Zofia Kielan-Jaworowska „Zosia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zofia Kielan-Jaworowska. Gdy brałam udział w Powstaniu, nazywałam się Zosia Kielanówna, drugi człon mojego nazwiska to jest nazwisko męża. Gdy brałam udział w Powstaniu na Żoliborzu, miałam [dziewiętnaście] lat.

  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.

Wychowałam się w średniozamożnej, aktywnej rodzinie. Ojciec mój był samoukiem i zdał maturę eksternistyczną w Rosji w języku rosyjskim i jak zaczął pracować w Polsce, mówił mi, że uje mu często polskich słów, ale w rozmowie tego nie było widać. Mama też pracowała i była aktywna całe życie. Miałam siostrę o rok i dwa miesiące starszą. Byliśmy normalną mieszczańską rodziną. Urodziłam się dosyć przypadkowo w Sokołowie Podlaskim w 1925 roku, z którym nie miałam wiele potem do czynienia, ponieważ jak miałam [kilka miesięcy], rodzice się przenieśli do Warszawy, a potem pięć lat spędziliśmy w Lublinie. W 1934 roku wróciliśmy do Warszawy i skończyłam najpierw szkołę powszechną, a potem gimnazjum i liceum na kompletach. To znaczy dwa pierwsze lata gimnazjum przed wojną, a potem [podczas okupacji] na kompletach, [w gimnazjum, które] się nazywało [16] Państwowe Gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej w Warszawie. Przed Powstaniem pierwszy rok studiów uczyłam się na tajnych kompletach Uniwersytetu Warszawskiego.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny w Warszawie?

Myśmy z siostrą były na wakacjach na Wileńszczyźnie u rodziny mojej mamy, była tam jej siostra cioteczna pod Nowogródkiem, której mąż był legionistą. Jak wielu legionistów [wuj] otrzymał działkę dwudziestohektarową, gdzie rozpoczęli działalność parę lat przed wojną. Jak był już niepokój, że wojna może się zacząć, myśmy z siostrą zdecydowały, że jednak chcemy wrócić do Warszawy, chociaż nasza mama nieroztropnie przysłała telegram, że może byśmy przeczekały ten trudny okres. Myśmy się [jednak] uparły, że będziemy wracać. Przyjechałyśmy ostatnim pociągiem, który dojechał do Warszawy ze Wschodu 31 sierpnia 1939 roku.
Następnego dnia natychmiast zadzwoniłam do przyjaciółek ze szkoły, bo to było wówczas najważniejsze, poszłam się rano przywitać, opowiedzieć o wakacjach wzajemnie i tak dalej i wtedy weszła do nas jej mama i [powiedziała]: „Tu już latają samoloty zrzucające bomby i to są samoloty niemieckie”. Dosyć nas to wzruszyło, że już zaczęła się wojna bez wypowiedzenia wojny i wróciłam do domu, gdzie oboje rodzice wrócili z pracy i byli bardzo przejęci tym, że wojna się zaczęła. Pamiętam, że rodzice też byli na wakacjach i wrócili parę dni [wcześniej], że tego pierwszego dnia mama wysłała mnie i siostrę do jakichś sklepów żywnościowych, żebyśmy kupiły trochę zapasów. Mieszkaliśmy na Żoliborzu, [przy] placu Wilsona 4. Rodzice mieli duże spółdzielcze mieszkanie czteropokojowe i dosyć wygodnie nam się mieszkało do czasów wybuchu wojny.

  • Kiedy pani się zetknęła z konspiracją?

Dokładnie nie pamiętam, ale bardzo szybko, dlatego że były w naszym gimnazjum trzy drużyny harcerskie i na bazie tych drużyn harcerskich powstała zaraz po wybuchu wojny komórka „Szarych Szeregów”. Pamiętam, że przyszła do mnie o dwa lata starsza koleżanka ze szkoły, którą dość dobrze znałam – [Halina] „Zeta” Grabowska. Bardzo znane nazwisko, bo ona zginęła rozstrzelana w więzieniu na Montelupich w Krakowie, ale właśnie wtedy przyszła i powiedziała o tym, że powstaje komórka „Szarych Szeregów”, chociaż może wówczas tego słowa nie używała, chyba zaczęliśmy później mówić, że to są „Szare Szeregi”. W ten sposób ja i kilka moich koleżanek zaciągnęłyśmy się do tej organizacji. Od razu gdzieś (to chyba było w październiku) zorganizował się po pierwsze komplet gimnazjalny i nauka na komplecie. Byłam wtedy w trzeciej klasie gimnazjum, jednocześnie od razu zaczęła działać komórka „Szarych Szeregów”.

  • Jakie miała pani zadania w konspiracji?

Wielkich zadań nie miałam. Chciałam być sanitariuszką w razie rozpoczęcia walki zbrojnej czy Powstania, do którego przygotowywaliśmy się, więc zostałam przeszkolona w szpitalu. Chodziłam na kursy do szpitala i odbywałam dodatkowe kursy, które się odbywały w mieszkaniach lekarzy albo pielęgniarek, które nas szkoliły. Potem uzyskałam stopień [instruktorki]. Sama byłam powołana do tego, żeby szkolić dalsze sanitariuszki. Miałam torbę sanitarną przygotowaną, dobrze zaopatrzoną. Prócz tego odbywały się kursy szkoleniowe z różnych dziedzin i nasza aktywność jeszcze polegała na chodzeniu wieczorem po ulicach Żoliborza i pisaniu kredą wszędzie znaku PW (Polska Walcząca). Proponowano mi, moje starsze koleżanki, które były w dywersji, czy nie chciałabym przejść do dywersji. Wtedy byłam na studiach i uważałam, że ważniejsze jest, żebym się uczyła i skończyła dosyć szybko studia, które mnie bardzo interesowały. Poza tym wydawało mi się, że do dywersji się nie nadaję, że jestem zbyt mało opanowana do tego, żeby prowadzić taką działalność i się nie zdecydowałam.

  • Studiowała pani na kompletach. Jakie to były studia?

Studiowałam zoologię, ale ponieważ mnie interesowała paleontologia, to odrabiałam też rozszerzony kurs geologii. Odbywałam praktykę w Państwowym Muzeum Zoologicznym na Wilczej, które było związane z konspiracją. W podziemiach w magazynie bibliotecznym były składy broni.

  • Jak na Żoliborzu wyglądało życie w okupowanej Warszawie?

Wydaje mi się, że nieco lepiej, spokojniej niż w innych dzielnicach Warszawy, zwłaszcza w Śródmieściu. Można było dosyć spokojnie chodzić po mieście i nie obawiać się łapanek, przypadkowego aresztowania, natomiast nie pamiętam, w którym to było roku, ale [pamiętam] jeden wypadek, że rano obudził nas hałas, jakieś krzyki męskich głosów. Wyszłyśmy z siostrą z [naszego] pokoju i zobaczyliśmy, że w mieszkaniu są Niemcy, młodzi ludzie w mundurach, którzy kazali się naszemu ojcu ubierać i wyjść z nimi, sprawdzali w całym mieszkaniu czy nie ma więcej mężczyzn. Po jakichś dwóch godzinach oni przejrzeli wszystkie domy i mieszkania wokół placu Wilsona i duża część zwłaszcza młodych ludzi, którzy nie mieli dokumentów, że gdzieś są zatrudnieni i pracują, została wywieziona do obozu w Oświęcimiu. Natomiast ojciec nasz pracował w Związku Spółdzielni Rolniczych, miał dosyć wysokie stanowisko i miał odpowiedni dokument, że tam pracuje. Został sprowadzony na dół do tych, którzy mają być wywiezieni, ale wylegitymował się i został odesłany do domu. Kilkanaście osób z naszego domu (to się nazywało Spółdzielnia Mieszkaniowa „Feniks” na Żoliborzu) zostało wówczas wywiezionych do Oświęcimia i wielu z nich nigdy nie wróciło. Takich przypadków było kilka albo kilkanaście.
Natomiast jak chodziłyśmy na komplety i przychodziły do nas nauczycielki, byłyśmy podzielone na grupy mniej więcej sześcio-, ośmioosobowe na tych kompletach, to lekcje na kompletach wspominam bardzo dobrze. Zajęć miałyśmy tylko zazwyczaj dwie, najwyżej trzy godziny dziennie. Przychodziły nauczycielki, które prowadziły lekcje z nami, ale byłyśmy bardzo dobrze przygotowane, zawsze wiedziałyśmy, że następnego dnia będziemy pytane. Jak jest sześć uczennic, to nie ma mowy, żeby nie być pytanym tak jak w normalnej klasie w szkole. W związku z tym że tych zajęć lekcyjnych było niewiele, uważam, że system był bardzo dobry, myśmy się bardzo dużo uczyły.

  • Jak pani pamięta moment, kiedy dostała pani rozkaz o koncentracji przed 1 sierpnia?

Było tak, że byłam już w grupie patrolowej, którą kierowała lekarka, pani doktór Jadwiga Moczulska, i z nią miałam dosyć częsty kontakt, ona przychodziła do mnie do domu albo ja do niej i następnie zawiadamiałam koleżanki z tejże grupy. W języku harcerskim to się nazywało zastęp, a w języku konspiracyjnym patrol. Przed 1 sierpnia miałyśmy dosyć często kontakt i 31 lipca pani Moczulska przyszła do mnie i otrzymałam wiadomość, że jutro mam się zgłosić o tej i o tej godzinie (to było gdzieś chyba koło drugiej) w określonym punkcie, to był tak zwany punkt sanitarny numer 107, który mieścił się przy ulicy Marymonckiej, tam gdzie obecnie są hale i tam były zabudowania fabryki niemieckiej Opla. Jedna [część] tej fabryki Opla była w naszych rękach, w rękach powstańczych i tam miałyśmy się spotkać.
Jeszcze powinnam może wspomnieć o tym, że w czasie okupacji mieszkała u nas moja koleżanka Jana Prot, która zjawiła się w naszej szkole w czwartej klasie gimnazjalnej i myśmy się bardzo zaprzyjaźniły. Okazało się, że ona nie ma gdzie mieszkać, mieszkała gdzieś w wynajętym mieszkaniu, ojciec był w Anglii, a matka z jej młodszym bratem mieszkała w Laskach na terenie zakładu dla niewidomych i tam pracowała. Ponieważ nie miała gdzie mieszkać, w jakimś momencie właścicielka mieszkania, które Jana wynajmowała (nie pokój, tylko kąt do spania), jej wymówiła [to mieszkanie], że ktoś przyjeżdża z rodziny, i Jana powiedziała mi, że: „Wiesz co, chyba muszę zrezygnować z chodzenia do szkoły”. Mówię: „To chodź ze mną do nas do domu, może zostaniesz u nas, mieszkanie jest dość duże”. Przyszłam z [Janą] do domu, rodzice już ją znali i zaproponowałam, czy Jana nie mogłaby u nas mieszkać, spałaby w pokoju razem z nami, w tak zwanym dziecinnym pokoju. Rodzice się zgodzili. Myśmy wówczas nie wiedzieli, że Jana jest Żydówką i w jakiś czas [później] ona zdała razem z nami maturę, ze mną i z siostrą i zapisała się do szkoły pielęgniarek, która była na Koszykowej wraz z internatem, ale na weekendy przyjeżdżała do nas. Traktowała nasz dom jako swój dom. Nie pamiętam, po jakim czasie mieszkania Jany u nas mama moja powiedziała mi (ojca akurat nie było w Warszawie, siostry mojej też), że ktoś ze znajomych powiedział jej, że zarówno matka Jany, jak i ojciec są pochodzenia żydowskiego. Nie byliśmy na to przygotowani i mama potem mi opowiadała, że gdy się o tym dowiedzieli, to oboje z ojcem nie mogli sypiać z niepokoju. Jana była wyjątkowo miłą osobą i kulturalną, i bardzo nam z nią było dobrze, więc [moja mama] porozmawiała na ten temat z jej matką, która pracowała gdzieś w Warszawie, jako opiekunka do dzieci, i zdecydowali z ojcem, że co będzie, to będzie, i Jana została u nas. Następnego dnia, pierwszego dnia Powstania powiedziałam doktór Moczulskiej, że w domu u mnie jest przyjaciółka, która ma za sobą rok szkoły pielęgniarskiej i czy mogę ją przyprowadzić. Doktór Moczulska się zgodziła. Następnego dnia pobiegłam do domu i przyszłyśmy razem z Janą i już do końca Powstania byłyśmy razem.
Jana ze względu na swoje pochodzenie nie była z nami w konspiracji, bo uważała, że jest już i tak za dużo niepokojona z innej przyczyny, ale była bardziej wykwalifikowana jako sanitariuszka niż my. Już po dwóch tygodniach ten punkt stacjonarny, na którym początkowo byłyśmy, został zlikwidowany i myśmy przeszły jako patrol do 1. kompanii w zgrupowaniu „Żubr”, którą kierował porucznik „Kwarciany”. Przez pierwsze dwa tygodnie tej kompanii nie było w Warszawie, bo byli w Puszczy Kampinoskiej, i właśnie [z niej] wrócili. Doktor Moczulska zwróciła się do mnie, żebym została patrolową. Miałam takie poczucie, że dla Jany ten okres ze względu na jej pochodzenie był niesłychanie ciężki i pełen stresu, to śmiesznie może zabrzmi, ale chciałam jej to jakoś wynagrodzić, więc zaproponowałam, że niech Jana będzie naszą patrolową. Pani Moczulska nie chciała się na to zgodzić, zresztą nie informowałam jej o pochodzeniu Jany, ponieważ mówiła, że mnie zna znacznie lepiej niż Janę. Uważałam, że ona jako pielęgniarka ma lepsze kwalifikacje i Jana została naszą patrolową. Do końca Powstania byłyśmy razem.
  • Jak wyglądała pani działalność w patrolu?

Było tak, że początkowo mieszkałyśmy [w hali Opla, potem] w pokoju na terenie Nauczycielskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, ale wkrótce nasza kompania zajęła tak zwaną Olejarnię (to była fabryka oleju na Marymoncie) i tam przenieśliśmy się razem z patrolem. Ponieważ to było daleko od centrum działalności żoliborskiej, to nie dostarczano nam gotowych śniadań i obiadów, tylko suchy prowiant, więc automatycznie my jako dziewczęta zajęłyśmy się kuchnią i z tego dostarczanego suchego prowiantu gotowałyśmy dla całej kompanii. Od czasu do czasu gdzieś była jakaś strzelanina i [otrzymywałyśmy] wiadomość, że jest ktoś gdzieś ranny w jednym czy w drugim miejscu, i wówczas patrol sanitarny był tam wysyłany. Parę razy w czasie tego pobytu w „Olejarni” było tak, że byłyśmy wzywane do rannych, bo trzeba było ich opatrzyć, położyć na nosze. Niekiedy to były ciężkie przypadki i [trzeba było rannych] zanieść do szpitala, co było bardzo ciężkie, bo chłop [niekiedy] ważył osiemdziesiąt kilo i [był] ranny w brzuch, nie [mógł] się w ogóle ruszać. Dźwiganie takich noszy było trochę dla nas za ciężkie, ale robiłyśmy to i zanosiłyśmy do szpitala, który początkowo mieścił się w budynku sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu a następnie został przeniesiony do spółdzielni mieszkaniowej przy ulicy Krechowieckiej. Tam był wybudowany nowy budynek spółdzielni, do którego jeszcze się lokatorzy nie wprowadzili, więc był pusty i [tam w piwnicy] zorganizowano szpital.

  • W ramach pani patrolu była akcja na szkołę, prawda?

Tak, najpierw pierwsza [akcja] była na Dworzec Gdański. Wszystkie wojska powstańcze były posłane do przejścia przez Dworzec Gdański, ale potem czekaliśmy całą noc i zarządzono odwrót. Nie wiem, dlaczego zmieniono decyzję. Druga duża akcja, w której braliśmy udział, była na szkolę przy ulicy Kolektorskiej. Byłam dosyć oburzona, bo to była jednak szkoła, która potem była potrzebna, byli [w niej] Niemcy, którzy się ostrzeliwali, i myśmy spalili tę szkołę. Uważałam, że to był skandal – palenie polskiej szkoły, którą po wojnie trzeba będzie odbudować, ale takie były decyzje kierownictwa, majora „Żubra”, który był dowódcą tego odcinka żoliborskiego.

  • Czy może pani opowiedzieć o ataku na szkołę?

[Niewiele], dlatego że to było sześćdziesiąt cztery lata temu, więc dosyć dawno. Patrol sanitarny jest zawsze trochę w odwodzie, my nie idziemy w pierwszej linii, dopiero jak ktoś jest ranny, więc chłopcy się bili i byli jacyś ranni, ale nie potrafię powiedzieć po [tych] wszystkich latach, jak to było i ilu ich było rannych, czyśmy odnosiły kogoś do szpitala, czy nie.

  • Jak pani pamięta zakończenie Powstania?

Nasza kompania stała w budynku straży pożarnej, który jest przy ulicy Marymonckiej, na skrzyżowaniu z Gdańską i Potocką, i wiedzieliśmy, że już niedługo będziemy się wycofywać. Myśmy miały swój niewielki punkt sanitarny, gdzie leżeli lżej ranni czy chorzy na przykład na biegunkę, a szpital był dosyć przytłoczony, więc były wskazania, że lepiej lżej rannych mieć w rozproszonych punktach sanitarnych. W pewnym momencie (siedziałyśmy w izbie chorych razem z rannymi) wpadł do naszego pokoju ktoś z kolegów i mówi: „Co wy tu jeszcze robicie? Z drugiej strony już wchodzą Niemcy, myśmy się ewakuowali!”. Ewakuując się, zapomnieli o nas. W wielkim pośpiechu jakoś ubrałyśmy rannych i oni, kuśtykając, niektórzy na jednej nodze, poszli z nami w kierunku szpitala. Niektórych trzeba było nieść, to było ciężko. Gdy doszłyśmy razem z nimi do szpitala na Krechowieckiej i zgłosiłyśmy, że mamy rannych, chciałyśmy przejść nad Wisłę, gdzie cała kompania się zbierała, ale było już za późno, bo do szpitala weszli Niemcy. Mieszkańcy, którzy mieszkali w podziemiach, [zaproponowali,] że nam dadzą cywilne ubrania, bo byłyśmy w spodniach z opaskami [i miałyśmy] torby sanitarne. Tego wszystkiego pozbyłyśmy się. Ktoś mi dał spódniczkę i sweter, i wyszłyśmy z ludnością cywilną. Prowadzono nas tak jak wszystkich [mieszkańców Warszawy] do obozu w Pruszkowie. Po drodze spotkałyśmy moją mamę, która wychodziła z ludnością cywilną i była oddzielona od ojca, którego zatrzymano, żeby coś kopał czy porządkował, więc byłyśmy razem z mamą w części przeznaczonej na wyjazd do Rzeszy.
W ciągu kilku dni nasza działalność koncentrowała się na tym, żeby przedostać się z części przeznaczonej na wyjazd do Rzeszy do części, która jechała na teren Generalnej Guberni. Moja mama wpadła na genialny pomysł – uszyła nam opaski z czerwonym krzyżem z ręcznika i jakiejś wełny, którą miała. Myśmy z Janą wiedziały, w której części [obozu] jest [grupa] przeznaczona na pozostanie na terenie Generalnej Guberni. Jakoś udało nam się wyjść nie przez bramę, tylko przez ogrodzenie z drutami kolczastymi na teren obozu i przejść do części, która jechała do pozostania na terenie Generalnej Guberni, z tym że po drodze jak szłyśmy, to nas zatrzymał żołnierz niemiecki i pytał się, gdzie to my idziemy i gdzie są nasze ausweisy. Nie miałyśmy. Powiedziałyśmy, że wrócimy zaraz od pana doktora i udało się nam przejść trochę dalej i znów przez druty kolczaste wejść do części przeznaczonej do pozostania na terenie Generalnej Guberni. Potem wsadzono nas do pociągu – węglarki, gdzie było pełno ludzi i lał straszny deszcz, a one były nieprzykryte.
W pewnym momencie usłyszeliśmy, że pociąg staje w Skierniewicach. Moja mama mówi: „My mamy dobrych znajomych w Skierniewicach, to spróbujmy tutaj wysiąść”. Jakoś wyskoczyłyśmy z pociągu. Pociąg ruszył dalej, a myśmy zostały na stacji w Skierniewicach i zobaczyłyśmy, że ktoś idzie, podeszłyśmy, to był kolejarz. Mówimy, że jesteśmy z Warszawy, i on nas zaprosił do swojego mieszkania na noc. Jana pamięta to inaczej niż ja. Myśmy tę noc u nich spędziły. Ona pamięta, że jak tam przyszłyśmy, że żona zrobiła mu awanturę, że co on tu przyprowadza obcych ludzi. Pamiętam, że nam pozwolono siąść na kanapie w jakimś bawialnym pokoju i jeszcze dali nam ciepłe mleko. Noc tam przesiedziałyśmy i następnego dnia rano nasza mama wybrała się na poszukiwanie znajomych, którzy pracowali w Spółdzielni Rolniczo-Handlowej. Ojciec nasz był zwierzchnikiem tego pana, pracującego w Spółdzielni, i oni zaproponowali, żebyśmy przyjechały do nich. Mama wróciła po nas dorożką. Podziękowaliśmy kolejarzom, którzy nas przez noc przechowali, i pojechaliśmy do znajomych. Wkrótce nawiązałyśmy kontakt z ojcem, bo rodzice się umówili, że w razie rozdzielenia, spotkamy się. Jako punkt kontaktowy [miał być] dom jego siostry w Błoniu pod Warszawą. Rzeczywiście, mama pojechała i spotkała się z ojcem. W Skierniewicach rodzice wynajęli jakieś mieszkanie i z nimi zostałam. Jana się skontaktowała ze swoją matką i pojechała do Krakowa.
To był właściwie koniec Powstania, bo potem następny krok to już jak wojska radzieckie zajęły Warszawę. Poszłam pieszo do Warszawy. Ojciec miał skręconą nogę i nie mógł iść, szłam razem z jego kolegami z pracy. Trzy dni chyba szliśmy, nocując gdzieś w pustych szkołach, było zimno. Dotarłam na Żoliborz do naszego mieszkania, które było [silnie] zbombardowane. Wkrótce przyszła moja mama i spotkałyśmy się. Ponieważ [nasz dom] nie nadawał się do zamieszkania, zgłosiłam się do Muzeum Zoologicznego na Wilczej, gdzie przed Powstaniem pracowałam jako wolontariuszka, i już zostałam. Przywieźliśmy pojedyncze meble, tapczany, fotele z mieszkania na Żoliborzu, które zostało rozkradzione, mimo że było zbombardowane, jednak narażając życie, szabrownicy wchodzili. Przez pierwszych parę miesięcy studiowałam na kompletach, ale jeszcze uniwersytet nie był oficjalnie otwarty, dopiero jesienią 1945 roku został oficjalnie otwarty i wówczas zrezygnowałam z pracy, bo dosyć [trudno] było mi łączyć studia z pracą. To tyle z tego powrotu.
Jana napisała wspomnienia, ale nie widzę tej książki, była wydana książka „Drogi powrotu”, gdzie opisała swoją drogę, naszą ucieczkę, gdzie była w Skierniewicach, i jej pobyt w Krakowie.

  • Czy Powstanie miało jakiś wpływ na pani dalsze losy?

Nie, dlatego że w ankietach pisałam, że brałam udział w Powstaniu. [Po Powstaniu] zajęłam się bardzo poważnie studiami.

  • Jak z perspektywy czasu ocenia pani Powstanie?

Źle! Uważam, że to była decyzja błędna. Nie było żadnych szans, żebyśmy zwyciężyli w Powstaniu, a zginęła ogromna ilość młodzieży. Poza tym miasto zostało zniszczone, ponieważ Niemcy systematycznie palili ulicę za ulicą, tak że dobrych stron nie widzę żadnych. Może było to nieodpowiedzialne działanie generała „Bora” Komorowskiego i władz podziemnych. O tym nie mogę mówić moim koleżankom z Powstania, bo one się oburzają: „Jak to, [przecież to] taka patriotyczna, wspaniała akcja”.




Konstancin Jeziorna, 9 maja 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Zofia Kielan-Jaworowska Pseudonim: „Zosia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Żubr”, patrol sanitarny 1. kompanii Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter