Krystyna Sempka „Giewont”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Sempka, z domu Piechówna. Jestem uczestniczką Powstania Warszawskiego, formacji Szarych Szeregów.

  • Jaką funkcję pełniła pani w czasie Powstania?

[Robiłam] wszystko [tam gdzie] można było pomagać, bo miałam wtedy czternaście lat jak wstąpiłam do Szarych Szeregów. Zachęcili mnie i moją koleżankę, z którą bardzo się wtedy przyjaźniłam, czy nie zechciałybyśmy włączyć się do pomocy chłopcom, którzy wychodzili na różne akcje.

  • Akcje jakiego rodzaju? Mały sabotaż?

Mały sabotaż. Pamiętam w 1943 roku, kiedy Związek Radziecki rozpoczął wojnę z Niemcami, a dużo Niemców mieszkało w Warszawie, zwłaszcza w okolicy ładnych budynków, gdzie stały wille. Ale w tym przypadku brałam udział [w akcji] na placu Trzech Krzyży, budynek jeszcze stoi przy Mokotowskiej. Niemcy przygotowywali ogromne strzałki, miały wskazywać gdzie mają uciekać w razie nalotu radzieckich samolotów.

  • Jak wyglądały te strzałki, z czego były zrobione?

Były bardzo duże i były tam napisy gdzie są schrony, gdzie mają się udać, żeby nie zginąć, a myśmy w tym przeszkadzali. Chłopcom przyszło do głowy, żeby zanim oni napisy umieszczą, napisać Zum Abort, co znaczyło chyba dokładnie „Do ustępu”. Zum Abort to były krótkie słowa, w związku z czym litery były bardzo duże, bo na strzałkach białą farbą malowali mury i to było jeszcze obramowane czarną farbą, żeby się rzucało w oczy. Ale to zrobili Niemcy, więc chłopcy wykorzystali to, żeby ośmieszyć i przeszkodzić im trochę. Już trzeba było uważać.

  • Jaka była w tym pani rola? Co pani robiła? Zabezpieczała pani?

Tak. Miałyśmy sobie sygnały przekazywać, że idzie żandarmeria, bo oni chodzili po ulicach przeważnie po trzech, czterech, albo gestapowcy, którzy... nie wiem, ale rozpoznawaliśmy ich po sposobie marszu, po kapelusikach. Jak się to zobaczyło, można było czasami się pomylić. To albo się lusterko wyjęło, albo stało się na przystanku i ruch ręką, czy chusteczkę na głowę, czy taki kolor, czy... żeby to nie rzucało się w oczy. Dawało im się w ten sposób [sygnał], jedna drugiej przekazywała sygnały i wtedy chłopcy uciekali. Przygotowane było jeszcze przez nas w ten sposób, że tam gdzie oni już przygotowywali się do napisu Zum Abort, robiłyśmy rozeznanie gdzie będzie łatwiej im uciekać, jeżeli zajdzie potrzeba. Bo zdarzyło się, że złapali kolegę, nazywał się Jurek Bratkowski i wywieźli go do obozu. To po wszystkich przesłuchaniach...

  • Nie przeżył?

Trzeba było solidnie opracować teren, żeby oni mogli uciec. Nie można było wpaść do bramy, gdzie nie było wyjścia, bo oni potrafili po mieszkaniach szukać.

  • Wcześniej się przygotowywaliście do tego, prawda?

Tak, tak. To było nasze zadanie. Poza tym przechodziłyśmy kurs sanitarny.

  • Czysto teoretycznie czy praktycznie też?

I praktycznie i teoretycznie, dlatego żeby umieć zabandażować.

  • Ale z samą osobą chorą czy ranną nie mieliście do czynienia?

W czasie okupacji nie. Dopiero w czasie Powstania jak rannych było bardzo, bardzo dużo. Bo przyjmowaliśmy też ludność cywilną. Nie można było odmówić.

  • Bezwzględnie. Ale do godziny „W” zaraz przejdziemy, a jeszcze zechce pani może opowiedzieć o konspiracji. Od kiedy pani była w konspiracji?

Od końca października 1942 roku. Przyrzeczenie składałyśmy przed Danutą Kaczyńską, która była drużynową. Myśmy jej nie znały, nie było kontaktu bezpośredniego, ale w tym dniu ona przyszła z kolegą, który był z męskiej drużyny – też drużynowy. Zapamiętałam tylko jego imię, Tomek. Było nas tam kilkanaście. W Alejach Jerozolimskich przy Starynkiewicza jest budynek, który do tej pory ocalał i ma trzy oficyny. Wejście to była żelazna brama. Obserwuję to, to był ciemny, szary budynek. Na drugim piętrze po lewej stronie któryś z kolegów miał rodzinę, a że były bardzo duże mieszkania zapaliłyśmy sobie świeczkę, żeby było, że to jest nasze ognisko. Cichutko zaśpiewałyśmy hymn harcerski i „O Panie Boże, Ojcze nasz”. Jedna sobie oczy wycierała i tam było to przyrzeczenie, tak to się nazywało. Uroczystość bardzo duża, ale cichutko. Później jak wychodziłyśmy i jak przechodziłyśmy, to pojedynczo, najwyżej po dwie. Było kilku chłopców... Na szczęście udało nam się, wspominam do tej pory. Jeszcze koleżanki przygotowały przedstawienie nawiązując do Orląt Lwowskich, nawet jedna dziewczynka śpiewała. Pamiętam słowa, ale niecałe... „O mamo otrzyj oczy, z uśmiechem do mnie mów Ta krew, co z piersi broczy Ta krew to za nasz Lwów Ja biłem się tak samo jak starsi, mamo chwal Tylko mi Ciebie mamo, Tylko mi Polski żal”

  • Wiedziała pani, mimo że była pani właściwie dzieckiem, że to się ma przydać wszystko innemu celowi?

Tak, oczywiście.

  • Nie było dla pani zaskoczeniem, że nadszedł taki dzień? Jak wyglądała godzina „W”?

Dostałam przez koleżankę polecenie, żebym o godzinie czternastej była na ulicy Chmielnej za Żelazną. Nie pamiętam numeru domu, ale tam miałam przekazać informację, która była zaszyfrowana i doręczyć i też dostałam... Z mojej strony było hasło, a odzew z tamtej. Ale miałam przeszkodę, ponieważ zrobił mi się pod prawą ręką, pod pachą olbrzymi czyrak, wrzód. Trzeba było to przeciąć. Mama ze mną poszła na Koszykową.

  • To był właśnie 1 sierpnia?

1 sierpnia. Jak o jedenastej zawyły syreny, to leżałam na stole. Bardzo ostro podszedł do mnie chyba felczer, bo nie mogłam ruszyć ręką, a on mi od razu wyprostował i później trzeba było zrobić opatrunek. Opatrunek zrobił mi z papieru toaletowego szarego. Owinął mnie i jak wyszłam z gabinetu, to mama nie chciała mnie puścić. Mówię „Mamusiu, muszę tam pójść.” Mama wróciła do domu, mieszkaliśmy na Kruczej, a ja [poszłam] na Chmielną. Wykonałam polecenie i chciałam już wracać do domu, bo byłam w bardzo cienkiej sukieneczce, a na bosych nogach miałam trepki ze sznurka. Zastępowa przygotowywała nas, żeby mieć w pogotowiu chlebak. Jak nie, to żeby sobie uszyć i żeby mieć opatrunki i żeby się ubrać w spódnicę, w sweter (kurtek wtedy nie było, nie były modne), z bielizny przynajmniej na tydzień. Takie było przygotowanie. Miałam to, ale byłam... Zegarka nie miałam, bo dzieci nie miały zegarków. Doszłam do wiaduktu na Żelaznej. Po tamtej stronie przejeżdżał samochód z Niemcami. Mieli postawiony karabin maszynowy i od czasu do czasu zaterkotał, ale... nie wiem, była godzina może trzecia, bo w przychodni zmarnowałam sporo czasu. Jak słyszałam terkotanie, to uciekałam. Biegłam przez Aleje Jerozolimskie, żeby tam się schować. Z wielkim trudem przeszłam na Nowogrodzką, bo Niemcy byli pojedynczo, grupami i kogo widzieli, to strzelali. Dobrnęłam do ulicy Kruczej róg Nowogrodzkiej. Po stronie od Alej Jerozolimskich na Kruczej był dancing, było napisane, ale tam była grupa Niemców. Przypuszczam, że oni byli przygotowani, bo dwóch stało przed drzwiami i jak ktoś się poruszył, to... Chciałam przebiec jednak przez Nowogrodzką, bo chciałam się dostać do domu, to mi starsi ludzie nie pozwolili. Po prostu mnie trzymali, bo powiedzieli „Zginiesz!” Jak się zrobiło ciemno, to szkopy się schowali. Nie wiem, czy odmaszerowali, czy coś. Już po ciemku dobrnęłam do Kruczej, a mieszkałam między Hożą, a Wilczą. Mama była zapłakana, że coś się stało, bo o tej porze powinnam być w domu. Miałam już szesnaście lat i uważałam, że jestem dorosła. Na drugi dzień ubrałam się tak jak nam kazali, a mieliśmy zbiórkę wyznaczoną na ulicy Pięknej za Poznańską. Tam rodzice mojej koleżanki mieli sklep – mydlarnię. My się tam spotykałyśmy na zapleczu. Dotarłam tam. Wyszłam z domu, ale mama...

  • To już był 2 sierpnia?

Tak, to już był drugi. Mówię „Muszę mamusiu, mam taki obowiązek!” Zjawiłam się tam. Tam była tylko Teresa, której rodzice mieli sklep i mówi „Nikt się nie zgłosił o piątej. Nikt.” A miała być tam grupa. Mówię „To co teraz zrobimy? Gdzie mamy pójść?” Ona mówi „Nie ma wyjścia. Trzeba się włączyć możliwie najbliżej swojego domu.” Tak zrobiłam, ale miałam kłopot jak chciałam przejść przez ulicę Marszałkowską, bo tam były bardzo niskie barykady, sięgały do kolan i trzeba było się przeczołgać. Chłopiec, którego nie znałam, też chciał przelecieć przez Marszałkowską. Powiedział „Postój tutaj. Jak mnie się uda, to polecisz za mną.” Tam była chyba piwiarnia i przy wystawie zrobili przez noc z pierwszego na drugi schodki. Bałam się zostać sama, bo nie było ludzi na ulicy, bo był ostrzał. Wobec tego biegłam tuż za nim. Jego trafiła kula, przeskoczyłam przez niego, nie zatrzymałam się. Nie wiem, strach mnie ogarnął straszliwy i po schodkach wciągnęli mnie [przez] stołki, taborety do wewnątrz, do piwiarni. Pod ścianami doleciałam do Kruczej. Sąsiedzi przebijali już przejście, bo nasz dom rozdzielał mur, ale nie za bardzo wysoki. Przebijali tam jeszcze dziury, nie za bardzo było czym – kilofów nie było, to czym było można. Połączyli niejako moje podwórko z podwórkiem, gdzie była szkoła powszechna, gdzie był przygotowywany szpital. To zgłosiłam się tam i jeszcze dwie moje koleżanki. Powiedzieli mi, że mamy zadanie, żeby zbierać po ludziach, mieszkańcach bieliznę pościelową. Jak ktoś ma łóżko polowe, to żeby prosić...

  • Dla szpitala?

Dla szpitala. Opatrunki... Mieszkańcy byli bardzo ofiarni, bo mówiło się, że najdłużej tydzień będzie trwała bitwa, potem już będziemy wyzwoleni, będziemy mogli robić to... Ale bardzo dużo było rannych od razu, chłopcy nie byli przygotowani do tego. Nie wiem czy są tacy... zresztą broni nie było. Była radość wśród mieszkańców, że zemścimy się za to wszystko co Niemcy wyprawiali. Wtrącę jeszcze zdarzenie. Przy hotelu „Forum” Niemcy rozstrzelali stu mężczyzn. Oczyścili [teren] – to było w dzień, a my szłyśmy chyba do szkoły, chodziłam do szkoły na plac Trzech Krzyży.

  • Czyli to wcześniejsza sprawa?

Tak, tak. To wcześniejsza. Postawili karabiny i wyrzucali ich z samochodu. Mieli oczy zasłonięte. Nikt się nie mógł przemknąć przez Aleje. Jak rozstrzelali, krew płynęła straszliwie. Ludzie zanurzali ręce i całowali. To był straszny widok dla dziewczyny... Tego nie widziałam. Wiedziałam, że w ten sposób postępują, ale nie byłam świadkiem naocznym. Jak już odjechali, powrzucali to jak drewno... i odjechali. Przeżycie było okropne. Poszłyśmy do szkoły w trzęsionce dosłownie i to opowiadałyśmy. Wrócę teraz do tego, że mieszkańcy byli rozradowani w tym czasie, w pierwszych dniach. Jednocześnie i o żywność prosiłyśmy, bo w Śródmieściu nie było magazynów, żeby można było cokolwiek zdobyć. Żywności było bardzo mało, bo to było pięć lat okupacji, ludzie w biedzie żyli. Może niektórym się jakoś powodziło. Później jak już rannych było bardzo dużo, to prosili o wodę, a wody nie było. Już wody nie było.

  • Szpital był na Hożej?

Na Hożej 13. Tam była szkoła chyba w drugim podwórku, albo nawet w trzecim.

  • Ponieważ nie udała się koncentracja pierwszego, w końcu pani dostała się, przyłączyła do jakiego zgrupowania? Do kogo?

Nie wiedziałam nawet, że jestem w 23. WDH.

  • Ano tak, bo tego się nie mówiło.

Tego nie wiedziałam, a po prostu byłam w Szpitalu Polowym. To się nazywał Szpital Polowy AK.

  • Ale akcji zbrojnych z bronią nie było?

Nie, nie. To już była zdobycz dla drugiego, który nie miał broni. Bo przecież nie wiem, czy co piąty miał? Powiedział któryś z dowódców, że broń trzeba sobie zdobyć na przeciwniku. Butelki z benzyną się nie przydawały, dlatego że... zresztą benzyna też nie była taka, że się pójdzie i naleje do naczynia. Zresztą na szczęście Niemcy nie zdołali przejechać przez ulicę Kruczą, ale bombardowali z góry i miotaczami min, które nazywały się w Śródmieściu „krowy”, a na Starówce „szafy”, bo było sześć mocnych zgrzytów, a później od razu wybuchy. Ale budynki się przewracały, a to ścinało dosłownie. Dom, w którym mieszkałam był pięciopiętrowy, to przestał istnieć do drugiego piętra.

  • Jak to wyglądało na co dzień? Miała pani swoje zajęcia w szpitalu, opiekowała się pani rannymi?

Tak.

  • Mieszkała pani w swoim mieszkaniu na Kruczej?

Tak, na Kruczej. Miałam kontakt, bo po ataku „krowy” [chciałam] zobaczyć, czy moi rodzice żyją. Zresztą mój tata był krawcem i szył mundury dla oficerów Powstania Warszawskiego. Chodził codziennie – chodził – czołgał się nie wiem jak, przechodził na ulicę Piękną, bo tam mieli zgromadzone materiały na mundury, a przede wszystkim w pierwszych dniach mój tata zgłosił się do ustawiania barykady na ulicy Bolesława Prusa (ona teraz nazywa się chyba Konopnickiej, ale to była Bolesława Prusa), żeby ustawiać barykadę. Bo w YMCA siedzieli Niemcy i [strzelali] z okien. To była bardzo niebezpieczna akcja. [...] Później chodził kilka dni i prosili o krawców. Przywódcy chcieli mieć mundury, a my to już nie było mowy. Miałam sweter podobny do tego i jak dostałam kartkę, to złożyłam na pół i włożyłam do kieszeni. Gdybym miała świadomość, że mam to ze sobą, to bym to podarła i wyrzuciła. Bo jak nas wypędzali z Warszawy, to mogłabym mieć dużo przykrości. [...] Było bardzo dużo ludzi, którzy przypadkiem znaleźli się w miejscu, gdzie ich Powstanie zastało. Wchodzili do naszego podwórka, bardzo dużo było ludzi. W małych piwnicach to był węgiel, kartofli nie było, bo jeszcze nikt sobie nie szykował na zimę. Ale tak ludzie trzymali, że nie bardzo było nawet gdzie przykucnąć. Każdy myślał, że to się może do dołu nie zawali, a przecież jak „krowa” uderzyła, to ciemno się zrobiło, pył, sadze. To chociaż, żeby zamoczyć gałganek, cokolwiek i zakryć usta, bo było sucho i brudno i paskudnie. Była kobieta letnio ubrana z pięcio, czteroletnią dziewczynką, która cały czas wołała „Mamusiu, ziupki i chleba.” To mi dzwoni w uszach. Jak się obudziła, troszkę przysnęła to „ziupki” chciała, a matka nie miała. Było to okropne. 9 i 10 września Niemcy pozwolili mieszkańcom, którzy chcą opuścić Warszawę, wyjść z Warszawy. No i ta kobieta z dzieckiem wyszła. To już później było, ale jeszcze modliła się, biedactwo i mówiła „Módl się za nami grzesznymi.” To łzy same płyną.

  • Cierpienia dziecka są podwójne.

Z początku w Śródmieściu gdzie byłam, była jedna studnia gdzieś sprzed wielu lat na ulicy Wilczej przy Mokotowskiej, na podwórku. Kolejki były przeokropne. Jak „krowa” dała sygnał, że leci, to wszystko się rozpierzchło. A później ludzie się kłócili „Nie! Ja tu stałem.” My miałyśmy przepustkę ze szpitala, to z początku pozwalali nam ludzie wziąć wodę dla rannych, a później już nie. Już pod koniec września strach było tam się pokazać.

  • To znaczy, że nastawienie ludności cywilnej zmieniło się potem?

Bardzo.

  • Zmieniła się sytuacja.

„Zachciało się wam postrzelać” – w ten sposób zwłaszcza starsze kobiety zmaltretowane... Tragiczne było to, że nie było wody, nie można było się umyć. Przez dwa miesiące, pierwsze dni to jeszcze, a później jak już moje mieszkanie przestało istnieć...

  • Kiedy przestało istnieć?

W końcu sierpnia. Bielizny się też nie zmieniało i pojawiły się wszy. Coś przeokropnego, a żeby to było jeszcze bardziej tragiczne, to wszyscy mieli świerzb. Leków nie było, żeby to zlikwidować. Przepraszam, że to mówię, bo to okropne.

  • Okropne, ale to były fakty.

Tak, ale ludzie drapali się tak, że do krwi. Bo to jest coś niesamowitego. Poza tym jeszcze jeśli chodzi o mnie, to po operacji, bo to było bardzo bolesne, przechodziły mi wrzody na różne części ciała. Miałam w uchu zapalenie ucha i jeszcze wrzód. Były dwie zakonnice z Zakonu z ulicy Wilczej 9 albo 7, bardzo troskliwe. A komendant... nie pamiętam [… ] Wysłał mnie na ulicę Aleje Ujazdowskie, chyba 18. Tam jest szpital, żebym od komendanta wyprosiła trochę leków, bo miałam bardzo wysoką temperaturę. Powiedział „Przynieś to.” Poszłam tam, ale dostałam jeden zastrzyk i z tym przyszłam, bo on powiedział „Widzisz, też nie mam.” Komórek nie było, żeby się porozumieć. Nawet jakby były, to nie było prądu. [...]

  • Wtedy już mieszkania nie było, czyli już była pani na stałe w szpitalu?

Nie, ponieważ wymagałam opieki, bo gorączka dochodziła do czterdziestu stopni, ale nie było się gdzie położyć. Poza tym miałam siostrę starszą, która miała wtedy osiemnaście lat, była chora na gruźlicę. Była w sanatorium, w szpitalu w Otwocku. Wróciła do Warszawy, bo jak się zbliżał front powiedziała, że chce być razem z rodziną. Trzeba było jej zrobić odmę, bo taki był czas. Przebiegałam z nią pod murami, a tu kogoś „ziu!”. Człowiek słyszał odgłos kul, bo Niemcy strzelali, z czego tylko mogli, jak do kaczek. Była tam lekarka, która mieszkała na Wilczej. Ale trzeba było jeszcze przejść przez Wilczą. Ona powiedziała, że jej zrobi odmę. Siostra usiadła na krzesełku, lekarka przebiła jej żebra, żeby wprowadzić igłę i właśnie wtedy uderzyła „krowa”. Lekarka znalazła się pod piecem, rzuciło ją, a siostra moja siedziała jakoś, utrzymała się – nie wiem, może był mniejszy pęd – z igłą wbitą i tam się dostało wszystko, kurz, sadza z pieca. Od razu było ciemno, nie wiadomo gdzie się ruszyć. Dopiero jak to opadło, to można było... Lekarka, wyglądało mi na to, że ona zemdlała. Czuła odpowiedzialność za to co się dzieje i że moja siostra jest z odmą. Nikt nie wierzył, że przetrwamy, że zwyciężymy. W związku z czym chłopcy prawie że się bali przechodzić przejściami, bo budynki to była ścisła zabudowa. Budynki łączone były przez piwnice. Wykuwało się dziury. Bali się przechodzić.

  • To cywile się bali?

Tak. Bo ludzie już nie wytrzymywali. Głód był okropny. Wszystkie psy i koty były zjedzone. Już pod koniec zgłosiłam się, bo jak miałam gorączkę, to nie mogłam się zgłosić, bo nie nadawałam się do niczego.

  • Czy pani ze swojej choroby jakoś się wykaraskała?

Tak, bez leków, bez niczego. Tylko tyle, że cierpiałam. Ale zgłosiłam się jak już była... kapitulacja. Jak już była kapitulacja, to jakoś doszłam do szpitala i zgłosiłam się do komendanta. On mówi „Słuchaj, nie wiadomo co będzie... Mogą zabijać rannych. Jesteś chora, wyjdź z rodziną.”

  • Czyli z cywilną ludnością?

Tak, a zostały jeszcze zakonnice. Ale nie wiem, Niemcy bardzo nie lubili i uważali za największych wrogów tych, którzy chodzili tak ubrani. Na Powiślu księdza Stanka powiesili na gałęzi. On błogosławił wychodzących, a oni się wściekli. Ubrałam się w krótkie paltko, związałam sobie włosy w tak zwane kucyki, bo miałam długie włosy, ale później obcięłam... Wypędzili nas do Pruszkowa do obozu. Dotarliśmy tam i już było bardzo ciemno, a świateł nigdzie nie było. Przecież okna musiały być zasłonięte w mieszkaniach.

  • Jaką trasą szliście?

Na Dworzec Zachodni. Podwieźli nas tam chyba towarowymi wagonami. Ale jak wysiedliśmy to było ciemno, a ponieważ to była parowozownia, ludzie się potykali o szyny i przewracali się. Przypomniało mi się jeszcze jak pędzili nas ulicą Śniadeckich koło Politechniki, a po lewej stronie były działki warzywne. Niektórzy ludzie podbiegali cebulę wyrwać, czy cokolwiek. Też się odważyłam. Zobaczyłam gdzieś pomidora, chciałam zerwać dla mojej chorej siostry. Miałam zimowe buty sznurowane i but mi wpadł, zazgrzytał. Patrzę, a tu czarne ciało – człowiek – skoczyłam mu na piersi, bo biegłam i patrzyłam tylko, żeby mi pomidor nie znikł z oczu. Przeżycie następne...

  • Straszne.

Chyba jeszcze parę cebul [chwyciłam] po drodze jak biegłam... Nie strzelali już wtedy, tylko odbierali to, co ludzie brali w koce, w grube prześcieradła, toboły i nieśli. Ale rzucali to, bo nie mieli siły iść. Majątek, który chcieli zabrać to zostawiali. W Pruszkowie na szynach – beton i szyny, ale ludzie jak ktoś mógł, zwinął się i przysnął chociaż, bo snu owało, jedzenia, wody. Jak nas dopędzili, szliśmy Wawelską do Dworca Zachodniego. Powiedzieli jeszcze, żeby chorych i rannych zostawiać przy budynku, gdzie był (ale to chyba Politechnika zajęła) Szpital Psychiatryczny na ulicy Noakowskiego. Ale to wtedy nazywało się chyba 6 Sierpnia. Ktoś powiedział, żeby moją siostrę też zostawić. Ona nie miała siły iść. Ale mama powiedziała „Nie. Będziemy razem.” Okazało się, że nikt z tamtych ludzi się nie pojawił. Nie wiemy co się z nimi stało. Rano próbowaliśmy jeszcze przenocować w parowozowni, bo przywozili transporty i wypędzali. Ale nam się udało jeszcze przez jedną noc przesiedzieć. Że może się coś odwróci, może... tak nieco naiwnie.Przychodziła do nas, chodziła między ludźmi pielęgniarka Polka i mówiła co przy segregacji powiedzieć Niemcom. Niemiec był paskudny. Zrobili dwa przejścia i pojedynczo puszczali poszczególne osoby.

  • Co ona doradziła pani, żeby powiedzieć?

Pielęgniarka powiedziała „Powiedz, że masz dreizehn”, to tak powiedziałam. On mnie popchnął do grupy, gdzie były staruszki i dzieci, młodsze ode mnie koleżanki. Do tych, co jeszcze mogą pracować. Ocalił mnie mój wzrost.

  • A mama i siostra?

[Mama] prowadziła siostrę. Miała [sztuczne] zęby... chociaż była jeszcze młoda, to je schowała. Siostra trzymała się za łokieć mamy. Oni się bali bardzo wszystkich chorób. Miała karteczkę, że jest chora na gruźlicę, to też [skierowali ją] do dzieci i starców. Mój tata... Nie powiedziałam jeszcze, że miałam siostrę młodszą o cztery i pół roku. Ona była bardzo malutka, to przeszła z ojcem. Tak się nam udało utrzymać w grupie razem. Podstawili bardzo długi pociąg. Nie wiem ile tam było wagonów, ale to były węglarki, bo już nie mieli chyba tych z dachem, bydlęcych. Tylko węglarki. Zapakowali tyle osób, ile się dało postawić i tak jak błagaliśmy Pana Boga o deszcz, to tutaj trzy dni nas wieźli węglarkami, cały czas lał deszcz. Staliśmy w wodzie. Nie było możliwości załatwienia potrzeb fizjologicznych. Żadnych, ani na moment nas nie [wypuszczali]... Nie wolno było. Moja mama przezorna wzięła mały garnuszek, dwie łyżki. Mały aluminiowy garnuszek to był ratunek dla wszystkich w wagonie. Opróżnialiśmy górą.

  • Dokąd dojechaliście?

Wywieźli nas za Kraków. Ludzie zaczęli już mówić, że wiozą nas do Oświęcimia. Ale Oświęcim był tak załadowany, że nie przyjmował transportów. Za Krakowem, nie pamiętam, jaka to była miejscowość, pootwierali drzwi. Ale musieli dostać jakąś wiadomość, bo tam już RGO się pojawiło. Mieli chleb, mieli w kotle zupę i furmankami podjeżdżali mieszkańcy najbliższych wsi i sobie po jednej osobie brali do siebie.

  • Czyli nie do obozu, tylko rozlokowali was ...

Tak, rozładowali. Ale jak krzyknęli Raus! to myśleliśmy, że jak wyskoczymy, to nas zastrzelą, że to już jest koniec. Ponieważ mój tata trafił na nie za bardzo sympatycznych [gospodarzy], uważali, że to jest darmozjad, chociaż to złota rączka. Wszystko potrafił zrobić i pomagał. Przypomniał sobie, że w Piotrkowie Trybunalskim miał klientkę, bardzo sympatyczną osobę i że pojedzie, poszuka i może ona nam coś pomoże. Ponieważ był krawcem, to uważał, że zarobi na chleb. Ale nie było to dane. Ona była właścicielką kamienicy, ale ponieważ my o jeden dzień może [spóźniliśmy się]... Ona miała dużo znajomych. Nie było miejsca na podłodze, a nas było pięcioro. Ale nam znalazła osobę...

  • W Piotrkowie?

W Piotrkowie Trybunalskim była pani, która miała sześcioro dzieci, jeden pokój i dużą kuchnię. W kuchni stało żelazne łóżeczko. Mama powiedziała, że moja siostra jest chora, żeby nie była z dziećmi. Ona tam, my spałyśmy na podłodze z młodszą siostrą, a mama z ojcem na wąskim łóżeczku, co tam stało. To był bardzo duży pokój tak, że pomieściliśmy się. Ale przykryć to można się było tylko paltkiem... Mój tata nie mógł wytrzymać, że się tak długo nie mył. Poleciał do łaźni, poślizgnął się tam, upadł i złamał prawą rękę. To już nie było życia. Chodzili jeszcze Niemcy po mieszkaniach w Piotrkowie i wyciągali młode osoby. Nadawałam się jeszcze do pracy. Miałam po przejeździe, po trzech dniach w wodzie całe nogi we wrzodach. Bolało to strasznie, ale tam to już [były] leki... Była cynkowa maść... Ale butów już nie miałam, bo rozlatywały się. To tata mówi „Będziesz chodziła w moich.” Zabrali mnie do fabryki do robienia skrzyneczek na miny. Musiałam dochodzić chyba trzy kilometry w jedną stronę, w drugą stronę. Mróz był potworny. Były żelazne słupki, szesnaście gwoździków. Jak której się zgiął, to musiała to naprawić, bo to sabotaż. Pilnował nas wermachtowiec, żeby może do kieszeni gwoździków nie wziąć. Przyszedł uśmiechnięty, za ogon niósł zdechłego szczura. Rozkręcił go i szczur padł przed nami, przede mną. Z dwóch stron miałyśmy ławki. To dziewczyny... Powiedziałam „Cicho, spokojnie. Zamknij oczy, nie wiem... patrz w dół.” Żeby nie dać mu satysfakcji. Tak, że... wesołek. Tak dotrwaliśmy znów w biedzie, ale jeszcze pomagało trochę RGO. Mama chodziła na cały dzień do obierania kartofli. Znalazła gdzieś, czy ktoś jej dał baniuszkę i dostawała zupę. RGO bardzo dużo zrobiło dobrego.

  • Ciągle byliście razem, trzymaliście się razem?

Tak.

  • Jak długo to trwało?

Musieliśmy być w Piotrkowie do końca sierpnia, bo siostrę po wyzwoleniu umieścili rodzice w szpitalu w Piotrkowie. Jak chcieliśmy wyjeżdżać i ją zabrać, to lekarz powiedział „Nie dowieziecie dziewczyny do Warszawy, jest w takim stanie. Ona musi się jeszcze tutaj podleczyć”. W końcu sierpnia wróciliśmy do Warszawy. Nie było nawet komórki, żeby... wszystko było pozajmowane. Ale znalazła się komórka, dwa małe pokoiki w zburzonej częściowo Ambasadzie Włoskiej na placu Dąbrowskiego. Nie było okien, tata mój ściągnął blachę, blachą zabił otwór okienny. W mieszkaniu było ciemno, to mama oliwną lampeczkę znalazła, wymyśliła.

  • Już ręka się ojcu zrosła?

Już tak. Już zaczął szyć. Przychodzili klienci, żeby tu łatę naszyć, żeby... A że nie miał maszyny, a miał przyjaciela na ulicy Słowackiego, to chodził pieszo do maszyny, składał, składał, co potrzebuje przeszyć na maszynie, bo w rękach by nie nadążył. Codziennie miał spacerek. Później przemieszkaliśmy w pokoikach. Na wiosnę, w marcu chyba przyszedł przedstawiciel Włoch, pewnie ambasador i powiedział, że chcą przystąpić do remontu. Tam się zaczepiło dwadzieścia trzy osoby. Jedno małżeństwo z dzieciątkiem w beciku. Będą nas wyrzucać, po prostu wyrzucać. Na początku kwietnia była mżawka, wiosenny deszczyk.

  • Rok 1946?

Tak. [Wyprowadzili] wszystkich na skwer, gdzie było mnóstwo grobów. Jeszcze nie było ekshumacji. Było dwóch Włochów, którzy z obozu chcieli się dostać do swojej ojczyzny. Byli bardzo weseli, deszczyk padał. Mieliśmy siennik papierowy, tkany z papieru. Mama kupiła słomę na targu i to było nasze łóżko. Siedzimy na skwerku. Deszcz pada, jacyś ludzie zabrali moją młodszą siostrę, [mówiąc] że znajdzie się u nich dla niej miejsce, żeby dziecko nie było na deszczu. My, dwadzieścia trzy rodziny trzy dni znów siedzieliśmy na skwerze. Doszło nawet do tego – bo to było i z milicją – że z łóżkiem moją siostrę znosili z drugiego piętra, a piętra były wysokie. Milicjant stał w bramie i pozwolił postawić łóżko z chorą w bramie, tak był dobry człowiek. Ale przewiew był, kołderki nie było. W pokoikach, w których mieszkaliśmy nie było dachu. Jak padał deszcz to parasolka by się przydała, a to się wszystko moczyło.

  • Straszne warunki.

Ale później jednak tata chodził... Mówi „Tu jest wypalony budynek na Tamce, ale ani drzwi, ani okna.” Nie można było ze zrujnowanego wziąć, bo nie pasowało. Mówię „Nie, jak nas wyrzucili, to niech nas gdzieś umieszczą.” Miałam już siedemnaście lat. Zdarzyło się, że [gdy] milicjant i dwie, trzy osoby znosiły moją siostrę, mama dostała ataku. Podawałam wodę. Mama nie chciała tego przyjąć, to rzuciłam mu w brzuch, a tutaj była klamra, szklanka się rozbiła i zalałam go wodą. Powiedział „Mogę panią aresztować.” Mówię „To się cieszę, bo będę miała dach nad głową i pożywienie.” Ale wreszcie na rogu Zielnej i Próżnej znaleźli bardzo duże mieszkanie, gdzie jedna osoba mieszkała. Prowadziła zakład stolarski i tam pracowali robotnicy. […] Rodzice mieszkali tam kilka lat.
Warszawa, 13 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Krystyna Sempka Pseudonim: „Giewont” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter