyć.

  • A ktoś widział, że pan zbiera z grobów te hełmy?


Nie. To jakoś tak pojechałem, że nikt nie widział. Tylko w Łomiankach była wacha. To znaczy stali żandarmi, ale [jechałem] na rowerze, to wiedziałem którędy przejechać. Nad Wisłą, przy wale się przejechało. Pewnie, że było ryzyko, ale ryzyko było jakoś tak wkalkulowane w nasze życie wtedy.

  • Ciekaw jestem, co sobie pomyśleli ci ludzie, którzy odwiedzali te groby?


To my przyrzekaliśmy, tak w duchu przyrzekałem, że z powrotem te hełmy zwrócimy. Ale tak mnie zastanawiało, że tam poległo, w Łomiankach, ponad dwa i pół tysiąca żołnierzy w czasie tej bitwy, jak się przedzierali do Warszawy, więc straszne straty odnieśli. Ale hełmy były dobre.

  • Jakie były pańskie, jeszcze przedpowstańcze, doświadczenia konspiracyjne? Czyli co, magazyn broni przede wszystkim, to jest jedna rzecz.


Tak. Później jeszcze uzupełniane były, więc lonty, spłonki, plastik, kostki trotylu, T-3, to były ładunki termitowe, do podkładania z takimi (to się nazywały zapalacze, nie zapalniki, [tylko] zapalacze) fiolka, oprawiona w szkło. To się kruszyło przez gumkę. To było opakowanie okrągłe. Po skruszeniu, kładło się to w tulejkę, chyba papierową, i tam był termit, czy jakiś składnik. To były piętnastominutowe, godzinne, zależnie od potrzeby. To się podkładało albo pod samochody, albo wrzucało się do niemieckich wagonów, transportów. Jakoś podkładali, ja tego nie robiłem. Dawałem, wydawałem. W ten sposób wiem, że były palone magazyny na obecnej Gwiaździstej. Coś robili z drzewa Niemcy. Wiem, że to było tym podpalane. I szereg innych rzeczy. Wiem, że podpalali. Wtedy tak się za bardzo nie mówiło, ale było wiele rzeczy tym spalonych. Do takich celów dywersyjnych to było. Poza tym, co jeszcze było? To już mnie zaskoczyli, bo gdzieś ktoś miał, przechowywał około dziesięciu tysięcy sztuk amunicji karabinowej. Myślę: „Gdzie ja to, choroba, schowam?”.

  • Pod budą już nie było miejsca?


To było tak. Przyjedzie to w workach po cemencie, rikszą, w biały dzień. To się nie rzucało w oczy, ale miałem kłopot, co z tym zrobić. Zakopać przecież tego nie można. Wykombinowałem, ponieważ u nas był strop drewniany, to schowałem to, i była polepa gliniana, więc zdjąłem polepę. Pod nią sufit był podwójny, to znaczy tynk, a od spodu były deski jeszcze. Tak że na tych deskach rozłożyłem amunicję i tak to się przechowywało. Później położyłem tę polepę glinianą.

  • To ten pański ojciec miał skaranie boskie z panem. W kółko go pan wyganiał z tej góry pewnie?


Tak. Że to było latem, to znów dzień długi. Trzeba było to robić bardzo ostrożnie. Udawałem, że słomę zmieniam. Miałem koszyk i wybierałem broń, magazynki, wszystko. Jak jesień, to było… najgorzej to było zimą, bo zmarznięte. Przecież były mrozy, jak się przyniosło do domu, to to rosiało. Z powrotem jak przynosili, [trzeba było znów] kłaść do [skrytki]. To było utrudnienie, ale to było bezpieczne. Z tym że bywały wpadki. Na przykład, to już był chyba 1944 rok, wczesna wiosna, przylatuje łączniczka do mnie z rozkazem: „Likwiduj magazyn. Wpadka”. No, likwiduj magazyn. Tyle tego jest, to nie taka prosta sprawa. I gdzie teraz? No, likwiduj. Gdzie to przenieść? Dzwonię do moich kolegów na Czerniaków: „Przyjdźcie do mnie”. Nieraz u mnie nocowali. Coś takiego było po akcji. Mówię, że mam trudności z przygotowaniem materiału do szkoły, czegoś tam nie rozumiem, to byście mi pomogli. Oni wiedzą, o co chodzi, mówią: „Nie możemy, jesteśmy w takiej sytuacji. Nie możemy”. Zostałem sam. „Cholera – myślę – co ja z tym zrobię?” Jakoś wyciągnąłem spod budy tę skrzynkę. Kilkadziesiąt metrów dalej była rozpoczęta budowa domu murowanego, gdzie był położony już strop i były piwnice, ale to nie było przykryte dachem. Poszedłem z latarką, do tych piwnic, okienka zasłonięte były ułożonymi cegłami. Myślę sobie: „Może to byłoby dobrze”. Poczekałem aż tam po godzinie policyjnej, to już nikt nie będzie chodził. No i dawaj, skrzynię jedną przeniosłem. To tylko mogłem względnie dobrze zabezpieczyć, z tych trefnych rzeczy. Tam to zakopałem, ślady zatarłem.

  • A ta amunicja rozsypana na strychu?


Została. Wszystkiego [nie mogłem], chociaż ojciec mnie tam wszystko, wszystko wykłamałem. Co było robić? Jakiś czas nie nocowałem w domu. Później się dowiedziałem jak to było, że jednego z tych moich kolegów, który się orientował, na Pradze mieszkał. Zresztą w innej zupełnie sprawie go aresztowali. Był na Pawiaku, przesłuchiwali go. Tak że chyba po dwóch tygodniach już chodziłem do szkoły. Musiałem wrócić, nic się nie dzieje. Traf chciał, że chyba tej nocy, kiedy wróciłem, a jeszcze magazynu nie przeniosłem, słyszę turkot samochodu i głos mamy: „Wiesiu, śpisz?”. Mówię: „Nie”. Bo człowiek tak czujnie spał. Wyglądam przez okno i zmartwiałem. Przed naszym domem stoi „wanienka”, samochód taki niemiecki, z żandarmami. Mieli karabin maszynowy, brena mieli na tym. Zmartwiałem. Jeden wychodzi z samochodu, świeci na numer i coś zaszwargotał i cofnęli. U mnie było 18 A, a im chodziło o 18. Tam aresztowali kogoś. Tak że szczęście w nieszczęściu. A później z powrotem. Z tym że już tej skrzyni nie umieszczałem w magazynie w budzie pod psem, tylko umieściłem w komórce. Też sprytnie, bo schowałem, tak jakoś mi brakło konceptu i uważałem, że miałem już dość tej psiej budy i tak tam dotrwało to do Powstania.

 

  • Pan miał świadomość, że Powstanie wybuchnie?


Tak, miałem. O wiele wcześniej byliśmy zmobilizowani, bo nasza jednostka ochraniała mobilizację obwodu. Trzy plutony było nas chyba – stan ewidencyjny – stu czterdziestu w trzech plutonach. Tak że wcześniej wiedziałem i już u mnie chłopcy byli. Moja sekcja, była gdzieś tak 26, chyba, lipca zmobilizowana, jak to się mówiło. Tak że była na wikcie mojej mamy.

  • Dużo osób siedziało wtedy u pana w domu?


Zaraz policzę: Andrzej, „Bronek”, Tadek i Barski, i ja.

  • Pięciu.


Pięciu. Tak że były takie sekcje niekompletne. U nas było mniejsze. Teraz, w czasie Powstania, nasze zgrupowanie zostało nazwane przez naszego dowódcę, „Żywiciela”, „Żniwiarz”. I teraz zgrupowanie jest taką mylącą nazwą, bo zgrupowanie „Radosław” – dwa i pół tysiąca ludzi, batalion „Pięść”, „Zośka”, „Parasol”, „Czata 49”, więc bataliony i to zgrupowanie jakoś tak, nie wiem jak to było, ale to jest mylące. A u nas stu dwudziestu i też zgrupowanie. W czasie Powstania nigdy nas nie było więcej, niż siedemdziesięciu i wielkie zgrupowanie. Ciągle się o to wykłócam, że to nawet dobra nie była kompania.

  • Godzina „W”.

 

Jak wspomniałem, moi koledzy byli u mnie, nocowaliśmy na strychu. Mieliśmy tam posłania. Część broni została już wzięta. Brali nas na różnego rodzaju patrole. Ktoś z naszych dowódców drużyny, czy plutonów, wpadał, bo już chłopaki byli zgromadzeni, plutony, na Żoliborzu. W różnych miejscach. Też te patrole były prowadzone po ulicach. Nocami przecinali siatki do tych miejsc, które miały być atakowane. Wreszcie, to była sobota, czy niedziela, bo we wtorek Powstanie wybuchło, już nie pamiętam. W sobotę chyba. Przyszedł po nas nasz dowódca drużyny „Azot”, jeszcze chyba z dwoma, czy trzema chłopakami. Resztę tej broni [wzięliśmy], bo broń osobistą żeśmy mieli przy sobie i powędrowaliśmy na dolny Żoliborz. Już tam kwatera była i cały nasz pluton 230 był zgrupowany. Już żeśmy byli w sobotę, to znaczy – niedziela, poniedziałek, a we wtorek było Powstanie. Jeszcze taki może szczegół. Mnie zawsze głupie myśli chodziły po głowie. Jak tak leżeliśmy sobie u mnie na strychu, przed zaśnięciem, mówię: „No, chłopaki, prawdopodobnie będzie Powstanie, jakie kto ma przeczucie?”. No i tak – jedni mieli, drudzy nie mieli. Tak sobie zapamiętałem, że mój kolega „Bronek”, ni z gruchy, ni z pietruchy, mówi: „A ja bym nie chciał dostać w brzuch”. I pierwszego dnia dostał. […] Pluton znów. Patrole. Wychodziliśmy oczywiście z bronią, bo przecież dokumenty zostawiłem w domu. Patrolowaliśmy Żoliborz i w nocy i w dzień. Przechodziliśmy koło patroli niemieckich.

Pominąłem przed Powstaniem, że tak mi się upamiętniła jedna akcja czy, powiedzmy, przenoszenie broni, że to nie było takie bezpieczne. Byłem umawiany i albo broń dostarczałem, albo przynosiłem. Wiem, że latem już 1944, w czasie wakacji, zostałem powiadomiony, żeby stawić się chyba na ulicy Śmiałej. Poszedłem, tam na mnie czekał mój dowódca plutonu, wtedy był „Szumski” i z powrotem broń wracała do magazynu. Chyba, nie wiem, sześć pistoletów, pistolet maszynowy, sporo tej broni było. Żeśmy szli we dwóch. W pewnej chwili on spojrzał na zegarek, ale mówi: „Cholera, ale mam odprawę. Nie zdążę”. Mówię: „Panie podchorąży, już jestem na swoich śmieciach. Między placem Inwalidów a placem Wilsona, więc Mickiewicza przejdę. To już ja tutaj się czuję jak u siebie w domu”. On tak się zawahał, ale mówi: „No, dobrze”. Weszliśmy do jakiejś bramy, trach-mach, przełożyłem pistolet maszynowy na swoje ramię. Już teczka była zapełniona pistoletami. Tak że nie można było włożyć, więc jak jego pistolet wziąłem, już sobie z tyłu założyłem, z przodu miałem swój. Miałem płaszcz, taki na dwie strony, że kieszeń była na przestrzał. Idę. Przechodzę wzdłuż Parku Żeromskiego i patrzę, że na ulicy zrobiło się pusto. To już był sygnał. Jeszcze parę kroków podszedłem, żywego ducha nie ma. Widzę, będąc na placu Wilsona, od strony Wisły jedzie wanienka. Żandarmi z pistoletami maszynowymi, karabin maszynowy, obok kierowcy siedzi jakiś, nie wiem, podoficer, czy oficer, a ja stoję na chodniku, na krawędzi. Oni zatrzymali się i rozglądają się. Trzymam jedną rękę w kieszeni, [a w drugiej teczkę]. Jedną rękę, drugą trzymam, a za pasem miałem FN czternastkę, odciągam kurek, myślę sobie: „Jak coś on do mnie wrzaśnie, to do niego zacznę strzelać”. A byłem dosyć wprawiony w strzelaniu. Trudno. Po pistolet maszynowy nie zdążę sięgnąć. Ale on mnie zlekceważył, bo każdy ucieka, jak się ich zobaczyło, to każdy wiał. Tu stoi jakiś głupek i się przygląda. Machnął ręką i pojechali dalej. Później kolegom opowiadam, że miałem takie przejście, i mówię: „Stałem na tym, patrzyłem na szkopów i zrobiłem taką głupią minę”. A „Bronek” mówi: „Ty, no tak, rzeczywiście było to przeżycie, tylko nie potrzebnie robiłeś tą głupią minę, bo to normalny wyraz twojej twarzy”. Powiedziałem, że już nigdy nic nie będę opowiadał.

  • Daleko od pana się zatrzymała ta „wanienka” z żołnierzami?


No, ile, trzy metry.

  • Czyli trafiłby pan z tej odległości?


O, tak. Z tym że miałem to przekonanie, że sporo wiedziałem, gdzie niektórzy dowódcy drużyny, plutonu (bo to przecież spotykaliśmy się) mieszkają. I ta broń. To wiedziałem, że mnie żywcem nie mogą wziąć. Miałem takie, zresztą jak ci moi koledzy, to już nie były żarty. Tak ciągle z bronią miałem do czynienia, z przenoszeniem, że nie denerwowałem się. W ogóle mieliśmy wszyscy mocne nerwy. Sami decydowaliśmy, kto się nadaje. Miałem serdecznego przyjaciela, gdzie razem chodziliśmy z dziewczynami z nim, ale uważałem, że on się do konspiracji nie nadaje. Po prostu wiedziałem. Mimo że to był mój serdeczny przyjaciel. Jemu się nie zwierzałem od tej strony. Ale pamiętam jedną akcję przy Cytadeli Warszawskiej, na Krajewskiego. Miał być likwidowany konfident. [Umówione miejsce akcji ulica Krajewskiego. Miejsce dostarczenia broni ulica Mickiewicza róg Krajewskiego. Broń przyniosłem z „Baranem”. Na klatce schodowej czterem chłopcom z sekcji „D” dałem broń („Diabeł”, „Dąb”, „Donglas”, dowódca podchorąży „Azot” z pistoletem maszynowym). To było u nas podzielone na sekcje. Chłopcy spokojnie spacerowali po obu stronach ulicy]. Myśmy z Bronkiem wyciągnęli scyzoryk, graliśmy w pikuty. A tu, co i raz wyjeżdżali Niemcy z Cytadeli. Albo w jedną, albo w druga stronę. „O, będzie niewesoło”. W końcu widzimy, nadszedł ten facet. [Nie znałem go], „Azot” wiedział, kogo mamy robić. Zatrzymali go, wylegitymowali. On się zerwał jakoś tak, pchnął „Azota”, który chciał do niego strzelać z pistoletu maszynowego, a pistolet maszynowy zaciął się. Chyba „Diabeł”, wyciągnął „parabelkę” i jemu w plecy wygarnął kilka sztuk, reszta poprawiła mu. Powoli żeśmy się zwinęli.

  • To na ulicy było, normalnie?


Tak. Na ulicy. Na tyłach Krajewskiego, przy Generała Zajączka. Jeszcze miałem dowody tych chłopaków w teczce. Tak więc znów, z powrotem na klatkę schodową, broń do teczki, dowody im dałem i czekamy na tramwaj. Przystanek był prawie tak jak teraz, a tu tramwaj nie nadjeżdża. To działo się błyskawicznie. Już słyszymy to Überfallkommando niemieckie: papuuum, papuuum, papuuum – trąbkę mieli. To już zaczęło nam się [nie podobać]. Czy pryskać piechotą? Ale patrzymy tramwaj jedzie. Jeszcze żeśmy się doczekali tramwaju. Wróciliśmy do mnie do domu szczęśliwie. Jeszcze się szykowałem do szkoły, więc błyskawicznie wszystkie pistolety, bo wszyscy strzelali, wpakowali mu kilkanaście kul, później jak sekcja zwłok wykazała, że poturbowali szpetnie. Pistolet maszynowy zabrałem od „Azota”. Okazało się, że był tak zabezpieczony, jakoś nieprzygotowany do akcji, że suwadło powoli się opuszczało i nie zbiło naboju. Na szczęście to nie było z mojego magazynu. Później go oczyściłem, ale jak tylko żeśmy wrócili, wszystkie pistolety rozłożyłem, a „Bronek” z tym oczyszczonym pistoletem maszynowym poszedł do komórki, gdzie była skrytka. Słyszę turkot. Podniosłem się, bo na podłodze to wszystko miałem i zdębiałem. Znów wanienka przed moim domem się zatrzymuje. Tu chcę złożyć pistolet i ni cholery nie idzie, więc wziąłem granat i moja mama weszła, bo usłyszała ten samochód. Widzi, co się dzieje. Mówi: „To ja do nich wyjdę”. Mama wyszła. Mama trochę po niemiecku mówiła, jakoś się z nimi zgadała. O coś się zapytali, o jakieś nazwisko. To była żandarmeria z Zaborowa, która przyjechała do kogoś w jakiejś sprawie. Też oni mieli jakieś kombinacje z tymi, którzy tam żywnością handlowali, czy zajmowali się [w ogóle] handlem. Ale to było dla mnie przeżycie. Po chwili, oni już pojechali, mówię: „»Bronek«, cholera, popatrz, jaki pech”. On mówi: „Ty, co ty się martwisz. Zdążyłem naładować cały magazynek i trzymałem ich na muszce”. Ale nie wiedziałem [o tym]. Później zwinęliśmy to wszystko, [wsiadłem] w tramwaj, do szkoły. W szkole, pamiętam, nasza wychowawczyni to była córka Warchałowskiego, rektora Politechniki Warszawskiej. Była naszą wychowawczynią. Mówi: „Znów pan się – per pan do nas mówili – spóźnia”. Mówię jej: „Wie pani profesor…” – wymyśliłem jakieś głupstwo. – „To proszę siadać”. Jakaś była, nie wiem, klasówka z fizyki, czy z matematyki. Siadłem i robiłem.

 

 

  • Mam pytanie à propos tej akcji: czy pan wiedział, za co ten facet został zastrzelony?


Przyznam się, że nie. „Azot” wiedział. Później żeśmy rozmawiali, kto to był. To był nauczyciel z Poniatówki. Nauczyciel, jeżeli dobrze pamiętam, gimnastyki, który był jednocześnie, chyba, oficerem rezerwy, a nawiązał kontakt z gestapo. Tak to teraz mnie się wydaje. Wtedy były sądy specjalne. Był wywiad. Rozpracowali i później zlikwidować. Opowiadał mi „Erwin” jedną akcję na Żoliborzu, że przyszli też jakiegoś konfidenta zlikwidować. Pod jakimś pretekstem elektryka, czy innego, dostali się do mieszkania. Okazało się, że zastali tego faceta, którego mieli zlikwidować i była tam żona i córeczka. Tak jak on mi mówił, może sześcio-, siedmioletnia. [Zamknęli] ją w łazience, czy jakimś pomieszczeniu, oddzielnie i z nim przeprowadzali rozmowę. On im mówił, że był przekonany o zwycięstwie niemieckim i jakby chciał ich przekonać, ale był taki spokojny, zrównoważony, że nawet jak oni mieli broń, to podziwiał broń, że w takim dobrym stanie. „Erwin” był zaskoczony, bo tchórza jakiegoś jak się łamie, a ten człowiek z nimi rozmawiał, jakby sobie nie zdawał sprawy. Straszne wrażenie na „Erwinie” zrobiło, jak już później przystąpili, odczytali wyrok i trach, trach, i krzyk tej żony i płacz tego dziecka. To było dla Tomka straszne przeżycie.

  • Ile on miał wtedy lat?


Po osiemnaście, dziewiętnaście lat mieliśmy. Jak mi to opowiadał, to był taki rozdygotany, a też już miał za sobą sporo akcji. Przecież to chłopak był niezwykle dzielny.

  • Opowiadał panu jeszcze o jakichś innych akcjach, typu likwidacji konfidentów?


Tak, tak. Co jeszcze tak zapamiętałem? Nie starałem sobie nigdy tego utrwalić. Pamiętam, kiedyś jechali po zrzuty, bo i dostawa zrzutów do Warszawy, z okolic podwarszawskich, to do nas należała. Dziś to wydaje się proste, ale wtedy zorganizowanie samochodu na przykład. Trzeba było gdzieś te samochody zdobyć, ukraść, upozorować. Wyjechali. W nocy jechali dwoma samochodami. Pamiętam, bo do samochodów mam smykałkę, skodą jechali i jechali „szewroletą” przerobioną na furgonetkę. Na benzynę była. Pod Błoniem, w tych ciemnościach (przecież to [nie] były reflektory, tylko szparki) szewroleta władowała się na zepsuty samochód na drodze. Uderzenie było takie, że silnik przygniótł „Andrzeja” tak, że nie można go było wydostać. Zgruchotał mu nogi. Pozostali trochę byli poturbowani na ciężarówce. Oczywiście zrezygnowano już z wyjazdu. Wszyscy się zapakowali do skody, wrócili, a „Andrzeja” musieli zostawić. Gestapo przyjechało, czy żandarmeria, w każdym bądź razie jego później rozstrzelali. Były takie wpadki. Też to robiło wrażenie.

W Powstaniu żeśmy schwycili takiego konfidenta gestapo.

  • Zaraz do tego dojdziemy. W takim razie nieuchronnie zbliżamy się do Powstania.

 

Jak mówiłem, że byliśmy na dolnym Żoliborzu. Trzy plutony, około stu dwudziestu chłopaków. Dostaliśmy opaski, dostaliśmy ubrania robocze, gdzieś przywieźli z jakiejś fabryki, zakładu, magazynu. Robocze, zwykłe ubrania, więc wszyscy byliśmy jednakowo ubrani. Dostaliśmy jeszcze granaty, trochę amunicji i poderwano nas jeszcze przed Godziną „W”. Na nas ta Godzina „W”, dziś to już wiadomo, a wtedy – każą opuszczać, plutony wychodzą. Kierujemy się do parku dolnego, na Żoliborzu. W tym parku, a właściwie to były działki, ustawia się kompania. Imponująco to wyglądało. Jednakowo, w hełmach. Następuje wymarsz. To było gdzieś koło godziny drugiej, czternastej. Pierwszego sierpnia.

  • Jednakowo wszyscy byli ubrani?


Mieliśmy kombinezony robocze.

  • W jakim kolorze?


W granatowym.

  • Pan też miał taki kombinezon?


Tak. Też miałem.

  • Te hełmy przywiezione z cmentarza przydały się?


W hełmach byliśmy. I nie tylko my, ale większość była w hełmach. Też sobie tak pokombinowali hełmy. Tak że to bojowo wyglądało. Opaski na rękach. Jak żeśmy wychodzili tylko z tego, to był magiel w tym miejscu, duże pomieszczenie, to ludność wygląda przez okno. Biją brawo, krzyczą, wywieszają flagi. Ruch taki. Myśmy podążali do parku. Zbiórka i podrywają poszczególne plutony i idziemy gdzieś. Słychać pierwsze strzały na Żoliborzu. Okazało się, że w kotłowni mobilizację miał OWPPS, to oni też podlegali pod AK. Tam była pierwsza strzelanina. Żandarmi się jakoś na nich napatoczyli. Już na Żoliborzu zresztą wcześniej były starcia, strzelanie i to było znacznie wcześniej. Pamiętam tak, że biegniemy, tu gorąco, a plecak jeszcze miałem. Plecak na sobie, tam jakieś konserwy, koc, zmiana bielizny. Tak nam powiedzieli, żeby to wszystko zabierać. Ale tu pierwsze strzały, kule gwiżdżą, więc ten plecak strasznie przeszkadzał. Zobaczyłem, tam ktoś przygląda nam się, to mówię, że plecaki zostawimy, że później przyjdziemy po te plecaki, bo i „Baron” miał plecak. Kilku nas miało. Pędzimy pod górę, tu do Cieszkowskiego, wypadamy na Słowackiego. Zatrzymujemy się, bo widzę, że przy Krechowieckiej stoi czołg. Znaczy jakiś pojazd na gąsienicach, z działem. Żeśmy się na moment zatrzymali. Ja, pełen animuszu, widzę, że nadjeżdża jakiś ciągnik, traktor z przyczepą. Stoi szkop rozkraczony (traktor tak szybko nie [jechał]) zobaczył nas z bronią, z opaskami i on zaczyna z pistoletu maszynowego do nas grzać, więc ja za „parabellę” i do niego: bach! bach! Ze trzy razy wystrzeliłem, a mój dowódca: „Ty nie strzelaj!!! Nie było rozkazu!”. Zgasił mnie tak. Myślę sobie: „Cholera, to takie Powstanie?”. Ale okazało się później, wyjaśnił nam, że miał rację. Myśmy mieli wyznaczony obiekt, który mieliśmy atakować. Ponieważ strzelanina już wybuchła wcześniej, nasz pluton podążał w kierunku ulicy Elbląskiej. Tam była szkoła, w której kwaterowali Niemcy i stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Ale gdzie? Teraz jak sobie oglądam to miejsce i widzę, orientuję się, gdzie były stanowiska [artylerii przeciwlotniczej i działka szybkostrzelne] tak zwane Zwozentimeter. Pluton, nie wiem, [ale to było zadanie dla] batalionu. Ale dzięki temu, żeśmy się napatoczyli na ten czołg, to wskoczyliśmy do budynku. Pierwsze strzały, jakaś pojawiła się żandarmeria. Czołg podjechał, zaczął nas ostrzeliwać. Ktoś z naszych chłopaków, „Barski” chyba, wyszedł na dach, próbował obrzucić granatami. Myśmy nie mogli nawet rozwinąć dobrze ognia, bo stał pod takim kątem, że nie można było nawet dobrze strzelać. Czołg odjechał. No były straty. Mieliśmy chyba trzech wtedy poległych, kilku rannych. To tak u nas się zaczęło, że nie było takiego. Myśmy byli raczej zaskoczeni przez Niemców. Tak że myśmy nie uderzyli na te obiekty, które mieliśmy atakować.

Pozostaliśmy w tym domu do wieczora. Wieczorem zapadła decyzja, to już dowiedziałem się później, że mamy wymaszerować do Kampinosu.

  • Jeszcze pytanie: pan wspominał, że pański przyjaciel, „Bronek”, pierwszego dnia dostał postrzał w brzuch.


Tak, zaraz opowiem jak to z nim było. Myśmy w jakimś pokoju byli. Wiem, żeśmy przysnęli i właściciele mieszkania przyszli, weszli i [mówią:] „Chłopcy! Wy żeście zostali? – było nas tam trzech, czy czterech – Przecież oddziały wymaszerowały z Żoliborza”. Zerwaliśmy się. – „A skąd?!”. Mówią: „Z ulicy Suzina, spod kina”. Pędzimy tam, a to już ostatnie oddziały wychodzą z Żoliborza. Pędzimy ulicą Słowackiego do Żeromskiego. Na ulicy Żeromskiego, przed Wawrzyszewem, dopadłem swojego plutonu. Dwójkami szli, deszczyk siąpił. Wreszcie dopadłem do „Bronka” i zaczęliśmy rozmawiać. Ja byłem od prawej strony, „Bronek” od lewej. W pewnym momencie coś zawarczało na szosie, więc rozkaz: „Padnij!”. W momencie, kiedy padałem przede mną błysk ognia, wyrzuciło mnie na plecy. Nic mi nie jest. „Bronek” jęknął. Mówię: „Co ci?” a on mówi: „Ranny jestem”. Myślę sobie: „Choroba, mnie nic nie jest. Byłem bliżej tego wybuchu”. Mówię: „Gdzie?” i sięgam po opatrunek, bo dali nam opatrunki. – „W brzuch”. Myślę sobie: „Jak ja [go opatrzę?]” – tu ciemno, deszczyk mży. Były i sanitariuszki. Cisza taka zapadła po tej eksplozji. „Bronek” zaczął krzyczeć: „O Jezu!”. Raz się modli, raz przeklina. Nic nie mogę mu pomóc. Myślę sobie: „No, co? Gdzie są sanitariuszki”. Rzecz była tragiczna, bo w pewnej chwili widzę na tle, już nieco jaśniejszego nieba, bo była godzina, nie wiem, druga, czy trzecia (dokładnie kiedyś pamiętałem) i ktoś się nad nim pochylił. Błysk latarki i pach! – strzał. Dobili „Bronka”.

  • Pan gdzie wtedy był?


Dochodziliśmy do wsi Wawrzyszew.

  • Ale w momencie, kiedy „Bronek” został dobity, to pan gdzie się znajdował?


Obok niego.

  • To kto go tak zastrzelił?


W ciemnościach nie było widać. Wtedy się zrobił ruch. Przychodzi pułkownik „Żywiciel” i mówi: „Kto strzelał?”. Znów zaświecili latarką i słyszałem głos: „Flaki miał na pasku”. [A na to pułkownik]: „Zostało popełnione morderstwo”. Jeszcze słyszałem głos pułkownika. Później dowiedziałem się, kto to zrobił, no w najlepszej intencji. Tak było na akcjach. Żeśmy się umawiali, ale czy tu było to potrzebne, czy nie… w każdym bądź razie na nas wszystkich to zrobiło wrażenie. Już pozostało po dzień dzisiejszy. Skąd wiedziałem, o której to było godzinie? Miałem zegarek, płaski, w kieszonce i chciałem zobaczyć, która godzina, wyciągam zegarek, a szkło zupełnie skruszone na mączkę. Też byłem obsypany ziemią. Tak byłem blisko wybuchu, że uszkodziło zegarek, znaczy ten podmuch, a „Bronek” dostał odłamkami.

  • Czyli „Bronka” dobił kolega?


Wiem kto, dowódca, już nie żyje zresztą, nigdy się nie przyznał do tego. Ktoś mi to powiedział z dowódców też, który wiedział na pewno. Zresztą miał straszne wyrzuty sumienia. Zrobił to w jak najlepszej jakiejś intencji, ale niepotrzebnie. Zresztą nie tylko „Bronek” był ranny, bo drugi chłopak stracił oko, dostał odłamkiem, a tam jeszcze ktoś bardzo lekko dostał. Co to było, nigdy żeśmy nie rozstrzygnęli, do tej pory się kłócimy. Jedni mówią, ci co jeszcze przeżyli i pamiętają to, że „Bronkowi” się rozerwał na pasku granat. No tak, ale jak on miał dwa granaty i miał jeszcze w chlebaku granaty, to gdyby to się rozerwało, to by śladu z niego nie było. A przecież jeszcze z nim rozmawiałem. Ale takie wypadki chodzą po ludziach. Później Puszcza Kampinoska. Ledwo żeśmy do puszczy doszli, żeśmy trochę wysuszyli się po tym deszczu, przyszła łączniczka: „Natychmiast wracać do Warszawy”. Na noc znów, a to było żmudne przechodzenie, na deszczu, wokół były stanowiska niemieckie, więc ciągle tam wystrzelali rakiety. „Padnij!”, „Powstań!”. Przez jakieś zboża żeśmy przechodzili, przez rowy. Strasznie to było uciążliwe. [Doszliśmy do wsi Sieraków]. Tam trochę żeśmy odpoczęli i na następną noc, znów, z powrotem do Warszawy. Doszliśmy do Bielan. To było raniuteńko, jakaś szósta godzina rano. Rozlokowano nas po obydwu stronach ulicy Żeromskiego.

Mieszkańcy tych domów, tam były wille, panie zaczęły nam robić jakąś czarną kawę, chleb z marmoladą. Jednym słowem nas żywiły.

W pewnej chwili rozległy się strzały, brzęk tłuczonych szyb, rozkaz „Szumskiego”: „Za mną!”. Opuściliśmy to domostwo.

Przed nami szkopy podchodzili, trudno mi nawet powiedzieć ilu, bo to oni padali. Wiem, że przelatywałem koło jakiegoś szkopa. Widocznie ranny był, bo niektórzy strzelali już w biegu.

  • Do tych rannych?


Nie, nie, nie. Wszystko się tak błyskawicznie dzieje w takich chwilach, że pozostałe plutony wyskakiwały. Zresztą szło nas przecież cały obwód, to jest dywizja, to jest koło dwóch tysięcy ludzi. A Niemcy atakowali od strony Wawrzyszewa, czołg, i od strony Piasków, gdzieś z Fortu Bema. Strzelanina się wywiązała i dopiero, taki byłem dumny z tego mojego pistoletu, okazuje się, że w takich warunkach, w polu, to jest zupełnie nieprzydatne. Gdzieś na dwieście metrów szkopy ustawili karabiny maszynowe, z karabinów grzeją, a tu nie wiadomo, co robić z tym pistoletem. Myślę sobie: „Ale to byłem baran. Zamiast wziąć przyzwoity karabin, to ja wojuję z tym pistoletem”. W pewnej chwili dostaliśmy rozkaz od zastępcy dowódcy kompanii, bo walka trwa, to tak rozwija się, coraz większa strzelanina. Do akcji wchodzi artyleria, bije po domach, fruwają dachówki. Jednym słowem piekło. Dostaliśmy rozkaz, żeby ubezpieczyć nasze oddziały od strony AWF-u. Zebrał nas „Azot” i tak żeśmy wędrowali jak najbliżej AWF-u. Tam żeśmy zapadli w kartoflisku, tuż-tuż przed ulicą Marymoncką. Jakoś natarcie [od strony AWF-u nie wychodziło], z góry, z wieży terkotał karabin maszynowy, ale nieszkodliwie i tam żeśmy tak zapadli, że czas błyskawicznie leciał.

Zmierzchało się, nikt nas nie odwołuje, więc żeśmy zeszli, już po ciemku, znów w padającym deszczu, z powrotem skąd żeśmy wyszli. Pustka. Pytamy się mieszkańców: „Gdzie są nasi?”. – „No, poszli”. – „Ale, gdzie? Czy do Puszczy, czy na Żoliborz?”. Nikt nie mógł nam powiedzieć, w którą stronę poszli. Więc „Azot” podejmuje decyzję: „Wracamy z powrotem do puszczy”. Jeżeli nie wiadomo, w puszczy już byliśmy, wiemy, a co jest na Żoliborzu nie wiemy. Jeden z naszych kolegów, też z tej drużyny, „Kłos”, znacznie starszy, on w 1939 roku już brał udział w kampanii, mówi do „Azota”, że on tu ma rodzinę. […] Zmęczeni byliśmy strasznie, zmoczeni, głodni. „Azot” mówi: „Dobra. Idziemy tam”. No i rzeczywiście. To był taki segment. Dwie panie. Bardzo serdecznie nas przywitały, nawet nie zaskoczyło ich, żeśmy przyszli. Przywitaliśmy się, poczęstowały nas i byliśmy tak zmęczeni, „Azot” wyznaczył służbę, kto po kolei będzie pełnił [wartę]. Tam żeśmy dotrwali do rana. W ciągu dnia te panie zrobiły wywiad. Okazało się, że dzielnica jest opanowana przez Niemców, przy wylocie ulic stoi karabin maszynowy ze szkopami. Na razie mówimy sobie: „To czekamy do wieczora”.

Nie wiem skąd, w ciągu dnia, przychodzi facet. Szczupły, w berecie czarnym, koło trzydziestki i do tych pań mówi, że wie, że tu są żołnierze, że chce z nimi porozmawiać. To „Azot” wyszedł. On się przedstawił: „Jestem porucznik »Orlicz«, tu montujemy natarcie na CIWF, na Centralny Instytut Wychowania Fizycznego. Tu mamy więcej wojska”. I nawija tak, wszystko to. [Otrzymał zadanie] zbierania takich rozbitków jak my. „Jakie macie uzbrojenie?” Wszystko sobie notuje, spisuje. „Azot” mu przepisowo zameldował stan, uzbrojenie. On mówi: „To dobrze. Nie ruszajcie się z tego miejsca, ja tu jeszcze innych poszukuję. Dam wam znać”. Kiedy on wyszedł, to zaczęło nam się [wydawać dziwne, że] my siedzimy jak mysz pod miotłą, on sobie chodzi. Po chwili on wrócił, żeby coś jeszcze uzupełnić i wtedy „Azot” go zagadnął: „Ale tam pan porucznik tak chodzi?”. – „Ano, mam dobre dokumenty. Podchorąży, nic nie macie do powiedzenia! Wypełniać rozkazy!” Ostro tak z nim rozmawia. Ale już nam się to wydawało jakoś [dziwne], nabraliśmy podejrzeń. Więc „Azot” mówi: „Zrewidować go!”. To my do niego. Znaleźliśmy przy nim jakiś pistolecik, nie wiem, 7.65 chyba, a on spuścił już [z tonu], przestał być taki pewny siebie. Znaleźliśmy przy nim […] konfidencką legitymację gestapo. [„Orlicz” twierdzi], że to jest lewy dokument, ale już spuścił z tonu. W trakcie tej rozmowy jedna z pań gospodyń wpada do nas, mówi: „Chłopcy! Niemcy chodzą od domu do domu i przeprowadzają rewizję”. Więc „Azot” mówi: „Trudno. Będziemy się tu bronili, a panie, póki czas, niech z tego segmentu, z tego pomieszczenia się ulotnią”. Jeszcze chwila takiej rozmowy. Ona mówi: „A może się ukryjecie?”. – „Ale gdzie? W piwnicy?” – „No, nie bardzo”. – „A zobaczcie tu, na strychu”. Idziemy na pierwsze pięterko i tam jest pomieszczenie po lewej stronie. Sufit jest spadzisty i ścianka, może, ja wiem, metr pięćdziesiąt, może mniej, już tak nie pamiętam. Drzwiczki były drewniane wkomponowane w ścianę, mało widoczne. Jak otworzyła drzwiczki, to tam [znajdował się] stryszek. Tak się po schodkach wchodziło na strych. Ona mówi: „To ja za wami zamknę te drzwi i zastawię szafką”. Uznaliśmy, że to jest dobre [schronienie]. Weszliśmy na strych, oczywiście z tym „Orliczem”. „Azot” do mnie mówi: „Ty go pilnuj”. No i dobrze. Wyglądamy, okienko tam było wąskie, patrzymy, że szkopy podeszli już pod dom po drugiej stronie i tam buszują. Za chwilę przyjdą do naszego domu rewidować, więc umawiamy się, co będziemy robili. Wykryją, otwieramy ogień, schodzimy na dół i uciekamy na lewą stronę przez ogródki. Może komuś się uda wydostać. [Przy segmentach ogródki były]. Trudna sprawa. Do „Orlicza” mówię, bo on siedział: „Kładź się! Ręce przy sobie!”. „Azot” miał pistolet maszynowy, to byliśmy nieźle [uzbrojeni], granaty mieliśmy. Czekamy. Szkopy wchodzą do tego domu, przyłożyłem mu odbezpieczoną „parabellę” do głowy i czuję przez tę „parabelkę” jak drży. Mówię: „Jak piśniesz, to będzie ostatni krzyk w twoim życiu”. Leżał pokornie. Słyszymy na dole tupot nóg, w końcu: bach, bach, po schodach na górę. Wchodzą do pokoju przylegającego do stryszku. Otwierają szafę, dają kopniaka w tę szafę, bo szafa tak się zakolebała na nogach, ale się nie przewróciła. Byłem w takim napięciu! Szkopy, po pewnym czasie, wyszły z tego domu do następnego, a my czekamy, czekamy, czekamy. Wreszcie panie przyszły, po jakiejś może godzinie, że już Niemcy poszli dalej. Poczekaliśmy, do wieczora, panie nam naszykowały kanapki na drogę. Noc była księżycowa. Księżyc świecił i my tak przy żywopłocie, plecami się opierając, ja oczywiście, szturchając parabellum, co i raz, „Orlicza”, który zupełnie zmiękł, sflaczał. Przez plac żeśmy przeszli, oświetleni blaskiem księżyca i w pole i z powrotem do puszczy. Pamiętam taki fragment. W pewnej chwili usłyszałem na niebie warkot samolotu. Spojrzałem do góry i widzę, jak po tarczy księżyca spływa na spadochronie jakiś skoczek. Nie wiem, co to było, jaki to był samolot, ale tak mi to utkwiło w pamięci jak ten spadochron przesuwa się po tarczy księżyca. Żeśmy doszli gdzieś już pod Puszczę Kampinoską i dalej nie wiemy, jak iść. To „Azot” mówi: „To ja pójdę [zasięgnąć] jakiegoś języka. Pilnujcie go”. Już na tle płonącej [Warszawy] (już pożary w Warszawie były) widzę „Orlicza”. Mam go przed sobą jakieś pięć, sześć metrów i bawię się „parabelką”, odbezpieczam, zabezpieczam, odbezpieczam, zabezpieczam. W pewnej chwili widzę, że on robi jakiś ruch [ręką] w naszą [stronę], więc składam się do strzału, ale miałem akurat zabezpieczony [pistolet] i „Orlicz” ucieka. Ale byłem szybszy, dogoniłem go. Przygrzałem mu parabellum przez łeb i przyprowadziłem. Okazało się, że w czasie, kiedy szliśmy do puszczy, padaliśmy, bo Niemcy oświetlali rakietami przedpole, strzelali ze stanowisk, to on idąc szlakiem naszych oddziałów, znalazł granat. Ale znalazł granat jakąś małą „filipinkę”, bo później ją oglądałem. Nie bardzo widocznie wiedział, jak z nią się obchodzić, bo to był granat uderzeniowy. Trzeba go było tak rzucić, żeby zawleczka odskoczyła […]. A on odbezpieczył i rzucił i był niewybuch. To już wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia. Ruszyliśmy dalej. W pewnej chwili napatoczyliśmy się w ciemnościach na jakąś grupę ludzi. „Stój! Kto idzie?” „Azot” krzyknął, że żołnierze AK z Żoliborza, dowodzi podchorąży „Azot”, z drugiej strony podporucznik „Słoń”, nie pamiętam, z „Zośki”, czy z „Parasola”. Okazało się, że oni zostali odcięci na Cmentarzu Ewangelickim czy gdzieś na Woli i wyruszyli do puszczy. Idziemy razem do puszczy. Wchodzimy do lasu przy Zakładzie dla Niewidomych, i widzimy drzewa zwalone, sosny, na drogę. No i: „Stój! Kto idzie?”. Żeśmy się zatrzymali. Słyszymy polecenie: „Zbliżyć się do podania hasła”. Odpowiadamy: „Hasła nie znamy”. Czekamy chwilę. Wreszcie ktoś z dowództwa, czy dyżurny jakiś oficer, sprawę wyjaśnił i przepuścili nas. „Azot” z miejsca zameldował, że prowadzimy konfidenta, to po niego od razu żandarmi przyszli i wzięli go od nas. My udaliśmy się do stodoły spać. Noc była chłodna wiem, a słoma nic nie grzeje. Raniutko żeśmy wstali wygrzewać się na słońcu. Głodni. Przyszedł z żandarmerii porucznik i mówi: „Gratuluję wam. Żeście schwytali tego konfidenta, całą noc żeśmy go przesłuchiwali. Śpiewał. Wiele miał na swoim sumieniu. Chcecie wykonać wyrok?”. Ja tak z głupia mówię: „Nie, panie poruczniku, jeszcze żeśmy śniadania nie jedli”. To tak sobie zapamiętałem. Później żeśmy [słyszeli niezbyt odległą salwę. Tak zakończył swój żywot „Orlicz”]. Taka była historia „Orlicza”.

 

  • Czy mówił ten porucznik, co miał na sumieniu?


Tak, tak. Powtarzał nam. Wiem, że jakąś drukarnię nakrył, mówił nam ten porucznik z żandarmerii, że to nie była jakaś płotka, tylko [zasłużony konfident]. Prawdopodobnie to był albo Żyd albo Ukrainiec, bo trochę tak, nie miał takiego czystego akcentu. Ale my mieliśmy szczęście.

  • To prawda.


W Puszczy Kampinoskiej byłem trzy tygodnie. Byłem na zrzutach. Uzupełniłem sobie uzbrojenie, miałem już karabin. „Parabellę” miałem, ale już miałem karabin, bo doszedłem do wniosku, że nie ma jak karabin. Męczące były w puszczy te trzy tygodnie. Ciągle marsze, zrzuty, przemieszczanie się z miejsca na miejsce. To piach taki po tych drogach. Ciężka sprawa. Trzy razy usiłowaliśmy przechodzić do Warszawy. Jakoś tak się stało, że nie wiem, że zgubiłem się z „Azotem”, po różnych oddziałach żeśmy się rozeszli. Ale później żeśmy wracali do Warszawy i żeśmy się tu, w Warszawie, znów, na Żoliborzu spotkali. Już na natarciu na Dworzec Gdański. Pamiętam, dołączyłem do takiej grupy, znałem ich z okolic mojego domu, oni służyli w 1939 roku, jeden był plutonowym, w szwoleżerach służył. Staszek znów, też był w wojsku. Trzymaliśmy się razem. […] Pamiętam jeszcze księdza Wyszyńskiego. Jak żeśmy szli na Warszawę, to na pagórku stał i nam udzielał absolucji w godzinę śmierci. To pamiętam, ta jego postać na tle nieba.

  • Przepraszam, ale pan ma na myśli, którego księdza Wyszyńskiego?


Prymasa. Jak żeśmy przyszli na Żoliborz, była chwila odpoczynku, więc uważałem, że muszę się zameldować w swojej kompanii. Dowiedziałem się, gdzie [kwateruje mój oddział], i zameldowałem swój powrót. Kazali mi wrócić [do oddziału leśnego] i żebym czekał na rozkaz powrotu. Ale godziny mijały, zaczęło się ściemniać, więc oddziały, które przyszły z Puszczy Kampinoskiej, miały atakować Dworzec Gdański. Pomaszerowaliśmy do Poniatówki. W Poniatówce przygotowania były do natarcia. Wtedy usłyszałem, po linii podawali: „»Brzeziński« z 9. kompanii, [zgłoś się do dowództwa]!”. Nie bardzo wiedziałem, o co to chodzi, ale zasuwam. Okazało się, że przyszła łączniczka [z rozkazem powrotu do mojego dawnego oddziału].

Moich chłopaków zostawiłem. Ponieważ niosłem amunicję do MG-15, dwa bębny, to je zostawiłem. Wróciłem na kwaterę, a koledzy [poszli do natarcia i wszyscy polegli].

  • W ataku na Dworzec Gdański zginęli wszyscy?


Tak. Wszystkich wybili. Myślę sobie: „Cholera, może z mojej winy?”. Bo jak ładowałem bębny, to strasznie dużo ładowałem amunicji świetlnej. Jak oni otworzyli ogień z tego kaemu, to byli łatwym celem w nocy. Tylko Niemcy też strzelali amunicją świetlną. Nie wiem, tylko później miałem [takie myśli], że niepotrzebnie może załadowałem. Później odnaleźli ich zwłoki i pochowali [na cmentarzu wojskowym].

  • Pan też zginąłby w tym oddziale, prawda?


Później, jak wróciłem do swojego oddziału, to już nie było takich specjalnie ciężkich walk. Było drugie natarcie na Dworzec Gdański i w tym drugim, to już brałem udział. Tak że i to natarcie nie było żadnym zaskoczeniem dla Niemców. […] Niemcy mieli zaryglowane kaemy. Strzelali nad samą ziemią, że fosfor z tych pocisków świetlnych po prostu sypał się na nas. Takiego ognia nie widziałem. Prócz tego biła artyleria, pociąg pancerny. Kaemy grały gdzieś z wiaduktu żoliborskiego. No, piekło. Pamiętam wymarsz nasz, jak była ustawiona kompania, a później powróciliśmy, z powrotem, to nie mogliśmy siebie poznać po tych paru godzinach pod ogniem. Sponiewierani, mieliśmy kilkunastu zabitych, mnóstwo rannych chłopaków i właściwie żadnego rezultatu nie było. Dworca Gdańskiego nie udało się zdobyć, uzyskać połączenia poprzez Dworzec Gdański. Później była służba, patrole. Patrole rozpoznawcze, gdzie są niemieckie pozycje. Były straty, ale już w drobnych utarczkach. Żeśmy jeszcze [zajmowali stanowiska w zakładach] „Opla”, na Włościańskiej, a teraz tam jest, przy hali targowej, zajezdnia autobusowa. Teraz to jest takie rozbudowane. To żeśmy obsadzali. Nasza kompania, to znaczy jeden pluton był w zabudowaniach „Opla”. [Hale „Opla” nie miały ścian, tylko filary, to kiedyś był budynek cegielni, ale zanim zaczęli produkować cegły, to cegielnia upadła. Jeden pluton obsadzał halę zakładów „Opla”, a drugi pluton halę targową]. Z tym że nasze plutony liczyły około trzydziestu ludzi. Trzydziestu pięciu z dziewczynami.

  • Przepraszam, mam jeszcze pytanie à propos pierwszego ataku na Dworzec Gdański, w którym pan…


Pierwszy, to nie brałem udziału. Uderzały oddziały leśne, a moja kompania z Żoliborza, tylko pozorowała natarcie, żeby brać na siebie ogień. Ale jak wróciłem na kwaterę, to się położyłem i odpoczywałem, bo oni już wyszli do natarcia na Dworzec Gdański. Tak że w pierwszym natarciu nie brałem udziału. Dopiero w następną noc.

  • Tak, ale w tym pierwszym natarciu brały udział oddziały z Kampinosu, w którym zginęli, wszyscy co do jednego?


Nie, to [był oddział z Kampinosu, do którego dołączyłem, chcąc się dostać do Warszawy, do mojego oddziału]. Tych trzech, z którymi byłem, [było w oddziałach w Kampinosie]. Mieliśmy karabin maszynowy MG-15. Usiłowaliśmy przejść na Starówkę. Oni wszyscy trzej zginęli.

 

  • A pamięta pan, kto dowodził tym plutonem?


Nie pamiętam [dowódców] z tych oddziałów, bo to było przemieszane. I chłopcy z okolic, z tych wiosek z Kampinosu, od „Góry-Doliny” wileńszczaki.

  • Mam pytanie, pan wspominał, że w którymś momencie wszedł w posiadanie karabinu, to był Mauser?

 

Mauser, tak. Mauser.

  • Mówił pan, że dobrze strzelał.


Tak.

  • Widział pan skutki?


Z tymi skutkami to może opowiem. Po Dworcu Gdańskim u nas we wszystkich plutonach zostały wybite obsługi karabinów maszynowych. Część z tej broni została ściągnięta z pola, między innymi te karabiny. No i problem. Nowe trzeba zrobić obsady karabinów maszynowych. Porucznik „Szumski” zaproponował, czy też sam się przyznałem, że w Puszczy Kampinoskiej przechodziliśmy przeszkolenie z karabinem maszynowym. Jak broń zrzutową się dostało, a myśmy wzięli tego MG-15. [Szkolenie polegało na zapoznaniu się z budową tego karabinu i oddaniem kilku serii do wyznaczonego celu, którym były] pojemniki na pociski do PIAT-a na jakimś patyku w odległości może około stu metrów. I po kolei się oddawało serię. Jedna, druga, trzecia. Powiedziałem, że nieźle strzelałem, czy to z kaemu, czy z pistoletu. Tak że od tej strony przeszkolenie przeszedłem. To on mówi: „Dobrze, to będziesz [celowniczym]”. Nie bardzo mi się to uśmiechało, bo wiem, że żywot celowniczego jest krótki, ale przecież nie można było się wycofywać. Miałem zabawną przygodę w Zakładach „Opla”. Kiedyś, raniuteńko: „»Brzeziński«! Z kaemem, na stanowisko!”. Tam właściwie ze stanowisk strzelało się tak, jak popadnie. Ja taki zaspany: „Co jest?”. – „Patrol! Patrol niemiecki przechodzi!”, więc ustawiłem mój kaem na kupie jakiegoś gruzu i się rozglądam. Rzeczywiście! Widzę czterech, czy pięciu może, Niemców, na odległość pięćdziesiąt, osiemdziesiąt metrów, więc dla kaemu to jest bardzo blisko. Odbezpieczyłem, złożyłem się i walę do nich i ze zdziwieniem stwierdzam, że ze trzy metry nad nimi pociski lecą, bo to były pociski świetlne, które widać. Drugi raz jeszcze staranniej mierzę. Znów ta sama historia, więc później już strzelałem tak, jak lecą pociski. Zacisnąłem palce na spuście, szkopy wpadają w krzaki, moje pociski za nimi. Raptem widzę, niebo, a ja się zsunąłem z kupy gruzu i seria poszła w sufit. „Szumski” akurat stał obok, załamał ręce: „Człowieku! Jak ty strzelasz?! Choć, no tu na drugą stronę, i ustaw kaem. Widzisz na murze – też było koło stu metrów – tą białą plamę?”. Mówię: „Widzę”. Ale już nauczony doświadczeniem, wziąłem kaem i celuję poniżej plamy. Seria przeleciała nad tym murem. On mówi: „Jak ty strzelasz”. [„Szumski” zajął moje miejsce za kaemem i oddał serię. Jego pociski poleciały jeszcze wyżej nad murem]. Mówi: „Cholera! Źle ustawione przyrządy celownicze”. Tak to było. Zarobiłem na tym, bo krótko stwierdził: „Do dupy ten karabin”. Wtedy dostałem MG-42. Rzeczywiście, to już był bardzo dobry szybkostrzelny. On miał szybkostrzelność tysiąc dwieście – tysiąc czterysta na minutę. [Oddawało się z niego bardzo krótkie serie. Przecież ciągle brakowało amunicji].

  • Teoretyczną czy praktyczną?


Tak, tak. Jak strzelał gdzieś niedaleko, to był trzask, jakby prześcieradło rozdzierało się. Doskonały był.

  • A to, co pana tak odrzucało z tej kupy, to co to było?


Odrzut. Nie byłem zaparty nogami.

  • To jaki to był rodzaj broni?


MG-15. Na niemieckich samolotach był przeważnie. Miał takie okulary, pojemniki na chyba siedemdziesiąt pięć nabojów.

 

  • Czyli dostał pan ochrzan i…


Tak. I uznał, że to nie moja wina. Już nie żyje „Szumski”. Zmarło mu się zagranicą.

  • A z karabinu, z tego Mausera?


W czasie mojego pobytu w puszczy nie brałem udziału w żadnej potyczce. Oddziały „Doliny” to coś robiły. To była kawaleria. To wiem, że były jakieś potyczki, walka były pod wsią Pociecha. Wiem, że tam byli „Jerzyki”, że stoczyli. Odgłosy, to wszystko się słyszało. Brałem udział w przejmowaniu zrzutów. Pamiętam samolot, jak tak nisko leciał i błękitny dym z rur wydechowych. To dech zapierało. Później żmudne chodzenie i szukanie pojemników, bo tak się mówi – zrzuty, ale później trzeba było przeczesywać zagajniki, gałęzie, wyciągać, ciągnąć, na furmankę ładować. To była taka ciężka praca jak w kopalni.

  • Chciałem zapytać, czy widział pan jeńców niemieckich, poza tym folksdojczem nieszczęsnym, podczas Powstania?


Zaraz, niech się zastanowię.

  • Albo z szerszej strony nieprzyjacielskiej, nie tylko Niemców?


Byliśmy przez ścianę, może tak, mówiłem, że byliśmy w tym „Oplu”. Tak to się nazywało, „Opel”. Teraz to jest zajezdnia autobusowa. Kiedyś, niespodziewanie Niemcy, pod osłoną, jakoś tak zupełnie zaskoczyli nas i wdarli się na teren przyległy do ulicy Włościańskiej. W zaciętej walce, mieliśmy wtedy, nie wiem, kilkunastu chyba poległych, rannych, zajęli pół hali fabrycznej. Byliśmy od tej pory, oddzieleni od nich ścianą.

[Tak naprawdę] były to oddziały RONA. W tej ścianie kiedyś były drzwi, a później okrągła dziura powstała od strzelania i granatów. Nawet oni do nas zagadywali. Mówili z szacunkiem: „Polskie pany”. Zapowiadali, że to ostatni już nasz dzień. Myśmy też im posyłali wiązanki takie, że aż uszy więdły. A na noc, to oni zapalali, światełko się paliło. Nasz dowódca początkowo chciał, żebyśmy tę halę odbijali.

Ale to nie było takie łatwe, bo to na styku hal, po jednej i po drugiej stronie było ogrodzenie i to z cegły, więc dostęp do hali był przez te drzwi, które znajdowały się pod ostrzałem. Poza tym, pamiętam, podchorąży „Tadeusz” zaczął tłumaczyć naszemu dowódcy, że dla nas to będzie o tyle lepiej, że nie grożą nam sztukasy w tym miejscu, a halę tu utrzymamy. Może będzie jakaś inna okazja, żeby to odbić. Dowódca się na to zgodził i właściwie ten stan rzeczy był do końca Powstania. To znaczy do końca byłem w „Oplu”, bo do „Opla” chodziliśmy na zmiany. Jeden pluton zwykle pełnił służbę przy dowództwie na Krasińskiego, przy „Żywicielu”, a jeden pluton obsadzał Halę Marymoncką i jeden pluton obsadzał „Opla”. I tak na zmianę po czterdzieści osiem godzin.

  • Ale nie trafił pan żadnego.


Tak. Nie wiem. Wpadli w krzaki, już strzelałem po lufie, to nie będę mówił, już wtedy dobrze pociski leciały, ale co tam im [zrobiłem, to nie wiem]. Może tak śmiesznie, ale kiedyś poszedłem na Wólkę Węglową i popatrzyłem, daty tam są wybite żołnierzy niemieckich, którzy, w jakim czasie [zginęli]. Największe szanse miałem 29, ale nie wiem gdzie oni polegli. Czy na Żoliborzu, czy gdzie indziej.

Dostaliśmy nowe zadanie, pięciu chyba nas było, obsadziliśmy tak zwany Fort 3, między Zmartwychwstankami, a „Oplem”, żeby ukrócić działalność niemieckich patroli. Byłem tam z tym MG-42, miałem trzy skrzynki amunicji po dwieście pięćdziesiąt sztuk. Tak. Dwieście pięćdziesiąt jedna taśma ma. To jest praktycznie niewiele przy szybkostrzelności kaemu. W tym tak zwanym Forcie byliśmy do 29 września. 29 września o godzinie szóstej rano, kiedy pełniłem służbę w takim dołku przy wale, panowała dziwna cisza. Zawsze w dzień, czy w nocy, to Niemcy wystrzelali rakiety, coś się działo. To zagrał karabin maszynowy, gdzieś odpaliło jakieś działo, czy z granatnika, a tu taka cisza. Nisko chmury wisiały i odblask łuny na chmurach. Trzymałem [wartę], chyba od godziny czwartej, do godziny szóstej była moja kolejka. Raptem niebo rozbłysło licznymi błyskami wystrzałów i na nas spadł huragan ognia artyleryjskiego. Ale jeszcze czegoś podobnego nie przeżywałem. Pociski wybuchały tak gęsto, że był jeden ryk i błysk. Przykucnąłem w dołku. Z jednej strony przytuliłem się do wału, z drugiej strony jakaś była szafka, do której żeśmy nasypali piasku i tylko: mmm, mmm, wybuchy, podmuchy, furkotanie odłamków. Mnie się wydawało, że to trwała całą wieczność. [Stanowisko to było kilkanaście metrów od tego fortu, który] był pozostałością fortyfikacji pewnie z carskich czasów. Mały budyneczek, ale o bardzo grubych murach. Słyszałem głos chłopaków: „Wskakuj tu do nas!”. Nie miałem kaemu przy sobie w tym dołku, tylko pistolet i granaty. Wciągnęli mnie przez wąskie okienko do pomieszczenia i żeśmy stali przy ścianach i czekaliśmy, kiedy celny pocisk rąbnie i nas załatwi. Ale ogień nawały się nieco przesuwał i któryś z chłopaków, „Cygan” chyba, odchylił zasłonięte workiem okienko, wyjrzał i krzyknął: „Czołg!”. Właściwie to już nie pamiętam, kto tam dowodził, czy powinien dowodzić. Mówię: „Kaem na stanowisko!”. Ze mnie jeszcze się śmiali, ciągle gadali, że tak wrzasnąłem. Ustawiłem kaem w oknie, zobaczyłem w odległości około 30 metrów czołg i sylwetki.

  • Sam sobie wydał pan komendę?


Tak, jakoś tak. Zerwałem worek, wyjrzałem i widzę czołg i za czołgiem kryjący się jakiś oddział niemiecki, dymy po pociskach, jakaś mgiełka jeszcze. Tak że to były zarysy tylko, bo to się rozwidniało. Ustawiłem kaem, taśma była założona. Nacisnąłem na spust. Zakotłowało się i tylko mgnienie oka i widzę, jak lufa działa czołgu na mnie jest naprowadzana i film mi się urwał. Kiedy się ocknąłem pod ścianą, zobaczyłem mojego amunicyjnego „Karola” jak on w dalszym ciągu strzela z mojego „emgieszczaka”, ale tak majta lufą. MG-42 to się strzelało seriami na punkt, bo on miał i rozrzut i straszną szybkostrzelność. Tak że to było niepotrzebne. Słyszę, następny pocisk wali w dom. Oni burzącymi strzelali, ale tam były tak grube mury, że wybijało tylko dziurę, pocisk rozrywał się w murze. Tak że odłamki nie szły do wnętrza. „Karol” odskakuje od kaemu, dym, kurz, to wszystko razem. Tak że niewiele było widać. Ja, w pierwszym odruchu, [myślę:] „Uciekać tylko stamtąd”. Ale zderzyłem się z „Karolem”, widzę, że on coś bełkoce. Ma usta rozbite. Widocznie dostał cegłami, bo gdyby odłamkami, to by go zabiło. Mnie wróciła przytomność, znajduję kaem. Złapałem go za lufę, sparzyłem się i oprzytomniałem. Chwyciłem kaem. Porwałem jedną skrzynkę amunicji, więcej nie mogłem unieść. Patrzę, że już nie ma chłopaków. „Karol” też z karabinem, ociekający krwią, gdzieś się ulotnił. Przy naszym domku był wykopany rów łącznikowy prowadzący w głąb Żoliborza, takimi zakosami. Z tym kaemem wskoczyłem do rowu. Zrobiłem kilkanaście kroków i na jakimś zakosie ustawiłem kaem. Powoli rozgarniam piach. Widzę znów – czołg stoi, ale lufę ma skierowaną w stronę „Opla”, bo stamtąd dostaje ogień, a szkopy się znów kryją za czołgiem i są widocznym celem. To delikatnie ustawiłem kaem, wziąłem ich na cel i posłałem im serię. Znów się zakotłowało, ale to szybko się strasznie dzieje. Lufa czołgu w mgnieniu oka ruszyła w moją stronę, dałem szczupaka na dno rowu. Kiedy się podniosłem, nie było kaemu. Wybuch pocisku z działa czołgu gdzieś go [porwał]. Złapałem skrzynkę amunicji i się rozglądam, gdzie ten kaem jest. Widzę – leży. Złapałem go i już teraz uciekam w stronę „Opla”. Staram się dostać do swoich, do „Opla”. Kaem założyłem na ramię. Nikt do mnie nie strzelał, ani nasi, ani [Niemcy]. Widocznie Niemcy mnie brali za swojego z kaemem. Tak że szczęśliwie dobrnąłem do rowu łącznikowego. Między „Oplem”, a Spółdzielnią „Zgoda” (taki był dom spółdzielczy). Tam spotkałem naszych, „Szumskiego”, który znów był ranny i kilku chłopaków z mojego plutonu 230. Znów mnie tam kazali ostrzeliwać pozycje niemieckie, ale mój kaem tylko strzelał ogniem pojedynczym. MG-42 nie ma ognia pojedynczego. Jeżeli strzela ogniem pojedynczym, to znaczy, że jest jakieś uszkodzenie. Zameldowałem „Szumskiemu”, że kaem nie strzela. – „No, to idź do »Zgody« i tam coś z nim rób”. Ale po tym wszystkim, dzwoni mi we łbie i mam zawroty. Nie potrafię jasno myśleć. Normalnie, to człowiek się uczył, jakie są uszkodzenia, jak się je usuwa, a ja mam pustkę w głowie. Przyszedłem do „Zgody”, rozbieram kaem na takie części jak potrafię, próbuję znów. Wiem, że coś musi w nim być, ale co? Nie dałem rady. Wtedy już znów nie miałem karabinu, tylko ten mój pistolet. Paradowałem z pistoletem. Niemcy ostrzeliwali „Zgodę”, a ja ciągle nie mogę usunąć uszkodzenia. Myślę: „Może ktoś się trafi, jakiś, [co się będzie lepiej znał]”. Ale jak mówię, że byłem trochę… potem metr nad głową rozerwał się pocisk, to takie jest uczucie – nie bardzo człowiek dochodzi do siebie prędko. Pod wieczór niemieckie natarcie ustało. Ostrzeliwali tylko z czołgu tak, jakby od niechcenia. Trzymaliśmy posterunki w budynku „Zgody”. Pamiętam, że byliśmy strasznie zmęczeni. Ludność cywilna już opuściła piwnice, ale w tym pośpiechu, to nie zdążyła zabrać wszystkiej pościeli. Tak żeśmy w pozostawionej pościeli trochę się przespali.

 

  • Miał pan okazję się wykąpać kiedyś w czasie Powstania?


Nie. W „Zgodzie” podchorąży „Zieliński” dowodził. Noc. Z całego plutonu 230. było nas kilkunastu. Któryś z chłopaków skądś skombinował konserwę, więc po łyżeczce nam wypadło na każdego. Gdzieś zawieruszył mi się mój hełm. Tak że byłem z gołą głową. W tych piwnicach, ciemno było, rozbijałem sobie łepetynę. Któryś z chłopaków mówi: „Ty, w tej piwnicy poległ »Gryf«. On leży w hełmie. Weź od niego hełm”. Rzeczywiście. „Zobacz, czy nie ma papierosów”. Więc idę. Wiedziałem gdzie ta piwnica. Pocisk uderzył w okienko piwniczne z „Tygrysa”, akurat jak „Gryf” wyglądał. Trochę światła wpadało przez ten wybity pociskiem otwór i widzę, że leży „Gryf”. Ma rozłożone ręce, rozłożone nogi i w takiej pozycji leży jak był oparty i wyglądał, tak leżał. Najpierw obmacałem czy ma papierosy. To był chomik, zawsze miał papierosy. Obmacałem go. Nie miał papierosów. Myślę: Teraz hełm. Ściągnąłem mu z brody pasek i chcę zdjąć hełm. Nie idzie. Obmacałem hełm – cały. Jeszcze raz ciągnę. Ciągnę, a on hełmu nie puszcza. Tak mi się głupio zrobiło, zostawiłem go. Wróciłem do chłopaków, mówię: „Nie mogłem mu zdjąć hełmu, a papierosów nie miał”. [Po raz drugi tej nocy stanąłem na stanowisku od godziny czwartej. Wejścia na klatki schodowe nie były zabarykadowane. Ten duży budynek nie był przygotowany do obrony]. Mieliśmy w czasie tych walk koło „Zgody” kilku rannych i poległych, a tych rannych ktoś z kolei odprowadził do szpitala, to nas zostało w sumie bardzo mało. Ale jakoś nie myślało się o tym. Tak że posterunki stały tylko przy wejściach do piwnic na wysokości parteru. Budynek był opuszczony.

Rano, już się tak rozwidniało, bez przygotowania [nas], nastąpiło natarcie niemieckie. To z bliskiej odległości zaczęli strzelać, rzucać granaty i krzyczeć, żeby wychodzić. Zbaraniałem, ale nie było czasu do namysłu, bo już po schodach do piwnicy toczył się granat trzonkowy, a ja uciekałem przed granatem. Za załomkiem muru przeczekałem, eksplozję granatu. Myślę sobie: „Rany Julek, gdzie są nasi? Dlaczego nikt nie strzela z tego naszego budynku? Sam zostałem?”. Byłem tak zmęczony, że mogłem spać w każdej pozycji, więc myślę sobie: „Może akurat oparłem się – bo nawet nie usiłowałem siadać – [usnąłem i] sam jestem w piwnicy?”. W pewnej chwili, w ciemnościach piwnicznych raczej wyczułem, niż zauważyłem, że ktoś jest. Krzyknąłem: „Stój! Kto idzie?!”. – „To ja! »Wilk«”. Kolega z mojego plutonu. Mówię: „Skąd tyś tu się wziął?”. Później się wydało, że on gdzieś się zamelinował w piwnicy i spał, ale jak granaty zaczęły eksplodować, to się obudził. Mówię: „Sprawdzimy, czy jeszcze ktoś jest w »Zgodzie«”. „Zgoda” była zrujnowana miejscami. Ciekawa rzecz, budynek postawiony przed wojną, a stropy były drewniane. W jednym miejscu piwnice były częściowo zawalone, ale już tamtędy przechodziłem i znałem przejście, więc szliśmy wzdłuż piwnic, nasłuchując. Oczywiście słyszeliśmy, eksplozje wyrzucanych granatów, to się przeczekało. Już człowiek był taki otrzaskany z tym że to była normalna sprawa. Doszliśmy do tego zawału, wąskim przejściem między belkami potrzaskanymi. Nasłuchujemy. Ktoś z rowu łącznikowego prowadzi ogień, ale tak – pach, pach, pach. Pojedyncze strzały. Tak strzelać mogli tylko nasi, bo Niemcy to grzali ile wlazło. Ostrożnie wyglądamy, patrzymy. Tak, rzeczywiście. W rowie są nasi. W rowie łączącym „Zgodę” z „Oplem”. Mówimy im, że już są szkopy w „Zgodzie”. Wiedzieliśmy, że po drugiej stronie ulicy jest budynek straży ogniowej, obsadzony przez Zgrupowanie „Żubr”. Podejmujemy decyzję, wyskakujemy z piwnicy po schodkach na parter, z parteru wyskakujemy na ulicę Słowackiego. Skok z wysokiego parteru, bieg do straży. W pierwszej chwili dostaliśmy ogień ze straży, bo myśleli, że to Niemcy atakują. Na szczęście niecelnie strzelali. A z drugiej strony [ogień] od Niemców. Po wertepach po pociskach, po konarach potrzaskanych drzew, druty trakcji tramwajowej, jakieś słupy leżące – skakaliśmy przez to aż dopadliśmy do zbawczego rowu łącznikowego i przez wybite wejście [dostaliśmy się] do straży. Straż była obsadzona przez oddziały „Żubra”. To był batalion i budynek był broniony przez liczną załogę. Po jakimś rannym, czy poległem, wziąłem „pepeszę”, podreptałem na pierwsze piętro. Tam w jakimś pokoju zająłem stanowisko na wprost budynku „Zgody”. Stanąłem po przeciwnej stronie okna w bezruchu, i strzelałem do wszystkiego co się w „Zgodzie” rusza. Więc takie polowanie. Z boku, gdzieś od Hali Marymonckiej, czołg ostrzeliwał straż. Stałem przy drzwiach, kątem oka widziałem korytarz. Pod ścianą leżały zwłoki jakiegoś chłopaka przykryte papierem. Eksplozje pocisków powodowały podmuch, papier się podnosił i zmasakrowane zwłoki co i raz oglądałem. Ale jednocześnie obserwowałem „Zgodę”. Widzę, że w jednym oknie pojawiła się cegła. Ustawił szkop cegłę. Myślę sobie: „Od razu nie będę strzelał, niech myśli, że jest niezauważony. To na niego zapoluję”. Co i raz prułem z mojej pepeszy po oknach. Kiedy tak na niego poluję, widzę ze zdziwieniem, że coś po podłodze tak się kręci. „Czy to moje łuski?” Przyglądam się, a to pociski, więc oglądam się, a tu nad moją głową widzę rozpruty serią mur. Z myśliwego stałem się zwierzyną. Szybko zmieniłem stanowisko. Po chwili podjechał, między „Zgodę” a straż czołg i słyszę głos jednego z dowódców od „Żubra”, porucznika „Kwarcianego” też na moim piętrze – „PIAT-a! PIAT-a dajcie!”. Przez okno widzę czołg, „Kwarciany” odpalił z PIAT-a. Pocisk trafił w czołg, buchnął czarny dym i lufa działa tak smętnie zwisła i czołg znieruchomiał. Roznosili amunicję do „pepeszy”. W dalszym ciągu trochę ostrzeliwałem „Zgodę”, nie wiem, z jakim skutkiem.

 

  • Przepraszam, to był ten „Kwarciany” nazywany „Parcianym”?


„Kwarciany”. Porucznik „Kwarciany”. Taki miał pseudonim. Jeden z dowódców kompanii u Żubra”.

  • To był ten sam, którego potem nazywano „Parcianym”?


Nie. Podjechał drugi czołg, z którego, od spodu, wyszedł jakiś żołnierz niemiecki i błyskawicznie założył hol na uszkodzony czołg. Tak byłem zafascynowany tym, że on się pojawił, to było względnie blisko, jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów, że nie od razu strzeliłem, a on jak nagle się pojawił, tak zniknął. Nie zdążyłem go wziąć na muszkę. Takie rzeczy się pamięta. Myślę sobie: „No, to jednak odważnym szczęście sprzyja. [Odważny] musiał być szkop, że pod naszym nosem udało mu się ten hol zaczepić”.

  • Mam pytanie jeszcze à propos tego czołgu zniszczonego, jak taki pocisk z PIAT-a przywalił, to jest szansa, żeby ktoś w środku przeżył, czy nie?


Chyba tak. Chyba tak, bo PIAT miał pocisk akumulacyjny. Nie wiem, ile on mógł pancerza przebić, ale dużo czołgów zostało zniszczonych. Nigdy nie miałem możliwości, żeby oglądać uszkodzenie czołgów po wybuchu pocisku PIAT-a. Tak że przyznam się [dokładnie nie wiem]. Bo jeżeli chodzi o ruskie rusznice, to widziałem, jak pociski się odbijały od pancerza. Zwłaszcza od wieży. To widziałem. Ale tu, to nie wiem, jaki musiał być wstrząs, że lufa tak mu opadła. Nie mogliśmy się wycofać ze straży, ponieważ była pusta przestrzeń do następnego budynku była pod ciągłym ogniem. Skończyliśmy na moim powrocie do Polski. Tu były pierwsze spotkania, najpierw z rodzicami, więc szczegółowe rozmowy na temat tego, co tam robiłem. Co prawda uprzednio wymienialiśmy korespondencję, ale jak to w listach, nie bardzo można było, bo często zmieniałem miejsce postoju. Jak powiedziałem, jakie miałem warunki i co planowałem, to moi rodzice byli skłonni uważać, że niepotrzebnie jednak wróciłem, bo mogłem wyjechać w świat, a tu zdawali sobie doskonale sprawę jaka jest sytuacja, jak są traktowani akowcy. Ale stało się.

  • Czy pan miał rozterki duchowe w momencie podejmowania decyzji, czy to było jednomyślne – wracam, bo rodzice, bo Polska…


Tak. Ostatecznie… przecież mieliśmy prasę, z grubsza wiedzieliśmy – słuchaliśmy radia – co się w Polsce dzieje. Ale i to było, że to trochę był unik – pozostać za granicą, starać się tylko o poprawę własnego losu. Jednak w Polsce wiedzieliśmy, że coś się dzieje, że działa jakaś opozycja, że jest w kraju Mikołajczyk, że może nie wszystko stracone. Tak że i to brałem pod uwagę. Ale w miarę jak spotykałem moich kolegów, tych którzy przeżyli Powstanie, to z ich strony było zdziwienie, bo już niektórzy z nich, tak jak Mietek Bujak, który był u „Orlika”, w lubelskim mówili, że to – jeżeli chodzi o oddziały, o zbrojną akcję – to już [są] ostatnie podrygi, koniec zbrojnego oporu… Jeszcze jest Mikołajczyk, ale już o walce zbrojnej raczej nie ma mowy. Musiałem zacząć pracować. Wśród kolegów miałem Mietka Bujaka, który w tym czasie był w szkole podchorążych w Jeleniej Górze. Był negatywnie nastawiony do władzy ludowej, a prócz tego jego ojciec był oficerem legionów (zresztą już nie żył), tak że [pochodził] z rodziny patriotycznej. W tym czasie jeszcze o ucieczce za granicę nie było mowy. Miał matkę – wdowa, trudne warunki, młodszą siostrę, uważał, że powinien im pomagać, że nic takiego jeszcze mu nie zagraża. Ale w miarę upływu czasu, to już był 1949 rok, zauważył, że zmienił się stosunek do niego, zwłaszcza oficerów politycznych. Raczej to wyczuwał, aniżeli miał poważne dowody. Wtedy zaczęliśmy się zastanawiać czy nie próbować ucieczki z kraju. Trudna to była sprawa. Zdawaliśmy sobie sprawę, ale z drugiej strony mnie nic nie groziło. Po prostu to, co było w Polsce, to mi się nie podobało.

  • Czy pan miał jakieś kontakty z organizacją, która by pomogła panu w ucieczce, czy to było spontaniczne?


Nie, nic. Spontaniczne. To już moi koledzy, którzy trochę konspirowali, już to wszystko właściwie się rwało zupełnie. Już były wpadki, już były prowokacje ze strony bezpieki, bezustanne aresztowania. „Radosława” wtedy aresztowali, procesy polityczne, wszystko razem. Tak że były właściwie – i później jak już siedziałem z innymi więźniami, którzy byli w AK, później jeszcze konspirowali czy byli negatywnie nastawieni do tego. Dwie drogi były (wtedy wybuchła wojna w Korei), że na wypadek, kiedy jeszcze się sytuacja zaostrzy w kraju i będą jeszcze większe represje, iść do lasu, albo też, dopóki jeszcze można, próbować ucieczki za granicę. Tak to wyglądało. Nie tylko ja, więcej moich znajomych później w ten sposób myślało. [Przecież Katyń był dla nas groźnym ostrzeżeniem. Wróg nie będzie miał dla nas litości].

  • Jak doszło do tego, że znalazł się pan w więzieniu?

 

Najpierw dowiedziałem się od matki mojego kolegi, Mietka Bujaka, że pod koniec sierpnia 1950 roku wojska wróciły z ćwiczeń z Czerwonego Boru i wśród powracających żołnierzy w Warszawie nie było jej syna, Mietka. To już był pierwszy sygnał – jak to matka, miała widocznie [przeczucie], że coś się niedobrego dzieje. Byłem pewny, że Mietek nabroił sporo – był w 1945 roku w „Orliku”, zapewniał mnie, że jego żywcem nie wezmą. W tym pokładałem nadzieje. Ale niestety, jego aresztowali pod koniec sierpnia 1950 roku, upłynęły dwa tygodnie, wracałem z pracy (mieszkałem na Marymoncie na ulicy Leśnej) i zastanowiło mnie, że na mojej ulicy stoi samochód – skoda, ale nie pod moim domem tylko sto metrów od domu. Mogłem jeszcze skręcić w boczną ulicę, ale poszedłem do domu. W momencie kiedy wchodziłem do mieszkania – dwóch ubowców [wymierzyło we mnie pistolety, krzycząc]: „Ręce do góry!”, wiedziałem, że [to już koniec wolności]. „Wiemy, że masz broń. Wskaż broń, ratuj się”. – „Najpierw ją znajdźcie…”. Tak się od razu przyznawać nie myślę. [Przewieziono mnie do Urzędu Bezpieczeństwa na ulicę Cyryla i Metodego]. Wzięli mnie i od razu w obroty, ciągle kręciła się sprawa broni, mozolne wypełnianie protokołów. Do późnej nocy to trwało, szczegółowe maglowanie z życiorysu, nieomal dzień po dniu. Sprawa AK, przynależności – to ich nie bardzo interesowało. Najbardziej chodziło o broń, o moje kontakty, o znajomości z kolegami.

  • Znaleźli w końcu u pana broń?


Nie. Dobrze ją schowałem. Byłem pewny, że jej nie znajdą, dlatego się nie przejmowałem się zbytnio. Niemniej podczas któregoś kolejnego przesłuchania zaskoczyli mnie wymieniając typy broni i pokazując mi szkic mojego podwórka – że tam jest zakopana broń. Spojrzałem na to i nie bardzo się tym przejąłem, ale pokazali mi zeznanie podpisane przez Mietka Bujaka, że mam broń. [Był jego charakterystyczny podpis].

  • Czyli pański kolega pana sypał?


No, widocznie mu tak dali w kość… Nie wiem, trudno mi powiedzieć jak to było, ale od tego się zaczęło. Po którymś przesłuchaniu wieczorem, sprowadzali mnie do celi i zwykle na dole, w areszcie dokładnie rewidowali, ale tym razem kazali mi się rozebrać do naga. Rozebrałem się, wtedy uchylili nieduże drewniane drzwi w ścianie i mówią „Wskakuj!”. Nachyliłem się, aby rozeznać taką ciemną dziurę. Jak się nachyliłem, to klawisz kopnął mnie i wpadłem do tego pomieszczenia, zatrzasnął za mną drzwi. W brei musiałem klęczeć i jak trochę się podniosłem z kolan, to dotykałem głową sufitu i łokciami ścian. Siedziałem tam chyba trzy doby – żebym zmiękł trochę. Oczywiście bez jedzenia i bez picia. Tak że jak trafiłem do celi po trzech dobach, to tak się czułem jakbym wrócił do domu. Cela wydawała się po tej „budzie” znojnym pomieszczeniem, chociaż były straszne pchły i ciasnota, bo było nas dwunastu czy z piętnastu (warunki na Cyryla były paskudne). Po kilku dniach jeszcze mnie obfotografowali (i ciągle mnie o broń [pytali]). Nie powiem, żebym był katowany, ale parę razy oberwałem. Kiedyś mnie solidnie wyrżnął któryś z ubowców, bo nieraz ich było po kilku, wtedy powiedziałem: „Dziękuję. To pewnie za mój udział w Powstaniu”. Widocznie to jakieś wrażenie na nich zrobiło, bo więcej mnie nie bili. Ale mnie stawiali pod ścianą i [mówili] „Ty bandyto! Zastrzelę cię!”. Przykładał mi pistolet do głowy, ale ja byłem otrzaskany z bronią – wtedy, kiedy się broń ładuje, to wydaje charakterystyczny mlask. A jak nie ma pocisku, to tego nie ma. Jakoś nie bardzo się tym „zastrzeleniem” przejmowałem. Tak że jak przyłożył mi pistolet i pstryknął, to przyznam się, że nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Wreszcie – może po miesiącu – znów mnie zaprowadzili na górę. Ciągle tylko było pisanie szczegółowe życiorysu, wymienianie nazwisk moich różnych kolegów, uwagi na temat słuchania radia [BBC i Wolnej Europy]. Zorientowałem się, że pewne informacje [na mój temat] mają, bo [przytaczali moje wypowiedzi z przyjęć], co słyszałem w BBC, czy w Wolnej Europie. Oczywiście zapierałem się, ale – myślę sobie – ktoś o tym musiał im donieść. Wreszcie mnie zaprowadzili któregoś dnia na górę do pokoju i patrzę – już nie ma moich ubowców, tylko są oficerowie w mundurach. Zaczęli mnie poszturchiwać, ale… Posadzili mnie, „No jak? Przyznajesz się do broni?”. Mówię: „Gdybym broń miał, to bym się przyznał, ale nie mam. Wiem, że Bujak broń miał”. „A co będzie jak ci tę broń pokażemy?” Myślę sobie – gadajcie. Ukryłem ją w pojemniku metalowym, szczelnie zamkniętym, zakonserwowałem, zrobiłem podkop pod posesją sąsiada. Wreszcie któryś z nich nie wytrzymał, wyzwał mnie od ostatnich, uderzył mnie z jednej strony, poprawił z drugiej strony twarzy. Klnąc na mnie, wyciąga pojemnik i stawia na biurku. Zrobiło to na mnie wrażenie, bo już nie było sensu się zapierać. Mówię: „Tak, to jest broń, którą wziąłem od Bujaka”. Specjalnie mnie nie bili, tylko wyzywali, klęli. Wyszli z pokoju i zaczęło się przesłuchanie. Byłem zupełnie zbity z tropu, zastanawiałem się jak oni broń znaleźli. Później się dowiedziałem w jaki sposób, ale wtedy nie mogłem sobie [skojarzyć] kto wskazał broń. Mietek dokładnie nie wiedział. Śledczy zaczął mnie przesłuchiwać i powiedział: „No, widzisz. Myśmy się zwrócili do twojego ojca, powiedzieliśmy mu, że niepotrzebnie w śledztwie zdrowie tracisz i twój ojciec pokazał nam miejsce ukrycia broni”. [Ja na to] „No, jeżeli ojciec wam pokazał, to znaczy wiedział”.

  • A ojciec wiedział o tym?


Nie. Mógł się orientować, bo kopałem wieczorem, ale wydawało mi się to bardziej możliwe aniżeli Mietek, który nie miał szans, żeby z tego wszystkiego wyjść żywym. I to jest tak, że jeżeli człowiek siedzi odizolowany, jest przez dłuższy czas przesłuchiwany, już nie myśli tak logicznie, normalnie. Skutek był taki, że mojego ojca aresztowali. Co prawda później starałem się mówić, że ojciec nie wiedział o broni, tylko [przypuszczał] na tej podstawie, że [widział jak kopałem], ale później się dowiedziałem jak to znaleźli. Przyjechali z wykrywaczami min, a od Mietka wiedzieli na pewno, że broń jest zakopana w ogródku i tam znaleźli. Mojego ojca [aresztowali], ponieważ był w policji, w 1920 roku brał udział w wojnie z bolszewikami, ale ojciec dostał stosunkowo łagodny wyrok – trzy lata. Niemniej jednak matka została sama [po przebytym obozie koncentracyjnym niezdolna do pracy]. Nie można było tego odkręcić na sprawie. Ale później, po latach, sąd najwyższy ojca uniewinnił i dostał odszkodowanie. Tylko tyle. Ale jak trzeba być uważnym! Ale to łatwo mówić jak człowiek z nimi nie ma do czynienia.

  • Proszę powiedzieć, kim byli śledczy, którzy pana przesłuchiwali? Czy pan wie? Czy to były osoby o wybitnej inteligencji…


Nie!

  • Wykształceniu?


Nie! Tępaki. Myślę, że dostawali [instrukcje od swoich szefów]. Na podstawie protokołów przesłuchania, jak później ich kierownik to czytał, to dawał im pytania, w jakim kierunku mają prowadzić śledztwo, bo tak to byli to ludzie zupełnie tacy… Ledwo pisali, błędy robili. Ale byli pewni siebie, butni. Jeden mi powiedział: „No tak. Gdybyście tak wy zwyciężyli, to ty byś siedział na moim miejscu, a ja na twoim”. [Odpowiedziałem, że na pewno nie, bo ta praca mi nie odpowiada].

  • Czy długo pan siedział na Cyryla?


Na Cyryla siedziałem chyba do października 1950 roku – mnie aresztowali 19 września [1950 roku], a w październiku przewieźli nas do pałacu Mostowskich. Były świeże cele, jeszcze tynki nie bardzo wyschły, ale w porównaniu do Cyryla i Metodego to były duże różnice, tu był sedes i parkiet, z tym że okna matowe, kraty chyba potrójne i drobna siatka była od wewnątrz. Było nas tam – różnie, po pięciu, po sześciu. Ludzie byli wtedy… Chociaż i kapusiów nie brakowało, ale…

  • Czy był w pańskiej celi kapuś?


Można się było domyślać, ale co on mógł powiedzieć. Na ogół każdy się pilnował, ale sama świadomość, że ktoś jest, [ograniczała tematy rozmów]. Pamiętam nawet takiego, z którym siedziałem – próbował coś wyciągać ode mnie, podawał się za majora AK. Widać było, że kłamie, że zmyśla sobie legendę na swój temat. Ale różni się trafiali. Były zabawne historie, bo kiedy zabrali mnie (w listopadzie chyba) [z Pałacu Mostowskich i przewieźli] do Wrocławia – [oczywiście nie wiedziałem o celu tej podróży], okazało się, że do Informacji we Wrocławiu (Informacja nazywała się Zarząd Informacji nr 4 we Wrocławiu), szefem był major Dianow, enkawudzista. Funkcyjnymi byli Polacy radzieccy, ze Związku Radzieckiego, widocznie do nich mieli zaufanie. [Oficerami śledczymi] byli Polacy, nawet pamiętam, nie wiem czy to były ich pseudonimy czy nazwiska, ale tak podpisywali się – jeden to był kapitan Wojda i porucznik Milglanowicz. Oni mnie przesłuchiwali [„non stop”, dniem i nocą]. Jak tylko przyjechałem do Wrocławia, to [zastałem w celi trzech aresztowanych żołnierzy]. Jeden miał na pagonach ślady po dwóch gwiazdkach – to porucznik, a drugi był szeregowym. Szeregowy mówił po polsku trochę wolniej aniżeli my, ale z dobrym akcentem, natomiast porucznik, nie wiem jakiego rodzaju przestępstwo [popełnił], ale mnie wprowadził w tajniki Informacji. Z grubsza mi powiedział o oficerach śledczych, czego się można po nich spodziewać, że kapitan Grzelak jest bardzo ostry, Wojda, to przeważnie od nocnych przesłuchań. Na temat śledztwa mówił: „Różnie jest. Trzy doby przesłuchują dniem i nocą”. Mówił też: „Dokąd się major twoją sprawą nie zainteresuje… Jak się zainteresuje to już koniec z tobą”. [Przyjechałem do aresztu w niedzielę rano]. W poniedziałek [pobudka, śniadanie, a około] godziny ósmej rano rozpoczęło się [branie na przesłuchanie]. Pierwszy sygnał to głośny okrzyk oddziałowego żołnierza (to była służba czynna): „Okna zamykać!”. Okienko było bardzo wysoko, maluteńkie okienko, [przez które wpadało trochę powietrza], jeden drugiego podsadzał, zamykał okno. Później zaczęli brać na górę. W końcu chrobot zasuwy w zamku, drzwi się otwierają i żołnierzyk patrzy po nas: „Wy!”. Ten się podrywa – [po otwarciu drzwi] musieliśmy siedzieć na pryczy [z rękoma na udach]. „Siad! Wy!”. I tak po kilka razy. Wreszcie [wycelował palec] na mnie, znów: „Wy! Wychodzić!”. Wyszedłem. Musiałem powiedzieć nazwisko, prowadził mnie na górę. Przy każdych drzwiach, czy kracie musiałem się zatrzymać, ręce mieć z tyłu założone i nosem dotykać do ściany, a on sprawdzał. Zaprowadził mnie na górę i przed jednym z pokoi na pierwszym piętrze (to była ulica Sztabowa we Wrocławiu) mówi: „Zameldujcie się kapitanowi”. Wszedłem, zameldowałem się kapitanowi. Kazał mi stanąć [przed stołkiem] przykręconym śrubami do podłogi, za mną była umywalka, [a przede mną kapitan] za biurkiem. Znów zaczęło się mozolne spisywanie życiorysu. Wreszcie cały dzień przestałem i [czułem już znużenie]. Mniej więcej koło południa kapitan Grzelak nacisnął jakiś przycisk, żołnierzyk przyszedł do pokoju, Grzelak wstał, wyszedł, a ja zostałem z żołnierzykiem. Wtedy chciałem usiąść na stołku. [A ten] jak na mnie warknie! Sunął do mnie, do bicia. Kazał mi cały czas [stać] na baczność. Może z godzinę nie było Grzelaka. Wrócił, widocznie był w kantynie, bo czułem od niego zapach jedzenia, jeszcze mu się czkało i z miejsca przystąpił do drugiego etapu przesłuchania. Znów dzień po dniu, życiorys, to było męczące i nużące. Wreszcie myślę sobie, [że już koniec przesłuchań, bo kapitan składa papiery. Do pokoju wszedł porucznik, któremu Grzelak przekazał dalsze przesłuchanie. Kapitan Grzelak opuścił pokój, a porucznik Wojda zaczął] nocne przesłuchanie. Najgorsza była pierwsza noc, bo wiedziałem, że chodzi o zmęczenie mnie, więc wałkowanie takie, trudno jest powiedzieć. „A powiedz, jaki był twój stosunek do [któregoś z oskarżonych kolegów], o czym żeście rozmawiali”. W kółko, na okrągło! [Ciągle to samo]. Wreszcie spojrzałem w okno, patrzę – czerń za oknem przechodzi w kolor ciemnoniebieski, rozwidnia się. Miałem jeszcze tę przyjemność, że Wojda otworzył okno (też był bardzo zmęczony), trochę powietrza mnie orzeźwiło i jakoś dotrwałem do rana. Rano znów – Wojda odszedł, a Grzelak przyszedł i od nowa śledztwo. I tak dzień po dniu, [noc po nocy – bez picia, bez jedzenia, ciągle na baczność]. Już byłem taki umordowany… Raz mnie sprowadzili do celi i jak tylko położyłem się na sienniku – światło paliło się w celi dwadzieścia cztery godziny [na dobę] – ledwo przyłożyłem głowę do siennika, zerwali mnie (nie mogli dobudzić) drgawek dostałem, w drgawkach szedłem na górę i [znów przesłuchania. Straciłem poczucie czasu]. Kiedy wróciłem do celi, to się zapytałem kolegów, jaki mamy dziś dzień, bo już mi się wszystko [pomyliło]. Mówią: „Sobota”. [Więc stałem od poniedziałku rano do soboty po południu. Nie pozwolili mi położyć się, mogłem tylko siedzieć. Żołnierzyk patrzył przez wizjer i nie pozwolił zamknąć oczu]. Dopiero po apelu mogłem się położyć. Nie było żadnej litości. A jeszcze jeden z nich, ten młodszy szeregowiec… byłem taki opuchnięty, że okładali mi stopy chusteczkami zmoczonymi w wodzie i bardzo ostrożnie ściągali skarpety, bo ciało z butów kipiało, [było] jak ciasto, [byłem bardzo spuchnięty, zwłaszcza nogi i ręce. Palce rąk przypominały serdelki]. Troskliwość kolegów była przyjemna. To była sobota. W niedzielę [nie było przesłuchań i mogłem złapać oddech], poszedłem znów na śledztwo w poniedziałek. Grzelak mnie się pyta: „No, jak samopoczucie?”. Myślę sobie: „Ty sukinsynie!”. Ale mówię: „Dobre”. Ale już się trochę lepiej poczułem, jak by nie było. Później tylko przesłuchania były przez tydzień po dwanaście godzin. Na tym się skończyło moje śledztwo. Oczywiście wiedziałem, że to dla mnie źle się skończy. Chciałem jeszcze opowiedzieć o tym szeregowcu. Po [dwóch tygodniach intensywnego śledztwa można było,] jak już ze sobą rozmawialiśmy, przyznał się, że nie jest Polakiem, tylko Rosjaninem. Opowiedział mi swoją historię. Był z mojego rocznika, z 1925. Mieszkał pod Orłem, nazywał się Ifimov (zapamiętałem), Orłowskaja obłast Żyzdrenskij Rajon, sioło Poludovo. Opowiadał, że sytuacja żywnościowa była przed wojną kiepska, ale kiedy weszli Niemcy to zrobiła się tragiczna. Niemcy werbowali do pracy na roboty do Niemiec. Z matką się porozumiał, bo było chyba czworo rodzeństwa i zapisał się do pracy w Niemczech. Pytałem go, jakie na nim wrażenie zrobiły warunki w Niemczech. Był oczarowany tym, co tam zastał. Już nie pamiętam, w jakiej miejscowości pracował, ale trwało to około dwóch lat. W tej miejscowości, w fabryce zbrojeniowej, pracowało dużo Polaków i z Polakami się zaprzyjaźnił. W maju 1945 roku nastąpiło wyzwolenie. Po wyzwoleniu w dalszym ciągu nawiązywał kontakty z Polakami, ale po pewnym czasie wszystkich Rosjan oddzielili, [przymusowo zabierali, tak ze strefy angielskiej, jak i amerykańskiej]. Co prawda, to była okupacja angielska, ale przyjechali Rosjanie i wszystkich Rosjan, kobiety i mężczyzn – na samochody i na stronę okupacji radzieckiej. Oczywiście mówił, że dla sióstr, dla matki nazdobywał różnych rzeczy atrakcyjnych, ubiory, garnki – tego miał sporo. Dla takich osób, na terenie okupacji radzieckiej w Niemczech porobiono specjalne obozy i tam tak im dawali w kość, przy marnym jedzeniu… Ostrzygli ich – bez względu [na to] czy kobiety czy mężczyzn. Pędzili ich z walizkami. Nic im nie zabierali, ale droga była taka ciężka, przez tak ciężki teren, że [ludzie] rzucali walizki, a za nimi jechały samochody i to zbierali. Mówił, że doszedł w końcu do wniosku, że jak jest tak traktowany, to co będzie jak jego zawiozą do ZSRR – nic tylko trafi do jakiegoś obozu. Udało mu się jeszcze z kumplem jakoś podczołgać pod druty obozowe i przeszli na drugą stronę i kierując się gwiazdami nocą z powrotem wrócili nad Łabę, którą przebyli wpław. Ruscy do nich otworzyli ogień, jego kolegę ranili, jemu się udało przepłynąć. Wyciągnęli go już Anglicy i znów trafił do obozu polskiego. Dostał polskie dowody i był Polakiem. Ale wpadł w [tarapaty]. Byli na zabawie, pojechali motorem – jak opowiadał – wynikła bójka, strzelanina, ktoś strzelił, kogoś zabili, Amerykanie przyjechali (czy Anglicy), aresztowali ich i zostali skazani przez sąd za bójkę, postrzelenie czy zabicie, wyroki podostawali kilkuletnie i karę odbywali w więzieniu. Zaproponowali im, że po co mają siedzieć w niemieckim więzieniu. Jeżeli wrócą do Polski, to ich wypuszczą z więzienia. Wyjechał do Polski. Trafił na ziemie odzyskane i znów tym wszystkim, co widział był oczarowany, otrzymał mieszkanie i pracę. Ponieważ jego ojciec był stolarzem, pracował w stolarni, on też znał się na stolarce i pracował u stolarza prywatnie. Wszystko było dobrze, ale musiał udawać Polaka, więc – mówił – wypadało chodzić do kościoła. Opowiadał, że kiedyś poszedł do kościoła – a już dobrze mówił po polsku i rozumiał wszystko – i mówi „Wiesz, ksiądz wygłasza kazanie i mówił o ludziach, którzy nie znają Pana Boga, a ja tak sobie pomyślałem, że on dobrze mówi!”. Taka zabawna historia. Zaczął się interesować Bogiem i sprawami wiary (był wychowany w duchu ateistycznym). Wszystko byłoby dobrze, bo podobała mu się córka majstra, majster był z niego zadowolony, gdyby go nie powołali do wojska. Na dokumentach, które dostał w Niemczech był chyba o dwa lata młodszy, więc w tym czasie wzięli go do wojska jako poborowego. W wojsku mu się dobrze powodziło, miał sukcesy [artystyczne – był muzykalny], dobrze był zbudowany i [miał zacięcie bokserskie]. Organizował także gazetkę ścienną. W saperach w Brzegu chyba służył. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie koledzy. Znów zapoznał kolegów, miał ich dwóch, tamci psioczyli [na ustrój komunistyczny i zachwycali się Zachodem] – przypuszczam, że to była prowokacja – i on się przyznał, że jest Rosjaninem i opowiadał, jak jest w Rosji, jakie miał ciężkie warunki i [o tym, jakie życie pędził po wyzwoleniu na terenach pod okupacją angielską]. Postanowili uciekać do Berlina. Wszystko było przygotowane. Kiedy już mieli opuszczać koszary, oczywiście z bronią. [Informacja ich aresztowała]. [Chciał] tylko jedno – niechby tu dostał dożywotkę czy karę śmierci, ale chciał pozostać w Polsce. Wkrótce go zabrali z celi – nie wiem, uczyłem się jego adresu, a on mojego. Nigdy nie napisał. Ja też nie próbowałem do niego pisać, bo zdawałem sobie sprawę, że na pewno do Orła nie wrócił. Ale nie napisał, to pewnie… To tak na marginesie o Ifimovie.

  • Długo pan gościł we Wrocławiu?


Byłem około miesiąca i znów mnie przywieźli do Warszawy, znów do Zarządu Głównego Informacji, a potem do Pałacu Mostowskich i kiedy mnie sprowadzili na dół, myślę sobie – no, żebym tak dostał się do mojej starej celi, bo już tam wszystkich znałem. Tymczasem [trafiłem] o jedną celę dalej (moja dawna cela miała numer jedenaście, a ta miała dwanaście), a więc nowe towarzystwo. Jak zwykle – jak się wpada do celi, to zaczyna się po apelu spanie od drzwi, ale tu jeszcze były względne warunki, na nowo poznawałem moich współwięźniów. Ale chciałem się porozumieć z sąsiednią celą już wtedy. Wtedy już posługiwaliśmy się Morsem. Przypomniałem sobie, byłem w harcerstwie, więc szybko mi poszło. Pukałem do sąsiedniej celi, pytałem kto tam jest, ale ze starych moich znajomych już nie było nikogo, byli zupełnie nowi. Pamiętam, że kiedyś z tamtej strony pukają, przyłożyłem ucho do celi i odbieram. Ktoś nadaje: „Czy jest u was samoobrona?” – to mi [przez myśl] przeleciało – że oni mają już w swojej celi samoobronę a my jeszcze nie! A tu chodziło o to, że była organizacja – „Samoobrona Ziemi Mazowieckiej”. Pytali się, czy ktoś z tej organizacji jest w naszej celi. W pierwszej [chwili] już gotów byłem atakować ubowców. Do naszej celi wpadł taksówkarz warszawski, cwaniak niesamowity, a jednocześnie świadek Jehowy. Jak w tym jednym człowieku to wszystko się mieściło, to nie wiem. Ale był bardzo pomysłowy i zabawny. Kiedyś opowiadał taką historię – wraca rozbawiony ze śledztwa, więc pytam: „Teodor, coś taki zadowolony?”. Mówi tak: „Pytają mnie się jaki jest mój stosunek do Armii Czerwonej – świadek Jehowy – a ja mówię, że ja ich z całego serca nienawidzę! To oni do mnie! Chcieli mnie bić! „Dlaczego ty ich nienawidzisz?!” – „Bo po Powstaniu, jak z żoną opuściłem Warszawę i tę miejscowość zajęli ruscy, to do tego domu przyszli oficerowie radzieccy i na moich oczach zgwałcili mi żonę!” Ucichli. Opadły im ręce. To, co Teodor wymyślił, to była na stosunki w bezpiece rewelacja. Jak wspomniałem, normalne sedesy podłączone były do jednej rury odpływowej. Jeżeli się wychlapie ze studzienki sedesu wodę i z innych studzienek, to będzie można mówić przez tę rurę. Myśmy Morsem nadali do sąsiedniej celi instrukcje, z tamtej do następnej, do następnej i została nawiązana łączność głosowa. Później na sygnał – następowało wychlapywanie wody ze studzienek – było tak: byłem w celi dwunastej, jeżeli parę zygzaków zrobiłem na ścianie i uderzyłem – raz, dwa, trzy, cztery, pięć – chcę mówić z piątą celą. Jak sygnał doszedł do piątej celi – to tam też wychlapywali wodę… Wiedziałem, że tam jest mój kumpel. W ten sposób i rozmawialiśmy. Trzeba było mówić powoli i wyraźnie. [Kiedyś przyszedłem i chciałem mu przekazać, co ma mówić na przesłuchaniu], jak go wezmą. Ale kiedyś wychlapałem wodę, podałem numer celi, że chcę mówić z Ryśkiem, ale słyszę – linia jest zajęta i głos męski: „Roz-mo-wa – huczy – z to-bą dzia-ła na mnie ko-ją-co”. A słyszę głos kobiecy: „Nie rozumiem!”. W końcu mnie [te zaloty przez rurę kanalizacyjną zgniewały i im] przerwałem, że mam sprawę służbową, żeby przestali ze sobą gadać. Później się dowiedziałem, że to był profesor z PSL (już zapomniałem jak się nazywał) i gdzieś dziewczyna siedziała – nawet i takie historie były. Nie wiem, jak długo „kiblofonia” funkcjonowała w pałacu, ale dokąd byłem, to żeśmy to uprawiali. To było znacznie lepsze niż… Ale później może ktoś zakapował.

  • To wymyślił ten taksówkarz?


Tak. Taki był spryciarz!

  • Proszę powiedzieć, co było dalej. Jak wyrok wyglądał, jak rozprawa wyglądała. Ile to trwało – sama rozprawa?


Wzywali mnie już tylko sporadycznie na śledztwo. Pamiętam, nowy mój śledczy miał na nazwisko Józef Kukwa. Był podobny do goryla – takie ruchy miał i gęba taka. Prawdopodobnie był bokserem, nos miał taki spłaszczony. Ale był tępawy. Zaczął, mając protokoły z Informacji, gdzie przyznawałem się nieomal do wszystkiego, walka była tylko o podpis, ale ostatecznie to nie miało dla mnie specjalnego [znaczenia], bo prędzej czy później podpisywało się co tylko chcieli. Nie chciałem zeznań z Informacji potwierdzić. Mówi: „Co? Chcesz, żebym tak z tobą postępował jak oni w Informacji?”. Wtedy [przepisany przez Kukwę protokół podpisałem i miałem spokój]. Tak to jakiś czas trwało. Rewelacji nie było, bo nie było, [a mojego stosunku do tak zwanej władzy ludowej nie kryłem]. Nie ma o czym mówić. Mniejsza z tym, chodziło o Kukwę. Groził mi, że [wstrzyma dostarczanie paczek żywnościowych] – to było ważne, [bo] jedzenie było bardzo kiepskie. Wreszcie wypocił akt oskarżenia. Byłem głównym oskarżonym, jeszcze było kilku kolegów, naszych przyjaciół – ich główną winą było to, że poprzyznawali się do znajomości z Mietkiem i z nim się spotykali, względnie słuchali radia – takie były głupawe sprawy, a dla bezpieki to było ważne. Akt oskarżenia miał – nie wiem czy dziesięć stron maszynopisu. Trzeba było to szybko przeczytać, podpisać, nie było mowy, żeby cokolwiek zanotować, żeby się z tym gruntownie zapoznać, ważne aby podpisać. Wszyscy po kolei ten akt podpisaliśmy i czekaliśmy na rozprawę. Rozprawa [odbyła się] w marcu [1951 roku], pierwsza rozprawa. To było na ulicy Koszykowej w Warszawie, [gdzie] w Wojskowym Sądzie Rejonowym, na pierwszym piętrze. Przywieźli nas więzienną „suką”, wpuścili na salę, nasze rodziny też weszły, my oczywiście pod uzbrojonym konwojem. Przyszedł sędzia, ławnik i protokolant – troje. Sędzia odczytał pismo: „Z uwagi na ważne tajemnice państwowe rozprawa odbędzie się przy drzwiach zamkniętych”. Rodzinę wyprosili. Zaczęli ode mnie, byłem głównym oskarżonym. Pierwsze pytanie sędziego pamiętam dobrze: „Jaki jest stosunek oskarżonego do Polski Ludowej?”. Co mu tu odpowiedzieć? Mówię: „Biorąc pod uwagę przestępstwo, które popełniłem, to wrogi”. – „A do Związku Radzieckiego?” Myślę sobie – to już gorsza sprawa. Więc mówię: „Obojętny”. Później znów nawijanie, zaskakiwanie. Na marginesie – sędzia nazywał się Michnik. Stefan Michnik. Z domu Szechter. [Po kolei sędzia przesłuchuje wszystkich oskarżonych w tym mojego ojca. Wtedy kiedy sąd mnie przesłuchiwał zaprzeczyłem, aby mój ojciec wiedział o przechowywanej przeze mnie broni]. Przerwa. Po przerwie jeszcze maglowanie i: „Wyrok będzie ogłoszony następnego dnia”. Zawieźli nas do pałacu Mostowskich. Następnego dnia, cały w nerwach, od rana. A zanim biorą na rozprawę w sądzie, to go golą i strzygą. A tu, następnego dnia – cisza, nie wyprowadzają nas. Tak zakończyła się ta sprawa, nie ogłosili nam wyroku. To znaczy wyrok jakiś zapadł, ale nam go nie [podali do wiadomości].

  • Czy miał pan obronę?


A skąd! Nie było ani obrońców, ani prokuratora. Sędzia nam oświadczył, że nie będziemy mieli obrońcy i nie będziemy mieli prokuratora, to się równoważy. Dobre, nie? Co my mogliśmy powiedzieć? Zresztą gdybym miał przed sobą [jakieś notatki z aktu oskarżenia] bym mógł [się bronić]. A jak można – [zapamiętać zarzuty z kilkunastu] stron maszynopisu? – udowodnić, że to była jakaś bzdura, że to są wypociny, że to jest bez sensu. Takiej możliwości nie mieliśmy. Później mija marzec, kwiecień, maj 1951 roku. W maju zabierają mnie z celi, znów do Zarządu Głównego Informacji na Chałubińskiego, z Chałubińskiego samochodem na Dworzec Główny – widzę napisy na wagonie: Wrocław, Kudowa Zdrój, już się orientowałem, że… Oczywiście skuty kajdankami i wiozą mnie do Wrocławia. Tym razem na Sztabową, ale nie do którejś celi, tylko na boku był, nie wiem, karcer, bardzo mała cela, może miała dwa metry długości, chyba niecały metr szerokości i ponad trzy metry wysokości – bardzo małe, wąskie okienko, szparka tylko była, przez którą wpadało bardzo mało światła. Siedziałem w celi… bez kibla – jeszcze to jest ważne. Raz na dobę mnie wyprowadzali do ubikacji. Nie było żadnego stolika, krzesła – nic. Miskę z jedzeniem stawiali mi na betonie. I po ciemku jadłem. W dzień było ciemno, a na noc zapalali światło. Po kilku dniach zaprowadzono mnie na górę do Grzelaka. Grzelak ze mną zrobił taką repetycję. Domyślałem się, że we Wrocławiu [będzie Bujak sądzony]. Zameldowałem przy okazji: „Obywatelu kapitanie, ale w mojej celi nie ma kibla”. Był bardzo tym zniesmaczony, że on, kapitan Informacji, a ja mu o kiblu mówię. Za kilka dni znów mnie z celki zabierają, prowadzą na górę w nieznane miejsca [tego budynku]. Świetlica, trochę było żołnierzy, ustawiono mnie z boku, ławki po środku sali były puste na razie. Przy stole siedziało trzech sędziów, stół nakryty suknem czerwonym, za stołem rozbawieni sędziowie głośno rozmawiali. Po chwili wprowadzili żołnierzy. Poznałem Bujaka, było ich czterech, on chyba był piąty. Usiedli na ławce. Mietek spojrzał na mnie. Teraz tego nie widać, ale wówczas miałem niesforną czuprynę. Nie miałem grzebienia, więc włosy miałem rozrzucone po całej głowie, sterczące, a Mietek zawsze dużą wagę przywiązywał do wyglądu. Od któregoś z kolegów wziął grzebień i podał mi go. Uczesałem się – to niewiele pomogło, ale jak oddawałem mu grzebień, to sobie uścisnęliśmy dłonie. Później, w czasie przewodu sądowego zadano mi trzy pytania. Pamiętam tylko jedno – czy Mietek miał zamiar się ożenić z jakąś naszą koleżanką. Nawet nie wiedziałem czy z nią sympatyzował czy nie, ale myślę sobie – nie wiadomo co od niej chcą. Ale na wszelki wypadek powiedziałem, że mu odradziłem. Choć nie odradzałem. „A dlaczego mu odradziliście?” – „Bo to była córka przodownika pracy”. Chciałem jakoś ją uratować. To było najważniejsze pytanie. Dwóch pozostałych nie pamiętam. Wyprowadzono mnie do celi. [Mimo wiosny na dworze bardzo zimno było w celi, a ja w tej ciasnocie i ciemnościach nie mogłem się poruszać], a to był maj. Obserwowałem zjawisko – na zewnątrz musiała być bardzo ładna pogoda i (to było tuż przy ulicy) słyszałem głosy przechodzących dziewcząt idących do szkoły i widziałem na ścianie odbicie przesuwających się po niebie obłoków i nawet widziałem samolot i potrafiłem powiedzieć, że to był kukuruźnik. [Szparka w okienku działała jak soczewka]. Tak że miałem ekran – kino. Po pewnym czasie, chyba po tygodniu czy po dziesięciu [dniach] (w sumie przesiedziałem tam około miesiąca, ale strasznie marzłem) wzywają mnie na górę, prowadzi mnie żołnierzyk, z całym ceremoniałem, z nosem przy ścianie przy każdych drzwiach. Idziemy, minąłem drzwi gdzie urzędował kapitan Grzelak, stanąłem przed jakimiś drzwiami, a żołnierzyk do mnie mówi: „Zameldujcie się majorowi”. Pode mną się nogi ugięły, bo pamiętałem, co mi powiedział porucznik. [„Jeśli major zajmie się twoją sprawą, to…” i zrobił ruch palcem po szyi]. Ale nie miałem wyboru. Wchodzę, zameldowałem się majorowi. (Jeszcze miałem z majorem przejście, wrócę jeszcze do tego). Major spojrzał na mnie: „Siadaj” – mówi. W Informacji: „Siadaj”? No, to siadłem. Major stukał ołówkiem po biurku, coś na kartce pisał, to ja – patrzę przez okno na dawno niewidziany świat, obserwowałem ruch na ulicy Sztabowej. [Major od czasu do czasu rzucał] dziwne pytania, bo mówi: „No, a jak wyjdziesz z tiurmy, co ty będziesz rabotał? Mówię: „Nawet nie wiem jaki będę miał wyrok. Nie wiem, jak długo będę pozbawiony wolności”. Nu, da, da. I pytał. Widzę, że on się nad czymś tak mozoli, w końcu się go pytam: „Obywatelu majorze, a można wiedzieć, jaki wyrok dostał Mietek Bujak?”. „Nu, zgaduj”. Mówię: „Pięć lat”. Wot, durak. To mówię: „Osiem”. Tak żeśmy doszli do piętnastu. „Da, da, piętnaście”. A dostał karę śmierci. Właściwie nie wiem, co major notował, co pisał, tylko wiem, że jak później wróciłem do Warszawy, to nie byłem już pierwszym oskarżonym. Jeszcze powiem, że jak [po raz pierwszy byłem we Wrocławiu w listopadzie 1950 roku], to którejś nocy na przesłuchanie przyszedł major i dwóch poruczników. Byłem już częściowo ugotowany. Major przerwał śledztwo, ale mówi: „Ja tak słuchał, słuchał, jak ty zakłamany jesteś! Kak sabaka„. I na mnie wygaduje. Spojrzałem na niego – był szczupły, wysoki, miał ołowiane, ciężkie spojrzenie. Tych dwóch poruczników – jak pieski, tak się do niego łasili. Był w polskim mundurze. „Ja ci udowodnię, kak ty bretisz!”. Mówi: „Po tym wszystkim, co tiebia tu spotkało – łamanym językiem mówił – i tak ty na wolności, spotykasz nas, no, mnie, porucznika, tak co byś zdiełał ?”. Myślę sobie – już stoję ze trzy doby bez jedzenia, picia i spania, pewnie niedługo umrę, to co będę owijał w bawełnę – „Zastrzeliłbym was jak psów”. A porucznicy – jak suną do mnie! Roznieśliby mnie na butach. A major jak na nich wrzaśnie: Pastoj! Do mnie podszedł wolno, z bliska ślepiami ołowianymi patrzy mi w oczy i mówi: „Wot sukinsyn jesteś – jak mi powiedział – ale mówisz, szto dumajesz”. I major opuścił pokój. Śledczy, nie wiedział co to miało znaczyć, dlaczego major tak ze mną postąpił. Nie wiem, przecież tak wypaliłem, to nie było przemyślane, myślałem po prostu, że już umrę. Później się zorientowałem, jak pukał ołówkiem, coś kombinował, to tamten wyrok z marca 1951 roku unieważnili mi, zrobili drugim oskarżonym i dostałem tylko dwanaście lat. [Ale dlaczego major NKWD tak postąpił?] Po latach, jak upominałem się o nadzwyczajną rewizję, że przeszedłem ciężkie śledztwo, że byłem torturowany, wszystko było napisane, to sędzia odpisała mi, z sądu wojewódzkiego, na nadzwyczajną rewizję złożoną do ministra sprawiedliwości, że wyrok za tak znaczną ilość broni, wyrok dwunastu lat, należy uznać za łagodny. „A to, że obywatel nie miał obrońcy, to z akt nie wynika, żeby był obywatel poszkodowany na umyśle”. Dobre. Ale to dopiero po latach.

  • Kiedy pan się dowiedział o wyroku?


Znów była sprawa, dokładnie 19 października 1951 roku, znów ten sam sędzia Michnik, znów przy drzwiach zamkniętych i ja, jako drugi oskarżony. Znów padają pytania: „A jaki jest stosunek oskarżonego do Polski Ludowej?”. Mówię: „Pozytywny”. – „To ja oskarżonemu przypomnę, co oskarżony mówił na poprzedniej sprawie”. Mówię: „Obywatel sędzia nie potrzebuje mi przypominać, bo pamiętam. Ale proszę wziąć pod uwagę, że od tego czasu upłynął już szereg miesięcy i miałem czas na przemyślenie sprawy”. I go zrobiłem! Sędzia był zawiedziony. Broniliśmy się jak tylko potrafiliśmy, ale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wyrok został ustalony, zaklepany i ostatecznie jak dostałem dwanaście lat, to myślę sobie – jakoś odsiedzę.

  • Gdzie pan trafił po ogłoszeniu wyroku?


Jeszcze parę dni po ogłoszeniu wyroku posiedziałem w pałacu Mostowskich i w tym czasie, w nocy, przyszedł do naszej celi pan, elegancko ubrany, oczywiście bez krawata, bo mu zdjęli, bez paska, bez sznurowadeł i zaskoczył nas wszystkich, obyciem sytuacją w więzieniu, bo był bardzo zrównoważony, kulturalny, od razu zapytał, gdzie może się położyć. Następnego dnia zaczęliśmy z nim rozmawiać. Nawet nie zapamiętałem jego nazwiska. Chcieliśmy się dowiedzieć od niego jaka jest sytuacja, czy można liczyć na amnestię. Pamiętam, jak mi mówił: „Rozczaruję pana, bo raczej na amnestię w najbliższym czasie nie liczę, ponieważ sporządzanie konstytucji się odwleka”. Jak sądzę był prawnikiem, ale za co wpadł, pojęcia nie mam, bo za krótko z nim siedziałem. Mówi: „Na wojnę też nie ma co liczyć. A zresztą trudno mi przedstawić sytuację panom na świecie, bo się za krótko znamy. Ale za to panu powiem – zwrócił się do mnie, bo mu powiedziałem, że parę dni temu dostałem wyrok dwanaście lat – taką historię: pewien właściciel majątku, dobrze prosperującego, miał syna i kiedyś w letni, pogodny wieczór, w rozmowie z synem powiedział mu: „Słuchaj, synu, już mam swoje lata i pozostawiam ci w sejfie testament. Jeden otworzysz, jest zaznaczony, kiedy będzie ci się w życiu dobrze powodziło, a drugi, jeżeli uznasz, że jesteś na dnie«. Wkrótce ojciec zmarł, majątek dobrze prosperował, wszystko się dobrze układało, więc lepiej nie będzie – i syn do sejfu, dwie koperty, jedna: »Kiedy będzie mi dobrze«. Otworzył kopertę i przeczytał jedno zdanie: I to przeminie«. Myśli – testament taki ojciec zostawił. Ale wkrótce wybuchła wojna, zamęt, okupacja, jego wywieźli na Wschód, przeszedł przez obozy, wrócił do kraju i znów przyszedł, po pewnym czasie do swojego majątku, przypomniał sobie o testamencie ojca, oczywiście tam był PGR, że w sejfie ma, może on ocalał. Poszedł do dyrektora PGR, powiedział jak, co. Ten otworzył sejf, rzeczywiście leży koperta, testament ojca: Wtedy, kiedy będzie bardzo [źle]«. Już wydawało mu się, że gorzej nie może być. Otworzył: »I to też przeminie«. Też, w tej chwili, co pan przeżywa, i to przeminie”. Myślę – cholera, ale mnie pocieszył! Rzeczywiście, teraz jak patrzę, to był mądrym człowiekiem i miał rację. Wkrótce zostałem przewieziony na ulicę 11 Listopada, [więzienie w gwarze więziennej nazywało się Toledo]. Dostałem ubranie więzienne, drelichy, jakaś bielizna, czapka, płaszcz i okulaki – buty drewniane. Najpierw zamknięto mnie w celi i zapytał mnie klawisz, czy będę pisał odwołanie od wyroku. Myślę – trzeba będzie napisać. Przyniósł mi kartkę papieru, pióro i kałamarz. Atrament był tak rozwodniony, że ledwo go było widać na papierze. Poza tym stalówka była złamana, musiałem każdy wyraz mozolnie napisać. Ale coś tam napisałem. Jednak bez żadnego przekonania. Następnie pobyt na kwarantannie, więc w małej celi, mogła mieć niecałe dwa metry szerokości, dwa łóżka piętrowe, dwa i pół metra może miała długości, kibel za łóżkami, [stolik, dwa taborety]. Było nas tam osiemnastu. Dwa tygodnie czy trzy, już nie pamiętam, na kwarantannie, ze złodziejami. Ale jakoś mnie tolerowali. Był „starszy celi”, recydywa, już osiem lat siedział (po co go tu przywieźli – nie wiem), któregoś dnia mnie pyta: „Jaki masz wyrok?”. – „Dwanaście lat”. – „A ile już siedzisz?” Mówię: „Ponad rok”. – „Rebiata, on będzie spał na górnym łóżku i ze mną będzie jadł przy stoliku”. Od tej pory złodzieje mi usługiwali. Nic nie robiłem, nie musiałem sprzątać celi, a ja przez dwa, trzy tygodnie w tej ciasnocie miałem…

  • Skąd taki zaszczyt?


Pojęcia nie mam. Może na nim zrobił wrażenie wyrok, poza tym byłem zmizerowany, widać było po mnie przejścia. Ale to była dla mnie nauka, że wszędzie można natrafić – nawet wśród… bo to byli sami złodzieje, nie było politycznego żadnego. Tak mnie potraktował i to mile wspominam, że wszędzie są ludzie. Później trafiłem na pierwszy oddział, warunki były tam fatalne, bo była wilgoć. Ale towarzystwo było tak dobrane: Stasio Jastrzębski z „Parasola”– był dowódcą kompanii w „Parasolu”, później był Gadomski z ROAK-u, z Pułtuska chyba, był Stasiek Gołąb, świadek Jehowy i jeszcze chłopak z ZSZ, już nie pamiętam, jak się nazywał. Tak że było towarzystwo, nie nudziliśmy się. Już można było od czasu do czasu jakąś książkę załapać. Były gazety – byłem lektorem, należało szybko przeczytać gazety i przekazać do następnej celi, to czasem przekręcałem historię, zwłaszcza jak coś było o Stalinie. Tak że mi się tam dobrze siedziało. Przybyłem w listopadzie 1951 roku – wyglądałem na [ulicę] 11 Listopada, był ruch na ulicy, bo w listopadzie na [cmentarz Bródnowski] ludzie wędrowali. Wtedy pierwszy raz widziałem Warszawę – samochód – przez okno. Dosiedziałem tam chyba do lipca. Staszek Jastrzębski [miał bolesne czyraki, był zbolały], na jednym łóżku żeśmy spali, rozgorączkowany (już nie żyje, spotykaliśmy się czasem z nim). Miał mały wyrok, siedem lat czy sześć lat, bo główny zarzut to okolicznościowe spotkania z żołnierzami „Parasola”. Uznali że to jest wroga robota. No i dostał wyrok. W lipcu 1952 roku było bardzo gorąco, zabrali nas „sukami” na Dworzec Zachodni, załadowali [do więziennych wagonów] – wyglądają jak wagony pocztowe, a to były więzienne – i [eskorta żołnierzy] KBW. [Wagony podzielone były na cele], w takiej celce jest na dobrą sprawę miejsce dla jednej osoby, ale nas załadowali chyba po trzech, tak że dwóch stało, jeden siedział i tak na zmianę. Ruszyliśmy pod wieczór, strasznie było gorąco, bo wagony niemal się rozgrzały do czerwoności. Pić nam się chciało strasznie, a żołnierze – muszę to im oddać – pootwierali nam drzwiczki na korytarz (to były maciupeńkie celki, nie było czym oddychać), tylko zapięli na łańcuch, tak że trochę powietrza wpadało i przynosili nam wodę do picia. Taki ludzki odruch. Pociąg wreszcie ruszył, jechaliśmy całą noc, cały dzień. [Byliśmy doczepieni do pociągu osobowego i kilka razy zatrzymaliśmy się na stacjach, ale nie mogłem zrozumieć wypowiadanej przez megafon nazwy stacji]. Zacząłem sobie przeliczać godziny i prędkość, z jaką pociąg mógł jechać i doszedłem do wniosku, że mogliśmy ujechać około siedemset kilometrów! Więc siedemset kilometrów, to już jesteśmy w Związku Radzieckim. Ale wreszcie pociąg zatrzymał się na dobre – „Wysiadać!”. Spojrzałem z wysokości wagonu, że na horyzoncie widać dachy kryte dachówką i domy jakie się spotyka na ziemiach odzyskanych, więc wielka ulga, że to nie jest Związek Radziecki, to już dobrze. Okazało się, że to był Goleniów koło Szczecina, więc dobrze obliczałem przebyte kilometry, ale nie brałem pod uwagę, że tam jest więzienie. [Myślałem], że może Poznań czy Wronki czy Rawicz, a tymczasem do Goleniowa. W Goleniowie trafiłem na trzecie piętro, cela sto pięćdziesiąt dziewięć, jeżeli dobrze pamiętam (było trzech więźniów). Po zapoznaniu się mieli piętnachy – piętnaście lat i przeważnie dwie kary śmierci. Miałem najniższy wyrok i tak mnie [zastanawiało] dlaczego tam trafiłem. Po krótkich rozmowach dowiedziałem się, że tam są dwa oddziały – E i F – że to są oddziały izolacyjne. Na czym izolacja polegała: nie ma książek, nie ma gazet, nie ma żadnych gier, trzeba mówić półgłosem, krótkie są spacery, jest bardzo ostra dyscyplina, za byle co to pojedynki albo karzec. Tam siedziałem dłuższy czas. Przyjechałem w 1952 roku w lipcu. Mama mi od czasu do czasu przysyłała marne grosze, można było robić wypiski – kawałek boczku, cebulę, pomidory, ale bardzo rzadko. Jeden list na miesiąc można było napisać, dwa listy otrzymać. Spacery z byle powodu były przerywane. Później – następna cela, przerzucili mnie na Blok E. Wędrowałem często po różnych celach, wreszcie trafiłem na celę z chłopakami z UPA. Było dwóch z UPA i jeden Niemiec, strażnik z jakiegoś obozu. Oczywiście oni mieli [karę śmierci zamieniona na piętnaście lat], a on, już nie pamiętam, ale on miał chyba dożywotkę. Zaklinał się ten Niemiec, starszy zresztą facet, miał czterdzieści parę lat pewnie, to dla mnie wtedy był w dosyć poważnym wieku. Ukraińcy ze sobą mówili po ukraińsku, Niemiec milczał jak grób, a ja z natury jestem gadatliwy – to było dla mnie straszne utrapienie. Któregoś dnia otwierają się drzwi w celi i klawisz mnie pyta czy będę robił wypiskę, to znaczy kupował żywność, bo przyszła dla mnie – już nie pamiętam – jakaś kwota pieniędzy. No, jak mam pieniądze, to mówię: „Oczywiście”. Zaprowadził mnie, kupiłem to, co było możliwe. Przedtem się przysłuchiwałem, jak Ukraińcy wspominali pomidory (był okres letni) – trochę rozumiałem co mówią. Niemiec czasem coś bąknął, piąte przez dziesiąte. Kupiłem kawałek boczku, pomidory, cebulę i jeszcze konserwę rybną. Dopiero teraz, jak wracałem do celi, zastanawiam się jak to będę jadł na ich oczach. Jakoś zawsze byłem przyzwyczajony do tego, że trzeba się dzielić. Siadamy do kolacji, już wykombinowałem sobie, noża nie mieliśmy – nie potrafię obgryzać paznokci, więc jakimś uprzednio sposobem zdobyłem kawałek blaszki (pewnie po jakiejś konserwie), ostrzyłem na betonie i obcinałem sobie tą blaszką paznokcie. Po powrocie do celi [z zakupami i po więziennej kolacji pociąłem boczek na kawałeczki], pokroiłem pomidor, cebulę i przed każdym z nich [położyłem]. „Nie” – oni tego nie będą jedli. Mówię: „Jak nie chcecie jeść, to ja [też nie będę jadł], bo nie lubię boczku ani pomidorów”. Odsunąłem to od siebie. Zaczęli się śmiać. Lody pękły. Okazało się, że Ukraińcy doskonale mówią po polsku, Niemiec był w chórze w operetce w jakimś mieście, chyba w Lipsku, wyśpiewywał nam różne piosenki. Z tym że mówił, że był strażnikiem [w jakimś obozie] i do winy się nie poczuwa. Coś w tym musiało być, bo kiedy po śmierci Stalina przyszedł do naszej celi prokurator – Żyd zresztą – i [Niemiec] mu wygarnął na temat swojego wyroku. Prokurator zapisał jego nazwisko i mówi: „Ja to sprawdzę”. Rzeczywiście, po niecałym miesiącu Niemiec wyszedł na wolność, to znaczy wyszedł z celi, ale rozpoznaliśmy jego sylwetkę jak później wyszedł za bramę więzienia, bo z celi widać było aleję lipową [prowadzącą od więziennej bramy]. Tak że coś w tym było. Jakie były losy Ukraińców?… W tym czasie przyszło [dla mnie zawiadomienie o amnestii] i z dwunastu lat zdjęli mi na osiem, przerzucili nas na „krzyż” – tak to się nazywało, druga część więzienia poza oddziałami izolacyjnymi, mówiło się, że to na „krzyżu”. Badania lekarskie, napisali: „Zdolny”. Od razu się sytuacja poprawiła. Okazało się, że ci oddziałowi, którzy tak nas krótko trzymali, taka była dyscyplina, tu rozmawiają z więźniami, są zupełnie inni. Po prostu tacy byli nastawieni na oddziałach izolacyjnych. Któregoś dnia nas załadowali znów do „suk” więziennych i do wagonów więźniarek i dojechaliśmy do Katowic. [W okolicy dworca umieszczono na budynku piętrowym okratowanym tylko na parterze, więc] mogliśmy sobie po wszystkich pokojach chodzić. Przychodzili z kopalń górnicy i nas „kupowali”. Ale okazało się, że mój wyrok jest ciągle za wysoki i nikt mnie nie „kupił” do kopalni. Z Katowic, posiedziałem tam jeszcze w przejściowym więzieniu (z dużym oknem, tylko okratowanym, więc w celi było widno), wywieźli mnie do Raciborza. W Raciborzu przesiedziałem z pół roku. Tam pracowałem w kartoflarni. Była większa swoboda. Można było chodzić po piwnicach, [gdzie] były baseny z kwaszoną kapustą. Nad nami była kuchnia i z kuchni zabieraliśmy kotły z zupą (czy rano z kawą) i nosiliśmy do głównego budynku, gdzie od nas odbierali więźniowie. Tak że mnie względnie dobrze się powodziło, bo dostawaliśmy cały kociołek zupy, nie wyznaczali nam jednego litra. Z Raciborza pamiętam, że była najlepsza zupa fasolówka, bo zawsze dostaliśmy gęściejszą, a to się liczyło. Z Raciborza w marcu, było jeszcze chłodno, przywieźli mnie do Strzelec Opolskich do kamieniołomów. Tu – klęska. Ostre powietrze, bo to marzec, byłem przyzwyczajony do atmosfery więziennej, w kamieniołomach nierówny teren, odłamki kamieni, opanowały mnie nerwobóle, odzwyczaiłem się od wysiłku. Trzeba było ładować [wagoniki odłamkami wapienia], co prawda drugorzędne prace wykonywałem, ale do hut ładowaliśmy topik, to znaczy drobne kawałki wapienia, do wagoników, takimi widłami. Ale mnie kiedyś poraził [ból] przy tym, jak podnosiłem, nie widziałem, nigdy tego nie miałem, tak że mi widły wypadły z ręki. Ale znów miałem szczęście, bo [grupowymi więźniów] byli albo milicjanci, albo ubowcy, którzy za coś podpadli, usiłowałem machać [widłami], ale nie mogłem, bo mnie paraliżowało. Grupowy to zauważył, mówi: „Co ci jest?”. – „Coś mi się zrobiło w kręgosłup”. – „No nic, udawaj, że pracujesz”. Też mi doradził, żebym poszedł do lekarza, ale znów to nie było takie proste, bo mówili, że jeżeli lekarz uzna, że ktoś symuluje, to idzie się do karca. Ale nie mogłem nawet wejść na łóżko. Myślę – trudno, muszę pójść. Poszedłem do lekarza. Pyta: „Co ci jest?”, więc mu opowiadam. „Połóż się na łóżku”. Położyłem się jeszcze z trudem, szarpie mnie za nogi, a mnie nie boli. Mówię: „Teraz mnie nie boli”. Lekarz do mnie: „A, to nieraz tak bywa, że nie boli. A gdzie?”. To mu powiedziałem. Dał mi jakieś smarowidło, aspirynę, jeszcze jakieś tabletki, mówi: „Jak to zużyjesz, a ci nie pomoże, to znów przyjdź”. Znów miałem szczęście. Później się stopniowo zahartowałem, poznałem kolegów, to wszystko było w marcu 1952 roku, później kwiecień, maj przyszedł, zielono, można się było opalać przy robocie, a do najcięższej, na ścianie w kamieniołomach, nie kwapiliśmy się. Jedzenie było możliwe, chyba najlepsze, jakie do tej pory było, obiady dwudaniowe, tak że byłem nawet zadowolony i gotów byłem tam do końca wyroku pracować. A mogłem trafić do młynów, bo tam były młyny, w których mączkę robili z wapienia. Bardzo przy tej pracy pyliło, ale nikt mi tej pracy nie proponował. Czasem rozładowywaliśmy jeszcze piece, wyciągaliśmy wapno. Też to była nie bardzo przyjemna praca, bo w pyle. Jak pył z wapna lasował się w nosie to uszkadzał tkanki, krew leciała, ale nikt na to nie zwracał uwagi, nie było się komu poskarżyć. Ale w gruncie rzeczy to mi kamieniołomy odpowiadały. [Wróciła mi kondycja]. Nagle znów mnie zabierają w transport [wraz z innymi], wiozą, wiozą, samochodem, już nie „suką”, tylko pod plandeką, wyglądam – przeczytałem miejscowość: Brzeziny Śląskie. I – ażurowy napis: Kopalnia „Andaluzja”. Obóz był, dwa baraki, nieduży. Kilka dni obijałem się, nie mogłem znaleźć miejsca [do stałego zamieszkania], bałagan, gdzie popadło spałem, ale jeszcze do pracy nie chodziłem. Wreszcie dostałem wyposażenie, buty gumowe, ubranie, koszulę flanelową, hełm, karbidkę. Zacząłem pracę na drugiej zmianie. Z tym że wtedy w kopalniach pracowało się na cykle. Jeden cykl to było nawiercanie ściany, zakładanie ładunków, odpalanie. Później przychodziła druga brygada górników, co pracowali na ścianie, wybierali węgiel. Przychodziła następna ekipa, zabudowywała stemple. Pracowałem przy noszeniu stempli na ścianę. Początkowo jak zobaczyłem stemple, to sądziłem, że taki stempel najmniej dwóch dźwiga, a może trzech, ale mi wkrótce uświadomili, że to jeden bierze, więc nie mogłem podnieść, bo kloc taki, kawał sosny, grube, że nie można objąć. Więc dwóch, włożyli mi na ramię, jeszcze była podkładka pod to, żeby za bardzo nie piło, ale wszystko jedno, czułem jak mi się kręgosłup wygina w literę „S”. I tak: wąska droga, w ręku karbidka, tu człowiek trzyma na ramieniu ciężką kłodę, obok leci taśma z węglem, całkowite ciemności, ściany są pochlapane mączką wapienną, żeby nie było wybuchu z pyłu, a ja nie mogę iść, nie wiem co robić. Nie mam siły już iść, tak mnie gniecie. Przytuliłem się gdzieś do ściany, żeby mi trochę ulżyło. Nie wiem co zrobić z karbidką. Karbidka miała ostry hak, taki, że można ją było wbić, ale żeby wbić, to trzeba było nabrać wprawy, żeby odpowiednio uderzyć. Nieszczęście było dla mnie straszne, myślę sobie – ja tu padnę. Ale powoli, powoli minęło kilka dni, nabrałem wprawy w dźwiganiu, później już nie używałem podkładki, nosiłem normę, odwaliłem to w dwie godziny a później po dziurach w kopalni, gdzie mogłem się kładłem, na drzewie. Z drzewa w kopalni zapach jest, jak człowiek byłby w lesie, bo to żywicowane wszystko jest. Z tym że cykle teoretycznie po osiem godzin, ale w sumie wiele razy pracowałem po osiemnaście godzin – dokąd cykl się nie skończył to się było w kopalni. Poza tym my, więźniowie, nie mieliśmy dnia wolnego. „Dobrowolnie” podejmowaliśmy dodatkową pracę, [nie mieliśmy nigdy dnia wolnego, zawsze] „dobrowolnie” pracowaliśmy, ktoś nas podejmował i decyzją szliśmy do kopalni. Ale w sumie jak człowiek przywykł do ciężkiej pracy, do warunków w kopalni – bo początkowo zjazd windą, „klatką” – jak oni mówią – z szybkością, że gwiżdże, świszcze, pryska wodą, w całkowitych ciemnościach, to są mocne wrażenia, ale później człowiek się otrzaska z tym wszystkim. „Andaluzja” nie była kopalnią gazową, natomiast był tlenek węgla, ale karbidką łatwo się go rozpoznawało. Jak karbidka zaczyna kopcić, to znaczy na tym poziomie był tlenek węgla, bo korytarze różnie idą – a to mają spadki, a to mają dolinkę, to się podnosiło karbidkę, jak już do ust dochodził [poziom tlenku węgla, trzeba było zawracać]. Poza tym pracowałem przy pozyskiwaniu drzewa w bocznych już korytarzach, w których nie było pracy. Albo rynny stamtąd przenosiliśmy, które na filarach się montowało i po których spływał węgiel. […] Pierwszy raz jak [odpalają ładunki], to robi wrażenie. Jeżeli odpalają na ścianie ładunki to jest taki huk i podmuchy, że ziemia drży. Zupełnie tak jak w czasie Powstania „szafy” na nas spadały. Mnie się tak to kojarzyło. Były także tąpnięcia, były wypadki, nawet kiedyś mi rozwaliło palec, ale jakoś… Paznokcie to się traciło i w nogach, bo coś spadło na [stopę]. Dopracowałem tam do października i napisałem o warunkowe zwolnienie. […] [Ale wrócę jeszcze do Goleniowa…] Ile razy się drzwi otworzą, [to jeden z więźniów melduje stan celi]. Kiedyś przychodzą, trzech czy czterech funkcjonariuszy: „Kto wywiesił szmatę na oknie?”. Rzeczywiście. Mówię: „Ja wywiesiłem”. Strażnik z wieży zameldował, że wisi szmata na oknie. „A dlaczego żeście ją wywiesili?” Mówię: „Bo w kiblu…”, dawali nam kibel z chlorem, więc kibel trzeba było chlorem wysmarować i później gryzło nas [w oczy trochę], więc ją spłukałem i wystawiłem na kratę, [żeby wywietrzała]. Krata gruba jak ręka, bo to było chyba osiemnastowieczne więzienie, więc mury grube, żelastwo takie jak ręka, a oni mówią: „Aha! Planowaliście ucieczkę! Szmatę żeście powiesili, [żeby przerdzewiała]” Myślę sobie, wariat czy o drogę się pyta? [Kazali zabrać] łyżkę, miskę, koc. Poszedłem do karca. Na dwa tygodnie. Co drugi dzień dostawałem jeść i twarde łoże. Okazało się, że [w opinii przekazanej] do prokuratury [napisali], że planowałem ucieczkę z więzienia. Drugie piętro – nie wiem, chorzy umysłowo! Później [prowadzący ze mną rozmowę „spec”] powiedział: „No, ale w drugiej opinii do prokuratury, to już nie pisaliśmy o ucieczce z więzienia”. Drugi raz siedziałem w karcu za Stalina.

  • Ale wtedy, jak drugi raz pan pisał, to zwolnili pana?


Tak. Po pewnym czasie przyszło zwolnienie, po dwóch tygodniach. Bardzo szybko.

  • A co było ze Stalinem?


Jak powiedziałem o kracie, to mi się przypomniało, że… Często byłem za różne sprawy – a to za głośne wypowiedzi, a to za różne zagrywki szedłem [do karca lub na pojedynki (cele pojedyncze – odosobnienie)]. Za Stalina było tak: marzec – raptem wyją syreny. Ni z tego ni z owego. To było w południe, więc w celi od razu rozmowa, co to jest. Specjalnie się nie odzywałem, zauważyłem tylko, że jakaś musiała umrzeć osobistość, bo z niczym innym to mi się nie kojarzyło. Gazet nie mieliśmy, żadnej informacji z zewnątrz – był to oddział izolacyjny. Ale po jakimś czasie słyszymy, że co raz cele się otwierają, że wyprowadzają kogoś, przyprowadzają, zamykają. Wreszcie kolej na naszą celę i mnie z celi zabierają piętro niżej do pokoju przesłuchań. Siedzi tam pol.-wych., naczelnik, jeszcze jakiś trzeci facet. Zameldowałem się. Rozmowa. Naczelnik, przypuszczam, że kiedyś musiał być w Warszawie na Mokotowskiej, bo mnie zapytał: „No, wyście Klempisz byli w AK?”. – „Tak, byłem w AK”. – „Powiedzcie mi, co ci akowcy tak się pchają na tę Politechnikę? Wiecie, na Rakowieckiej”. A na Rakowieckiej jest przecież więzienie. No, myślę – ty draniu! Udałem zdziwionego, [przecież na ulicy Rakowieckiej nie politechnika], ale się we mnie zagotowało. „To powiedzcie, o czym teraz rozmawiacie w celi? Słyszeliście syreny?” Mówię: „Słyszałem”. – „No i co?” „Nie wiem, specjalnie nie [zwróciliśmy na to uwagi], ale przypuszczam, że umarła jakaś osobistość „. – „A kto?” – „Tego nie mogę wiedzieć, tylko przypuszczam. Przecież gazety nie [dochodzą do nas żadne] informacje”. – „A o czym koledzy mówią?” Myślę sobie – głupia rozmowa trzeba ją skończyć. „Moi koledzy w celi są przeważnie rolnikami, a teraz jest wiosna, to mówią jakie nawozy się wywozi na pola”. A na to naczelnik: „ Oddziałowy! Wziąć go!”. Znów – dwa tygodnie postu, dwa tygodnie twardego łoża.

  • Nie wiedział pan wtedy, że Stalin…


Że Stalin – nie. To był marzec. Poszedłem do celi [na dół z miską, łyżka i kocem], cela nieogrzewana, zresztą słabo grzali, ale jak nas było czterech czy pięciu, sienniki były cienkie, myśmy siennik zakładali na siennik, tak że człowiek nie spał na betonie, a na sieczce i jeden drugiego grzał. Na dole były dwa karce: jeden – betonowe łoże, a [drugi] – drewniane. Miałem szczęście, że ile razy trafiałem do karca, to na drewniane łoże. Zimno było, dreliszek taki cienki, ale co drugi dzień [dostawałem jedzenie, zwykle rano] ciepłą herbatę (czy to była kawa), [nim wypiłem], to sobie ogrzewałem kolana. I dużo chodziłem. Którejś nocy pod kocykiem drżę i słyszę w sąsiednim karcu brzęk szyby. Domyślam się, że jeżeli zbił w oknie szybę, to przecież nie po to, żeby się ogolić, ale przecież nie będę podnosił [alarmu]. Oddziałowy chodzi co jakiś czas od celi do celi i zapala światło, zagląda. Do mnie zajrzał, a ta cela następna była – zajrzał i od razu do kraty, rozległy się dzwonki, alarm, tupot wielu nóg. Nadsłuchiwałem, wreszcie zapadła cisza i jakoś do rana dotrwałem. Rano nie dostawałem jedzenia – bo to akurat był dzień postu – i w pewnej chwili drzwi się otwierają: „Wyskakuj!”. Wyszedłem i [skierowano mnie i tam zamknięto] do karca z betonowym łożem. Patrzę – wyjęte okno, ślady krwi [na rozmazanej posadzce i krew na ścianach]. Myślę: „Po co mnie tu umieścili?”. Tam zostawiłem miskę, łyżkę, koc, tu mnie wprowadzili do zimnej celi. Trochę potrwało, znów się drzwi otwierają: „Wyskakuj”. I wracam do mojej celi. Oniemiałem. Jaka troska o moje zdrowie i życie – wymontowali mi całe okno! Przedtem było już zimno, a teraz temperatura w nocy spadała jeszcze poniżej zera! Padał śnieg przez okno na moją ostrzyżoną głowę! Zapamiętałem – jeden był klawisz, myśmy na niego mówili „Jóźko”, bo zaciągał, pewnie był ze Lwowa albo z Wilna, to jak miał dyżur, a ja miałem post, to udawał Greka, że nie widzi kartki na drzwiach i mi dawał śniadanie, obiad, kolację. Jeden taki był facet. Wszędzie się znajdują ludzie. Jakoś dotrwałem, dwa tygodnie przesiedziałem w tej lodówce. Po wyjęciu okna było strasznie zimno, [ale] nawet kataru nie miałem. Wróciłem pod swoją celę [prawie jak do rodzinnego domu], człowiek dobrze czuje się wśród swoich, w celi, kiedy można sobie porozmawiać, kiedy położy się człowiek i do drugiego się przytuli, [łatwiej znosi więzienną niedolę].

  • Kiedy pan wyszedł z więzienia?


Z kopalni „Andaluzja” 4 lutego 1955 roku. Nabijałem się [z kolegów] – mam usposobienie na ogół wesołe [i wrodzony optymizm – jak po paru latach pobytu w więzieniach niespodziewanie zwalniali współwięźniów, to było dla nich wielkim przeżyciem]. Tracili apetyt, spać nie mogli. A nie spodziewałem się, że dla mnie może przyjść zwolnienie. Mówię: „Jak dla mnie przyjdzie zwolnienie – nawet okiem nie mrugnę”. Któregoś [dnia] wracam z drugiej zmiany i [po powrocie z kopalni] było późno w nocy i [oddawaliśmy lampy karbidowe], oddaję swoją karbidkę, [a przyjmujący kolega Włodek] mi mówi (byliśmy węglem upaćkani, poznał mnie): „Wiesiek! Dla ciebie przyszło zwolnienie!”. A we mnie jakby piorun strzelił! Zaniemówiłem. Ale potem: „Dobra, dobra, namyślę się jeszcze czy stąd warto wychodzić”. Ale czułem, że zadygotały pode mną nogi. A tu już mnie chłopaki obserwują. Poszedłem do łaźni, bo musieliśmy się przecież kąpać po każdej szychcie. Później obserwują mnie jak jem kolację, a ja nie mogę nic przełknąć! Ale udaję, że jem. Poszliśmy do baraku, położyłem się na łóżku – nie mogę zasnąć. Przewracam się na wszystkie strony. Rano rzeczywiście przyszedł służbowy – jeden z więźniów, poszedłem po mój worek, w worku wszystko zniszczone, moje ciuchy. Miałem angielską bluzę, ale wycierałem się [po aresztach ponad rok], więc na łokciach dziury, spodnie też w tragicznym stanie. Koszulę mogłem sobie kupić, więc miałem flanelową koszulę, którą po szychcie zakładałem na siebie. Nawet walizeczkę sobie kupiłem, swoje rzeczy w niej trzymałem. [Za pracę w kopalni otrzymywaliśmy wynagrodzenie, za które w obozowej kantynie można było niektóre artykuły kupić]. Pantofle – jeszcze sznurowadła sobie zrobiłem w areszcie, uplotłem z jakiegoś sznurka w celi, ale to wyglądało jak półtora nieszczęścia, bo to wilgoć w magazynie, wszystko było zapleśniałe. Trochę mi to wyczyścili, odprasowali, wypłacili pieniądze, za darmo dostałem bilet przejazdowy. Pożegnanie z naczelnikiem więzienia, zakończone mową i podaniem ręki. Opuszczam bramę obozową, przechodzę obok budynków kopalnianych. Wiedziałem, gdzie jest przystanek do Katowic, jeszcze wówczas Stalinogrodu. Był wiadukt, na wiadukcie przystanek. Z wiaduktu spojrzałem na szyb kopalni „Andaluzja”. [Widzę palące się światła] na szybie, znaczyło to, że wykonany został plan. Tak sobie kojarzę z moim wyjściem i nie czułem ani radości, [ani przygnębienia], byłem bez specjalnego czucia, ani się nie radowałem, ani nie widziałem powodu [do smutku], że pewien etap w życiu został zakończony. Przyszłość też się nie [przedstawiała różowo]. Nie wiedziałem, co [mnie czeka na wolności]. W takim nastroju wsiadłem do autobusu i [zajechałem na dworzec kolejowy, ciągle jeszcze w Stalinogrodzie. Wtedy przyszło mi na myśl wspomnienie z kwietnia 1945 roku – wyzwolenia z obozu jenieckiego w Niemczech. Wyzwoliły nas wojska amerykańskie. Była wielka radość i euforia. Było to WYZWOLENIE! A teraz…?]

Warszawa, 19 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek
Warszawa, 16 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz



* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach wprowadzone na prośbę rozmówcy, nie występują w nagraniu lub w znacznym stopniu odbiegają stylistycznie od nagranej wypowiedzi.  

Wiesław Klempisz Pseudonim: „Brzeziński” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żniwiarz” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter