Włodzimierz Steyer „Grom”

Archiwum Historii Mówionej

Włodzimierz Steyer, urodzony 20 lipca 1923 roku w Oliwie, w Gdańsku. Członek Batalionu „Zośka”, kompania „Rudy”, pluton „Felek”. Mój pseudonim „Grom”. Sierżant podchorąży.

  • Proszę coś powiedzieć o latach przedwojennych.


Urodziłem się w Oliwie. Ojciec był oficerem Marynarki Wojennej. Nasza Marynarka stacjonowała wtedy w Nowym Porcie koło Gdańska, to były ze dwa okręciki. Mieszkałem w Oliwie niezbyt długo. Potem byliśmy w Wejherowie, następnie w Bydgoszczy, w 1925 roku ojciec wyjechał do Francji do Wyższej Szkoły Wojennej w Tulonie. Z Francji wróciliśmy po półtora roku przez Bydgoszcz i od 1928 roku mieszkaliśmy na Oksywiu, a od 1930 roku już w Gdyni na ulicy 10 lutego, w domu wojskowym, który jest do dzisiaj. Na 10 lutego mieszkaliśmy do 1939 roku.

  • Jak pan wspomina lata przedwojenne, kiedy pan mieszkał w Gdyni?


Z Gdyni byliśmy na pewno bardzo dumni, bo to było miasto, które chyba najszybciej się w Polsce rozbudowywało. Wszystko w Gdyni było nowe. Poza tym ogromnie rozbudowywał się port i wszystkie urządzenia portowe z tym związane. Była wielka łuszczarnia ryżu i chłodnie. Tak że stale coś się działo. Poza tym ojciec był w Marynarce Wojennej, więc bywaliśmy nieraz u ojca. Przybywało stale nowych okrętów – „Wicher” i „Burza”. Potem „Grom”, „Błyskawica”, „Gryf” i łodzie podwodne. Tak że było zawsze na co patrzeć. Marynarka urządzała też piękne Wianki, zawsze uroczyste, były na 24 czerwca. Jak byliśmy z ojcem, to byliśmy zapraszani. Mogliśmy je oglądać. Chodziłem do gimnazjum w Gdyni. Mam jak najlepsze wspomnienia. Szkoda tylko, że się tak prędko skończyło.

  • Jak mieszkał pan na Oksywiu, jak wyglądało to miejsce, że był tylko wymurowany dom?


Oksywie, tak. Chyba był wtedy tylko jeden koło kościoła, w którym żeśmy mieszkali na górce. Był własnością rzeźnika. Chyba pana Chojko. Mama tylko narzekała trochę, że często pod oknami pogrzeby przechodziły. Obok cmentarzyk był, zaraz za kościołem. Stamtąd był piękny widok na port i widok na morze. Oksywie to była właściwie wieś, z jedną ulicą tylko i po drogach gęsi chodziły. Oczywiście dalej były Babie Doły i inne miejscowości. Plaża była kamienista. Właściwie nie bardzo nadawała się do kąpieli. Później, z Gdyni, to już były inne możliwości.

  • Czy w Gdyni mieszkali wyłącznie Polacy? Czy to było też takie miasto jak Gdańsk? Wojsko i milicja?


Nie. W ogóle Gdynia była też wioską, od tego trzeba zacząć. Jeszcze w 1928 roku też chyba była wsią. Jak myśmy się wprowadzili w 1930 roku, to 10 lutego jeszcze była piaszczystą ulicą, jeszcze nie była brukowana, po piasku się jeździło. Nasz dom także był jednym z nielicznych murowanych, ale rozrastała się szybko. Tak że w Gdyni dawnej ludności jak w Gdańsku nie było. Bo Gdańsk był od setek lat i narastały różne kolejne narodowości. Znaczy narodowości przychodnie, ci, co przyjeżdżali do hanzeatyckiego miasta. Gdańsk ma swoją długą historię. Ale do Gdańska żeśmy stale jeździli. Zresztą moja babcia nadal mieszkała w Oliwie. Ciotka pracowała w Komisariacie Rządu w Gdańsku. Tak że byliśmy stale w kontakcie. Dzięki temu miałem przed wojną dowód osobisty – bo już trzeba było mieć dowody na wyjazd do Gdańska – chociaż miałem dopiero szesnaście lat jeszcze nieukończone. Do Gdańska wyjeżdżaliśmy na wycieczki gimnazjalne. Teraz, co się mówi o terrorze jaki w Gdańsku istniał, to dopiero to powstało przed samą wojną i w czasie wojny, bo przed wojną tego w ogóle nie było. Można było śmiało chodzić po Gdańsku, rozmawiać po polsku. Skrzynki pocztowe polskie, listonosze też polscy, kolejarze polscy. Tak że nie było tego hitlerostwa tak dużo. Pomału przybywało rzeczywiście. Na uroczystościach widziało się ich coraz więcej. Greiser działał tuż przed samą wojną, babcia wyjechała z Gdańska. Przeniosła się do Poznania razem z ciotką. Wtedy zaczęły się rzeczywiście prześladowania Polaków i powstanie obozu Stutthof, zaraz za Gdańskiem, do którego trafili pierwsi aresztowani Polacy.

  • Żeby móc wyjechać do Gdańska, musiał pan mieć dowód osobisty?


Przed samą wojna tak. Chyba od 1938 albo od 1939 roku, nie wiem, trzeba było mieć dowód osobisty. Już legitymacja szkolna nie wystarczała.

  • Ale jak dziecko miało dwanaście, trzynaście lat?


Miałem lat piętnaście czy szesnaście i musiałem mieć dowód osobisty. Małe dzieci pewnie nie, ale jako gimnazjalista musiałem. W każdym razie na pewno musiałem mieć dowód osobisty.

  • Były jakieś kontrole na rogatkach Gdańska?


Granica była między Sopotem a Orkowem. Normalnie była granicą z Polską i trzeba było się legitymować. Komunikacja zresztą, autobusy były gdańskie już od granicy, a polskie były do granicy. Tylko kolej była bezpośrednio. Można było jechać bez przesiadki.

  • Ta granica to byli urzędnicy gdańscy? To byli Polacy?


To byli Niemcy.

  • To byli Niemcy?


Uczciwie trzeba przyznać –w Gdańsku mieszkała przed wojną większość Niemców. Polaków była mniejszość z całą pewnością.

  • Dowody były tylko dla Polaków czy też dla Niemców?


Niemcy też nie mieli łatwego wjazdu do Polski. Pamiętam, że nieraz, jak przejeżdżałem przez granicę, to urzędnicy polscy cofali Niemców z powrotem, nie puszczali. Tak że dość surowo ich traktowali. Nie było tak gładko i słodko.

  • Na granicy niemieckiej na początku nie było swastyk? Pamięta pan jakieś?


Swastyk nie. Gdański herb był, korona i dwa krzyże. Wszędzie był. Swastyki pokazały się dopiero przy uroczystościach. Może były przed wojną, ale pokazały się dopiero właściwie w czasie wojny.

  • Jak chodził pan do gimnazjum, to czy wśród pana kolegów byli jacyś Niemcy?


Nie. W Gdyni nie. W Gdańsku było też gimnazjum polskie. Tak że gdańszczanie mogli chodzić do swojego gimnazjum.

  • Miał pan może jakiś kolegów wśród Niemców?


Nie, ale ciocia jak pracowała w Komisariacie, to miała dużo znajomych Niemców. Potem wyszła za mąż, przed wojną i jej mąż ukończył Politechnikę Gdańską i też miał dużo kolegów i z Niemcami żeśmy się stykali i spotykali i rozmawiali jako tako nawet. Jak bywałem u babci w Oliwie, to bardzo lubiłem chodzić na zakupy na przykład. Sprawiało mi to przyjemność. Też trzeba było mówić po niemiecku, bo mówili po niemiecku w sklepach.

  • Miał pan może rodzeństwo?


Brata starszego.

  • Czy tata mówił, że będzie wojna? Przecież jeżeli był oficerem marynarki, to o tym się mówiło w domu.


Na ogół mówiło się więcej o tym, że nie będzie niż będzie. Zaczęło się w marcu. W marcu w wojsku były wyraźne działania. Tak że od marca było już ograniczenie wszelkich urlopów, wyjazdów, takich rzeczy. Potem, przed samą wojną, zaczęła się Gdynia wyludniać. W każdym razie w sierpniu już było pusto. W sierpniu było zwykle masę letników w Gdyni. Było pełno w Orłowie i w okolicach. Zaczęło się jednak masowe wyjeżdżanie. Pamiętam, że jeszcze byliśmy przed samą wojną w Redłowie, bo byłem na obozie harcerskim koło Żywca i wróciłem 15 sierpnia z obozu. To jeszcze w sierpniu jeździliśmy właśnie do Orłowa, do Redłowa. Już na granicach było wojsko. Widać było, że były opustoszałe wszystkie plaże. Było pusto. Ludzie jednak już spodziewali się, że wojna wybuchnie.

  • Jak pan zapamiętał wrzesień 1939 roku?

 

Dla nas 1 września miał być dniem szczególnym, dlatego że wybudowane zostało nowe gimnazjum na ulicy Podleśnej. To miał być pierwszy dzień, kiedy będziemy w nowym gimnazjum. Były przygotowania do nowego gimnazjum, ale niestety do niego żeśmy nie trafili. Pamiętam, że o godzinie – jak to potem mówiono, bo nie pamiętam – czwartej czterdzieści pięć „Schleswig-Holstein” zaczął strzelać na Westerplatte. Mieszkałem w Gdyni pod lasem, na górze, ulica Tatrzańska i za nami, z tyłu był Grabówek, gdzie była bateria polska. Baterie te strzelały nad nami, tak że było słychać trochę pocisków i strzały. Pamiętam, że mama – o tej pewnie czwartej czterdzieści pięć – przyszła do nas i powiedziała, że to pewnie wojna. Rzeczywiście wojna już była. Gdynia została zajęta 14 września. Tak że do 14 nic się nie działo. Bombardowana była troszkę, zresztą nawet pierwszego dnia, ale próbowali bombardować port wojenny, a port był pusty. Jeden stateczek uszkodzili, który jeszcze nie wyszedł, bo łodzie podwodne wyszły wcześniej. „Grom”, „Błyskawica” i „Burza” poszły na Zachód, do Anglii. Został tylko „Gryf”, stawiacz min i „Wicher” a także małe ptaszki: „Jaskółka”, „Mewa”, „Czajka” – nazywali je ptaszkami – niektóre pływały prawie do końca. Ale żadnego w porcie nie było. Także bombardowane było Oksywie. Potem Babie Doły i Hel. Ojciec mój był na Helu, jako dowódca Rejonu Umocnionego Helu. Tak że mogliśmy tylko spoglądać, co u nich słychać, bo Hel był często bombardowany, ale mieli dobrą obronę przeciwlotniczą, ileś samolotów zestrzelili. Tak że krzywda specjalnie im się nie działa. Obrona Helu była z początku jako półwyspu, a potem wyspy, dlatego że w najwęższym miejscu, koło Chałup, zostały zakopane głowice torpedowe. Kiedy Niemcy zaczęli atakować, to wszystkie głowice wysadzili, tak że powstała dość duża wyrwa zalana wodą i już z tamtej strony prób zdobycia Helu nie było. Desantów też żadnych nie było. Tak że właściwie Hel poddał się 2 października, jak już właściwie nie było szans dalszej walki, bo już Niemcy zajęli Warszawę. Jeszcze tylko Kleeberg walczył.


  • Kiedy tata poszedł na służbę na Hel? Jeszcze przed wybuchem wojny?


Tak. Przed wybuchem wojny, chyba w 1936 albo 1937 roku.

  • Kiedy pan się widział z tatą przed wybuchem wojny? W sierpniu? Kiedy to było? Kiedy szedł na służbę na Hel?


Dość wcześnie.

  • Do obrony? Już wybuchła wojna, czy jeszcze wojny nie było?


Nie, jeszcze przed wybuchem, wcześniej, bo ojciec już na stałe siedział na Helu. My mieszkaliśmy w Gdyni.

  • Tata był już cały czas?


Tak. Już był na służbie, już był na Helu.

  • Jak wybuchła wojna, to tata znajdował się na Helu?


Na Helu, tak.

  • Był w ogóle jakiś kontakt z ojcem w czasie działań?


Nie.

  • We wrześniu?


Nie. Telefonów nie było.

  • Państwo nawet nie wiedzieli, co się z tatą dzieje?

 

Nie, ale Hel było widać z Gdyni. Palił się rzeczywiście „Gryf” i było widać kłęby dymu. Ale wojna to wojna. Trudno, musiało się coś iskrzyć. Więcej się działo u nas, bo 14 września już byli Niemcy. Oksywie zajęli 19 września. Potem Babie Doły, to już na końcu.

  • Jak pan zapamiętał moment, jak Niemcy wkroczyli do Gdyni?


To było 13 września. Szły nasze oddziały od strony Chyloni czy Rumi i prowadzili jeńców, Niemców. Tak że była pewna radość, że jeńcy wojenni są prowadzeni. 14 września, z kolei od drugiej strony, od Witamina przyszli Niemcy i już były ogłoszenia niemieckie. Kazali się zgłaszać. Mężczyzn od osiemnastu lat w kościołach gromadzili. Mnie to nie dotyczyło, bo byłem za młody, ale kazali oddawać wszystkie radia. Z jedzeniem był już kłopot, ale mieliśmy zapasy. Poza tym oczywiście wszystkie okna były zalepiane taśmami i szarym mydłem, od gazów. Bo była psychoza, że będzie wojna, to będą gazy trujące. Ale nikogo nie truli. Zapasy mieliśmy, konserwy, tak że z głodu żeśmy nie umarli. Chleb, który się dostawało, był okropny. Chlebem można było kogoś zabić, bo był twardy i ciężki, ciemny. Ale to było jedyne, co można było wtedy dostać. Niemcy wszystko zabierali.



  • Jak zaczęły się lata okupacji? Tata poszedł do niewoli?


Tak, poszedł do niewoli i całą niewolę przesiedział w Woldenbergu. Potem ewakuowali go na zachód do Lubeki. Stamtąd ojciec wrócił do kraju. Przepraszam, że wyskoczę naprzód, jeszcze w 1945 roku w Alejach Jerozolimskich koło hotelu „Polonia” zobaczyłem mundur marynarski i zwróciłem na to uwagę. Poznałem swojego wujka, który szedł z oficerem w mundurze. Podszedłem i to był ojciec. Spytał się wujka: „Który to?”. Nas było dwóch [braci]. Tak żeśmy się spotkali po wojnie.

  • Całe lata.


Tak.

  • Lata okupacji. Jak to się stało, że w ogóle pan przyjechał do Warszawy?


Wyrzucili z Gdyni wszystkich Polaków. Ogłoszenia były i były darmowe transporty chyba do Kielc. Gdzieś w tamte rejony. To było chyba koło połowy października. Pozostawali tylko ci, którzy byli zaangażowani do jakichś niemieckich robót. Można było też wyjeżdżać prywatnie. Ponieważ liczyliśmy, jak większość, że wojna na wiosnę się skończy, postanowiliśmy wyjechać do Torunia. Z matką i bratem wyjechaliśmy do Torunia. Zatrzymaliśmy się u znajomych, ale ledwo zdążyliśmy wejść, zjeść kolację, przyszli gestapowcy i powiedzieli: Diese polnische Familie, raus! W dwie godziny kazali się wynosić, bo przewidywali, że porządny dom pewnie sobie zajmą. Wtedy znaleźliśmy inne lokum, na Rybakach w Toruniu i już żeśmy tam zostali. Pracowaliśmy. Na początku pracowałem w ogrodzie botanicznym. Potem brat [tam pracował]. Następnie pracowałem w hurtowni rowerów i w fabryce baterii. Uczyłem się w miarę możności. Pożyczałem książki, żeby się uczyć, bo skończyłem tylko trzy klasy gimnazjum. Tak że to potrwało do roku 1942. W 1942 Niemcy zaczęli akcję tak zwaną Eingedeutsch. Eingedeutsch, bo byliśmy do tej pory Staatenlos czyli bezpaństwowcy. Jako Eingedeutsch byliśmy obywatelami bez praw niemieckich, ale oczywiście obowiązywałaby nas służba wojskowa. Ponieważ byliśmy rodziną oficerską, synowie oficera, to mama się wystarała o zgodę na wyjazd do Generalnej Guberni. Tak to nie można było sobie jeździć. Dostaliśmy zezwolenie i w kwietniu 1942 roku wyjechaliśmy do Warszawy. Zamieszkaliśmy trochę prywatnie, trochę u rodziny. Mieszkałem na początku w domu zwanym Pekinem na rogu Żelaznej i Złotej. Do dzisiaj stoi. Zatrzymałem się u krewnych. Byli zaangażowani, początkowo trafiłem do Szkoły Podoficerskiej Minerskiej.

  • Kto pana wprowadził?

 

Krewni, którzy byli w moim wieku, z którymi mieszkałem, bo w Warszawie wtedy się mieszkało troszkę na kupie, ponieważ owało miejsc, owało mieszkań, więc gdzie kto mógł się przytulić, to mieszkał i dawano sobie jakoś radę.

  • Jak ci kuzyni się nazywali?


Kasperscy.

  • Dlaczego dom był zwany wtedy Pekinem? Co było niezwykłego w tym domu?


On i po wojnie był zwany chyba Pekinem. Bo to był bardzo wielki dom, z podwórzami z tyłu, wysoki, nieduże były mieszkania i różne towarzystwo mieszkało, z tego powodu sądzę. Nie wiem. Kuzyni mieszkali od frontu, od Złotej. Początkowo trudno było spać, bo tramwaj chodził pod oknem. Tego w Toruniu nie było. Ale do tego jakoś można się przyzwyczaić. Tak że pamiętam, że kończyliśmy Szkołę Podoficerską Minerską. Potem nasi instruktorzy – początkowo dostawaliśmy „Biuletyny”, normalnie, tak jak wychodziły w tym czasie – stracili kontakt z górą. Zostaliśmy oderwani od kierownictwa, od dowództwa, ale skończyliśmy kursy minerskie. Dostałem kaprala wtedy. Po skończeniu [kursu], jakoś to się rozwiązało, już nie pamiętam. Przeniosłem się w każdym razie do babci na Nowogrodzką. W Toruniu nawiązał z nami kontakt Arciszewski, który był redaktorem gazety w Gdyni. Był naszym krewnym, bo mama była z Kresów. Całe bractwo to byli krewniacy. Często u nas bywał w domu. Był w stopniu porucznika czy kapitana, już nie wiem, rezerwy. W każdym razie w czasie wojny trafił przez granicę na Litwę i był internowany na Litwie. Ponieważ nie udało mu się dalej nigdzie dostać, został potem zabrany – jak Litwa została anektowana przez Rosję – i trafił do Kozielska czy Starobielska, ale już jak wszyscy tamci pojechali do Katynia. Bo to już był rok chyba 1941, jak zajęli Litwę. Stamtąd został zwerbowany przez Rosjan i z grupą paru osób został zrzucony na teren Polski jako wywiad sowiecki. Nie pamiętam dokładnie, ich było dwóch, trzech. Dostał się do Warszawy. Nawiązał kontakt z kolegami naszymi gdyńskimi, z którymi i myśmy mieli kontakt z Torunia, i zorganizował siatkę wywiadowczą, podając się jako oficer Armii Polskiej w Rosji. Ponieważ była już tworzona Armia Polska, było po 1941 roku i po układzie Sikorski-Majski. W ten sposób nas zwerbował do swojej akcji, chociaż to była czysta ruska robota. Przyjechał do nas, pamiętam, kolega z Generalnej Guberni, kolega brata z Gdyni z naszego gimnazjum. Zwerbował nas do akcji i prowadziliśmy w Toruniu akcję wywiadowczą, która polegała na tym, żeby rozpoznawać wszystkie oddziały niemieckie. Bo niemieckie oddziały były znaczone, wszystkie dywizje miały swoje znaczki. Poza tym było lotnisko dość duże w Toruniu. W ogóle, co się dzieje na terenie miasta, żeby o tym wszystkim donosić. Przekazywaliśmy, a myśmy już przedtem z bratem trafili do organizacji, która nazywała się wtedy „Grunwald”. W „Grunwaldzie” były i „Szare Szeregi” i „Grunwald”, nie było to bardzo dokładnie. Ale od końca 1940 roku już działaliśmy w „Grunwaldzie” i w „Szarych Szeregach”. Jakoś z siatką byliśmy powiązani. Tak że jak przyjechaliśmy do Warszawy, to mieliśmy od razu z Arciszewskim kontakt.

  • Pan wiedział, że on jest sowieckim agentem?


Nie. Cały czas twardo był przedstawicielem Armii Polskiej w Rosji czyli, chociaż nie znaliśmy nazwiska, ale Andersa i wszystkich.

  • Jak był pan w Toruniu, to może słyszał pan o angielskich obozach jenieckich, które były pod Toruniem?


Angielskich nie. Widziałem rosyjskie. Angielskiego nie widziałem. Widocznie tak blisko nie był. Chociaż jeździłem, ponieważ była hurtownia rowerów, miałem rower do dyspozycji. Na niedzielę sobie brałem rower i jeździłem po okolicach Torunia. Poza tym jeździłem do Lipna trochę na drobny szmugiel, żeby coś do jedzenia przywieźć, bo to już był dawny zabór rosyjski, było trochę inaczej niż w dawnym pruskim.

 

  • Jak Arciszewski pana zwerbował, pana i brata, to składał pan jakąś przysięgę?


Nie, takich rzeczy nie. Ale jak dojechaliśmy do Warszawy to nas kolejno z całą ferajną zwerbował. Zostaliśmy płatnymi agentami, ponieważ dostaliśmy po półtora tysiąca złotych. Nie wiem czy w kwietniu, ale na pewno w maju i czerwcu, co mi bardzo ułatwiło życie, dlatego że od razu jak przyjechałem, poszedłem do gimnazjum, żeby skończyć czwartą klasę. To było troszkę płatne, chociaż nie dużo, ale trzeba było płacić i było z czego się utrzymywać.

 

  • To było dużo półtora tysiąca?


Półtora tysiąca to było jednak coś, chociaż oczywiście ceny na czarnym rynku były wysokie. Ale na przykład na Nowogrodzkiej siostry serwowały obiady, gdzie obiad kosztował siedem złotych chyba, a można było wziąć pół porcji to kosztowało cztery złote. Tak że można było żyć i poza tym były kartki, był chleb, marmolada i czasem dawali trochę cukru czy czegoś innego. Tak że to było trochę pieniędzy.

  • Arciszewski zaproponował, że będzie płacił? Sam wyszedł z tą inicjatywą?


Tak, sam. Miał forsę i płacił. Notabene u mnie była kasa. Sporo było złotych świnek. Schowałem szkatułkę w piecu. Arciszewski był z nami w stosunkach prawie rodzinnych. Bywał u nas przed wojną. Powiedział, że jako antidotum, bo jest ze wschodu, to nas skierował do Stronnictwa Narodowego. Pamiętam, że na Dobrej, chyba na dole, zostaliśmy zaprzysiężeni do Stronnictwa Narodowego, z razem bratem. Pamiętam, że przygotowaliśmy sobie pseudonimy jakieś konspiracyjne, ale okazało się, że Stronnictwo Narodowe daje numery. Miałem numer 1614 i pamiętam, że jak potem, po wojnie, siedziałem jeszcze na Mokotowie, spotkałem Macińskiego, który był szefem Stronnictw Narodowego w czasie okupacji, jak mu powiedziałem, że miałem numer 1614, to od razu sobie skojarzył, która sekcja, gdzie, i już się zorientował. Pamiętam jedną z akcji Arciszewskiego, mieliśmy dookoła Warszawy obejść i stwierdzić, gdzie są stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Okropnie wtedy zmokłem, bo lało. Ale potem był nalot ruski na Warszawę. Nie wiem czy ten, czy inny, kiedy trafili w tramwaj na Pradze. Narobili szkody i koło Politechniki jakieś bomby spadły i na Nowowiejskiej, ale na niemieckie obiekty żadne. W końcu lipca, w Józefowie pod Warszawą, wpadła radiostacja i został aresztowany Arciszewski razem z tym, który nadawał przez radio. Miał pseudonim „Gwiazda” i jeszcze jakaś babka. Czy to ona była „Gwiazdą”, już nie pamiętam. Jakieś trzy osoby. Nasz kolega, który był razem z nimi, pomimo tego, że dom był otoczony przez Niemców i Hitlerjugend – notabene kolega przed wojną był dobrym biegaczem na sto metrów i brat też – siedział przy oknie i uczył się. Przez okno zobaczył, że dom jest okrążany przez Niemców. Więc krzyknął, że jesteśmy okrążeni i biegiem ruszył na Hitlerjugend i przeleciał przez nich. Chociaż był z Gdyni, ale nie umiał pływać, [jednak] przepłynął Wisłę i się uratował. W każdym razie dopiero zginął w 1944 roku, jak już Rosjanie wkraczali.

  • Jak się nazywał?


Bogusław Kopka.

  • On pana i brata ostrzegł, że jest wsypa w Józefowie?


Nie. O tym już nie wiem od kogo się dowiedziałem. Ale wiem, że przyszła do mnie bardzo prędko pani Bujno, znałem nazwisko, żeby zabrać kasę, która u mnie była schowana. Wydałem jej kasę i stąd dowiedzieliśmy się, że jest wsypa, że Arciszewskiego już nie ma. Arciszewski został rozstrzelany na terenie getta, dwa czy coś miesięcy później. Ale jeszcze muszę dodać, że w Kozielsku powstała rzeźba Matki Boskiej i rysunek do tej rzeźby wykonał Arciszewski. Był świetnym rysownikiem. Chociaż był nie bardzo zdaje się katolik. Żydem nie był, ale chyba za bardzo wierzący też nie był. Bardzo piękna była to rzeźba. Do dzisiaj jest produkowana. Tamci dwoje, radiooperator i ta babka, chyba zostali wysłani do Oświęcimia i potem przeżyli. Operator nazywał się Mickiewicz, żeby było śmieszniej, wątpię czy to było prawdziwe nazwisko, a babka już nie wiem jak.

  • Pan o tym, że Arciszewski jest tym sowieckim agentem, dowiedział się po wojnie?


Tak. Później. Wtedy nie. Znaczy przypuszczam, że ci inni koledzy, którzy byli bliżej w radiostacji, bo myśmy do radiostacji nie jeździli, to może już się orientowali, że to jest nadawane do Rosji. Zresztą szyfrowane nawet nie wiem jak, bo była szyfrantka. Arciszewski spalił wszystkie szyfry. Był ranny w nogę, chyba postrzelony. Mickiewicz usiłował popełnić samobójstwo, ale go odratowali, tak że przeżył. W lipcu, to było przed końcem miesiąca, forsa się skończyła, zdałem egzamin do szkoły Wawelberga. To znaczy przedtem, żeby do niej chodzić, poszedłem do szkoły chemicznej – były kursy przygotowawcze, bo najgorzej z chemii wyglądałem, a potem na wydział elektryczny poszedłem i zdałem. Powiedziała mi rodzinka: „Zdałeś, dobrze, ale co dalej?”. Jak już zdałem, to trudno, trzeba było chodzić.

Ale zająłem się szmuglem, bo trzeba było żyć. Jeździłem w lubelskie i woziłem słoninę na plecach czy masło, czy coś podobnego. Razem z Kacperskimi, z krewnymi. Organizowali kupno i sprzedaż, a potem sam zacząłem trochę. Później zaczęli broń wozić. W Warszawie broń była dobrze płatna. U nas, w AK, za pistolet płacono sześć tysięcy, ale w getcie płacono dziewięć. Tak że można było i na tym zarobić. Kiedyś pociągiem jechaliśmy i w Pilawie zwykle przyłazili Bahnschutze kontrolować i weszli, chcieli zdaje się macać, ale jak posłyszeli, że są odbezpieczane pistolety, to dali spokój i wyszli. Nie próbowali dalej wojować. Trochę się ryzykowało, ale jakoś się udawało.

Zresztą trzeba przyznać, że kuzyn miał wyjątkowe szczęście. Kiedyś na ulicy Fałata z balkonu na dach udało mu się wyskoczyć i aresztowali wszystkich w mieszkaniu, a on wyszedł cało.

 

  • To znaczy kto?


Kasperski. Miał trochę szczęścia w tym wypadku.

  • Ale po broń to jeździliście gdzieś pod Lublin? Od kogo żeście ją kupowali?


To można było organizować i od Niemców i od Węgrów, to zresztą nie było masowe, nie. To jak się udawało. A przy okazji zwykły szmugiel też szedł. Ale jeżeli się udało broń zdobyć, to ponieważ były tańsze te rzeczy, to się do Warszawy wiozło.

  • To znaczy, że ktoś był na miejscu, kto to organizował?


Tak.

  • Tam się przyjeżdżało, brało się od niego?


Rodzina była rozgałęziona, więc to się organizowało jakoś. A to się tylko sam transport załatwiało.

  • Ale faktycznie nieraz było tak, że jak pociąg podjeżdżał do Warszawy i było wiadomo, że właśnie jest dworzec obstawiony, to ludzie wyrzucali cały szmugiel przez okna?


Nie, raczej tak źle nie było. Były miejsca jak Pilawa, na trasie lubelskiej, gdzie normalnie Bahnschutze [kontrolowali], a poza tym raczej na dworcach żandarmi chodzili, ale na ogół brali na swoje własne potrzeby. Tak że masła tyle, ile było trzeba, i potem dawali spokój. A często było tak, zresztą nawet w filmie, oglądałem „Zakazane piosnki”, że ludzie zebrali trochę pieniędzy, to też można było dać i mieć spokój z nimi, więc to nie było takie straszne. Jeżeli były łapanki jakieś większe w Warszawie, to już w późniejszych latach, to raczej już nie chodziło o szmugiel, tylko o łapanie do obozów i takie już restrykcyjne, żeby pognębić ludność jak najbardziej. Na pewno ludzie mogli wyskakiwać przedtem na stacjach. Zresztą pociągi tak chodziły, że jak kiedyś – ludzie jeździli często i na dachach i na brekach tak zwanych czyli na stopniach – babci spadł pantofel z nogi, to zeskoczyła, złapała pantofel i znów wskoczyła i pociąg jechał dalej. Tak że wyjście z pociągu wcześniejsze czy między stacjami nie sprawiało trudności. One tak się suwały powoli.

Skończyłem już z Arciszewskim i zerwałem później ze Stronnictwem Narodowym. Na nich się obraziłem, bo mieliśmy wyszkolenie wojskowe. Był instruktor, który przychodził, nie wiem, czy miał dużo z wojskiem wspólnego, ale jak zaczął tłumaczyć, że jeżeli idzie kolumna wojska, a naciera kawaleria – która w tym czasie już miała normalnie erkaemy– to pierwszy szereg klęka, drugi staje i oddaje salwę do kawalerii. To już było ponad moje siły. A drugie, zaczął opowiadać, jaka przestępcza była działalność sanacji czy piłsudczyków, że wprowadzali w życie idee Stronnictwa Narodowego. To mówię: „To o co Stronnictwu chodziło?” i powiedziałem im do widzenia. Odszedłem ze Stronnictwa Narodowego.

  • Wypuścili pana?


Tak. To nie było jakieś [obowiązkowe]. Ale trzeba przyznać jedno, że Stronnictwo Narodowe miało najlepiej zorganizowane konspiracyjne postępowanie. Takie, że na oknie stawiali kwiaty, które trzeba było zrzucić albo jakieś inne znaki na drzwiach. Bardzo o konspiracyjną działalność dbali. W każdym razie z nimi się pożegnałem, a brat został. Przeszedłem, wtedy do PZP. Mówiło się, że to Polski Związek Powstańczy. To było tak, że Niemcy pisali PZP i PPR na wszystkich swoich plakatach. Nazwa AK stała się właściwie znana głównie po wojnie, bo w czasie okupacji to jej się nie używało. Trafiłem do „Garłucha”. „Garłuch” to był pułk, który obejmował Okęcie, Włochy i Boernerowo. Wykorzystali mnie do kolportażu prasy, ponieważ miałem mieszkanie na Nowogrodzkiej, babcia już chyba nie żyła, zostałem sam w mieszkaniu. Do Nowogrodzkiej dojeżdżała wtedy kolejka z Milanówka i z Podkowy. Dojeżdżała do samej Marszałkowskiej. Był dobry dojazd i na Boernerowo i na Okęcie. Dostawałem całą prasę. Prasę dzieliłem na trzy torby i odbierały u mnie łączniczki czy łącznicy. Odbierali prasę w każdy piątek. Większej działalności nie było. Z tym tylko, że miałem całą prasę do czytania, bo dostawałem i „Biuletyn Informacyjny”, i „Rzeczpospolitą”, i jakieś inne książeczki, które wychodziły: „Kamienie na szaniec”, „Dywizjon 303”. Poza tym były fotograficzne różne instrukcje. Byłem obeznany dokładnie z tym co się dzieje.

Jednocześnie zostałem skierowany przez „Garłuch” na Podchorążówkę. To było rok już 1943. Chodziłem na Podchorążówkę i jednocześnie chodziłem do Wawelberga na wydział elektryczny. Podchorążówkę skończyłem pod koniec 1943. W 1943 skończyłem pierwszy rok Wawelberga. Uczelnia była tak ustawiana, że pierwszy rok był raczej teoretyczny, a drugi rok był prawie zupełnie praktyczny. Jednocześnie na Politechnice powstała Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna. Można było się dostać po maturze albo po szkole pierwszego stopnia. Ponieważ już miałem lat dwadzieścia wtedy, bo jednak miałem przerwę w nauce, postanowiłem się dostać do tej wyższej technicznej. Tak że po pierwszym roku szkoły pierwszego stopnia zdałem egzamin i dostałem się na wyższą techniczną. Już w 1943 chodziłem do Wyższej Szkoły Technicznej.

Z moimi kolegami z pierwszego roku szkoły pierwszego stopnia – była piątka – dostaliśmy się całą piątką do „Zośki” na jesieni 1943 roku.

Był kolega „Drzazga”, nie pamiętam jego nazwiska, który nas, że tak powiem, zwerbował. Pamiętam, że u mnie w domu – przyszedł do nas dowódca plutonu „Kuba” Okolski i Janek „Anoda” – składaliśmy wtedy przysięgę. W Stronnictwie Narodowym też składaliśmy przyrzeczenie. Już byliśmy od tego czasu w „Zośce”. Zacząłem z kolei w „Garłuchu” tłumaczyć, że ponieważ „Zośka” jest oddziałem dywersyjnym – bo oczywiście w „Garłuchu” męczyło to, że nie było akcji żadnych, bo każdy przecież podczas okupacji marzył o jakiejś akcji – żeby zlikwidować kolportaż, bo to jedno z drugim się może nie zgadzać. Jak byliśmy w „Zośce”, to z Jankiem „Anodą” jeździliśmy na ćwiczenia na Kabaty. Już z bronią strzelania były. Już było poczucie pewności siebie większe, jak się miało w ręce coś strzelającego. Obiecywał mi dowódca z batalionu „Garłucha”, który przychodził, że będzie punkt zlikwidowany. Miał być rzeczywiście zlikwidowany, ale 25 marca został aresztowany restaurator na Okęciu przy wręczaniu „Biuletynu” (gazetki). Poszła kolejka – jakiegoś krawca, i dalej jakieś osiem osób i wreszcie trafili do łączniczki, która odbierała ode mnie prasę. U biedaczki znaleźli jeszcze w domu skrzynkę granatów i jeszcze inne paskudztwa. Tak że została tak strasznie zbita, że pokazała mój adres.

Przyjechali do mnie o świcie. A tak się złożyło, że poprzedniego wieczora jak normalnie przychodzili do mnie koledzy czytać prasę i jeden, ponieważ było blisko ósmej, powiedział, że może zanocuje, bo może się spóźnić. Mieszkał na Dantyszka, [mówi], że zanim dojedzie, to może być godzina policyjna, więc lepiej zanocuje. Jak szkopy wlazły, to najpierw jemu dali łupnia, potem dopiero do mnie się dobrali. W każdym razie nas dwóch zabrali i najpierw do akademika na placu Narutowicza. Ale najpierw zlali nas całkiem porządnie trzeba przyznać, a potem do Brwinowa. Siedzieliśmy w Brwinowie w piwnicy i dostawaliśmy dość spore cięgi, jak wzywali na przesłuchanie – to był pałacyk, podobno amerykańskiego posła, ambasadora chyba nie, bo był za skromny, ale ładny pałac, do dziś jest w Brwinowie przy stacji, przy kolei – była wielka skrzynia gdańska, trzeba było skrzynię wyciągnąć na środek, na skrzyni się położyć i mnie lało czterech. To znaczy mieli długie pały gumowe i młode brzózki, ale uczciwie mówię, że nie bili po nerkach, tylko po siedzeniu, jak należy. Tak że mnie wielkiej krzywdy nie zrobili. Trochę mi rękę przetrącili, bo się próbowałem zasłonić, ale to minęło później. Tak siedziałem prawie trzy tygodnie.

 

  • Dużo akowców tam było?


Więźniów? Jak myśmy trafili, nas było wtedy sześć czy osiem osób, już nie wiem, to było razem kilkanaście. Dla Niemców trzeba było obierać kartofle, trzeba było czyścić buty, takie posługi robić. Potem, gdzieś w kwietniu, na pewno przed świętami wielkanocnymi, wszyscy, którzy byli w tym więzieniu zostali wysłani do Warszawy. Zostałem sam jeden, dlatego że byli u mnie w domu i dowiedzieli się, [że był] porucznik, który się o mnie dowiadywał. Chcieli wiedzieć, co to za porucznik. Bo była gosposia, która powiedziała, że ktoś był, więc chcieli coś więcej wiedzieć. Mnie zatrzymali, resztę wysłali. Jak się potem dowiedziałem, kiedy komendanta Pawiaka zastrzelili czy coś i była większa rozwałka na Pawiaku, całe to towarzystwo rozwalili. W każdym razie nikogo z nich nigdy nie spotkałem.

  • Także tego kolegi, który został ranny?


Kolega został wcześniej ode mnie wysłany do Grodziska. Ponieważ pracował w EKD, bo jego ojciec był dyrektorem EKD, miał czapkę EKD. Posadzili go w Grodzisku na posterunku. Początkowo siedział, a potem pomyślał i zaczął mówić: „Przecież muszę do pracy, do kolei”. Dali mu spokój, puścili go. Jak wyszedł, to zobaczył, że jedzie samochód gestapo, ale już był daleko. Potem jakoś się zmył stamtąd. Tylko tyle co dostał, to dostał.

  • Jak się nazywał?


Henryk Kończykowski. Ojciec Kończykowski był profesorem Politechniki i był dyrektorem firmy „Siła i Światło”. Miała kolej dojazdową do Warszawy. Mieszkali w Podkowie Leśnej. Muszę o Niemcach powiedzieć dobre słowo, bo na święta dostawałem też miskę z kartoflami i kucharz – w pierwszy czy w drugi dzień [świąt] – podłożył schaboszczaka pod kartofle. Tak że jednak i Niemcy się trafiali przyzwoici, chociaż lali mnie dość mocno. Jeszcze muszę powiedzieć, że to było marne miejsce, bo to była kompania do zwalczania dywersji na tyłach frontu, ze swoim własnym sądem. Zamordowali sporo ludzi przede mną. Był podoficer, którego zamordowali biciem, który tylko klął, nic więcej nie mówił. Potem łączniczka, która pokazała moje mieszkanie, umarła tego dnia wieczorem od bicia, które miała przedtem. Nikt mnie nie oskarżał bezpośrednio, bo nikt mnie nie znał, a wykręcałem się, że tylko dostawałem gazetkę, a nic nie miałem wspólnego z resztą. Tak że cztery osoby zamordowali. Podobno zakopywali koło Brwinowa. Tamtych podobno sześciu biło naraz, a mnie tylko czterech. Już łagodniej. W końcu wysłali mnie do Warszawy. Już samego. Jeszcze przetrzymali przez święta i wyjechałem. Więzili mnie na Szucha, a przedtem przylazł do mnie Pfleger czyli pielęgniarz i mówił, żebym czasem nie próbował uciekać, bo będę zwolniony. Może taka była zagrywka, ale trudno. W każdym razie rzeczywiście nie uciekłem, bo myślałem o ucieczce. Dwóch mnie eskortowało w cywilu i staliśmy w pociągu elektrycznym, a drzwi z drugiej strony były otwarte, bo się nie zamykały. Pociągi były w różnym stanie. Myślałem, że jeżeli zobaczę, że nie ma torów, to będę próbował wyskoczyć. Ale cały czas były tory po stronie, gdzie były otwarte drzwi. Tak że gdybym skakał, to na tory, a pociąg jechał dość szybko. Nie próbowałem wyskakiwać i dowieźli mnie na Szucha. Na Szucha mnie pierwszy raz wypytali. Wysłali mnie na Pawiak. Byłem na początku na dole, na kwarantannie i następnego dnia rano znów pojechałem na Szucha. Na kwarantannie spotkałem rodzinę Wąsowiczów, ojca i dwóch synów, którzy siedzieli. Ojciec, ponieważ był drugi raz na Pawiaku, już miał znajomości.

  • Co to była za rodzina Wąsowiczów?


Teraz Krzysztof Wąsowicz jest historykiem i doktorem, profesorem, nie wiem. A drugi brat, Marek, był redaktorem chyba „Życia Warszawy” i był w Pradze, był w innych miastach. A wszyscy razem byli w PPS. Ojciec, nie wiem jakie miał stanowisko.

  • Siedział pan na Pawiaku i przewozili pana w aleję Szucha?


Tak. Potem jeszcze raz byłem na Szucha. Chciał mnie gestapowiec zastrzelić. Powiedziałem mu, że szkoda dywanu. Dał mi spokój. Odwieźli mnie na Pawiak z powrotem. To było w połowie kwietnia i siedziałem do 24 maja na Pawiaku. Najpierw na oddziale IV, potem na V i pojechaliśmy transportem do Stutthofu.

  • Dostał pan jakiś wyrok na Pawiaku?


Nie. Nie było żadnego sądu. Tylko byłem zarejestrowany i tylko rozmowa w gestapo. To było jako dożywotnie wyroki, do obozu. Tak że 24 maja wyjechałem do obozu i zobaczyłem, że niestety to jest Stutthof, obóz znany z opowiadań z dawnych czasów, bo parę osób siedziało w Stutthofie.

 

  • Jakie warunki panowały na Pawiaku?


Na kwarantannie w celach była słoma, nie było sienników. Ilu nas siedziało w celi, już nie pamiętam, sześciu, ośmiu, nie wiem. Ale byłem krótko. Tylko mnie przywieźli, zanocowałem, na drugą noc wywieźli. Potem znów na oddział czwarty i dzięki Wąsowiczom trafiliśmy do dobrej celi. Bo to była cela, w której jedna część nie miała wizjera, bo była za schodami. Tak że można było sobie grać w karty, siedzieliśmy dość spokojnie. Od czasu do czasu kogoś zabierali. Wielka rozwałka była tylko przed naszym wyjazdem. Znaczy, jak już zaczęli kompletować transport, z naszej celi wzięli dwanaście osób na rozwałkę.

Zapamiętałem – byli z beliniaków, pułkownik Abłamowicz i major Karski. Widziałem jak ich dwóch wyprowadzali, nie wiem, czy rozstrzeliwali w ruinach getta, czy dalej, ale chyba blisko, bo teraz do Pawiaka schodzi się po schodkach na dół do muzeum, a wtedy się wchodziło po schodach do góry, na parter, gdzie były przyjęcia. Na dole jedna część to były cele śmierci, a druga to „cugangi” czyli kwarantanna. Potem oddziały trzeci, czwarty, piąty, szósty na górze i jak samochód podjeżdżał, to tak że wykładał klapę, i wchodziło się mniej więcej na poziom samochodu. Więźniowie mieli zawiązane oczy, w bieliźnie i chyba boso. Związane ręce z tyłu, po dwóch i od razu wchodzili do ciężarowego samochodu z plandeką. Wszystkich można było boczkiem [zobaczyć], z pod blindy zajrzeć, jak wychodzili do samochodu. Dwa, trzy dni później wyjechaliśmy w transport.

  • Jak się zachowywali klawisze w stosunku do więźniów?


Klawisze – to było specyficzne. Klawisze to byli Żydzi wszędzie – i w łaźni, i na oddziałach. To wszystko byli Żydzi. Odznaczali się tym, że apel był śpiewany. To były zaintonowane słowa apelu w śpiew. Wtedy się wszyscy ustawiali w celi, była sprawdzana obecność. Poza tym jak mówiłem, że na kwarantannie była słoma i beton, to na oddziale czwartym były deski i były sienniki, ale bez słomy. Tak że się spało na siennikach. Buty pod głowę czy coś i na deskach. Poza tym Niemcy w wewnętrzne życie na celi mało ingerowali. Wyżywienie Patronat dostarczał, żeby było dosyć chleba i też, żeby zupy były jakieś jadalne, bo subsydiował zaopatrzenie, że można było jakoś wytrzymać. Oczywiście żadnych spacerów, takich rzeczy, nie było. Kotły z zupą nosiliśmy sami. Nawet myślałem o ucieczce przez dach, ale by było trudno chyba stamtąd. Trudno coś więcej powiedzieć.

  • Jak klawisze traktowali więźniów?


Klawisz nic do powiedzenia nie miał. Otwierał i zamykał drzwi, ale nawet klucze mieli w szafie Niemcy. Tak że on tylko był na oddziale, sprzątał, coś podawał, a poza tym Niemiec otwierał, zamykał bramę i zamykał celę. Poza tym to się chyba nie interesowali, co się dzieje w celach u więźniów.

  • Ale pomagali na przykład grypsy przyjmować, podawać?


Sam nie skorzystałem. Nie wiem. Wiem, że na przykład pułkownik Abłamowicz sprzedał swój płaszcz kawaleryjski, skórzany i za to dostał papierosy, haudegeny okropne. Cała cela miała co palić dzięki niemu, bo zbierali się w kółko i palili papierosy. Ale czy była możliwość? Raczej specjalnie nie, bo to byli Żydzi, żeby możliwości były jak najmniejsze. Wiem, że grypsy chodziły, ale przypuszczalnie były możliwe kontakty na szpitalu. W kobiecym podobno większe jakieś były [możliwości]. [...] Arciszewski też siedział wtedy na Pawiaku i znany był z tego, że świetnie rysował. Nawet Niemcom karykatury podobno rysował.

  • Czy mogła pana odwiedzać rodzina?


Nie, na Pawiaku nie. W ogóle nie było żadnego kontaktu z rodziną. Tego, to nie zdradzali, przypuszczam, absolutnie. Więc wyjeżdżając z Pawiaka, przygotowałem sobie grypsik, karteczkę i jak jechaliśmy nad ulicą Jagiellońską, to zrzuciłem karteczkę nad wiaduktem. Widziałem, że szedł na dole jakiś kolejarz, to była godzina bardzo wczesna rano i on przyniósł mojej matce karteczkę. Napisałem, że jadę do obozu, jeszcze nie wiedziałem do którego, że wyjeżdżam, żeby nie szukała po Warszawie, gdzie jestem. Matka mieszkała wtedy na Suchej, przy Filtrach, teraz się nazywa inaczej. W każdym razie karteczkę zaniósł. Dwudziestego piątego byliśmy w obozie. Najpierw przed krematoriami, potem poszliśmy do baraków dla kwarantanny. Trochę próbowali nas postraszyć blokowi, ale nie bardzo. Właściwie było święte życie, była piękna pogoda, był maj, opalaliśmy się na słońcu. Nic nie trzeba było robić. Kwarantanna trwała, nie wiem, miesiąc, dość długo. Jeszcze wspomnę o Isajewiczu z „Parasola”. Jak byłem na Szucha i siedziałem w „tramwaju” na dole, to Isajewicz akurat robił przysiady przed Niemcem. Zobaczyłem go, a potem spotkaliśmy się w obozie. W obozie później trafiłem na mnóstwo znajomych z Gdyni. Bo siedziało mnóstwo towarzystwa. Dali mi buty, bo tak chodziło się w drewniakach, ubranie, jakoś przyzwoite. Potem trafiłem na blok X, pracowałem w rusznikarni początkowo. Chciałem koniecznie zwiewać. Już w pociągu myślałem, jedną deseczkę wyprułem w wagonie i potem poszły dalsze. Mogłem wyskoczyć, ale jechał cały czas w dzień. Wyskakiwać w dzień? Liczyłem na to, że na ostatnim wagonie mogą siedzieć, to nie było żadnego celu. Byłem w rusznikarni, potem udałem chorego, poszedłem na szpital. Liczyłem na to, że mi dadzą [przydział] na Aussenkommando czyli, które pracuje poza obozem. Ale wiedzieli jakie mam zamiary i się bali. Szpital był ryzykiem, bo można było trafić do krematorium, takich trochę chorych to nie bardzo dobrze traktowali. Potem w stolarni pracowałem i w końcu wyjechałem do Gdańska. Na komando zgłosiłem się, zresztą nie wiedząc dokąd. W każdym razie trafiłem do Stoczni Gdańskiej. W halach pracowałem, robili łodzie podwodne. Muszę powiedzieć uczciwie, że niczego nie zrobiłem, cały czas się jakoś szwendałem. Próbowali mnie zapędzać na szlifowanie, jakiś kryz, ale zawsze jakoś się kręciłem i planowałem ucieczkę. Najpierw dali nam kombinezony granatowe i malowali krzyże. Więc zanim namalowali krzyże, chciałem z przypadkowym kolegą uciekać. Tam był dosyć niewysoki mur i zaraz tory. Potem Gdańsk, nie zdawałem sobie bardzo sprawy, jak wygląda. Ale ponieważ dawali w nocy zupę, bo pracowałem na nocnej zmianie, postanowiliśmy jeszcze zjeść zupę na drogę. Wtedy nas dopadli, że nie mamy krzyży i krzyże namalowali jeszcze większe jak innym. Tak że nie udała się próba. Potem próbowałem z drugim kolegą. Ale to się wydało i razem z nim odesłali nas do obozu z powrotem. Wróciliśmy do obozu trochę pobici i dostałem tak zwany Fluchtpunkt. Fluchtpunkt to było koło, tak mniej więcej jak na samolotach alianckich angielskich. Nie pamiętam, jakie były trzy kolory, chyba czerwony, biały i niebieski. To się nosiło na plecach i na spodniach. Ale koledzy powiedzieli, żeby to szybko zdjąć, bo czasem takich wywoływali i dawali po pięć bykowców na siedzenie. Więc lepiej się nie naprzykrzać z tym. Potem w obozie ukrywałem się od pracy, bo mnie dali do paskudnej pracy. Nie pracowałem.

 

  • Do jakiej paskudnej pracy?


To się nazywało Hochtiefbau i to były głębokie wykopy. To jeszcze nie było tak źle, ale czasami dawali nas do jakichś latryn czyszczenia, właśnie po ucieczce. To się stamtąd zmyłem. Była spora ilość więźniów, która do pracy nie chodziła i się ukrywała w obozie. Nawet Lagerälteste starszy obozowy robił łapanki na niepracujących w obozie. Tak że to też było specyficzne. To już był rok 1944.

  • Gdzie oni się ukrywali w barakach, żeby nie iść do pracy?


W barakach było sporo. Nie było tego dziesiątki, ale kilku czy kilkunastu, gdzieś się mogło chować.

  • Gdzie się ukrywali, dlaczego nie chcieli chodzić do pracy?


Różne prace były. Początkowo to były prace, z których się często nie wracało. Były początkowo prace przy wyrębie lasu, to było znane ze Stutthofu, że brali kupę, to było bractwo okropnie wynędzniałe, chodzili prawie boso, w drewniakach, była zima ciężka, rok 1939 czy 1940 i ubranka byle jakie drelichowe. To się ledwie sunęło z wrzodami, paskudztwem. Obstawiało pień drewna i brało na ramiona i niosło, szli z boku kapo i jednemu, drugiemu w łeb, to padał. Jak tak paru zbili, to cały pień spadał i przygniatał jeszcze resztę. Zresztą blokowy w tamtych czasach miał podobno przykazane, że zabiera osiemdziesięciu a przyprowadzić ma sześćdziesięciu. Jego głowa w tym była, żeby tamci nie wrócili. Ale o ucieczce nie było mowy. Niemcy też dla zabawy zabierali z głowy mycę, rzucali parę kroków i kazali przynieść, a to już było, że wyszedł poza rejon i mógł strzelać. Zresztą różne były sposoby uśmiercania, uśmiercali dużo. Towarzystwo było takie, że się nie dziwię, że się wzajemnie zabijali. Były zabawy, że dwóch musiało się bić, jeden musiał drugiego zabić. Albo ten, albo ten. Były różne, opowiadali mi o tym, tego nie widziałem. Ale wieszali przy mnie. Widziałem, jak wieszali. Ktoś się rzucił na Niemca czy kapo. To wyglądało tak, że najpierw wszystkie bloki stały na zbiórkach piątkami, a szedł w głupiej czapie z bębnem i bębnił między wszystkimi blokami aż na główną aleję. Była szubienica i przy mnie – znaczy jak byłem, bo było parę wypadków – to trzy razy się zrywał z szubienicy. Chyba mu pomogli. Raz się zerwał, powiesili, drugi raz się zerwał, za trzecim razem Niemiec go zastrzelił. Obyczaje były różne. Poza tym ludzie fizycznie byli w stanie różnym. W 1944 roku zaczęli nawozić Żydów masowo. Były bloki, które były tylko żydowskie. Myśmy na ogół mieli pryczę na jednego, ale bywało, że było dwóch na pryczy. Prycze były trzypiętrowe. Na bloku trochę też pomagałem rządzić, zawsze tak robiłem, żebym miał pryczę z takim, co jest na nocnej zmianie. On był sam i ja byłem sam. Niektórzy musieli spać podwójnie, a Żydzi spali masowo, okropnie ściśnięci. Warunki mieli podłe i wyżywienie też straszne. Tak dotrwałem do wyjazdu do Gdańska. Z Gdańska wróciłem z powrotem. Zacząłem pracować w odwszawialni. Do odwszawialni się dostałem, bo też nie udało mi się na żadne wyjazdowe komando. Odwszawialnie były już poza głównym obozem. Był nowy obóz, był stary obóz. Nowego obozu dziś już nie ma, baraki pokradli od razu po wojnie, porozbierali. Stary obóz jest do dzisiaj, resztki. Baraki były ogrodzone drutem, zamknięte bramy. Tamto było poza obozem, było rozbudowywane i tylko chodziły posterunki, które były na noc zdejmowane i na obiad. Byłem po stronie brudnej. To znaczy, gdzie były wszystkie zawszone [rzeczy]. Otwierało się drzwi, wsadzało się ubrania do komory, potem się zamykało, parowało i potem otwierali z drugiej strony, i wyjmowali. Jak wyjęli, zamykali, wtedy myśmy wkładali. Zobaczyłem biały sweter, myślałem, że może warto wziąć – był granatowy, tylko był tak pełen wszy, że aż biały. Tak się jakoś żyło. Nie za długo byłem. W każdym razie spenetrowałem dokładnie okolicę i uznałem, że trzeba się stamtąd wyprowadzać, nie ma co za długo siedzieć. Obok naszego obozu był obóz kobiecy. To były Żydówki, chyba Węgierki i kapówkami były takie horpyny, chyba Ukrainki, baby fest mocne. Jeden szczegół zapamiętałem. Były żywione w taki sposób, że stała drewniana skrzynia, jak jest do lasowania wapna, płaska, z niskimi deskami, z kuchni przynosiło się kotły, wlewało się jedzenie. To były pokrzywy, buraki, a raz w tygodniu była kasza. Pamiętam, tego dnia była kasza. Wlano kaszę, horpyny wybierały do naczyń, jakie one miały. Na dnie zostało trochę kaszy, głodne Żydówki, kilka zbiegło się, żeby wydrapywać resztki. Horpyny stały i lały pejczami. One nic, tylko drapały swoją kaszę. Dopiero musiały za kark je wyrzucać. Tak się żyło w obozie niektórym. Inni żyli trochę lepiej. Zorganizowałem to tak, że na swoje miejsce podsunąłem kogoś innego do odwszalni. Sam zorganizowałem chlebaczek, udawałem elektryka i wlazłem do obozu kobiecego. To był 1944 rok, listopad, już był trochę bałagan w obozie. Przeszedłem przez obóz kobiecy i wyszedłem na drugą stronę. W ten sposób byłem już poza drutami obozu, gdzie była tak zwana Postenkette czyli posterunki niemieckie. Schowałem się. Jak była trąbka na obiad, to wszystkie komanda zeszły. Jak stwierdzili, że stan się zgadza, to [znaczy,] że nie widzieli, że wyszedłem. Postenkette zeszła i poszedłem. Obok był obóz esesmański, koło nich przeszedłem. W odwszalni zdobyłem cywilne ubranie: płaszcz cywilny i czapkę i spodnie miałem niemieckie jak nosili pancerniacy i zwykłe buty, to mogli mnie wziąć za cywilnego majstra, który wychodzi. Fakt, że wyszedłem. Poszedłem pieszo do Tiegenhofu czyli do Nowego Dworu Gdańskiego.

 

  • Nikt pana nie zatrzymywał?


Szedłem bokiem. Byli zajęci obiadem. Jak zeszły posterunki, to już obóz został odtrąbiony, że wszyscy są w środku, to się nikt tym nie martwił. Dali mi koledzy, którzy jeździli po chleb, [informację,] gdzie jest piekarnia, i że tam Polak pracuje. Byłem u Polaka, dał mi bochenek chleba. Prosiłem, żeby mi kupił bilet na pociąg, ale powiedział, że jest żandarmeria na peronie i nie ma co. Poszedłem pieszo do Malborka. Po drodze się przespałem, brukiew sobie wyrwałem. Rano, ponieważ wiedziałem, że wolno wykupywać bilety do stu kilometrów, kupiłem bilet do Grudziądza, w Grudziądzu kupiłem do Torunia, w Toruniu miałem znajomych. Zresztą przyszłą żonę brata, do nich wstąpiłem, przenocowałem. Rano pojechałem do Włocławka, z Włocławka do Łodzi. W Łodzi postanowiłem przejść granicę. Ale nie wiedziałem, kogo się spytać. Chciałem w kościele, ale w kościele było Nur für Deutsche albo Für Polen verboten, tak że w końcu spytałem się, gdzie jest kościół dla Polaków. Powiedzieli mi, że na Widzewie. Poszedłem na Widzew, zobaczyłem kościół. Był jakiś kościelny, spytałem się o księdza, pokazał mi. Kościół przy uliczce, po drugiej stronie, na ukos, była żandarmeria, a ksiądz był głuchy jak pień. Próbowałem mu wyklarować, ale zobaczyłem, że lepiej słychać po drugiej stronie ulicy, bo okna były otwarte. Podziękowałem, poszedłem do zakrystiana i on mnie wytłumaczył, jak na Gałkówek (że to na granicy) dojść. Dostałem się. Jak dochodziłem przez Gałkówek, jakieś kobiety szły, spytałem się, czy blisko granica. „Panie, już bliziutko, ale siedzą, to niech pan nie idzie”. Schowałem się w chałupce. Już w nocy nie próbowałem, rano do gospodarza poszedłem, mówi: „Niech pan idzie, bo oni starzy. Jak będą strzelać, to i tak nie trafią”. Poszedłem, rzeczywiście, dojechałem do Wolbromia. U kolegi się zatrzymałem i chciałem do partyzantki. Ponieważ to był listopad, partyzantki zmniejszały swoje stany a nie werbowały, więc nie było co. Pojechałem pod Warszawę, do Zalesia. Miałem znajomych w Zalesiu Dolnym. Doczekałem się 15 stycznia. Wtedy wojska wkroczyły. Jak wojska wkraczały w Piasecznie, wszystkie okiennice były zamknięte, wszystkie sklepy zamknięte, jak przed wrogami się zamykali. Wiem, że 15 stycznia już byłem w Warszawie, ale byli Rosjanie i mówili, że nie wolno dalej iść. Było napisane, że: Min niet. Poszedłem w stronę Podkowy. W Podkowie Leśnej spotkałem Kończykowskiego, który był ze mną aresztowany w Warszawie. Zanocowałem u niego. Był w Powstaniu w randze porucznika. Po niego przyszło NKWD 25 stycznia.

  • To już wtedy?


Tak. 25 stycznia. Już mieli spisy. Przyszli, zabrali jego, zabrali mnie przy okazji. Tak że mi się odwdzięczył. Mieli Rosjanie w willi „Przedwiośnie” swoje stanowisko i zbierali ludzi. Chodzili z listami. Siedzieliśmy z nimi. Rodziny mogły przychodzić, przynosić żywność. Przychodziła żona Kończykowskiego, tak że i ja dostawałem. Graliśmy z ruskimi w karty, pytali: „W AK ty był?”. Niet. Dalej gramy. To trwało ze trzy tygodnie. Nie wiem, ile byłem dokładnie, bo mnie wcześniej [wypuścili]. Miałem oczywiście fałszywe dokumenty już wyrobione w czasie okupacji, że jestem urodzony w Jeziornie. Mnie na spisach nie mieli, więc mnie puścili. Henio posiedział jeszcze trochę dłużej. Chyba go werbowali na współpracę, ale wyszedł i potem znikł z horyzontu. Przez Henia nawiązałem kontakt z „zośkowcami”. Był Henryk Kozłowski, Sowiński i reszta towarzystwa. Nie było nas wielu. Było kilkunastu. Stworzyliśmy grupkę, dlatego że jeszcze w Milanówku i okolicach siedziała delegatura. Starali się nas trzymać w Podkowie, w Brwinowie jako „zośkowców”, uzbrojonych, już broń mieliśmy. „Miotła” we Włochach, tam też byli potrzebni. Siedzieliśmy zmobilizowani. Było głodno, chłodno trochę, ale jakoś się żyło. Dopiero (nie pamiętam kiedy) nas zwolnili, że można jechać do Warszawy. Pojechałem do Warszawy. Aresztowali „Radosława”. Próbowaliśmy zakładnika za to zabrać, ale nam nie wyszło.

  • Jakiego zakładnika chcieliście zabrać?


Plan był taki, że chcieliśmy ambasadora ruskiego zabrać. Rzecz była źle przygotowana. Uznali, że jeździ jakaś osoba z kabackich lasów do Warszawy, mieliśmy w okolicy ulicy Powsińskiej przygotować zasadzkę. Tam jest szosa i tory kolejki, jeden samochód miał zastawić drogę. Myśmy siedzieli w krzakach ze Stasiem Świstem. Mieliśmy wyprowadzić kierowcę, tym samym samochodem ambasadora zabrać i mieć potem jako zakładnika do wymiany. Jadąc, akurat miałem gazetę w rękach i przeczytałem, że ambasador poprzedniego dnia wyjechał do Moskwy. Pytałem się, kogo nasi widzieli, czy widzieli ambasadora. Tak, widzieli. „Ambasador w Moskwie”. Więc kogo widzieli? Okazało się, że to był jakiś generał, Maslow, nie pamiętam. Akurat jechał z babką, jak zastawiali szosę. Mieliśmy małego opelka. Jak samochód podjeżdżał, trochę za bardzo, odepchnęli samochód i kołami trochę po torach pojechał i odjechał. Krzyczał Henio Kmita, ale nie mogliśmy strzelać. Mieliśmy go wywieźć stamtąd a nie zabić. Nie wyszło.

 

  • W którym miejscu siedzieliście w krzakach?


Przy samej drodze.

  • Ale w którym to teraz miejscu może być?


Był zakręt. To jest Powsińska. Ale teraz to jest autostrada prawie, jest dwupasmówka. Gdzie to jest? Krzaków pewnie nie ma, a przedtem między Powsinem a Wilanowem to był kawał drogi i las dochodził prawie do drogi.

  • A teraz poznałby pan to miejsce, gdzie to mniej więcej mogło być?


Chyba nie. Za dużo się zmieniło. Potem siedzieliśmy trochę w Kampinosie. Potem wyszedł „Radosław” i w końcu żeśmy się ujawnili w październiku. Poszliśmy wszyscy na studia. Na Wawelberga, potem na Politechnikę. Nasza działalność się skończyła po ujawnieniu. Zdążyłem zrobić trzeci rok, czwarty, już miałem rejestrację dyplomanta, jeszcze pracę dyplomową robiłem. 24 grudnia został aresztowany Jaś „Anoda”, potem 3 stycznia Kozłowski, Sowiński, chyba sześciu było aresztowanych. Przyszedł do mnie Stasio Lechmirowicz „Czart”. Mówi: „Słuchaj, czy ty wiesz, że broń znaleźli?”. Mówię: „O! To coś nieładnie. Skąd ta broń?”. Myśmy nie mieli żadnej broni. „Radosław” miał wychowanicę. Wychowanicy dawałem korepetycje z matematyki. Bywałem u „Radosława”, który mieszkał na Aldony, ja mieszkałem na Walecznych. Mówię: „Stasiu, pójdziemy do »Radosława«, spytamy się, co robić?”. Poszliśmy do „Radosława” i mówimy: „Panie pułkowniku, Stasio mówi, znaleźli broń”. Siedzi siedmiu. „Radosław” mówi: „Słuchajcie, jeżeli będziecie uciekać, znaczy, że jesteśmy winni, to nie ma co”. Wobec tego zostaliśmy. Zamknęli nas wszystkich. „Radosław” wyjechał na Śląsk, ale też go złapali.

  • Jak pana zaaresztowali?


Przyszli do domu nad ranem. Chyba 13 stycznia w nocy przyszli. Byłem przygotowany, bo się spodziewałem, już miałem szczoteczkę do zębów i takie rzeczy. Już miałem z Pawiaka doświadczenie. Zabrałem graty i pojechałem. Tylko liczyłem, że [jadę] na niedługi czas. Dostałem piętnaście lat.

  • Gdzie pana najpierw zabrali, jak po pana przyszli w nocy?

 

Najprzód na Koszykową na UB. Spotkałem się najpierw z Różańskim, był uprzejmy mnie obejrzeć. Potem witał mnie Serkowski. Rozebrali mnie do naga, kazali robić przysiady. Porozmawiali chwilę i wysłali ciupasem na Rakowiecką na Mokotów. Od razu do celi W celi dwa metry na cztery siedziało nas ośmiu. Tak zacząłem swoje więzienne siedzenie do 2 maja 1956.

  • Bili pana, miał pan jakąś sprawę?


Była sprawa. Raz dostałem, co prawda, ale Stasio Lechmirowicz, jak dostał w twarz, to oddał, ale miał bardzo ciężkie życie do końca. Tak że nie oddałem, przykro mi. Chociaż potem byłem na procesie Humera i mogłem na nich napyskować. Śledztwo składało się z trzech części. Pierwsze było wstępne, gdzie właściwie tylko pytał i udawał czy był analfabetą, musiałem każde słowo dyktować, pisał coś sobie. Wszystkich znajomych, wszystkich krewnych za granicą, wszystkich z rodziny, w koło, Wojtek to samo. To trwało może dwa miesiące. Potem była druga część – pan Tomporski – już była z pokrzykiwaniem, z wyzwiskami, z poobijaniem. Wchodził Krzyżanowski, chciał mnie wieszakiem pobić. To już było rzeczywiście bardziej śledztwo. Tylko cokolwiek myśmy robili przed ujawnieniem, to w zasadzie nie było co ukrywać. To wszystko było znane. Właściwie można się było z tego śmiać, bo miała być amnestia. Tylko oczywiście okazała się nieprawdą. Powiedzieli, że ujawnienie było nieszczere, wobec tego to wszystko, co było przed ujawnieniem, się liczyło, to wszystko jest do skazania. Nawet mnie skazali za broń, której nie miałem. Już tak było, jak wszystkich to wszystkich. Potem miałem tak zwaną sprawę na kiblu, znaczy w celi. Był sędzia Furtak, miałem dwóch ławników szeregowych – Nędza i Burda. Był prokurator. Mnie rodzina wzięła adwokata, chociaż byłem przeciwny, nie miałem możliwości dyskusji. Adwokat później zrobił tyle, że broń zlikwidował, bo jej w ogóle nie było, to było zupełnie naciągane. Pomimo wszystko dali mi piętnaście lat, znaczy w sumie miałem pięćdziesiąt sześć lat z poszczególnych paragrafów. Łącznie piętnaście, poszedłem na oddział ogólny.

  • Dlaczego pan powiedział „sprawa na kiblu”, co to oznaczało?


To było w celi. Siedziałem na sedesie. W każdej celi był sedes, sąd, prokurator. Mieściło się. To było cztery metry na oko, to nie pamiętam, czy siedziałem na kiblu, czy stołek jakiś był, ale siedziałem. Na kiblu się nazywało, bo to było w celi, jak na kiblu. Takie były sądy.

 

  • Reszta współwięźniów była w celi czy gdzieś wyszła?


Nie. Na śledczym byłem zawsze w celach, gdzie najwyżej było osiem osób. Między innymi siedziałem ze Skalskim, lotnikiem znanym i Kulerskim sekretarzem Mikołajczyka. Dużo było osób znanych, z którymi przebywałem. Kaziem Augustowskim, który nie dawno umarł. Wiele było osób. Sprawę miałem 25 listopada.

  • Była wydzielona cela, gdzie był wyrok, sprawa?


Tak. Jedna z cel była pusta czy opróżniali na moment. Może stale była pusta, nie wiem. Do jednej celi się wchodziło i był sąd, załatwiali sprawę. Żadnych widowni, nikogo. Potem trafiłem na wydział ogólny. Był to już wybór społeczeństwa polskiego. Dwóch było z Moskwy, z procesu szesnastki Kobylański i Mierzwa. Jak tylko wrócili, to ich zamknęli. Macińskiego spotkałem, który był ze Stronnictwa Narodowego i księży sporo, mnóstwo znajomych moich, ze sprawy. Siedzieliśmy rok, miał się zatwierdzać proces. Rok w każdym razie ja byłem. Dopiero 29 listopada 1950 roku wyjechałem do Wronek.

  • Czy na Rakowickiej wśród was byli esesmani, którzy siedzieli w celach?


W celach nie. Ale na ogólnej byli. Było Niemców kilku, był jeden pułkownik żydowski, który był pułkownikiem w policji żydowskiej w getcie. To znaczy pułkownik w policji a nie w wojsku. Niemców było kilku. Dostawaliśmy wypiski. Nie wolno było dawać paczek żadnych, tylko pieniądze, była kantyna i były wypiski. Między innymi sprzedawali nam pasztet w puszkach na wypisce. Pasztet po dwóch czy trzech dniach puchł. Krótkotrwała konserwa. My spuchnięte konserwy oddawaliśmy Niemcom, oni brali i zjadali. Tak że widać, że konserwy takie można zjadać.

  • Jak się układały stosunki, akowcy, powstańcy a tutaj esesmani?


Trudno. Jeden i drugi więzień. Bić się nie można już było w celi. W celach były kołchozy. Ci, co dostawali swoje zakupy, to razem jedli, a Niemcy nie mieli kołchozu, bo im nikt nic nie dawał. Tylko najwyżej właśnie spuchnięte puszki. Zupy było tyle, że mogła być dolewka i chleba też było na tyle, że starczało.

  • Czy Niemcy próbowali z wami rozmawiać, jakoś nawiązać kontakt? Nie czuliście do nich nienawiści?


Przypuszczam, że polskiego nie znali. Tak jak byli na Pawiaku kalifaktorami Żydzi, tak na dziesiątce, znaczy w X Pawilonie, byli tylko Niemcy. Niemcy rozdawali zupę, Niemcy wszystkie roboty porządkowe robili, Niemcy byli korytarzowymi. To też była metoda, że komunikowanie się z nimi było wyraźnie utrudnione.

  • Żyd, pułkownik z policji?


Żydowskiej. Też był, z nami rozmawiał. Pamiętam ze śledztwa, jeden Żyd poszedł i mówi: „Słuchajcie, jak nasi biją waszych, to jeszcze, jeszcze, ale jak nasi biją naszych, uj, to już całkiem źle”.

  • Pamięta pan nazwisko adwokata, który pana bronił?


Szymaszek. Babcia chyba zegarek sprzedała.

  • Dostał pan wyrok – piętnaście lat i przesiedział pan we Wronkach?


We Wronkach, ale nie cały [wyrok]. Na skutek właśnie działalności adwokata, ponieważ odpadło [posiadanie] broni. Bo jedno miałem piętnaście za paragraf 86.1.2, i drugie za broń. Jak odpadło, to mi zmienili na dziesięć lat. Po dwóch czy trzech latach zostałem przeniesiony do Płocka. Pracowałem w Płocku w więzieniu. Różne miałem funkcje w Płocku, w warsztatach. Potem w 1954 czy 1955 była sprawa „Radosława”. Na sprawę „Radosława” zabrali mnie jako świadka. Z Płocka poszedłem, miałem kajdanki na rękach, ale miałem swój tobół. Miałem swoje rzeczy. Prowadzi mnie oddziałowy i sam musiał nieść moje rzeczy. Zaprowadził na dworzec w Płocku, a ludzie [patrzą], jakiś ksiądz się wstawił i oddziałowy w końcu mnie rozkuł. Już niosłem swoje rzeczy. W każdym razie w Warszawie byłem. Na świadka nie stawałem, nie było zapotrzebowania na mnie. Nie wiem, czy „Radosław” miał sprawę, czy nie. W każdym razie chodziłem, do ładowania węgla, żeby się rozruszać. Trafiłem na speców, coś specom nagadałem. W każdym razie powiedziałem specom, że w tej rzeczywistości, czy ktoś robi dobrze, czy źle, to i tak jest tak samo traktowany. Jak Żyd za okupacji. Znów trafiłem do Wronek z powrotem, nie do Płocka. Siedziałem we Wronkach, ale Płock mnie wyreklamował i znowu pojechałem do Płocka. Z kolei z Płocka potem mnie ściągnęli, do biura architektoniczno-konstrukcyjnego, tak zwany BAK na Gęsiówce i przyjechałem do BAK-u. Byłem w pracowni elektrycznej. To był już rok chyba 1955. Już były inne warunki. Normalnie, w pracowni. Nawet telewizor był, można było w siatkówkę pograć, był placyk malutki. Żyło się inaczej. Stamtąd zostałem zwolniony. W zwolnieniu nie pisali, że z BAK-u, tylko z obozu.

 

 

  • Czy pan w konspiracji był jakoś blisko z Jankiem „Anodą”. Czy uważa pan, że on popełnił samobójstwo?


Słyszałem różne wersje. Ktoś mi klarował, że na dole, obok budynku Ministerstwa Spraw Zagranicznych, była ambasada angielska, w sąsiedztwie czy kawałek dalej. Na dole stał barak drewniany. Mogła istnieć szansa, żeby się skoczyło z czwartego piętra na dach i można było uciekać dalej. Była wersja, że ktoś go widział, jak go prowadzili stamtąd, że on jeszcze żył potem. Znając Janka „Anodę”, raczej nie sądzę, żeby chciał popełniać samobójstwo świadomie, ale że mógł się chwytać każdego sposobu, żeby wiać, jeżeli widział minimalne szanse, że uda mu się na dach skoczyć. Chociaż miał przestrzeloną, potem złamaną rękę. Kondycję miał, bo na motocyklu jeszcze się rozbijał. Mógł liczyć, że jeszcze sobie da radę. Było parę lat spokoju, więc mógł się fizycznie podciągnąć. Przypuszczam, że gdyby widział jakiekolwiek szanse, to by ryzykował. Jak okna były jeszcze otwarte, nie bardzo mógł widzieć dokładnie, jakie są warunki. Widział dach na dole, to mógł próbować. Czy się zabił na miejscu czy nie, w każdym razie nie sądzę, żeby go zabili wtedy świadomie i tłumaczyli, że wyskoczył oknem. To byłoby niepotrzebne tłumaczenie.

  • Pytałam, bo pan go znał.


Znałem dobrze, bośmy byli razem.

  • Czy to była osoba, która mogła popełnić samobójstwo?


Byliśmy razem. Byliśmy w grupce sześciu. Działaliśmy razem, dobrze go znałem. Wierzę, że jak widział szansę, to mógł próbować.

  • Był pan na Pawiaku, w alei Szucha, w obozie w Stutthofie, był pan później na Rakowieckiej, przez UB, które najgorsze było dla pana więzienie?


Wronki. Dlatego że nie miałem ciężkiego śledztwa właściwie nigdzie. Dostałem kijami więcej tu czy tam, człowiek był młody i od tego się nie umierało. Wronki to była po pierwsze beznadzieja, po drugie był głód. Zupy dawali z dorszem i robaczywe. Według mnie obóz o tyle był lepszy, że było świeże powietrze. Można było sobie zorganizować coś do jedzenia. Jeżeli z odwszawialni wyniosłem czyste rzeczy, mogłem na obozie wymienić na chleb. Zresztą wymieniałem sobie. Był płyn przeciwko wszom, polewałem pościel od wszy, to było ważniejsze od jedzenia. Wtedy już zaczął się tyfus pokazywać. Masę ludzi w obozie zmarło na tyfus. Byli znajomi. W obozie były nawet mecze bokserskie wśród więźniów. Już nie mówiąc o różnych występach artystycznych u Rewelersów czy teatry, konwersacje były. Niemcy pozwalali, nawet brali w tym udział nieraz.

  • Pana brat przeżył wojnę, też był w Powstaniu?


Mój brat był w Powstaniu na placu Trzech Krzyży w budynku YMCA, domek Pniewskiego, trochę wyżej. Po Powstaniu poszedł do niewoli. Przesiedział w Sandbostel. Potem trafił do Armii Andersa, był w Bari, kończył Szkołę Podchorążych Transportu. Jedną bramę zabrał ze sobą samochodem. Był w Anglii, jak likwidowali już Wojsko Polskie. Mówiąc szczerze, ponieważ z nim korespondowałem, namawiałem do tego, żeby wrócił. Jest jak jest, ale żyć można. Wrócił. Wrócił do Torunia, ożenił się notabene z osobą, o której mówiłem, że u nich nocowałem. Skończył Uniwersytet Toruński, został potem profesorem i był na Uniwersytecie Gdańskim, mieszkał w Sopocie. Zmarł ładnych parę lat temu.

  • Jak on miał na imię?


Donald.

  • Pseudonim?


Pseudonim miał „1413”. Dlatego że był w Stronnictwie [Narodowym], nie zmieniał, był do końca.

  • Mam ostatnie pytanie. Dlaczego przyjął pan pseudonim „Grom”?


To jest mało ciekawe. Dlatego po prostu, że nasz dowódca jeszcze w szkole podoficerskiej minerskiej, widocznie był kawalerzystą i chciał, żeby w plutonie wszyscy mieli pseudonimy krótkie, na „G”. Był „Granat”, „Gnat”, to wybrałem „Grom”. Niespecjalnie dlatego, że okręt był „Grom” w Marynarce Wojennej, ale tak już zostało.

Warszawa, 23 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Włodzimierz Steyer Pseudonim: „Grom” Stopień: sierżant podchorąży Formacja: Batalion „Zośka” (w okresie konspiracji)

Zobacz także

Nasz newsletter