Wojciech Gorski „Nałęcz”

Archiwum Historii Mówionej
Moje nazwisko Wojciech Gorski. Przyjechałem na sześćdziesiątą piątą rocznicę Powstania Warszawskiego z Australii. […] Pochodzę z rodziny inteligenckiej. Moi rodzice mieli dużo doświadczeń w czasie pierwszej wojny światowej, tak że często słyszałem o ich przeżyciach w czasie wojny i wyrosłem w takiej atmosferze, że na mnie też kiedyś przyjdzie kolej i będę musiał walczyć tak jak rodzice. Jak wybuchła wojna w 1939 roku, to byłem dosłownie wściekły, dlatego że miałem wtedy dopiero prawie jedenaście lat. Myślałem: wojna się skończy, ja jeszcze nie dorosnę, żeby służyć w wojsku i gdzie ja w tym wojsku będę służył. Pamiętam to bardzo dokładnie. To mnie tak ubodło. Przeżycia wojenne z 1939 roku wywarły na mnie duży wpływ. Wtedy byliśmy na wsi w naszym majątku pod Płockiem. Na drugi dzień przyszła ewakuacja. Żołnierze zjawili się i [powiedzieli], że tu ma być front, wojsko będzie trzymało linię i że [mamy] natychmiast się ewakuować. Być może to w ogóle byli jacyś agenci niemieccy, którzy operowali [w naszych stronach]. Myśmy trochę za wcześnie wyjechali i uciekając przed frontem, musieliśmy z Płockiego przez Wisłę przejechać na drugą stronę, tak że widzieliśmy długie linie uciekinierów, popłoch, rozczarowanie, że to się tak odbywa.
1 września zaczął się akurat sezon na kuropatwy. Mój brat zabrał mnie, żebym mu nosił kuropatwy, a on poszedł na pole w kartofliskach strzelać do kuropatw. Byłem bardzo dumny z tego, że mogłem mu pomagać. Pamiętam, że to było wcześnie rano, może była szósta rano. Widzimy, że wysoko lecą piękne, srebrne samoloty i pamiętam do dziś, jak brat powiedział: „Widzisz. Mamy mocne lotnictwo. Niemcy nas nigdy nie zaatakują”. Okazało się, że to był chyba pierwszy niemiecki atak na Warszawę. To było za daleko, z jakieś sto kilometrów od Warszawy, tak że nie słyszeliśmy bombardowania, ale jak wróciliśmy z kuropatwami do domu, to w domu był już wielki rwetes, że w radio podali, że wojna się zaczęła. I wtedy wypadki potoczyły się [szybko].
Pamiętam, że wycofaliśmy się przez miejscowość, gdzie był majątek państwa Ruszkowskich. Później zatrzymaliśmy się w majątku pomiędzy Błoniem i Sochaczewem. Tam się zebrało dość ludzi, cały dwór był zapełniony uciekinierami z drugiej strony Wisły. Patrzyliśmy, co się dzieje. Pamiętam, że w pewnym momencie było widać, jak po głównej szosie na Warszawę szła niemiecka kolumna, ciężarówki, czołgi. Ludzie się dosłownie modlili: „Gdzie jest nasze lotnictwo?! Przecież to trzeba atakować!”. Naszego lotnictwa już nie było wtedy, tak że tam doczekaliśmy do końca wojny [w 1939 roku]. Wieczorami było widać łunę nad Warszawą i było słychać odgłosy artylerii czy bombardowania. Po paru tygodniach wróciliśmy do siebie. Jak wróciliśmy do naszego majątku, to okazało się, że tam Niemca nie widzieli. Przejechaliśmy przez duże pobojowiska. To było okropne: zabici żołnierze leżeli poukładani w stosy jak kawałki drzewa, wojskowy sprzęt wszędzie [porozrzucany]. Pamiętam, szczególnie to mi utkwiło w głowie, na jednym skrzyżowaniu była kaplica z krzyżem, a na krzyżu była zawieszona oficerska czapka. Ktoś ją tam powiesił. Zawsze pamiętam tą czapkę.
Wróciliśmy do domu. Zaczęła się okupacja. To była część Polski, która była przydzielona do Rajchu i zaczęli wysiedlać, wyrzucać inteligencję. Chyba w maju 1940 roku wyaresztowali na ogół ziemian i księży z tego terenu, i mojego ojca zaaresztowali. Był wywieziony do Mauthausen-Gusen. 8 sierpnia przyszła depesza, że zmarł na zakażenie kiszek. Była napisana po niemiecku, bardzo grzecznie, chyba nawet z kondolencjami i z ofertą, że za pewną opłatą przyślą prochy. Jeszcze był zachowywany niemiecki porządek. Pieniądze były wysłane i po pewnym czasie przysłali prochy. Czy to były prochy mojego ojca, czy nie, to trudno powiedzieć, w każdym razie była urna z prochami. Moja matka urnę skierowała do kościoła Świętego Boromeusza na Powązkach. Później żeśmy się przeprowadzili do Warszawy. Reszta rodziny jeszcze została w majątku, ale później ich też wszystkich brutalnie wyrzucili. Myśmy już byli w Warszawie. Matka była wtedy w trudnej sytuacji i moja ciotka zaoferowała, że mnie zabierze do siebie w Lubelskie. I tak się stało. Matka później pracowała w Warszawie, ledwo mogła się utrzymać, a ja byłem u wujostwa w majątku, który się nazywał Uchrusk. Bardzo dobrze mi się tam powodziło, było bardzo przyjemnie.
Miałem ciotecznego brata. Uczył nas nauczyciel z miejscowej szkoły. Nazywał się pan Zakończyk. Przychodził do nas do domu i dawał nam lekcje, i chyba doszło do szóstej klasy szkoły powszechnej. Jak przyszło do gimnazjum, to on nie mógł uczyć łaciny (nie miał chyba opanowanej), tak że chodziłem do miejscowego księdza, który udzielał nam lekcji łaciny. Na plebanii widziałem rozmaite rzeczy, co się działo. Jako młody chłopak tego nie dostrzegałem, ale jak myślę, co ja tam widziałem, to różne rzeczy widziałem. W ten sposób ukończyłem pierwszą [klasę] gimnazjalną, ale później musiałem [uczyć się] gdzieś indziej. Wróciłem już wtedy do Warszawy.
Powiem, co tam się stało. Mój cioteczny brat był starszy ode mnie. Myśmy zaczęli robić granaty domowej produkcji. On się już trochę orientował w chemii. Trzeba było robić wszystko, zapalniki prymitywne, i wypróbowywać, i w czasie takiej jednej próby miałem rzucić zapalnik i on niestety zbyt szybko eksplodował i wybuchł mi w ręku. Miałem zupełnie posiekaną rękę. Ciotka musiała mnie odwieźć do Chełma Lubelskiego. Tam był znajomy chirurg i on ze dwie czy trzy godziny operował mi rękę. Mnie później bardziej gardło bolało po tym wszystkim niż ręka, bo to było [robione] bez znieczulenia.
Wróciłem do Warszawy. W Warszawie zacząłem chodzić na sławne komplety. W moim przypadku to była szkoła imienia Batorego. Lekcje odbywały się w trzech miejscach. Grupa, w której byłem, to myśmy mieli mieszkanie na Kopernika, które już było częściowo zniszczone w czasie oblężenia w 1939 roku. Jedno było na Mokotowskiej (nie pamiętam nazwiska [właścicieli]) i w Alejach Ujazdowskich u państwa Platerów. W grupie było nas ośmiu, dziewięciu albo dziesięciu (już nie pamiętam dokładnie) i nauczyciele przychodzili do nas. Niektórych nauczycieli pamiętam. To byli bardzo zdolni i poświęceni ludzie. Szczególnie pamiętam Własiennika, dlatego że myśmy go nazywali „Kalafior”. Dlaczego? Wystarczyło na niego spojrzeć i od razu było wiadomo, że jest „Kalafior”, tak wyglądał. Był matematyk Rusiecki. On był autorem podręczników szkolnych. On był taki abstrakt. Nie wiedział, co się z nim dzieje, buty miał bez sznurowadeł, w koszuli ło guzików, wszystko tytoniem obsypane, ale doskonale uczył. Była pani, która nas uczyła angielskiego. To był obcy język, którego próbowaliśmy się [uczyć]. Nazwiska nie pamiętam, ale nazywaliśmy ją „Kobyła”, dlatego że była twarda i miała szorstki głos. Była Pani Lewiczowa od polskiego. Więcej nie pamiętam. W każdym razie myśmy byli młodziakami, obserwowaliśmy, co się dzieje w Warszawie.
Nienawiść do Niemców zaczynała rosnąć coraz bardziej i każdy zaczął marzyć o tym, żeby dostać się do Armii Krajowej. W moim wypadku, tak jak mi mówiono: „Wcześniej nie przyjmą, aż [będziesz miał] piętnaście lat”. I tak się skończyło, że musiałem odczekać do piętnastu lat. Matka miała znajomego oficera, którego zwolnili z obozu jeńców, bo miał gruźlicę. To był inżynier mechanik. Miał pracownię zegarmistrzowską, a matka miała posadę w sklepie z biżuterią i zegarkami. Zegarki trzeba było odnosić do naprawy, tak że ja też tam chodziłem i on mnie obserwował. Zauważył, że się nadaję na to, i jak skończyłem piętnaście lat, to mnie skontaktował z odpowiednią grupą. Pamiętam, że na spotkanie pierwszy raz pojechałem do Włoch – dzielnicy Warszawy. Tam byłem dwa razy, ale mnie zaraz przenieśli do innej komórki na ulicy Czackiego. [...] Wchodziło się w głąb do oficyny na trzecie piętro. [...] Tam, tuż przed Bożym Narodzeniem, w 1943 roku składałem przysięgę akowską. Przysięga akowska była dość poważna: „Wolność będzie twoją nagrodą, a zdrada karana jest śmiercią” – czy coś takiego. To były różne słowa, żartów nie było. Tam chodziliśmy na zebrania. Nie jestem pewien, ale chyba co dwa tygodnie.
W czym nas tam przeszkolili? Przynieśli kiedyś kilka pistoletów. Jeden z instruktorów – młody chłopak pseudonim „Jerzy” – pracował w elektrowni, miał czapkę z elektrowni, przyniósł dwa czy trzy pistolety. Były schowane w dużym elektrycznym liczniku. Jeden to był Mauser 7,65, a druga to była „efenka” o średnicy 7,65. Z wielkim pietyzmem żeśmy to oglądali, bo wtedy pistolet to dla każdego było marzenie. Zapoznali nas z pistoletami. Później zapoznali nas z granatami, materiałami wybuchowymi, jak się tory kolejowe wysadza. Kiedyś pojawił się też karabin, była obsługa karabinu. Ćwiczenia strzelnicze to odbywaliśmy z wiatrówki. W domu przy Poczcie Głównej na placu Napoleona na strychu się wypróbowywało, było cicho. To było lepsze niż nic.
Był grudzień 1943 roku. Ćwiczenia szły, sytuacja się zaostrzała, było coraz więcej egzekucji na ulicach, uderzenia Armii Krajowej, każdy tym żył, rozprowadzanie gazetek, „Biuletynu Informacyjnego” i innych. Myśmy na zebraniach też dostawali po kilka egzemplarzy do rozprowadzenia. To było dość niebezpieczne, bo jak człowieka złapali z tym, to były problemy. Chcieli wydusić, skąd one się wzięły, a tu człowiek złożył przysięgę, że nie zdradzi żadnych tajemnic Armii Krajowej pod grozą śmierci. Pamiętam, że raz wracałem z zebrania. Było dosyć późno, tuż przed godziną policyjną. Trochę śniegu było na ulicy. Wyszedłem z Czackiego na ulicę Świętokrzyską do rogu Nowego Światu i patrzę, ulice są już puste, a na rogu Ordynackiej stoi patrol niemiecki. Musiałem koło nich przechodzić, a za pasem pod płaszczem miałem kilkanaście pisemek. Nie było sposobu, żeby ich się pozbyć. Chętnie bym je wyrzucił za płot, ale byłem całkowicie widoczny. Szedłem w ich kierunku z duszą na ramieniu. Przeszedłem koło nich, popatrzyli na mnie i jakoś mnie przepuścili. Dobrze najadłem się wtedy stracha.
Sytuacja się zaostrzała. Wyglądało na to, że będzie jakaś akcja. Wyobrażałem sobie, że jak przyjdzie do akcji, to się powtórzy sytuacja z 1918 roku, kiedy się Niemców rozbrajało w Warszawie. Słyszałem o tym tyle od swoich rodziców przy obiedzie, żyłem w tej historii. Mój dziadek był generałem, miał dwóch synów. Oni byli pod Lwowem. Dziadek dowodził grupą operacyjną. Miał dwóch synów poruczników artylerii konnej. Brat mojego ojca był też ochotnikiem. Wszyscy czterej dostali Virtuti Militari – w rodzinie było tego pełno. Jeden z braci – oficer artylerii konnej – zginął pod Lwowem, a drugi był chyba zagazowany. Pamiętam, że matka opowiadała, że on, zanim wrócił do zdrowia, dwa lata po wojnie leczył się w szpitalu.
Na krótko przed Powstaniem zostałem... Organizacja, w której byłem, nazywała się wtedy „Szare Szeregi”, a jak się Powstanie zbliżało, to nas przenieśli do bardziej operacyjnych jednostek. Nie orientowałem się w tym, tylko przenieśli mnie do jakiejś innej jednostki. Pamiętam, że to było w ten sposób, że miałem spotkać się na ulicy z kimś, kto w ten sposób wygląda, dokładnie o danej godzinie. Spotkałem się z takim gościem. Później żeśmy razem szli, on mnie trochę przesłuchiwał i umówiliśmy się na następne spotkanie. Później następne spotkanie miałem z porucznikiem „Romańskim”, ale oczywiście nie wiedziałem, kto to jest, jak wygląda, jaka jest jego ranga.
Na Wierzyńskiego była mleczarnia. Miałem się zjawić dokładnie o pewnej godzinie (to była chyba jedenasta rano) i tam przy stoliku będzie siedział mężczyzna z pierścionkiem z turkusem na palcu. Tak się stało. Usiadłem koło niego. On mnie przesłuchał i dostałem przydział do jego grupy. To było bardzo blisko przed Powstaniem. Wtedy byłem przydzielony jako łącznik do jednego z plutonów, który miał siedzibę na ulicy koło Dworca Głównego, chyba na Chmielnej na drugim piętrze. Tam był magazyn sprzętu fryzjerskiego. Ktoś tam prowadził handel tym. To się dobrze nadawało na przykrywkę konspiracyjną, ludzie przychodzą. Zjawiłem się tam i brałem udział w pierwszej mobilizacji przed Powstaniem. Musiałem zapamiętać kilkanaście nazwisk i adresów, bo nie wolno było nic zapisać. Jeździłem po różnych częściach Warszawy, żeby ich zawiadomić, kiedy i gdzie mają się stawić. Później to było odwołane, tak że musiałem jeździć z powrotem i to odwoływać. Wróciłem do domu. Byłem w kontakcie telefonicznym. U nas w domu nie było telefonu, ale naprzeciwko był sklep i tam musiałem chodzić, i dzwonić co pewien czas. To było oczywiście jakimś kodem. Nie wiedziałem jak, bo przecież nie mogłem się pytać, czy już jest mobilizacja. O kotach się rozmawiało, czy o innych głupstwach – to było umówione.
Dostałem rozkaz żeby się zjawić na punkcie mobilizacyjnym mojego oddziału, który był na ulicy Próżna 14 róg placu Grzybowskiego. Musiałem się tam zjawić 1 sierpnia na drugą godzinę chyba. Pamiętam, że wyszedłem z domu plecakiem. Matka część drogi mnie odprowadziła, ale nie pozwoliłem, żeby ze mną szła cały czas, bo [miejsce], gdzie jest punkt zborny, to był sekret. Do Powstania szedłem uzbrojony po zęby. Polegało to na tym, że miałem swój własny pistolet kalibru 6,35 i osiem naboi, ale czułem się tak, że mógłbym zatrzymać dywizję pancerną. Na punkcie zbornym było nas stosunkowo mało – dosłownie chyba kilku. Na pierwszym piętrze pani Dorota otworzyła mi drzwi. Musiałem podać hasło, żeby mnie wpuścili. Właśnie ona dała mi opaskę akowską. Nie wiedziałem, że to rozdają. Przypięła ją na ramieniu agrafką. Opaskę nosiłem całe Powstanie do samego końca. Jakoś się uratowała. [...]
Zaczęło się Powstanie. Strzelanina zaczęła się przed godziną „W”. Z miasta już szły odgłosy strzałów, ale nas tam było bardzo mało. Był podchorąży „Rybitwa” w skórzanej wiatrówce i paru nas było. Mieliśmy parę granatów, butelki z benzyną i łopaty, kilofy. Wielkiej ofensywy nie można było z tym zacząć. Dziwiłem się, że myśmy nie zrobili jakiejś akcji, ale nie wiedziałem, że wtedy byliśmy Wojskowym Oddziałem Służby Ochrony Powstania. Myśmy nie byli przeznaczeni na pierwsze uderzenie. Było trochę przeżyć, bo wyjechała ciężarówka z Niemcami. Wolno jechała ulicą Próżną i zatrzymała się tuż pod nami. Myśmy byli na pierwszym piętrze i ciężarówka stoi pod nami. Mieli tam erkaem. Chyba ich trzech było na ciężarówce i więcej w kabinie. Dojechali do placu Grzybowskiego i stoją, i się rozglądają na wszystkie strony. My ich widzimy, ale atakować z dwoma pistoletami ludzi z erkaemem to nie za dobrze. „Rybitwa” musiał zadecydować, co tu robić. Obawiał się, że oni, jak my byśmy coś zrobili, chcieliby do nas wtargnąć, ale myśmy byli właściwie bez broni, więc kazał nam się rozejść po budynku. Pamiętam, że od oficyny z tyłu poszedłem na czwarte czy na piąte piętro. Tam mieszkała rodzina krawiecka. Poprosiłem, żeby mnie wpuścili. Spędziłem u nich pewnie czas, zanim pogotowie przeszło. Tą ciężarówkę jednak wykończyli. Oni zostali zniszczeni granatami.
Po trochu nasz oddział zaczął rosnąć. Trochę luźnych oddziałów znalazło się u nas, paru spadochroniarzy się zjawiło. Trochę bałaganu było wtedy, ale kompania zaczęła rosnąć. Pamiętam, że chodziłem na rozpoznanie z podporucznikiem „Kolanko”, ale on nazywał się Zając (to był bardzo dzielny oficer) w okolicach placu Grzybowskiego na rozpoznanie. On mnie zabrał ze sobą. Szedłem za nim. Pamiętam, że mnie cholernie obsztorcował. On był ostry. Miał amerykańskiego kolta i z tym koltem w ręku szedł. Miałem swój ogromy pistolet 6,35 w kaburze, więc mnie obsztorcował, żebym miał go w ręku i żeby był gotowy do strzału. Nie wiem, jaką to robiło różnicę, ale w każdym razie żeśmy odbyli rozpoznanie. W ciągu pierwszych kilku dni miałem takie przeżycie: na plac Grzybowski wjechały chyba dwa czołgi niemieckie. Częściowo zawróciły i vis à vis naszego budynku, który miał front na plac Grzybowski silnik szczególnie jednego [czołgu] chodził na wolnych obrotach (drugi czołg chyba odjechał) i nic się nie dzieje. Byłem wtedy chyba na trzecim piętrze i mieliśmy butelki z benzyną, które mieliśmy rzucać na czołg, jak się zbliży. Obserwuję z głębi czołg i mi się zdawało, że lufa czołgu powolutku się przesuwa. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że widzę tylko czarny krążek, lufy nie widać. Instynkt podpowiedział mi, że najwyższy czas, żeby coś zrobić i wyprysłem z tego pokoju. Jak wybiegłem z pokoju, to po chwili rąbnął w niego pocisk, tak że pierwsza moja lekcja była taka, że jak się widzi lufę jako okrągły krążek, to trzeba natychmiast coś zrobić.
Zaczęły się rozmaite natarcia i ostrzeliwania. Największe ostrzeliwania mieliśmy w budynku PAST-y. Na ulicy Zielnej był wysoki budynek, który do dziś stoi. Koło tego budynku musiałem często przelatywać. Musiałem przez Zielną przelatywać z raportem do dowództwa batalionu, które było na placu Napoleona w gmachu poczty. Porucznik „Romański” lubił codzienne sprawozdania wysyłać do batalionu i albo ja, albo kto inny z tym latał. Przeskoki przez ulicę Zielną nie były przyjemne. Oni tam mieli moc amunicji, gdzieś na górze mieli erkaem. Jak ludzie skakali, to pruli zdrowo. Pamiętam, że nasza żandarmeria kontrolowała to nasze przelatywanie w ten sposób, że trzeba było wziąć rozbieg w bramie domu, żeby całym pędem wlecieć przez ulicę. Widziało się, że ktoś przeleciał i zaraz koło niego [leciały] strzały. Moja kolej następna jest, trochę nogi się człowiekowi uginały: trafią czy nie trafią.
  • Raporty sam pan nosił?

Raport nosiłem na Pocztę Główną. Tam było dowództwo batalionu. Sam nosiłem. Niekiedy inne osoby nosiły, ale ja nosiłem często, co mi zresztą odpowiadało, bo mieszkałem na ulicy Kopernika, tak że jak mi powiedzieli, żebym za dwie godziny się zgłosił po odpowiedź, to mogłem sobie jeszcze do domu polecieć. Matka się ucieszyła, zawsze dała mi coś zjeść i wracałem z powrotem. Pamiętam, że to przebieganie przez Zielną mocno mi dokuczyło. Kiedyś postanowiłem bardziej się przesunąć, przekraczać Zielną trochę dalej od PAST-y zanim PAST-a była zdobyta.
Jak się znalazłem na rogu ulicy Wielkiej (zdaje się, że tej ulicy nie ma dzisiaj, to się zmieniło) był wielki budynek i się okazało, że tam „gołębiarz” siedzi – niemiecki strzelec wyborowy. On strzelał ze strychu. Nawet sam widziałem, obserwując ten budynek, jak tam strzał padł i był dym od strzału. Wszystkich przechodzących akowców, którzy mieli broń, zatrzymali i zrobili oddział do przeszukania tego domu, żeby „gołębiarza” wytropić. Żeśmy przeszukali górne piętra. To trwało chyba dziesięć godzin, tak że opóźniłem się z oddaniem mojego raportu. Nie miałem wyjścia, zwerbowali mnie na miejscu. Człowiek przeskakiwał z pokoju do pokoju, rozmaite szafy były, meble. Przetrząsnęliśmy wszystko i niestety żeśmy go nie znaleźli, ale on tam był. Później strzelał dalej. Jakieś dobre schowanie miał. Dobrze, że się na niego nie natknąłem, bo on miał prawdopodobnie szmajsera i karabin, a ja miałem pistolet 6,35 i osiem naboi.
W naszej kompanii była kiepska higiena i zaczęła panować biegunka. Chyba większość [z nas] miała biegunkę i to straszną. Ja też na to cierpiałem, dosłownie człowiek łyknął wodę i już trzeba było lecieć. Znalazłem się na izbie chorych. Doktor z naszej kompanii zdecydował, że mnie trzeba na parę dni do domu wysłać na rekonwalescencję. Matka mnie wyleczyła winem. Czerwone wino podobno na to świetnie działało. Dostałem parę kieliszków czerwonego wina i to mnie wyleczyło.
Jak wróciłem do kompanii, to był już następny dzień po zdobyciu PAST-y. O PAST-ę były bardzo poważne walki, bo ją oblali benzyną czy ropą naftową i podpalili. Naprawdę walka była bez żartów. Chodziły pogłoski, że niektórzy Niemcy zdołali się wydostać stamtąd tyłem PAST-y i gdzieś się ukryli w piwnicach. Jak wróciłem do kompanii, to od razu mnie zapędzili do patrolu, żeby szukać Niemców po piwnicach. Pamiętam do dziś, że wykonywałem rozkaz, ale miałem jeszcze nogi jak z waty, bo po tych paru dniach biegunki byłem zupełnie jak z waty, z laską powinienem chodzić, ale nie znaleźliśmy żadnych [Niemców], więc albo ich tam nie było, albo uciekli.
Później Powstanie zaczęło rozwijać się dalej. Przy dowództwie kompanii pełniłem rozmaite funkcje. Często, jak była dziura i była potrzeba obsadzić jakąś placówkę, to mnie wysyłali. Pamiętam, jak dostaliśmy Piaty. Był jeden Piat – wyrzutnia rakiet. Chcieli mnie nauczyć, jak się go napina, ale to trzeba było na leżąco robić i rękami, i nogami iglicę naciągać, a ja nie byłem dosyć silny, nie byłem w stanie tego naciągnąć. Trzeba było do tego dorosłego chłopa. Iglica była napędzana bardzo twardą sprężyną, ale próbowałem. Często bywałem na pozycjach strzelniczych. W domu, który żeśmy obsadzali, była goła, surowa ściana. To były niskie domy parterowe, były trzy czy cztery piętra, gołe ściany. Wewnątrz, od ściany była klatka schodowa. Ściana była bardzo gruba, chyba z dwóch cegieł, i tam żeśmy powybijali kilka strzelnic. To było bardzo dobre, bo jedną cegłę wystarczyło wybić i mieliśmy widok na Graniczną, na plac Żelaznej Bramy. Było mało amunicji, więc za dużo nie można było strzelać do Niemców, ale parę razy strzeliłem. Muszę się przyznać, że jednego Niemca ubiłem. Po trzecim strzale już tam został. Widziałem, że pierwszy [strzał] był za blisko, bo się zakurzyło tuż przed nim, później blisko niego, a trzeci już się nie zakurzył i został.
Kiedyś wjechały na plac dwa czołgi. Widocznie Niemcy chcieli zrobić natarcie i czołgi im to przygotowywały, ale tak się złożyło, że poprzedniego dnia wysłali mnie do batalionu na plac Napoleona, żeby przyprowadzić drużynę minerską, żeby zaminować wjazd na plac Grzybowski od strony Granicznej. Mieli miny, które były w kształcie cegieł, były opakowane w sukno. Wszędzie leżał gruz i jak się tą cegłę położyło, to trudno było odróżnić, że to jest mina. Pierwszy z tych czołgów zaraz wjechał na tą minę, tak że ja przyprowadziłem ekipę, bo trzeba było wiedzieć, którędy się idzie, gdzie jest ostrzał. Stale tam chodziłem. Wieczorem czy w nocy to obsadzili, a następnego dnia niemiecki czołg wjechał na minę. Ten czołg wjechał na minę, zapalił się, a ten drugi za nimi się cofnął, tak że do natarcia nie doszło. Pamiętam też taki widok, że jak ten czołg się palił, to ktoś z załogi chciał wyjść. Widzę do dziś jak z przodu otworzyła się klapa, [wysunęła się] ręka ludzka i za chwilę spadło to wszystko, tak że ktoś tam się spalił żywcem. Nie pamiętam, ale Niemcy jakoś wyciągnęli ten czołg, bo go później nie było.
Przed zdobyciem PAST-y niemiecki czołg stawał w gruzach od strony placu Żelaznej Bramy i strzelał w PAST-ę, która była jeszcze w niemieckich rękach. Pociski leciały z gwizdem tuż nad naszym domem i uderzały w PAST-ę. Myśmy byli zupełnie zdezorientowani, [nie wiedzieliśmy], co się dzieje, czy to bunt w niemieckiej armii, myśmy czołg zdobyli czy coś. [Czołg] bił w PAST-ę, w wyższe piętra. On miał krótką lufę, tak że pocisk nie miał dużej szybkości i czasami uderzał w ścianę, gdzie myśmy mieli strzelnicę. Normalnie jak pocisk uderzył i się rozerwał na zewnątrz, to tak wgniótł te cegły, że wewnątrz była wypuklina i popękane cegły, ale jeden z pocisków był niewypał. Niewypał przebił ścianę, zleciał do kuchni, która była zaraz za klatką schodową, a tam paru akowców w karty grało i pocisk wleciał do nich bez wybuchu. Strachu mieli trochę i dalej grali w karty. To był znany wypadek, jak ten pocisk leciał.
Później zostałem przeniesiony na placówkę na Królewskiej 16. To była nasza czołowa placówka. Niemcy ją kilkukrotnie atakowali. Wszystkie ataki było odparte z dużymi stratami po stronie niemieckiej i oni widocznie doszli do wniosku, że jakiś silny oddział tam jest, a tak wcale nie było. Jak pisałem swoje wspomnienia, nie byłem pewny, jaka to była data. Wiedziałem, że to było w drugiej połowie września, ale nie byłem pewien kiedy. Ostatnio sobie przypomniałem, że to było na drugi dzień po amerykańskich zrzutach, a amerykańskie zrzuty były 18 września, więc mnie tam przenieśli 19 września. Pamiętam, że jak mnie tam przenieśli (zjawiłem się w południe, poszedłem tam na rozkaz), sierżant czy plutonowy Cieniowski zaraz mnie przydzielił na stanowisko. Było to na klatce schodowej z obstrzałem na dziurę w domu, która była wybita w rezultacie poprzednich natarć i była częściowo zablokowana jakimiś belkami. Dostałem karabin i trzy naboje. Nie wolno było strzelać, dopóki nie byłem pewien, że muszę i że trafię. Pamiętam, że siedziałem tam do wieczora, patrząc w dziurę, czy ktoś nie próbuje przejść, ale mnie przenieśli na inne stanowisko. To było prawie na parterze w głębi dziwnych piwnic. Było tam stanowisko strzeleckie z widokiem na gruzy wzdłuż ulicy Granicznej. Patrzyło się tylko przez mały otwór. Miałem wtedy pistolet maszynowy krajowej produkcji „Błyskawicę” i dwa magazynki, ale też nie wolno było strzelać, chyba że Niemcy próbują się włamać. To stanowisko obsadzaliśmy we dwóch: cztery godziny na służbie, cztery godziny wolnego. To w sumie dwanaście godzin na dobę, to jest bardzo męczące. Obsługiwałem to do końca Powstania. Człowiek nie miał już ciepłego ubrania. W nocy było zimno, przeciągi, bardzo mało jedzenia i ciągle napięcie. Niemcy byli tuż – trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt metrów, nie dalej od nas, tak że w nocy trzeba było cały czas słuchać, czy tam ktoś nie próbuje wejść, więc było napięcie i walka z sennością. Jak się jest na służbie o drugiej w nocy, głodnym, zimno i senność człowieka ogarnia, ale nie można [zasnąć], to taka walka była gorsza niż walka z Niemcami. Tak się złożyło, że to była placówka, która była często atakowana. Przez te dwa tygodnie nie oddałem prawie żadnego strzału, bo nie można było marnować amunicji, ani nic mi nie podpadło do strzelania.
Miałem tam dziwny epizod. W czasie, kiedy byłem wolny od służby i powinienem spać... Z kolegą, z którym żeśmy obsługiwali strzelnicę, żeśmy mieli jedno łóżko. Kiedy jeden wychodził z łóżka, to drugi wracał do ciepłego łóżka. Ono było zawsze ciepłe, bo jeden z nas zawsze tam spał. Przynieśli sowiecką pepeszę i zrobili wykład, jak to się obsługuje. Nie było amunicji, ale była pepesza. Skąd ona się wzięła, to nie wiem, ale amunicji nie było. Młody plutonowy zrobił wykład, jak to się obsługuje. Jak się wykład skończył, podszedł do okna. To było chyba trzecie piętro. Okna wychodziły na naszą stronę – na stronę PAST-y, która już była zdobyta. Byłem obok niego, rozmawiałem z nim. On stanął w oknie, lekko się wychylił. To było zupełnie w porządku, bo to było całkowicie na naszą stronę. Tymczasem jak on się wychylił, dosłownie chyba w ciągu sekundy czy dwóch, kula uderzyła we framugę okna, centymetry nad jego głową i obsypało go czerwonym kurzem z cegły. On sam nie wiedział, czy żyje, czy już nie żyje. Zaskakujące było to, że strzał był z naszych pozycji i natychmiast po wychyleniu się z okna, zupełnie, jakby ktoś czekał. Może to był zbieg okoliczności, może jakiś snajper, gołębiarz ukryty. Tego żeśmy się nigdy nie dowiedzieli.
Sytuacja polityczna... Słyszeliśmy trochę, co się dzieje. Placówką dowodził podporucznik „Paprzyca”. On był bardzo dzielny – wyjątkowo dzielny. Pod koniec Powstania dostał Virtuti Militari. On, jak był obstrzał domów, to nawet nie mrugnął. Naprawdę miał nerwy ten człowiek. Tam było radio i on słuchał. Później nam powtarzał, co się dzieje. Myśmy właściwie byli odcięci od wszystkiego, bo to ciągle: cztery godziny na służbie, cztery godziny człowiek spał, więc ja raczej odniosłem wrażenie, że nasza sytuacja się poprawia, bo czasami sowiecka artyleria strzelała po okolicy. Czasami się pojawiały sowieckie myśliwce, tak że już z Królewskiej 16 chyba nie widziałem niemieckich sztukasów. Sztukas nie miał żadnych szans wobec myśliwców. Sowieckie myśliwce patrolowały. Mówiąc o sowieckich samolotach – to były tak zwane kukuruźniki. To były dwupłatowce, z których Rosjanie dawali nam pomoc. Pomoc polegała na tym, że w workach bez spadochronów zrzucali swoją amunicję. To wszystko było połamane, pogniecione, zupełnie nie nadawało się do niczego, ale rzucali. Pewno mogli zabić trochę ludzi, rzucając worki bez spadochronów, tak że w wielu miejscach można było mówić: „O, tu był zrzut” – leżały pogniecione rosyjskie naboje.
Zanim poszedłem na Królewską 16, miałem ładny widok: w nocy leciał kukuruźnik. One zawsze w nocy przylatywały i miały bardzo charakterystyczny dźwięk silnika, tak że od razu można było poznać, że to jest kukuruźnik. Pamiętam, że przeleciały nad placem Grzybowskim. Nisko leciały, ciemno, nie widać. Niemcy otwierali ogień, rząd pocisków przeciwlotniczych z artylerii przeciwlotniczej idzie, paciorki suną, ale tak w ślepo biją, nie widzą go. Biją w niego, a tu nagle rząd paciorków z tego kukuruźnika poszedł. Strzelec pokładowy otworzył ogień na ich reflektor. Reflektor zgasł natychmiast, więc albo go zgasili, albo trafił w ten reflektor. Pamiętam jak dziś, jak paciorki lecą w jedną stronę, a potem długa litania i reflektor zgasł. To było wesołe.
Zanim poszedłem na Królewską 16, pamiętam dobrze pojawienie się „krów”. „Krowy” to były niemieckie wyrzutnie rakietowe – Nebelwerfer. Ich odgłos to było jak [ryk] krowy albo jak przesuwanie szaf. Myślę: kto do cholery szafy przesuwa w nocy. Nie wiedzieliśmy, co to jest, ale to sześć razy tak zawyło i potem seria wybuchów. Bardzo nieprzyjemne, bo po jednym wybuchu domy zaczynały się trząść. Domy zupełnie rozwalało i okropny pył był z tego. Wszyscy obawiali się [„krów”]. Bardzo nieprzyjemne były, ale wszyscy myśleli, że ktoś w nocy przesuwa meble. To była wesoła strona tego.
Pamiętam też z Próżnej 14, kiedy tam jeszcze byłem cały czas, była kwatera ataku poprzez Ogród Saski do połączenia się ze Starówką. Ze Starówki mieli się przebijać do Śródmieścia i to miało być zharmonizowane, tak że mieliśmy umożliwić przebicie z jednej i z drugiej strony. To nie wyszło. Ze Starówki mieli dać sygnał rakietami i nigdy tego sygnału nie dali. W końcu mimo wszystko do nas na Próżną 14 przyszedł major „Zagończyk”, który dowodził całą akcją. Jego dobrze pamiętam, bo on się zjawił chyba na dzień przed tym, założył swoje dowództwo, dodatkowe linie telefoniczne. On był dość elegancki, miał polski mundur z galicyjką, był w polskim hełmie. To był major z prawdziwego zdarzenia. Dowodził akcją przebicia się do ludzi ze Starówki. To się nie powiodło. Zapora niemieckich karabinów maszynowych była taka... W Ogrodzie Saskim żeśmy ogromne straty ponieśli. Nic z tego niestety nie wyszło. To była porażka.
Pamiętam, że był młody podchorąży „Korda”, gość był bardzo popularny, wesoły. Jemu z karabinu maszynowego to właściwie odcięli dwie nogi. Dostał gęstą serię przez dwie nogi. Konał jakiś czas, jęczał, prosił, żeby go dobić. Wreszcie skonał. Jego szczególnie żałowałem. Zawieszenie broni spotkało mnie jak byłem na Królewskiej 16. Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z ludnością cywilną? Jaki był stosunek ludności cywilnej do powstańców? Z ludnością cywilną miałem mało do czynienia, bo cały czas byłem na placówce. Z ludnością cywilną miałem duży kontakt, jak latałem jako łącznik na plac Napoleona. Ludność bardzo dobrze się zachowywała. Tam kłopoty mieli stróżowie, którzy normalnie byli wyznaczeni, żeby zajmować się mieszkańcami danych domów, żeby schodzili do piwnic. Pamiętam, że kiedyś szedłem po Ordynackiej i zatrzymał mnie stróż. Powiedział mi, że ma jakieś podejrzane osoby. Widział, że mam pistolet i żebym poszedł to zbadać. Pamiętam, że ludzie siedzieli rzędem i podchodziłem od jednego do drugiego z pistoletem, nawet odbezpieczonym, żeby pokazywali dokumenty, ale ci podejrzani mieli dokumenty, tak że nie doszło do żadnego incydentu. Z ludnością cywilną spotkałem się dopiero przy wychodzeniu do niewoli. Różnie było. Jedni nas błogosławili, jedni przeklinali.
Wrócę do końcowej sytuacji na Królewskiej 16. Byłem zdziwiony, jak doszło do zawieszenia broni i później o poddaniu się. Myśmy wtedy mieli już więcej amunicji i Niemcy nie atakowali. Więcej było słychać artylerii sowieckiej i uważałem, że sytuacja się poprawia, a tu nagle przychodzi kapitulacja. Dosłownie uważałem, że nas zdradziło dowództwo, że to jest zdrada czy coś takiego. Okazało się jednak, że oni się lepiej orientowali, ja byłem szesnastoletnim kapralem i nie miałem ogólnej ocen sytuacji. Kapitulacja była nieunikniona. Jak było zawieszenie broni, dostałem przepustkę. Nie zamierzałem wyjść do niewoli. Myślę sobie: zmieszam się z ludnością cywilną i jak nas wypędzą z ludnością cywilną, to chciałem się do partyzantki dostać. To było moje marzenie. Mojej matki już nie było na Kopernika, bo Powiśle było wtedy zajęte i spalone. Ja już nie przypuszczałem, że moja matka w ogóle żyje, ale odnalazłem ciotkę i wuja, którzy schronili się przed Powstaniem do Warszawy. Byli na ulicy Natolińskiej. Dotarłem tam i okazało się, że wszyscy wynieśli się stamtąd. Dostałem adres na Marszałkowskiej. Jak z przepustką tam przyszedłem, znalazłem ich w piwnicy. Ciotka miała dziecko – urodziła dziecko w piwnicy na dwa dni przed końcem Powstania. Bez wody, bez mleka, bez niczego. To dziecko ocalało. To dziecko ma dzisiaj sześćdziesiąt pięć lat. [...] Jak ona [córka] ocalała, to do dzisiaj nie wiem. Ona sama nie wie, to był jakiś cud. [Urodziła się] w warunkach zupełnie niemożliwych.
Chciałem z innymi wyjść jako cywil z Powstania i prysnąć, ale mój wuj powiedział, że skoro dali nam formalnie status jeńców wojennych, to lepiej będzie, jak jednak wrócę do swojej jednostki i pójdę oficjalnie do niewoli. I miał rację. Wróciłem do swojej jednostki i następnego dnia jak wróciłem, wymaszerowaliśmy do niewoli. Wymaszerowaliśmy z Królewskiej 16. Pamiętam, że stały grupki cywilów i nas obserwowały, czy my tam wyszabrowaliśmy coś. Myśmy niestety wyszabrowali. W piwnicach było pochowanych dużo rozmaitych bagaży, ale myśmy byli nieubrani. Miałem zupełnie zdarte buty od chodzenia po gruzach, skarpetek nie miałem, swetra nie miałem. Porucznik „Paprzyca” powiedział, że w wyjątkowych okolicznościach można szabrować. Znalazłem parę butów, które były przynajmniej trzy numery dla mnie za duże, ale były buty. Poznajdowałem jakieś swetry, tak że coś na sobie miałem. Jak żeśmy wymaszerowali z tego budynku i tam grupki ludzi stały, i patrzyły, kto ma te kradzione rzeczy, ale w tej sytuacji nie było wyjścia.
Stamtąd wyszliśmy na podwórko na Próżną 14. Tam była zbiórka kompanii. Wypłacili nam żołd. To były złotówki ze stemplami Armia Krajowa czy coś takiego, w każdym bądź razie z polskimi stempelkami, i trochę amerykańskich dolarów. Nie pamiętam po ile, po kilka czy po kilkanaście żeśmy wszyscy dostali. Wymaszerowaliśmy wczesnym rankiem. Miałem wynosić pistolet – „Błyskawicę”, ale jeszcze przed wymarszem z Królewskiej 16 zrobiło mi się żal „Błyskawicy”. Pomyślałem: nie oddaję jej szkopom. Cofnąłem się do piwnicy. W tej piwnicy były zmagazynowane fajansowe rury kanalizacyjne. Wyjąłem magazynek, włożyłem w tą rurę „Błyskawicę”, dwa magazynki, jeden granat i wyszedłem bez broni. Jak się zjawiłem na Próżnej 14, nie mam broni, zaraz mnie przywołali i wzięli mnie do wynoszenia sowieckiej rusznicy przeciwpancernej. To było długie, ciężkie paskudztwo. Byłem stosunkowo młodym chłopakiem i musiałem to wynosić na ulicę Graniczną, gdzie oddawaliśmy broń, tak że z przyjemnością rzuciłem sowiecką rusznicę. Później żeśmy maszerowali. Stały grupki ludzi. Niektórzy wołali jakieś przyjemne rzeczy – na ogół. Niektórzy mieli pretensje do nas. Starsze babcie żegnały nas znakiem krzyża.
Aż do popołudnia maszerowaliśmy do Ożarowa. Ciągle się rozglądałem, jak tu prysnąć, bo chciałem dostać się do partyzantki, ale niestety mieliśmy bardzo silną obstawę i nie było szansy na ucieczkę. Zapędzili nas do fabryki kabli. Podłoga była tam pokryta czerwonym proszkiem, ale trochę słomą to było przykryte, tak że na tej słomie można było się zdrzemnąć. Przespaliśmy tam do następnego rana. Nie dali nam żadnego jedzenia. Rano nas załadowali na pociąg. Pamiętam, że w takim wagonie towarowym było nas pięćdziesięciu dwóch. Ani nie można było stać, ani leżeć, bo pozycja była taka, że siedzenie miało się na podłodze, plecy na czyimś siedzeniu, nogi na czyichś plecach i tak dalej. Taka warstwa ludzi była. Nie było dość miejsca. Wymaszerowałem ze swoim hełmem. Miałem polski hełm, który miał bardzo dogodny kształt, tak że zaraz mi go zabrali i on służył jako nocnik.
Następnego dnia rano po przybyciu do Ożarowa, noc żeśmy spędzili na betonie i odrobinie słomy. Chyba o jedenastej odszedł pociąg. Nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie jedzie. Wyglądaliśmy przez zakratowane drutem kolczastym okna. Rano się budzimy. Co widać? Nieomylnie klasztor na Jasnej Górze. Trochę się obawialiśmy, bo chyba nas do Oświęcimia wiozą, tak że poważnie się obawialiśmy, że tak będzie, ale na szczęście ominęliśmy Częstochowę i dojechaliśmy do (nie pamiętam, czy to było następnego dnia rano, czy tego dnia wieczorem) obozu jeńców wojennych, który nazywał się Lamsdorf. Dzisiaj to są Łambinowice. Tam jest nawet Muzeum Jeńców Wojennych, w którym są wszystkie archiwa jeńców wojennych. Jak się pociąg zatrzymał, to okazało się, że niedaleko jest niemieckie treningowe lotnisko wojskowe, bo widzieliśmy, jak uczą latać pilotów na samolotach myśliwskich. Kiedyś z jednego końca samolot myśliwski próbuje wystartować, podniósł ogon, już na dwóch kołach kołuje przez całe lotnisko i osiadł znowuż. Nie wystartował. Następny próbuje i jedzie na dwóch kołach do samego końca lotniska, wjechał w rów i stanął dęba. Żeśmy to wszystko widzieli. To było widać jeszcze z pociągu. Wreszcie otworzyli drzwi wagonu, wyskakujemy z niego. Tam było paru niemieckich żołnierzy. Niestety rabowali nas. Jak ktoś miał lepszą kurtkę, skórzane kurtki, to rabowali, zrywali brutalnie, tak że to było nieprzyjemne. Później, jak nas wszystkich rozładowali, to marszem nas skierowali do samego obozu. Dość szybkim marszem trzeba było przejść kilka kilometrów. Usadowili nas w kartoflisku przed wejściem do obozu Lamsdorf. Wpuszczali w małych partiach po kilkudziesięciu, bo było trzeba przechodzić przez odwszalnie czy przez łaźnie, bo byliśmy bardzo brudni.
Pamiętam dobrze, jak siedzieliśmy w kartoflisku i patrzymy, lecą dwa samoloty z przeciwnych stron i widać, że nie bardzo pewnie, bo się chwieją skrzydłami, ale zaczynają się zbliżać do siebie i wygląda na to, że jeden leci na drugiego. Zbili się śmigło w śmigło. To było niewiarygodne. Spadły razem pionowo w dół. Słup dymu tylko się później ukazał. Zupełnie się spięły i spadły w dół. Oczywiście zaraz zaczęliśmy wołać: „Brawo! Hura!”. Niemieccy wachmani [zaczęli krzyczeć]: Ruhe! Ruhe!, ale wzięliśmy to jako dobry omen: dwa niemieckie samoloty się zderzyły.
Wpuścili nas do obozu przez łaźnie. Były prysznice, pamiętam, że były letnie, wcale niegorące, bez mydła, bez ręczników, tak że po opłukaniu się trzeba była na mokre ciało swoje rzeczy zakładać. To był fatalny obóz. Było bardzo mało jedzenia, dwa kartofle, pajdkę chleba i mały garneczek herbaty bez niczego, brązowej i to wszystko. Głód był jak licho i chłodno było. Na szczęście byliśmy tam tylko dwa miesiące.
Tam był epizod z moją opaską. Miałem dwie opaski: jedną na marynarce, drugą na płaszczu. Na początku pobytu, całkiem wcześnie, tam był apel na placu zbornym. W rzędzie stoimy, niemieccy wachmani bagnetami zrywają nam opaski z ramion. Jak widziałem, co się dzieje, to udało mi się zerwać opaskę, którą miałem na marynarce pod płaszczem. Miałem jeszcze dosyć kolegów przede mną, że mogłem to zrobić. Włożyłem to do kieszeni. Przyszła moja kolej. Zerwali mi tylko [opaskę] z płaszcza i nawet nie zajrzeli pod spód, a opaska została w kieszeni i zawędrowała do Muzeum Powstania Warszawskiego. Przy rejestracji w obozie Lamsdorf trzeba było podawać swoją datę urodzenia, a chodziły pogłoski, nie wiem, skąd się wzięły, że młodocianych jeńców Niemcy mogą wypuścić, więc na wszelki wypadek ująłem sobie rok i przy meldowaniu się podałem mój rocznik jako 1929. Przy wszystkich zapisach związanych z pobytem w niewoli jenieckiej jest 29.09.1929. W ostatnim czasie zwracałem się do muzeum w Lamsdorfie, czy mogliby mi udostępnić moje dane i fotografie, bo tam robili nam fotografie z numerem jenieckim. Okazało się, że moje nazwisko mieli tylko na jednej z list transportowych, a widocznie fotografie i numery pojechały ze mną, jak nas przesuwali do innych obozów. Tam oczywiście jest data 29.09.1929.
Na szczęście po dwóch miesiącach w mojej grupie pięćdziesięciu przenieśli do obozu w Bad Sulza. To było bliżej Lipska. To był bardzo ładny, przyjemny obóz. Myślę sobie: wreszcie będziemy mieli ładny obóz. Ale tylko parę dni tam byliśmy. Pamiętam, że tam wdziałem, jak był nalot na Niemcy. Duże grupy dwumotorowych bombowców nadleciały, nie tak wysoko nawet. Dostały się pod silny niemiecki ostrzał artylerii przeciwlotniczej i pamiętam, że leciał klucz takich trzech i nagle czarna kula rozwinęła się w powietrzu i z tej czarnej kuli dwa tylko wyleciały, tak że ten jeden musiał dostać w bomby i wybuchł. Nic z niego nie zostało. To ładnie wyglądało, ale tylko ten jeden strącili. Przesunęli nas stamtąd do innego obozu w stosunkowo niedużej grupie i tym razem też jechaliśmy wagonami towarowymi. Pamiętam, że jechaliśmy przez Erfurt i w nocy był nalot, to ci wartownicy zostawili nas na torze, w zamkniętych wagonach, a sami się schowali do schronów. Jedna z bomb uderzyła w tył pociągu, bo pamiętam, że dobrze szarpnęło pociągiem, ale na szczęście nikt z nas nie był zraniony, ale byliśmy w zamkniętym pociągu.
Następnego dnia czy wieczora zawieźli nas do obozu, który się nazywał Ziegenhain. To był dobrze ustalony obóz dla starych jeńców, których się nazywało pawianami. Tam też były rozmaite narodowości i też cieplej było, przyjemniej. Myślę: będzie trochę lepszy obóz, ale zaraz nas zabrali do Arbeitskommando – grupa do pracy. Tam znalazłem się w grupie około pięćdziesięciu akowców z Powstania. Starszy obozowy, którym był wtedy Polak – polski oficer, przekonał niemieckie władze, że trzeba jakiegoś doświadczonego jeńca dołączyć do każdej z grup, żeby byli spokojni. Jeden sierżant podchorąży, drugi kapral podchorąży dołączyli do nas. Ich zadaniem było, żeby nas uspokajać, żebyśmy nie robili wybryków, bo to już mówiło się o tym, jak zaatakować Niemców, odebrać broń i zacząć partyzantkę, ale przekonali nas, że nie ma sensu, bo wojna się kończy. Ci podchorążowie mówili: „Żeście swoje zrobili. Teraz nie szurajcie i spokojnie”. Tak się stało. Dostaliśmy się do obozu, gdzie pracowaliśmy przy budowie obozu dla Hitlerjugend. To była młodzieżowa organizacja hitlerowska i ćwiczyli młodych żołnierzy. Niektórzy byli tam całkiem młodzi. Dyscyplina była bardzo ostra. Nieraz obserwowaliśmy, jak ich tam ćwiczą, a my tam baraki budowaliśmy.
Mieliśmy szczęście, że do nas przydzielili dwóch wartowników. To byli żołnierze z pierwszej wojny światowej, niezdolni do służby czynnej. Mieli długie karabiny z pierwszej wojny światowej i ten starszy z nich, jak się okazało, miał bar gdzieś w Bawarii. Specjalnie nie interesował się końcem wojny, chciał jak najszybciej wrócić do swojego baru. Tam były zupełnie niewiarygodne sceny. Idziemy w grupie piętnastu osób do lasu rąbać drzewo. Póki jesteśmy widoczni z obozu, to on na nas pokrzykiwał groźnie, karabinem groził, a jak tylko zniknęliśmy z oczu, to zdejmował karabin i trzeba mu było nieść karabin, bo mówił, że jest za stary, żeby z karabinem chodził. Wierzyć się w to nie chciało. Myśmy mu karabin czyścili nieraz na weekendach, bo miał mieć inspekcję, więc z nim nie było najmniejszych kłopotów. Ten drugi był raczej nieprzyjemny, ale nie był dowodzącym tam, tak że nam się źle nie powodziło.
Nauczyliśmy się kraść. Byłem bardzo zręczny w tym kierunku. Nas nieraz wysyłali porządki robić w barakach, to się kradło jak nic. Ręce były jak magnesy, wszystko od razu nikło. Jak się pracowało w kuchni, to też ława zasłana kanapkami z Bratwurstem niemieckim, to wszystko do kieszeni szło. Mieli piwnicę, w której były kartofle. Były piwnice, w których mieli jabłka. Jabłka zaczęły gnić. Wysłali nas, żeby sortować i oddzielić gnijące. Jak to się robiło? Z kubełkami się tam szło. Na dno kubełka kładło się najlepsze jabłka, a na wierzch warstwę gnijących. Wynosiliśmy to na śmietnik. Na śmietniku to się wysypywało. Przykrywaliśmy to śmieciami, a wieczorem wyskakiwaliśmy po najlepsze jabłka. Kartofle też żeśmy kradli w podobny sposób – na śmietnik się wynosiło, tak że myśmy byli w stanie gotować u siebie w naszych barakach. To było niewiarygodne, ile tam się kartofli jadło. Pół wiadra można było zjeść.
Będąc tam, pamiętam, że dostałem pierwszą kartkę od rodziny. Przy rejestracji musieliśmy zgłosić jakiś adres rodziny. Byłem w sytuacji, że moja rodzina była już wszędzie przepędzona albo zgładzona. Na szczęście pamiętałem adres mojego ciotecznego brata w Krakowie. Nie wiem, dlaczego to zapamiętałem. Do niego wysłałem kartkę, że żyjemy, jesteśmy jeńcami. Dopiero w tym ostatnim obozie dostałem od niego kartkę, która długo szła, bo przenosili ją za mną od obozu do obozu. Mam ją do dzisiaj ze znaczkiem hitlerowskim. Oni nawet napisali po niemiecku, żeby ułatwić cenzurze. Po niemiecku jest napisane, że jeszcze nic nie słyszeli o mojej matce, ale mają nadzieję, że lada dzień coś usłyszą i że mają nadzieję, że jestem zdrów i cały.
Zaczynał się zbliżać front. Koniec marca się zbliżał i 3. Amerykańska Armia Generała Pattona wbiła klin w Niemcy. Oni szli na złamanie karku. On się nie cackał, tylko jechali ciągle na przód. Jak się front zaczął do nas zbliżać, to Niemcy zdecydowali, żeby skomasować wszystkie pracujące grupy jeńców z całej okolicy i żeby nas odmaszerować na wschód, z dala od zbliżającego się frontu. Tak że któregoś rana wyszliśmy do pracy, a tu rozkaz przyszedł, że mamy zaraz wrócić do baraków i przygotować się do odmarszu do wioski, gdzie mieli nas skomasować. Tak się stało. Do tej wioski żeśmy dotarli. Rozlokowali nas po rozmaitych oborach, stodołach. Pilnowali nas wartownicy. Następnego dnia rano mieliśmy odmaszerować na wschód z dala od frontu. Przyszedł świt, a ta wieś dostała się pod ostrzał. Nie wiedzieliśmy czyj, ale były moździerze, lekka artyleria. Jak się zaczął obstrzał, to wachmani się pochowali. To nie było liniowe wojsko, tylko stare pierniki. Jak oni się pochowali, to my patrzymy, a tu niedaleko jest las. Nas było z piętnastu młodych akowców, to ktoś mówi: „Pryskamy panowie?”. – „Pryskamy”. Pamiętam, że było zaorane pole i my przez to pole lecimy w kierunku lasu, a tu słychać warkot motorów. Parę kluczy amerykańskich samolotów Mustang chyba leciało tuż nad drzewami. Przelecieli nad nami. Byłem pewien, że oni nas ostrzelają, bo mieliśmy jasnoniebieskie płaszcze alpejskiej piechoty francuskiej (dali nam w niewoli). Myśmy się dosłownie wgryzali w ziemię, jak oni nad nami lecieli, ale nie strzelali. Widać było twarze pilotów, mignęli nam. Ci wachmani jeszcze lepiej się pochowali. Jak Amerykanie przelecieli, to my dalej [uciekaliśmy] do lasu. Jak już prawie dobiegaliśmy do lasu, to oni wylecieli z wioski z karabinami i wołali do nas Zurück gehen! Zurück gehen!, ale myśmy już nie wrócili. Jak żeśmy się dostali do lasu w krzaki, to oni nas już nie widzieli.
Myśleliśmy: to się już udało. Myśmy byli w ogóle nie zorientowani w stanie wojny, w ogóle co się dzieje, jak i co. Żeśmy szli w głąb lasu jak najszybciej, żeby się odciąć od tego. Tam żeśmy się natknęli na niemieckiego gajowego. Miał pistolet, ale nas było piętnastu i widocznie zdecydował, że jeden pistolet na piętnastu jest niewystarczający. Próbował nas przekonać żebyśmy wrócili, ale myśmy powiedzieli: Nein! Nein! i poszliśmy dalej. Nie strzelał do nas, bo my byśmy go dopadli jakby strzelał. Pamiętam, że doszliśmy do krawędzi lasu i dalej jest kompletna cisza, jakoś nic nie słychać, samoloty nie latają, artylerii nie słychać, ale taka otwarta przestrzeń jest i sporo domów widać, i we wszystkich domach w oknach białe flagi wiszą. To wygląda dobrze, więc chyba się poddali, więc przekroczyliśmy dolinę i dalej był las.
Tym lasem idziemy. Trafiliśmy znowuż na ostrzał. Przed nami były chyba moździerze – kilkanaście się rozerwało, więc żeśmy padli, aż się to skończyło. Dalej żeśmy szli. Doszliśmy do końca lasu. Dalej jest dolina. Odczekaliśmy, aż się ściemni i znowuż przekroczyliśmy dolinę. W nocy przechodziliśmy przez jakąś rzeczkę. Trochę wody tam było. Wioska była tuż, psy szczekały, jak żeśmy tam przechodzili. Przez pole szliśmy gęsiego, jedną linią, bo na wszelki wypadek, jakby były miny, to lepiej iść po cichutku. Nie wiedzieliśmy, bo może pole jest zaminowane, może stanowiska karabinów są. Byliśmy nastawieni na to, że jakby obstrzał się zaczął, to rozpryskujemy się na wszystkie strony – przynajmniej ktoś ocaleje. Nie natrafiliśmy na nikogo i znowuż się las zaczął. Poszliśmy lasem. Natrafiliśmy na niemieckiego dezertera, który szedł w naszym kierunku. Nie miał już broni, ale [szedł] z rozpiętym płaszczem i mówił do nas: Kameraden. Daliśmy mu przejść. Idziemy dalej i natknęliśmy się znowuż tym razem na trzech Niemców. To byli esesmani, ale mieli dół i w tym dole coś zakopywali. Popatrzyli na nas. Widocznie pomyśleli, że ich jest trzech, nas z piętnastu i machnęli ręką, żebyśmy przeszli dalej. Przeszliśmy koło nich. Nie zatrzymali nas ani nas nie ostrzelali i doszliśmy do krawędzi lasu na wzgórzu.
Była dolina. Było jeszcze trochę ciemnowato. My nie wiemy, czy Niemcy są, czy nie. Pamiętam, że była ogromna przestrzeń i wszędzie paliły się ogniska, migały światła i jakieś pojazdy były, których nie mogliśmy dostrzec. Wystartował mały samolot, właściwie nad głowami nam przeleciał, ale miał gwiazdę. Myślimy: sowieciarze chyba. Jakby to byli sowieciarze, to byśmy z powrotem poszli. Wiedzieliśmy, czym to pachnie. Nie wiedzieliśmy, że Amerykanie mieli białe gwiazdy jako ich emblemat. Później się rozwidnia i z wioski wychodzi kolumna wojska trójkami czy czwórkami, dość długa kolumna i się ustawiają w polu koło wioski. Patrzymy, a tu kolory niemieckich mundurów. Myślimy: to żeśmy się wpakowali, Niemcy ćwiczenia robią czy coś, ale kolor trochę był inny. Trochę mówiłem po angielsku, z tej grupy chyba najlepiej, to znaczy z dziesięć słów znałem. Z jednym żeśmy się zdecydowali, że pójdziemy we dwóch na rozpoznanie. Reszta w krzakach, a my we dwóch na rozpoznanie. Żeśmy się podczołgali pod wioskę i w pewnym momencie widzę, że leżą sterty kartonów. Podchodzimy do kartonów, a tam jest po angielsku napisane. Rozpoznałem to i już nie miałem wątpliwości, że to są alianci. Jak wariaci żeśmy wstali z ziemi i biegiem do wioski. To było też szaleństwo, bo Amerykanie – czujki powinni nas ostrzelać, bo nie wiadomo, kto to nagle leci do nich pędem, ale wyskoczył Amerykanin z Thomsonem przygotowanym do strzału i krzyczy: „Ręce do góry”. Ręce do góry żeśmy podnieśli. Powiedziałem już, że Polish prisoners. Uprising, you know. On nie bardzo wiedział, o co chodzi, ale na szczęście pod ręką był amerykański sierżant żandarmerii i tamten żołnierz go zawołał. Jak on się zjawił, to się okazało, że to był Polak z Chicago. Myśmy zaraz się dogadali, już mogliśmy ręce opuścić. Mój kolega był wysłany z powrotem, żeby sprowadzić resztę. Nas odprowadzili do wioski. Sierżant z policji kazał gospodarzowi natychmiast dla nas przyrządzić porządny posiłek. Niemcy zrobili, bo groził im pistoletem. Żeśmy jedli, nawet dosyć długo.
Pamiętam, że w stodole się rozciągnąłem i byłem jak deska do prasowania, ale w jednym i w drugim ręku trzymałem puszkę z konserwami. Zastanawiamy się, co tu robić dalej. Próbujemy z Amerykanami się jakoś dogadać. Wiemy, że front musi być blisko, a my już nie chcieliśmy mieć więcej kontaktu z Niemcami. Amerykanin powiedział, że oni nas odeślą w głąb od frontu (on mówił trochę po polsku). Mówił, że jest kapitanem. Patrzymy na niego, miał dwie belki, ale nieogolony, brudny, w wiatrówce, w ogóle na żołnierza nie wyglądał. Myśleliśmy, że nas nabiera, ale to był kapitan. Oni mieli takie mundury. Po pewnym czasie załadowali nas na ciężarówkę. Amerykański system dostaw do frontu był taki, że przyjechała kolumna dziesięciu ciężarówek i rozładowywali jedzenie, amunicję przy drodze i wracali z powrotem. Dosłownie rzucali przy drodze. Nie liczyli, nikt nie musiał kwitować tych rzeczy. Nas odwieźli trochę w głąb Niemiec do miejscowości Lauterbach. Ładne miasteczko tam było. W muzeum byli już zakwaterowani jacyś inni polscy jeńcy. Na strychu znaleźli miejsce dla nas. Tam żeśmy byli przez dwa dni. Amerykanie przesunęli nas później w głąb strefy okupacyjnej. Duży obóz był dla byłych jeńców. Chyba do dwóch takich obozów żeśmy byli przeniesieni. Chyba Wetzlar i Darmstadt (myli mi się, gdzie to było). Tam byliśmy nawet dłuższy czas.
Lata lecą, wojna się skończyła, nikt się specjalnie nami nie zainteresował i byliśmy zgubieni, ale słyszeliśmy, że można się dostać do 2 Korpusu Polskiego i że 2 Korpus przysyła ciężarówki do obozu w Langwasser, gdzieś koło Norymbergii. Żeśmy się przenieśli do Norymbergii. Do ogonka żeśmy się zapisali na przesyłkę, ale 2 Korpus rekrutował tylko tych, co mają skończone osiemnaście lat. Zaraz się „postarzałem” i mówię: „Mój rok urodzenia to 1927”, tak że to druga zmiana. Stąd cały mój galimatias z moimi datami urodzenia, bo miałem jedną prawdziwą i dwie nieprawdziwe.
Tam trzeba było odczekać, bo był ogonek i chyba cztery czy pięć tygodni byliśmy tam, zanim dostaliśmy się na ciężarówki. Przez Alpy do Włoch i do 2 Korpusu. Dowieźli nas do jakiegoś punktu koło Ankony. Już nie pamiętam dokładnie nazwy. Następnego dnia administracja, przydziały. Przydzielili mnie do 1. Pułku Ułanów Krechowieckich, więc zrobiłem się ułanem. Znalazłem się w tym pułku i zaczęli nas szkolić. To było przeszkolenie rekruckie, od początku. Przez Powstanie przeszedłem, w niewoli byłem, a tu trzeba zaczynać jako rekrut. Moja kariera wojskowa to najpierw konspiracja, później intensywne walki, później obóz jeniecki, a później podstawowe szkolenie – zupełny galimatias. Byliśmy zakwaterowani nad morzem. Początkowo było stosunkowo ciepło. Stał rząd tanków typu Sherman, dwanaście w szwadronie, a my byliśmy obok w namiotach.
Pamiętam, że zrobiła się kiedyś wichura i namiot został zerwany, i zostaliśmy zupełnie na gołej desce w składanych łóżkach. Człowiek zmókł jak nie wiem. Przenieśli nas później już na zimowe kwatery do miejscowości Osimo. Bardzo ładne miasteczko. Ćwiczenia odbywają się, rano szwadron ma zbiórkę i odczytują rozkaz dzienny. W rozkazie dziennym jest podane, że za tydzień rozpoczynamy kurs kierowców czołgów, a poza tym w 5. Dywizji Piechoty rozpoczynają nowe gimnazjum i liceum dla młodych żołnierzy, którzy stracili dużo czasu i w czasie wojny nie mogli się uczyć i kto chce, żebym od razu składał o to podanie. Miałem wybór: albo wrócić do gimnazjum, albo rozpocząć kurs kierowców czołgów. Co wybrałem? Wybrałem oczywiście kurs kierowców – to było marzenie – ale niestety nie udało się. Tak się złożyło, że parę dni przedtem byłem na służbie i miałem służbowy pistolet, i go czyściłem. Był rozładowany i czyściłem lufę wyciorem, ale lufę miałem skierowaną na brzuch. Jak dowódca szwadronu to zobaczył, to jak na mnie wsiadł: „Tak się z bronią nie robi! Nigdy nie można mieć broni skierowanej w siebie. Złe zwyczaje. Zawsze musi był w przeciwnym kierunku” i mnie obsztorcował. Zapytał mnie: „Czy twoje nazwisko jest rzeczywiście Gorski czy Górski?”. Powiedziałem: „Panie poruczniku, tak – Gorski”. On się podrapał po głowie i mówi: „Wiesz, ja z zawodu jestem administratorem majątków ziemskich i czytywałem w »Kurierze Warszawskim« regularne artykuły na tematy agrarne. Taki Stefan Gorski to pisywał. Czy może jakiś twój krewny?”. Mówię: „Panie poruczniku – mój ojciec, ale już nie żyje, bo go w Mauthausen wykończyli”. On powiedział: „Tak, to ja się tobą zajmę”. Wróciliśmy do miejsca naszego postoju. Przychodzi sierżant i mówi: „Porucznik Dąbrowski powiedział, że za dwie godziny twoje podanie do szkoły musi być u niego na biurku”. Rozkaz jest, więc wypełniłem podanie. Miałem nadzieję, że mnie odrzucą, ale niestety za trzy dni już jechałem. To było w Modenie. Tam żeśmy spędzili prawie rok, zanim nas przenieśli do Anglii. Tam cały czas byłem jeszcze zarejestrowany pod rocznikiem 1927. Tam odbywałem gimnazjum.
Później już Brytyjczycy zaczęli likwidować siły zbrojne, wojna się skończyła, 2 Korpus był przenoszony do Wielkiej Brytanii i naszą szkołę też przenieśli. Musieliśmy jechać statkiem z Neapolu do Wielkiej Brytanii. Statek lądował w Glasgow, ale nas najpierw pociągami przewieźli do Neapolu. Tory kolejowe szły nawet przez Monte Casino. Pociąg się zatrzymał na stacji pod tym klasztorem, tak że klasztor było widać. Wszystko było jeszcze odgrodzone białymi taśmami, było zamurowane, wszędzie porozbijane czołgi, przecież to było tuż po wojnie. Tak że zawsze mówię, że byłem pod Monte Casino, bo rzeczywiście byłem. Później do Neapolu i przejechaliśmy do Glasgow. Tam nas rozładowali. To jest północna część Wielkiej Brytanii. Organizacja była taka, że zaraz nas przewieźli pociągami do południowej Anglii.
Dlaczego myśmy nie lądowali w Bosworth [?], tylko przewieźli nas do obozu koło Bosworth. To jest organizacja. W Anglii żeśmy tą szkołę jeszcze kontynuowali. Prawie wszystko skończyłem. Skończyłem pierwszą [klasę] licealną. Drugiej już nie skończyłem, bo się nie uczyłem dosyć dobrze. Byłem jednak rozbity po Powstaniu i nie miałem tendencji do uczenia. Uważałem, że już nic nie warto. W młodym życiu widziałem dwie klęski: jedną w 1939 roku, drugą w 1944 roku, kiedy byliśmy nastawieni, że w konspiracji jesteśmy doskonale uzbrojeni, jak przyjdzie do akcji, to naprawdę Niemcom pokażemy, a jak przyszło do akcji, to broni było minimalnie. Tak że jednak musiałem przejść jakieś zaburzenie psychiczne. Dzisiaj zdaję sobie z tego sprawę.
Później przyszła demobilizacja. Musiałem znaleźć pracę. Pamiętam, jak znalazłem się w Londynie i miałem bardzo ciekawe doświadczenie. Do tej pory jedzenie w moim życiu było na stole: jak jest się głodnym, to jedzenie jest na stole i się je. W domu było jedzenie, w wojsku jedzenie też było zawsze podane, w niewoli jakie było, ale było, a tu nagle człowiek się znajduje [w innej sytuacji] – jak nie zarobię, to będę głodny. To naprawdę było straszne przeżycie. Na gwałt trzeba było jakąś pracę znaleźć. Miałem rozmaite płace, prace. To mnie dobrze w kość uderzyło i zdałem sobie sprawę (miałem wtedy prawie osiemnaście lat), że przede mną jest z pięćdziesiąt lat życia i coś trzeba zrobić. Zabrałem się do pracy jak szatan. Pracowałem jako robotnik. Pięć razy w tygodniu po dwie godziny miałem wieczorowe brytyjskie kursy maturalne, żeby zdać angielską maturę. Jak zdałem, Anglicy dali mi stypendium i odbyłem czteroletnie studnia na wydziale mechanicznym, i dostałem tytuł inżyniera. Stamtąd poszedłem na dwuletnią praktykę podyplomową w Manchester. To była duża firma, która się nazywała Metropolitan Victors Electrical Company. Oni produkowali sprzęt do elektrowni: turbiny, generatory. Olbrzymia firma. Oni zatrudniali trzydzieści tysięcy ludzi. To było całe miasto. Tam później pracowałem w dziale badań przez sześć lat. Miałem do tego inklinację. Niezbyt dużo płacili. To była praca gwarantowana, bardzo ciekawa, ale marnie płacili, więc zmieniałem posady parę razy. W międzyczasie się ożeniłem.
Nie było koniunktury w Anglii i był raczej upadek przemysłowy. Byłem rozczarowany tym wszystkim, postępu nie mogę zrobić. Okazało się, że było ogłoszenie z Australii. Szukali wykładowców do instytutu technologicznego, który zakładają w Zachodniej Australii w Perth. Mój kolega już tam pojechał, przysyłał dobrą opinię, że w Australii jest całkiem dobrze. Złożyłem podanie. Natychmiast zostałem wezwany na przesłuchanie w Londynie. Przesłuchanie trwało dosyć długo – ze dwie godziny. Powiedzieli w końcu, że oni sami nie mogą dać decyzji, ale dostanę pisemne powiadomienie z Australii, ale powiedziano mi: „Zanim opuści pan budynek, proszę, na pierwszym piętrze jest urzędnik transportowy, żeby pan sobie załatwił przejazd do Australii”. Myślę sobie: nie jest tak źle. Zanim stamtąd wyszedłem, w mojej obecności zarezerwowali mi i mojej rodzinie przejazd statkiem Oriana pierwszą klasą z Southampton do Freeman – port w Zachodniej Australii. To było bardzo przyjemne odbyć taką przejażdżkę. Wtedy Kanał Sueski był zablokowany, bo to było po wojnie i trasa była naokoło Południowej Afryki – cztery i pół tygodnia na morzu pierwszą klasą. Pamiętam, że nie mogłem się od razu zdecydować, bo to była wielka decyzja opuścić Anglię, rodzina wszędzie jest. Odkładałem [decyzję] z dnia na dzień, aż wreszcie przychodzi depesza, żeby odpowiedzieć natychmiast telegraficznie czy przyjmuję, czy nie. Powiedziałem żonie, że najpierw zjemy kolację, a później podejmiemy decyzję. Zjedliśmy kolację, przeszedłem się parę razy po pokoju i myślę: jedziemy. Oddepeszowałem, że jedziemy. I wszystko się zaczęło. Dali nam już termin, kiedy mamy odpłynąć, a statek Oriana wracał z rejsu z Indii przez Kanał Panamski i tam śrubą zawadził o dno. Był uszkodzony i miał wyrwaną śrubę, tak że jak dociągnął do Southampton, to musiał pójść do stoczni. Prawie przez trzy tygodnie go naprawiali. Na szczęście uczelnia bardzo szczodrze zadecydowała, że będą mi płacić od chwili, kiedy powiedziałem, że to przyjmuję, więc mieliśmy jeszcze trzy tygodnie urlopu w Londynie u moich byłych teściów. Potem na statek i do Australii. W Australii zaraz zabrałem się do pracy akademickiej. Zdecydowałem, że pracując w takim dziale, trzeba uzyskać wyższe stopnie, tak że zapisałem się na uniwersytet w Zachodniej Australii i dostałem stopień Master of Engineering Science. Jak to skończyłem, to pomyślałem, że zrobię i doktorat. Zrobiłem doktorat. Dziesięć lat mi to zajęło, pracując jednocześnie, ale zrobiłem to wszystko. Nie miałem kontaktu z polską macierzą w Perth. Myślałem sobie: jak tam się ujawnię, to mnie zaraz wciągną w jakieś komitety, a ja nie chciałem, bo robię studia i to by mi utrudniło. Dopóki nie dostałem doktoratu, to absolutnie nie chciałem się dołączyć do żadnych polskich organizacji, ale jak dołączyłem, to mnie zaraz wzięli za kark i najpierw mnie wciągnęli do Stowarzyszenia Polskich Kombatantów. Powiedzieli: „Przecież zapisz się, przyjedziesz od czasu do czasu”. Jak się zapisałem, to po trzech miesiącach byłem już prezesem. Okazało się, że poprzedni prezes już tyle lat był prezesem, że miał dosyć. W tym czasie były kłopoty w innych organizacjach i nasi czołowi liderzy w Perth doszli do wniosku, że mogą mnie lepiej wykorzystać w organizacji Związku Polaków. Między sobą uzgodnili, że mnie muszą przesunąć ze Stowarzyszenia Polskich Kombatantów do Związku Polaków. Wykręcili mi rękę i przenieśli mnie do Związku Polaków od razu na prezesa. Nie miałem żadnego doświadczenia w tym, tak że to było bardzo męczące. Później byłem jeszcze prezesem Koła Żołnierzy Armii Krajowej. Założyłem organizację Radę Koordynacyjną Polskich Organizacji w Zachodniej Australii, która skupiała wszystkie organizacje. Byłem prezesem tego przez osiem lat. Później jeszcze zostałem delegatem rządu na uchodźstwie na Zachodnią Australię i właściwie kilka funkcji jednocześnie było. W domu też bywałem od czasu do czasu. Wtedy to było moje drugie małżeństwo. Niestety moje pierwsze małżeństwo się rozpadło. Nie mogę powiedzieć, że z mojej winy. W każdym bądź razie moja żona odeszła i wyszła za kogo innego. Potem ożeniłem się z Nowozelandką. To jest moja obecna żona. Jesteśmy małżeństwem od trzydziestu lat. […] Mam syna i córkę z pierwszego małżeństwa. Mój syn niestety po polsku nie mówi, ale jak go pytają: „Gorski? Co to za nazwisko?”, to mówi: „Mój ojciec był Polakiem”. Moja córka mówi po polsku. Osiedliliśmy się w Australii. Mam obywatelstwo australijskie, uczestniczę w różnych organizacjach australijskich. Jestem członkiem organizacji australijskich weteranów, jestem w rozmaitych komitetach. Czasami pogadanki wygłaszam, wszyscy mnie tam znają. Osiedliliśmy się tam na dobre. Mieszkam tam, ale moje serce jest ciągle w Warszawie. […],



Warszawa, 5 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Pruszyńska
Wojciech Gorski Pseudonim: „Nałęcz” Stopień: łącznik, strzelec; kapral Formacja: 41. kompania WOSP; 9. kompania Batalionu „Kiliński” Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter