Wiesław Majkowski

Archiwum Historii Mówionej

To był 6 września 1944 roku. Przed tym już był wysiedlony chyba Kawęczyn. Wtedy Ząbki i Zielonka – 6 września.

  • Wszystkich ludzi wyprowadzano po kolei?

Szła prawdopodobnie kompania w tyralierze. Wchodzili do każdego domu – od torów kolejowych po Las Kawęczyński – i wszystkich z domów wyganiano.

  • Czyli nie było możliwości przygotowania się do wysiedlenia?

Przygotowanie to myśmy mieli, bo myśmy wiedzieli, że nas wysiedlą, tylko nie wiedzieliśmy kiedy.

  • To jednak były jakieś przecieki?

Przecieki zawsze były. Po to żeśmy działali, żeby coś wiedzieć. Weszło dwóch Niemców z automatami. Jeden pokazuje zegarek: Achtung, alles raus! Fünf Minuten weg.

  • Wszyscy zrozumieli oczywiście.

Wszyscy. Tobołki były. Matka nieboszczka pyta: „Czy można zabrać chleb?”. – Ja, ja. Brot. Wziąłem woreczek cukru, może półtora kilo, [Niemiec] wziął go, rozsypał po podłodze i wsadził w to chleb, oddał. Jeszcze powiedział, że jeśli się nie wyniesiemy w ciągu pięciu minut, to będą strzelać. Myśmy się wynieśli wcześniej, bo już wiadomo było.

  • Pan był z rodziną?

Wychodziłem z mieszkania z ojcem i z matką. Załadowano nas do samochodu, wywieziono na Pragę do Parku Praskiego, czyli do tego parku przed zoo. Już było sporo ludzi. Jeszcze dowożono cały czas. Bez wody, bez jedzenia, tylko warty naokoło. W nocy dla zabawy Niemcy ostrzelali nas z moździerzy, czyli cały park.

  • To byli przecież sami cywile.

Tak. Ci wysiedleni. Ojciec mój, ponieważ był artylerzystą z pierwszej wojny światowej, to mówi: „Chodźcie do leja, gdzie pocisk wybuchnie, ponieważ drugi raz w to miejsce nie trafi”. Myśmy w takim leju przesiedzieli do rana. Było trochę rannych, zabitych, ale nie chodziło się. Rano pozbierali nas wszystkich: Alles raus! i z powrotem na Zygmuntowską, potem Targową do Dworca Wschodniego. Załadowano nas do wagonów zamkniętych, do pociągu. Pojechaliśmy do Pruszkowa.
Po drodze, jadąc przez teren Dworca Gdańskiego, pociąg został ostrzelany przez żołnierzy – nie powiem, że niemieckich – to byli prawdopodobnie ci z armii generała Własowa, kałmuki. Było trochę rannych, zabitych w pociągu. Myśmy się pokładli wszyscy na podłodze. Dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie podziałka na baraki. Starszych, niedołężnych, małe dzieci szły do baraku eins czyli pierwszego. Młodzież tak jak ja – miałem rękę poparzoną, pomagałem sąsiadom gasić dom, była na temblaku owinięta ręcznikiem – to z miejsca pytają: Banditen? Mówię: Nein, ich krank. „Pożar, paliło się”. – Ausweis bitte. Mówię: Kennkarte bitte. Patrzy, że nie z Warszawy, Ząbki. Niemiec nie przeczyta Ząbki, tylko Capki. Wo ist Capki? Mówię: „Capki na głowie”. Mówię Ząbki, a on po swojemu Capki. I dostałem w gębę, że się sprzeciwiam. Nie za mocno, ale uderzył. Oddał kenkartę, barak vier, barak czwarty.
Była młodzież, dziewczęta, chłopcy. Przesiedzieliśmy do rana. Rano znów selekcja. Dochodziło się do baraku, gdzie siedzieli niemieccy oficerowie, lekarze. Rozdzielali znów, dziewczęta do innego baraku. Mówiło się barak, ale to był duży teren w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. To były olbrzymie tereny przy barakach. Trafiłem do baraku drugiego. Mój kolega też trafił. To był barak, z którego wywożono do Niemiec, ale nie do Oświęcimia, czego bardzo się bałem.

  • Skąd wiedzieliście, że z tego baraku jedzie się do Niemiec?

Wszyscy wiedzieli, bo przecież wywiad działał, to się jakoś dogadywali. Nawet od żołnierza niemieckiego można się było dowiedzieć, jeżeli miał ochotę rozmawiać. A byli tacy, że chętnie rozmawiali. Ponieważ miałem rękę poparzoną, zapytałem, czy mogę iść do lekarza. Dali mi pielęgniarkę, zaprowadzili do niemieckiego lekarza, odwinęli ręcznik, polali na zielono czymś. Zostałem obandażowany bandażem papierowym. Dostałem przepustkę do baraku drei. Byli lekko chorzy, którzy kwalifikują się po ozdrowieniu do wywozu do Niemiec. Mój kolega został w baraku zwei. Mówię: „Co tu będę robił? Rodzice są w baraku, ich na teren Polski wypuszczają, to ja też mogę trafić”. Gdzieś z kącika wydrapałem żyletkę, gumkę myszkę, ponieważ to była rzymska trójka, to dwie kreseczki wydrapałem, został barak eins.
Idę do pielęgniarki, że mam kartę od lekarza. Popatrzyła: „Acha, do jedynki. To chodź”. Prowadzi mnie. W międzyczasie prowadzą młodych chłopców, idzie mój kolega z sąsiedztwa. Mówię: „Zbyszek, przysłać ci kartkę? Pójdziesz ze mną na jedynkę”. – „Nie. Dam sobie radę”. Pojechał do Mauthausen. To był Pruszków. W Pruszkowie selekcja. Już miałem wejść do wagonu, kiedy jeden z Niemców mnie zatrzymał, jakiś oficer – co ja tu robię. Pokazuję. Nein. Cofnęli mnie. Jak jeden pociąg stał tu, drugi tu, czyli wsadzili mnie do pociągu, który szedł do Mauthausen. Jak się stąd wydostać? Bo jak minę granicę Polski, to już nie ucieknę. W barakach znalazłem łapkę do wyciągania gwoździ, miałem za paskiem. Jak pociąg ruszy, to wyłamię jakąś deskę i wyskoczę. Ale niech jedzie. W czasie jazdy dwie deseczki w podłodze wyłamałem, założyłem z powrotem. Wszyscy współtowarzysze podróży mówią: „Co ty robisz?”– „Szykuję sobie drzwi na dwór, bo jest duszno, wszystko zamknięte”.
Wiedziałem jedno, nie wolno wyjść na postoju, bo Niemcy za bardzo pilnują. Nie wolno wyskoczyć w biegu, bo się zabiję, nie wolno wyskoczyć na środku wagonu, bo wahadło jedno, co nie jest zaczepione, to też zabije, tylko przy samych kołach, przy szynach. Stanął w końcu pociąg na stacji, raz gdzieś się zatrzymał, ale mocno pilnowali. Potem stanęliśmy w mieście Końskie. Staliśmy dość długo. W końcu lokomotywa dała sygnał do odjazdu. Wyciągnąłem deski. Mówię: „Chłopcy, jeżeli ktoś z tego nie skorzysta, to proszę to założyć, żeby nie było awantury, bo was wystrzelają”. Wyskoczyłem i jeszcze jeden chłopak, jak tylko pociąg ruszył. Wiedziałem jedno, że na ostatnim wagonie, na „brankarcie” Niemiec stoi wysoko – nie ma „brankardu” nisko, tylko wysoko ponad dachem – i on będzie pilnował boków, ale nie widzi torów. Poleżałem tyle, ile pociąg poszedł w cholerę z tej stacji. Oprócz dokumentów, kurtka, to wszystko zostało w wagonie. Nie mogłem zabrać całego tobołka, bo jak. Pociąg poszedł, konwojenci odeszli już wcześniej, jak tylko ruszył, odeszli Niemcy.

  • Zdawał pan sobie sprawę z tego, jak wygląda sytuację? Czy są obserwatorzy, czy nie?

Kręciłem głową, ale tak, żeby być między szynami. Nie wstawałem jeszcze. Potem wstałem. To było trochę mocne popołudnie. Chciałem przejść przez tory. Ale patrzę, tu chodzą Bahnschutze to mnie złapią. Szedł kolejarz z młotkiem, co pukał po kołach. Mówi: „Co? Uciekło się?”. – „Troszkę”. – „To masz młotek, masz czapkę, a ja mam mundur”. Mam czapkę kolejarską, chodzę i pukam po szynach. Wyprowadził mnie z terenu dworca, patrząc w stronę Warszawy – na stronę prawą, czyli w kierunku Skarżyska. Jak byłem już poza zasięgiem wartowników, oddałem mu czapkę, młotek z kółkiem, co niepotrzebne. Poszedłem. Robi się ciemno, będzie godzina policyjna.

  • To był teren zabudowany?

To było miasto, tylko rzadka zabudowa. Ktoś mnie podał kierunek, że dobrze iść nie szosą, tylko boczną drogą, pięćset metrów będzie las – „Dasz sobie jakoś radę”. Poszedłem. Oprócz mnie wyskoczył jeszcze jeden, ale z nim się nigdy nie spotkałem. Poszedłem do lasu. Gdzie tu chodzić po ciemku? Terenu nie znam. Przesiedziałem pod krzakiem do rana, pić się chce, jeść się chce. Jak się rozwidniło, zgarniałem rosę z liści i piłem. Idę w tamtym kierunku, aby nie w stronę miasta. Patrzę, idzie człowiek z karabinem na ramieniu, cywil. Pytam: „Proszę pana, chciałbym się dostać gdzieś do jakiejś wioski, żeby coś zjeść”. Patrzy. „A skąd ty jesteś?”. Miałem wtedy szesnaście lat. Mówię: „Z Warszawy, powiedzmy”. – „Chodź”. Poszliśmy ze trzy, cztery kilometry, tego nie liczyłem. Zaprowadził mnie do obozu partyzanckiego.

  • W lesie?

W lesie. Duże lasy były przecież. Dziewięć – dziesięć kilometrów lasem, nie było wyjścia. „Dostaniesz trochę kawy, trochę chleba, ale szynki nie mamy”. Zgłosił, że znalazł uciekiniera z transportu. „Co z nim zrobić?”. Nie było akurat dowódcy oddziału, bo byli na akcji. „Niech posiedzi trochę, zobaczymy”. Posiedziałem do wieczora. Ogniska nie wolno palić, papierosów nie paliłem, mówię: „Papierosów nie palę, ogniska nie będę palił, bo nie mam zapałek”.
Towarzystwo wróciło z akcji dopiero rano na drugi dzień. Nakarmili mnie, rano narada: „Chcesz z nami zostać, czy chcesz sobie gdzieś iść?”. Powiedziałem, jak to wszystko było, że uciekłem z transportu, który szedł do Niemiec. Mówią: „Jeden transport to ludzi wypuścili na wolność. Przyszły furmanki pod RGO i rozwozili po wioskach”. Mówię: „Tak. Byłem przeznaczony [do tego transportu], ale mnie w ostatniej chwili przerzucili do pociągu, który szedł do Niemiec”. – „Mimo że jesteś ranny?”. – „Nie ranny, tylko poparzony, bo pomagałem dom gasić u sąsiada”. – „Chcesz z nami zostać? Pomożesz trochę na kuchni”. – „Mogę, dlaczego nie?”. Myślę sobie: „Jak bym zdobył broń, to przecież będę żołnierzem, a nie kucharzem”. Nadarzyła się okazja, wysłano mnie z posiłkiem dla wartownika na skraju lasu. Poszedłem, wziąłem kociołek, menażkę. Och, jak się złapał za jedzenie: „Cholera, dopiero teraz ciebie przysłali”. Mówię: „Jestem tu niedługo, nie mogli mnie przysłać wcześniej, bo mnie tu nie było”. – „Umiesz się obchodzić z bronią, to sobie usiądę w cieniu i zjem. Ty masz obserwować dojście do szosy i cały teren, który widzisz”.

  • Pan umiał obchodzić się z bronią?

Oczywiście. Przed wojną miałem wiatrówkę. Teraz to małokalibrówka, kiedyś to się flower nazywało. Jednostrzałowy, ale zabić z tego było można. To nie było problemu dostać na to pozwolenie, bo tylko ojciec podpisywał.

  • Był pan bardzo młody jeszcze.

Ojciec miał pistolet „siódemkę” i rewolwer nagan. Z bronią byłem obeznany. I tą małokalibrówką. A jeszcze u nas stali żołnierze to i Mausera trochę obejrzałem. Bardzo mi się podobał.

  • Pozwolił mu pan zjeść obiad?

Tak. Wziąłem jego karabin i stałem na czujce w krzakach. Potem oddałem mu karabin, zebrałem klamotki i poszedłem z powrotem do obozu. Potem, jak on przyszedł, bo go zmienili, to powiedział, że stałem za niego: „Z bronią się obchodzi jak stary partyzant”. I tak zostałem partyzantem.

  • Wie pan, jak to zgrupowanie się nazywało?

Nie pamiętam.

  • Pseudonim dowódcy?

Nie pamiętam. Nigdy nie przypuszczałem, że znajdę się w takiej sytuacji jak dzisiaj i nie starałem się pamiętać. Na przykład, jak do wojska poszedłem do szkoły oficerskiej w Dęblinie, na moją prośbę, bo chciałem być pilotem, to informacja wyniuchała, że musiałem być albo w AK, albo w Powstaniu i nie ma w życiorysie tego, gdzie byłem. Pisałem krótko, że byłem w okolicy Kielc, wywieziony i wypuszczony na wolność razem ze starymi, z małymi dziećmi.

  • Jak wyglądał dalszy przebieg wydarzeń?

Na prośbę poszedłem bez broni do miasta Końskie, do RGO. Chciałem się dowiedzieć o rodzicach. Właściwie już się dowiedziałem, tylko wzorem konspiracyjnym nic nie pisałem. Wracałem z powrotem, żeby przejść do lasu. Wiedziałem, gdzie rodzice są, na jakiej wsi.
Po drodze wpadłem w łapankę. Łapanki były w Warszawie, były wszędzie. „Gdzie pracuję?”. Mówię: „Jestem wysiedlony, znaczy, że uciekam przed Rosjanami, bo Rosjanie nadchodzą”. Za to dostałem w gębę. „Nie ma mnie co bić, bo do was uciekam, żeby nie być z nimi”. Zapuszkowali mnie do więzienia, do gestapo w Końskich. Cela numer pięć, na wprost kancelarii. Dwa razy dziennie chodziłem na przesłuchania. Prawie po każdym przesłuchaniu traciłem jeden ząb. Tak że jak wyszedłem już z gestapo to miałem tylko dwa zęby, więcej nie miałem. Wyszedłem po jedenastu i pół dnia. Wyszedłem w taki sposób, że w kancelarii zbili, stłukli, skopali, zmaltretowali partyzanta złapanego z bronią w ręku z jakiejś akcji. On się posiusiał, kupę zrobił, po prostu nabrudził strasznie z bólu. To było już tak pod wieczór. To był październik. Cały obermajster wziął mnie do kibelka, dał mi ścierki, kazał wyjąć wiadro, nalać wody i sprzątnąć kancelarię. Wodę jeszcze na wszelki wypadek mi wylał. Poszedłem drugi raz po wodę, przyszedłem i on czekał. Mówię, że jak wylał wodę, to nie mogę sprzątnąć, muszę mieć wodę czystą. Zacząłem zbierać, poszedłem do łazienki, wylałem. W końcu gdzieś wyszedł. Jak wyszedł, to patrzę, rozejrzałem się po kancelarii. Stojak, stoją Bergmany, magazynki z amunicją, dwa empiry są, dwa karabiny. Mówię: „Wiesiek, przecież na to tylko czekałeś chyba”. Wziąłem Bergmana pod pachę, MP-i na plecy, magazynki powtykałem za pasek do spodni i czekam. Wszedł, mówię: Auf bitte Zelle fünf. Patrzy jak głupi, ale ja uzbrojony po zęby. Mówię po polsku: „Nie żartuję. Otwieraj celę”. Powiedziałem najpierw po niemiecku. Otworzył celę numer pięć. Było jeszcze czterech partyzantów. Mówię: „Chłopcy, wychodzić. Jesteście wolni na razie. Do kancelarii szukać swoich dokumentów, bo swoje to już mam. Brać broń, ile kto może i amunicję”.Patrzą jak na głupiego. Wepchnąłem go, drugi mi pomógł. „Wiesz co? Kropnij go”. Mówię: „Nie. Pół miasta wystrzelają. Nie mogę go zabić. Nie wolno. Jego swoi zabiją za to, że dał się zamknąć i nas wypuścił. Jeszcze nie mamy kluczy od wyjściowych drzwi”. Przy wyjściowych drzwiach była krata, a za kratą wartownik. Ale wartownik to nie był Niemiec, tylko właśnie Rosjanin w służbie niemieckiej. Widzi pięciu uzbrojonych ludzi. Mówię: „Otwieraj! – tak samoczynnie obrałem dowództwo – Otwieraj kratę i wyjście i klucze dawaj”. Wpuściłem go na nasze miejsce, zamknąłem kratę. Drugi zamknął drzwi. Wyszliśmy. Zabraliśmy klucze. Poszliśmy sobie. Pięciu uzbrojonych mężczyzn to już była siła.
  • Ale też rzucaliście się w oczy.

Było ciemno. To był koniec października. Godzina wpół do ósmej to już ciemno, noc. A o ósmej była zmiana. Niemcy są punktualni. Myśmy musieli się spieszyć, żeby do ósmej wyjść, zamknąć i uciec w ogóle z miasta. Jeden z tamtych był miejscowy to znał wszystko, znał przejścia, to wyprowadził. Co z tego? Przeszliśmy na drugą stronę torów, właściwie to było dobre dla mnie. Ale naraz zostałem sam. Każdy miał po dwa automaty, ja też. I żeśmy się rozstali. Mówię: „Co będę robił? Pójdę do swoich. Może trafię”. Noc, ciemno. Wziąłem automat pod pachę na wszelki wypadek i poszedłem. Trafiłem. Zostałem już.
Wiedziałem, w której wiosce są moi rodzice, bo się dowiedziałem w tym RGO. Razem z moim rodzicami byli rodzice kolegi, co nie chciał, żebym mu pomógł, tylko pojechał do Mauthausen. Dali im pustą chałupę i żyj, jak możesz. Jeść nie dostaniesz, jak nie zapracujesz. Czyli wszyscy pracowali przy wykopie kartofli, bo nic innego w tej wiosce nie było. Koni nie było. To do dużych taczek czepiało się dwie osoby z przodu, jedna prowadziła z tyłu i wozili kartofle. Ale tego to jeszcze nie widziałem. Chodziliśmy nocą po dwóch, po trzech po wioskach. Pukało się do okna. „Kto?”. – „Wojsko Polskie”. To ruch, od razu szykowali coś do jedzenia. Cały oddział tak chodził. Jednej nocy dwóch nas było, stukam do okna, przecież to wieś, okna nisko. Słyszę głos swojego taty: „Kto tam?”. Mówię: „Wojsko Polskie. Otwieraj tato, to my”. Ruch się zrobił, okna pozasłaniane. Zaraz ogień matka zapaliła, co było, to było. Było trochę kartofli gotowanych, było trochę mleka, to żeśmy zjedli. Uściski, gadania. Mówię: „Dużo nie mamy czasu, musimy się wynosić. Ale chociaż wiecie, że żyję, a ja wiem, że wy żyjecie”. Matka mojego kolegi: „Wiesz, co ze Zbyszkiem?”. – „Wiem. Chciałem, żeby wyszedł razem ze mną. Nie chciał. Powiedział, że sobie sam da radę. Prawdopodobnie pojechał do Niemiec, ale gdzie, tego nie wiem. I więcej go nie widziałem”.

  • Wrócił pan do swojego oddziału po spotkaniu z rodzicami?

Byłem z oddziału, mieliśmy patrol. Ta wieś była bardzo duża. Wszędzie się pukało, żeby coś jeść dostać, bo przecież nie można było palić ognia, żeby sobie jeść ugotować. Jadło się chleb, jakąś słoninę przestarzałą na surowo. Nawet garnek gotowanych kartofli to był rarytas wtedy. Ze wsi przychodziły dziewczęta niby na grzyby, przynosiły grzyby duszone, ale w małych ilościach. Szosą bały się iść, bo patrole niemieckie jeździły. Iść lasem przez wieś też bezpiecznie nie było. Prawdopodobnie oprócz oddziałów partyzanckich to jeszcze działały oddziały bandyckie, na pewno. Takie poważniejsze starcie, to jak byłem w patrolu, było nas trzech.

  • Jaki to był miesiąc?

Listopad. To było bliżej Stąporkowa, w stronę Skarżyska. Do Końskich żeśmy się nie zbliżali, był duży garnizon niemiecki. Oni na nas wleźli, pięciu kałmuków, mongołów. Ich było pięciu, nas trzech. Ale daliśmy sobie radę, bo myśmy pierwsi zauważyli. U nas nikt nie był nawet ranny, ale oni do domu nie wrócili. Wtedy chodu stamtąd, bo w Stąporkowie stała cała sotnia kałmuków, czyli po naszemu szwadron. Końmi byli. Ktoś z RGO przyszedł do tej wioski patrzeć, kto jak się czuje. Pyta się kobieta: „Proszę panów – jak szli po lesie, to można było wejść na to, nas było sporo – czy ktoś może zna kogoś z Warszawy?”. Mówię: „A kogo pani potrzebuje?”. – „Jest taka pani, nazywa się Iza”. Nie chciała zdradzić nazwiska. Opowiadała, że ma brata. Brat prawdopodobnie uciekł, bo nie był w Warszawie, tylko był gdzieś pod Warszawą. Prawdopodobnie tu się plącze gdzieś. Mówię: „Jak ta pani wygląda? Ma taki duży nosek jak prawidło do butów?”. – „Skąd pan wie?”. – „Bo to moja siostra”. Tak dowiedziałem się znów, gdzie jest szwagier. Był porucznikiem artylerii pancernej. Uciekł spod Katynia. Doszedł do domu. Dwóch ich uciekło. Był oficerem artylerii, a drugi był oficerem piechoty. Powiedział, że gdyby nie ten oficer piechoty, to nigdy do Polski by nie trafił.

  • Siostra była również wysiedlona?

Nie. Oni mieszkali na Żoliborzu. Byli wywiezieni też do Pruszkowa. Z Pruszkowa była wywieziona, a szwagier uciekł jakimś cudem i dostał się do tego transportu co i ona. Wywiezieni byli gdzieś pod Skierniewicami, miejscowość Głuchów. Przed samą ofensywą radziecką z jakimś meldunkiem poszedłem do oddziału pod Skierniewice i polazłem do Głuchowa. Spotkałem ich.

  • Jak długo pan pozostał w oddziale partyzanckim?

Do chwili wyzwolenia przez armię radziecką. 17 stycznia padła Warszawa, ale o tym nie wiedzieliśmy, żołnierze radzieccy byli pod Końskimi. 18 stycznia dopiero zobaczyłem żołnierzy radzieckich. Oddział został rozwiązany. Przecież nie mogliśmy prowadzić wojny z Rosjanami. Pierwsze oddziały bojowe armii radzieckiej to bardzo dobrze obchodziły się z partyzantami. „Dawaj partyzant, masz sało, chleb, ty głodny. Masz wodku?”. – „Skąd my tu wodku mamy?”. I tak się to skończyło. Stamtąd wędrowałem do Warszawy.

  • Na piechotę?

Pociągi nie chodziły. Szyny kolejowe, jak są łączone, to na połowie były wysadzane dynamitem. Szedł saper, zakładał ładunki, a drugi szedł i podpalał. Każda szyna na pół była rozrywana. Na liniach szerokotorowych. Linie kolejki wąskotorowej na Karczew, na Radzymin – szedł czołg, kręcił gąsienicami i rozwalał szyny na kawałki. To wszystko wyrywało się z podkładów. Szedł „Tygrys” i rozwalał.

  • Kiedy pan dotarł do Warszawy?

Jeszcze zanim dotarłem do Warszawy. Przypadkowo szło nas pięciu i szło kilku Niemców do lasu. Myśmy ich ostrzelali, do lasu nie weszli. Ale przyszedł czołg i zaczął bić z działa po lesie. Dostałem odłamkiem w nogę. Niemcy już się wycofali, już były resztki. Trafiliśmy na oddział radziecki. Mam nogawkę podwiniętą: Szto ty partyzant, ranien? Nu dawaj. Wsadzili mnie w willisa, dwóch kolegów ze mną i zawieźli do tyłu, do isanbatu, czyli sanitarny batalion. Wyjęli mi odłamek, nogę opatrzyli. Żeby mnie nie bolało, to dostałem środek znieczulający, czyli pół szklanki wódki. Dobrze to działało, bo nie piłem, to od razu poczułem. Po drodze wstąpiłem po swoich rodziców i szliśmy razem. Nas dwóch, bo jeden był z Warszawy i ja zza Warszawy, jedna kobieta i dwoje moich rodziców. Rodzice mojego kolegi jeszcze zostali na tej wsi. Nie chcieli iść. Ojciec jego chorował, na nogi zapadł, tak że nie mógł iść. To zostali, a myśmy poszli. Do Warszawy dotarliśmy chyba 23 stycznia. Przeszliśmy Wisłę po lodzie na wysokości Siekierek. Lód był mocny, bo nawet armaty przez noc przetaczali. Nocowaliśmy już po stronie praskiej, niezniszczonej, na Grochowie, na ulicy Modrzewiowej.

  • Blisko ronda Wiatraczna.

Gdzieś niedaleko jest, ale jeszcze nie dojeżdżając do Wiatracznej. Poczęstowano nas – na nasze warunki – sutym śniadaniem, bo płatki owsiane na wodzie, ale z odrobiną margaryny. Po tym posiłku poszliśmy do Ząbek. Tereny już znałem. Bez problemu doszliśmy. Nasz dom leżał w gruzach. Stały tylko jedna ściana tylna i ściana od strony wschodniej. Północna ściana i wschodnia. To wszystko leżało. Nie było gdzie spać. Po środku ocalało jedno pomieszczenie, gdzie miała być łazienka. Ale łazienka nie doczekała się, że będzie łazienką, bo dom się rozleciał. Miejsca było tyle, że jak żeśmy z ojcem ulepili kuchnię, żeby zapalić ogień, żeby się ogrzać, to było miejsca do leżenia tylko na jedną osobę, a druga mogła siedzieć. Byłem zbędny. Matka się położyła spać na kawałku otomany, okryła się. Palił się ogień. Drzewa było dość, bo futryny połamane, okna połamane. Było czym palić.
Ocalał nasz pies w moim schronie, który wybudowałem. Dwa dni po naszym powrocie poszedł na radziecką kuchnię, bo stała artyleria przeciwlotnicza. Widocznie chodził. Niemcy go nie zabili, karmili go widocznie, bo by nie przeżył. Rosjanie go karmili. Jak wracał do domu od kuchni polowej, niósł sobie kość, to któryś z żołnierzy radzieckich strzelił do niego, odstrzelił mu tylną nogę, wisiała tylko na kawałku skóry. Co z nim robić? Obmyłem mu to trochę. Wył w niebogłosy. Kość na wierzchu. Weterynarza nie było. Iść nawet do wojskowego lekarza, to powie: „Z psem?”. To by wyjął pistolet i zastrzelił. Pożyczyłem karabin od żołnierza i musiałem go zastrzelić. Do tej pory widzę jego oczy. Dlatego żadnego psa nie skrzywdzę.

  • Od tego się zaczęła nasza rozmowa i na tym skończymy.

W czasie okupacji pracowałem w elektrowni. Byłem na praktyce najpierw w warsztacie oświetlenia ulic. Potem przeszedłem do warsztatu samochodowego, bo pociągały mnie samochody. Przed pracą w elektrowni pracowałem w prywatnym warsztacie mechaniczno-samochodowym na Targowej 65, firma „Wojewódzki”. Stamtąd przeszedłem do elektrowni, bo były lepsze papiery. Jak dostałem czapkę elektrowni, to nawet w łapance mnie przepuszczali. Nie ruszali mnie.

  • Dziękuję panu bardzo.



Warszawa, 1 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama

Wiesław Majkowski Stopień: cywil, wysiedlony Dzielnica: Ząbki

Zobacz także

Nasz newsletter