Wojciech Niemiec „Skoczek”
Nazywam się Wojciech Niemiec, urodziłem się w 1929 roku w Warszawie. Dzieciństwo spędziłem prawie w całości w Międzylesiu pod Warszawą, na osiedlu Wiśniowa Góra, to była wschodnia część Międzylesia, w pięknym ogrodzie i w bardzo ładnym domku, wprawdzie drewnianym, ale bardzo sympatycznym.
- Gdzie pan chodził do szkoły w tym okresie?
Do szkoły chodziłem również w Międzylesiu.
- Czy w szkole były w jakiś sposób kultywowane patriotyczne tradycje?
Tak, mówili. Kierownikiem szkoły był pan Kręcicki, który niezmiernie dużo uwagi poświęcał właśnie wychowaniu patriotycznemu, ucząc nas czasami tak
ad hoc, przy okazji różnych wierszy. W jakiś sposób oddziaływały na nas, dawały nawet jakieś pojęcie o historii. Na przykład pamiętam, kiedyś bardzo szybko i ładnie nauczyłem się wiersza „Śmierć pułkownika” Mickiewicza.
- W Międzylesiu przebywał pan aż do wybuchu wojny czy może rodzina przeprowadziła się już do Warszawy?
Nie, rodzina mieszkała w ogóle w Warszawie, ojciec był współudziałowcem Fabryki Kas Pancernych Zwierzchowski i Spółka, to było na Pradze na ulicy Strzeleckiej. Myśmy mieszkali na Złotej 23 w okresie zimowym. Natomiast cały okres wiosenno-letni, nawet jesienny, spędzaliśmy właśnie w Międzylesiu, gdzie ten ogród był przepięknie utrzymany i bardzo dobrze oddziaływał na psychikę.
- Kiedy zaczęła się II wojna światowa, właściwie pan był jeszcze dzieckiem, miał pan dziesięć lat. Pamiętam pan te wydarzenia poprzedzające wybuch i sam wybuch II wojny światowej?
Wydarzenia, które poprzedzały, o tyle zapadły mi w pamięć, że było dość dużo artykułów w prasie, a ja od piątego roku życia czytałem całą prasę. Było jej dużo, ojciec sporo tego kupował i wiedziałem, że istnieje niebezpieczeństwo. Taki humorystyczny fakt – wiedziałem z gazety, że proponuje się przygotowanie worków z piaskiem. Nie miałem takich worków, no bo skąd miałem je wziąć, więc kiedyś ściągnąłem matce dwie pończochy, wypełniłem piaskiem… Pierwszy dzień września spędzaliśmy w Międzylesiu, ponieważ dopiero czwartego miała się zacząć. Dość nieoczekiwanie zaczął się ruch w powietrzu, przede wszystkim dość dużo samolotów, a poza tym to, co było już bardziej niepokojące, odgłosy strzelaniny, to znaczy walk powietrznych. Od nas było bardzo dobrze widać, bo Międzylesie leży piętnaście kilometrów od centrum, to nie jest daleko i widać było wszystko dokładnie. Wiem, że wybieraliśmy się wtedy jeszcze na grzyby, oczywiście nie poszliśmy, bo ktoś wpadł i powiedział, że właśnie wojna wybuchła. Matka bardzo się zdenerwowała, była bardzo płochliwa, jak to dzisiaj mogę określić. Siedzieliśmy cicho w domu, ale okazało się, że bardzo blisko uderzyły bomby, chyba trzy, cztery. Okazało się, że jakiś myśliwiec nasz pogonił niemieckiego Dorniera CT17 właśnie, z tych, które kursowały nad Warszawą i tamten uciekając wyrzucił po prostu bomby żeby ujść z tej pogoni. To była sprawa odległości jakichś trzystu metrów i to nas tam bardzo poruszyło. Ale w zasadzie nic więcej się nie działo, poza tym, że zaczęły się kolejki ludzi, którzy uciekali z centrum. Było wtedy bardzo niebezpiecznie, nie wszyscy wytrzymywali nerwowo. Moja matka z sąsiadką zorganizowały punkt pomocy, gotowały zupy dla tych ludzi. To wszystko się bardzo szybko skończyło, kilka dni potem już zaterkotały karabiny maszynowe w pobliżu. Zeszliśmy wtedy do piwnicy i po półgodzinnej strzelaninie okazało się, że wokoło już są Niemcy. Zaczęli przychodzić, pytać się czy wojskowe rzeczy tu są i zaczęła się okupacja. Ojca oczywiście wyrzucili z tej fabryki wtedy, przejął ją jakiś zarząd komisaryczny, czy inny wojskowy, zwłaszcza, że fabryka ta miała zamówienie tuż przed wojną na kasy pułkowe, no i oczywiście Niemcy wszystko przejęli. Ojciec został bez pracy i zaczął jakoś kombinować żeby utrzymać rodzinę i wtedy właśnie wpadł na pomysł żeby naprawiać maszyny rolnicze rolnikom w pobliżu Warszawy. Ponieważ był technikiem, więc tam jakoś mu się to udawało. Potem cóż, sama okupacja to wiadomo jak to było…
- Ale czy na przykład stan materialny pana rodziny był wystarczający? To znaczy czy nie przymieraliście państwo głodem?
To oczywiste, że owało również chleba. Czasami ojciec za jakąś wykonaną pracę przynosił chleb ze wsi zamiast pieniędzy. Przymieraliśmy głodem, bo kilo czterdzieści chleba, które było na kartki, trzy razy w tygodniu, to nie było dużo. Najgorzej wyglądała moja siostra, która wtedy w wieku dwóch, trzech lat wymagała jakiegoś lepszego wyżywienia, ale to minęło.
- Tak naprawdę przez całą okupację uczęszczał pan gdzieś do szkoły? Czy w związku z tym, że Niemcy ograniczyli tą oświatę tylko do najmłodszych klas, nie miał pan takiej możliwości?
Nie, tak się śmiesznie składało, że jak zacząłem chodzić do szkoły, to przyjęto mnie do drugiej klasy ponieważ umiałem czytać i pisać już. Po dwóch tygodniach okazało się jednak, że zwłaszcza arytmetyka, która wówczas tak się nazywała, była dla mnie zbyt łatwa i przeniesiono mnie do trzeciej klasy. Tak że zaczęła się edukacja od trzeciej klasy, można tak powiedzieć. Potem miałem przerwę, bo nie było szkoły, szkoła w Międzylesiu nie istniała przez jakiś czas. Proponowano nam szkołę w wiejskiej miejscowości Stara Miłosna, to w tej chwili jest Warszawa też. Tam nie wyglądało to jakoś sympatycznie, zwłaszcza że okolica była jakaś niepewna i przez jakiś czas nie chodziłem do szkoły, a potem jak w Międzylesiu uruchomili tą szkołę z powrotem, to przeszedłem już przeskakując dwie klasy. W rezultacie w roku 1944 skończyłem tą szkołę, dostawszy wtedy nawet jakieś… nie pamiętam na czym to polegało, ale Niemcy wtedy kończących szkołę proponowali zatrudnić żeby przyuczyć do zawodu. Kierownik nasz, pan Kręcicki wobec tego fałszował zaświadczenia, to znaczy świadectwa szkolne, podając inny rok ukończenia. Ja też tak właśnie miałem, to był 1944 rok. Wtedy najpierw słychać było z daleka te „organy Stalina”, czy wybuchy artyleryjskie, pocisków artyleryjskich, potem było coraz to bliżej, ostatnie dni były naloty sowieckie na okolice. Polegało to na tym, że jak to wynikało z niewybuchów, które znajdowaliśmy, zrzucali oni bomby bardzo małe, które robiły bardzo dużo hałasu ponieważ miały wiatraczek metalowy. Spadając robiły wielki szum, tak że ludzie się tego bali. Takich bomb tam nazrzucali, nawet kilka ofiar było śmiertelnych w Międzylesiu i okolicach. 1 sierpnia Rosjanie przeszli już Radość, zbliżali się do Międzylesia. Tam Niemcy okopali się i słychać było karabiny maszynowe w odległości pół kilometra. Przyszedł do nas oficer Wehrmachtu i powiedział, że musimy wynieść się, i skierować się do Warszawy. Wróciliśmy wtedy i w tym momencie sowieci rozpoczęli atak, był zaporowy ogień artyleryjski taki, że dosłownie trzeba było kłaść się na ziemię, bo pociski nisko leciały. Nie mieli wystarczającej, odpowiedniej broni i strzelali z dział polówek, tak że to leciało nisko, brzęczało bardzo mocno i miało służyć jako broń przeciwpancerna, bo tamci się czołgami ruszali. Krótko mówiąc dotarliśmy o godzinie piątej na Most Poniatowskiego, gdy zaczęła się strzelanina, a uciekaliśmy z Wiśniowej Góry w kilka osób, to znaczy my i sąsiedzi nasi, z których synem byłem zaprzyjaźniony. Gdy dotarliśmy następnego dnia do swoich domów, zresztą bardzo ciężko, bo obstrzał był bardzo intensywny i z wielu stron, musieliśmy przesiedzieć trochę na schodach przy Solcu, pod mostem, bo ostrzał był z każdej strony. Po trzech dniach przybiegł do mnie ten kolega właśnie i powiedział, że już jest w akcji. Popatrzyłem na rodziców, oni bardzo podejrzliwie spojrzeli na mnie i na tego kolegę. Wobec tego powiedzieliśmy: „Dobrze, w takim razie ustalimy tak. Niedziela jest jutro, przyjdź na mszę, po mszy się zwijamy tak żeby nikt nie widział.” Tak też zrobiliśmy. To było 6 sierpnia, kolega zaprowadził mnie na kwaterę na Sienną, do Zgrupowania „Chrobry II”. Tam po drodze, idąc na górę, spotkał jakąś grupę pana porucznika, nie wiem jaki to był porucznik i powiedział: „Prowadzę nowego.” „A to dobrze, dołącz. Jak twój pseudonim?” Wtedy oczywiście zaszumiały mi w głowie różne tygrysy, lamparty i ze zdziwieniem usłyszałem „Skoczek”. Zapisał tego „Skoczka”, jeszcze adres mu podałem. „To dołącz.” Poszliśmy, wyprowadził nas na skrzyżowanie Siennej i Sosnowej [...]. Weszliśmy na dachy budynków chyba siedmiopiętrowych, albo ośmiopiętrowych, nie pamiętam, w każdym razie jak się spojrzało na dół, to było bardzo nieprzyjemnie, bo te dachy były dość śliskie. Okazało się, że na dachach musimy rozłożyć znaki dla lotnictwa alianckiego. Znaki były dwa, jedna szachownica biało-czerwona, to jest znak lotniczy, a drugi biała strzała, która wskazywała kierunek zrzutów. Oczywiście jak się zadomowiliśmy na tym dachu, rozpoczęła się strzelanina z PAST-y, która górowała tutaj nad główną częścią Śródmieścia. Wtedy udało mi się zrobić pierwszy wynalazek, mianowicie pościągałem… to nie był wynalazek, bo kradzież jest od dawna znana, pościągałem linki od bielizny, które tam ludzie mieli, linki zaczepiliśmy do rogów tych płacht i jak samolot jakiś leciał, to wtedy ściągaliśmy to siedząc pod dachem, a kryliśmy się za kominami jak strzelali do nas. Na szczęście nikt na dachu nie dostał. To był właściwie mój pierwszy dzień Powstania. Popołudniu zmienił nas podchorąży Jurek, którego pamiętam. Przyniósł lampkę elektryczną, miała to być sygnalizacja świetlna, żeby było nas widać, jak w nocy przylecą alianci. Zanim do tego dotarliśmy, to jeszcze zrobiono z nas karawanę, przenosiliśmy z ulicy Żelaznej na ulicę Marszałkowską, nie wiem jaki to był numer, w każdym razie na rogu chyba Złotej, albo Siennej. Duży budynek, bardzo elegancki z marmurowymi schodami i przenosiliśmy tam z Żelaznej aparaturę radiową. Tam było jakieś dowództwo chyba, nie wiem czy odcinka, czy całości, nie mam pojęcia. Potem była ta służba na dachu, która trwała około dwóch tygodni, codziennie. Codziennie chodziliśmy i rozkładaliśmy. Latały meserszmity, to my siedzieliśmy tam i ściągaliśmy tak, że nie było widać, jak przeleciały to rozciągaliśmy. To była taka zabawa trochę. 17 sierpnia zostałem ranny, nie na dachu, ale kiedy wracałem stamtąd, pocisk z granatnika wybuchł przed nami. Szliśmy we trójkę, to było przed nami jakieś dziesięć kroków, nie metrów ale kroków i ja dostałem bardzo wysoko odłamkiem w nogę. Wykrwawiłem się bardzo mocno, ale zaraz do szpitala mnie na Śliską przeniesiono i tam próbowano wyjąć ten odłamek. Nie udało się wyjąć, bo ugrzązł w kości, wobec tego został. Ponieważ trzeciego dnia rano przyszedł lekarz do naszej sali i powiedział: „A co, ty tutaj? Idź na opatrunek.” Poszedłem na ten opatrunek, ale pomyślałem sobie: „Skoro mogę iść na opatrunek, no to mogę iść w ogóle.” Poszedłem sobie, uciekłem z tego szpitala. Poszedłem najpierw do domu pokazać się, że jestem. Oczywiście w domu to były i wymówki, i łzy, więc wróciłem zaraz na Sienną do naszego zgrupowania. Tam był pan właśnie, który prowadził nas na te dachy, już z innej sekcji. Drugi pan, który też w randze porucznika podobno, chodził stale z plecakiem na plecach, nie wiem dlaczego, powiedział: „Dobrze, wobec tego jak teraz nie możesz łazić, to będziesz gońcem.” Tak to wyszło, że potem byłem gońcem, byłem łącznikiem i nosiłem między innymi nawet kilka kilo karbidu do naszej ostatniej reduty na rogu Pańskiej i Mariańskiej. Strzelano stamtąd z każdej strony, wtedy jeszcze mnie prześladowały pociski kalibru sześćset pięć, co jakiś czas spadały na Śródmieściu, właśnie na północnym wtedy i jakoś tak się składało, że po mnie zawsze gdzieś tam trafił. Między innymi przeżyłem właśnie taki numer, kiedy wędrując dwa razy wcześniej w to samo miejsce. Jak nadjeżdżał to ryczało straszliwie, zresztą to znane sześćset pięć milimetrów. Kiedy nadjeżdżał wskoczyłem do leja po takim jednym pocisku. Wrażenie głupie, bo w pierwszej chwili poczułem się zupełnie bez powietrza, jakbym był wyssany z powietrza, a następnie już jakieś tłoczenie, tak że przytłoczyło mnie do tych gruzów, ale tak na marginesie. Dotrwałem na etapie gońca, czy łącznika, do końca Powstania, do momentu zawieszenia broni.
- Jak wyglądały te ostatnie dni? Bo tutaj przez miesiąc toczyły się walki, ale chociaż Powstanie się powolutku wykrwawiało, owało już pewnie pod koniec wszystkiego, jedzenia…
Ach oczywiście, i wody, i jedzenia, o prądzie to nie ma mowy, bo jak elektrownia została zniszczona, czy uszkodzona, już prądu nie było. Z wodą też były cuda, bo ludzie zaczęli wiercić studnie u siebie na podwórkach, tam gdzie kto mógł. Tyle tylko, że mamy podskórną wodę tutaj bardzo kiepską w Warszawie. Wiem, że na przykład już przed samą kapitulacją, postanowiłem wreszcie umyć głowę raz, bo jak umyłem głowę, to nie mogłem grzebienia włożyć. Po prostu była skorupa, woda była tak nasycona jakimiś drobinkami mułu, czy czegoś takiego, że nie dało się w ogóle nic z tego robić, nie dało się umyć. Jeżeli chodzi o wyżywienie, ciężko było, bo jakieś tam piekarnie były, rozbite magazyny Haberbuscha, skąd noszono jęczmień który potem przyrządzało się na różne sposoby. Na przykład u nas na Siennej w komendzie, to robiono właśnie z tego kaszę „pluj” i to się jadło. Od czasu do czasu był jakiś kawałek mięsa, podobno z konia, ale to nie wiadomo. Natomiast ludzie robili różne cuda zdobywając mąkę, mieląc tą mąkę nie wiadomo gdzie, jakimiś ręcznymi młynkami. Jak wypiekano czasem trochę chleba, ludzie wtedy oczywiście wykupywali, dostawali po bochenku, czy po pół, w zależności od tego, jak było to możliwe. Poza tym zbożem prawie nic nie było, to zboże wystarczało na wszystko, na zupę, na chleb, bo nie było skąd wziąć.
- Jak wyglądał moment kapitulacji, moment upadku Powstania?
Kilka dni wcześniej mówiono o tym, że prowadzone są rozmowy, że Niemcy gwarantują honorowe wyjście, ochronę dzieciakom i tak dalej. Oczywiście, ludzie patrzyli na to bardzo różnie, bo z jednej strony entuzjazm był olbrzymi wtedy, kiedy zawisły biało-czerwone flagi na bramach, czy na balkonach. Potem, co z nami zrobią? Oczywiście, że najróżniejsze chodziły wieści, że ludzi mordują, zwłaszcza że tutaj przykład Woli był makabryczny, ale to były pierwsze dni. Potem Niemcy zrzucali ulotki żeby wychodzić, że każda ulotka stanowi przepustkę do raju. Ale nie było to jakieś… nie była to ulotka, chociaż dla niektórych była to ulotka mówiąca, że ten koszmar się skończy. To były rzeczywiście sprawy nie do opisania. Między innymi kiedyś pozwolono mi iść do domu, tych najmłodszych puszczali: „To wpadnijcie do domu. Powiedzcie, że jesteście.” Gdy szedłem do domu, na Siennej były świeże groby, to na ulicach, zerwane płyty, bo płyty poszły na barykady, tak że sam był już piasek. Świeże groby, kilka takich grobów pod ścianą w szeregu. Byłem w domu półtorej godziny, czy dwie, był w tym czasie jeden z nalotów. Wracałem i te groby były rozorane bombami i kawałki ciał ludzkich były, to było nieludzkie.
- W momencie kiedy Powstanie upadło miał pan kontakt z rodziną?
Tak.
- I razem z rodziną wyszedł pan z Warszawy?
Nie, wyszedłem piątego października. Rodzina została, bo ludność cywilna miała wyjść 7 października, natomiast my mieliśmy obowiązek wyjść piątego. Wychodziliśmy piątego składając broń, każdy oczywiście tę broń jak mógł odpowiednio przygotował do oddania. Były zabite tamki, połamane iglice, takie historie. Zresztą tej broni pod koniec już było sporo, bo przecież mieliśmy sporo zrzutów, wprawdzie były zrzuty z dwóch stron, jak zrzucali nam pepesze, to pepesze się nie nadawały do użytku, dlatego że były pogięte, bo oni zrzucali bez spadochronów, ci Rosjanie. Latali nisko tymi R10 chyba, to kukuruźniki były. Latali nisko i rzucał worek sucharów na przykład, z tego worka sucharów to był worek miazgi, że można to było jeść łyżką. Potem broń, to pepesze zrzucali. Pepesze na ogół się nie nadawały, bo jak tam było jakieś minimalne nawet ugięcie, czy coś takiego to wiadomo, że z lufy pocisk nie wypali. Pepesza to broń nie gwintowana, bo to krótka broń. Tak że to były bardzo ważne rzeczy i ludzie patrzyli, czekali na tą Pragę, czekali, że Praga się przybliży, bo 15 września Rosjanie zajęli Pragę, po sześciu tygodniach stania na linii Międzylesie – Radość. Ruszyli i zajęli Pragę, ale potem nic się nie działo. Wychodziliśmy…
Nie, do Ożarowa. Do Pruszkowa to ludność cywilna wychodziła i zresztą oni tam mieli jakąś dodatkowo jeszcze pomoc, chyba z Dworca Zachodniego wagonami towarowymi do Pruszkowa wywozili. My szliśmy do Ożarowa, po drodze oczywiście poginęły wszystkie pomidory z pól, bo przecież to się nie dało patrzeć na to, no i…
- Jak długo przebywał pan w obozie?
Byłem w dwóch obozach. Tak się złożyło, że najpierw zawieźli nas do obozu przejściowego, to było bardzo krótko tam i tam oficerowie nasi, którzy poszli z nami razem… nie przyznałem się do tego z oficerami, nie musieli, bo legitymacji nie oddawaliśmy. Kto zniszczył, to zniszczył, kto schował, to schował. Po prostu przehandlowali nas Niemcom, którzy bardzo chętnie potrzebowali ludzi do pracy. Podpisując umowę, że jeńcy nie będą wykorzystywani do produkcji wojskowej, bo to zabraniała Konwencja Genewska, setka nas, to znaczy chyba nas sześćdziesięciu i czterdzieści „peżetek” przy okazji, przekazano do obozu, który obsługiwał sieć elektrowni berlińskich, to się nazywało
Berlinen Kraften Tricht Bewacht. Tam się znalazłem, a jeszcze wcześniej wzięli trochę ludzi do obsługi oflagów w Murnau chyba. Ja się jakoś uchroniłem od tego, bo to jednak tych najmłodszych próbowali tam pozabierać, ale jakoś się wykręciłem. No i w tym obozie przesiedziałem aż do chwili wyzwolenia przez Armię Czerwoną. Byłem najpierw w grupie, która robiła porządki w składach, magazynach, a potem już prawdziwym hajcerem, czyli palaczem byłem i też szczęśliwie, bo akurat na okres zimowy. Kiedy najbardziej zimno było, to byłem przy gorącym piecu. 28 kwietnia zajęli nasz obóz Rosjanie. Pierwszą rzeczą było nie to, że my siedzieliśmy tam bez żarcia już zupełnie, ale zapytanie: „Ilu was jest? Kto to jest? Dajcie nam listę.” Dostali listę i tak się złożyło.
- Długo pan szukał rodziny po wojnie?
Nie szukałem rodziny, bo tak się złożyło, że ruszyłem jak tylko Berlin padł, to było chyba 5 maja i zorganizowałem sobie rower. Stał żołnierz sowiecki w bramie u nas na posterunku. Jak wychodziliśmy to każdy próbował tam jakieś słowo zamienić, w końcu to przyjaciel, no to: „Ty jedziesz do domu?” „Jadę do domu.” „Do Warszawy?” „Do Warszawy. Tylko potrzebny mi rower.” Myślałem, że na rowerze to jakoś szybciej dotarłbym do Warszawy, a on mówi:
A wodku imiejesz? „Nie.”
A spiryt? Mnie wtedy coś podkusiło, bo w pokoju, w izbie naszej stało trzy czwarte litra spirytusu skażonego do maszyny spirytusowej. Ja mówię: „Denaturat.”
Drewinnyj? Dawaj. Poszedłem, przyniosłem mu, zdjął pepeszę:
No dzierżyj. Wziąłem, oczywiście tak jak trzeba, lufą do dołu i byłem cwany wtedy i dałem mu. On zaznaczył sobie palcem gdzieś tak na dole, rozkraczył się i zaczął pić. Patrzyłem z podziwem, oczy mi wychodziły, bo myślałem, że go szlag trafi. Nic podobnego, nic mu się nie stało, zakorkował, włożył do kieszeni:
Eto dla kamrata reszta. No i chodź. Zszedł z posterunku swojego. Trzy domy dalej na podwórku chyba setka rowerów stała. „Wybierz sobie jeden.” Sobie wybrałem, bardzo dobry był, czarny rower na dobrych oponach, takie półbalony, tak że akurat dobry do jazdy. Jak zacząłem jechać do Polski, minąłem Reichstag, byłem już na Frankfurter Alee, to jakichś dwóch kacapów do mnie: „Chodź, chodź.” Wobec tego zatrzymałem się, zdjęli pakunki, zabrali rower. Ja mówię: „Ty wiesz, ja do Polski jadę, do siebie do domu.” „
Spokojna, spokojna. ” Tyle miałem rower. Tak że zgodnie z rosyjskim przysłowiem:
Kak pakupił, tak pradał. Wtedy nastąpił zwrot, zmieniłem kierunek, ruszyłem na zachód. Poszedłem na zachód, lazłem cały dzień, wieczorem… przenocowałem w Wandze, opuszczona willa była. Wiem, że podłożyłem sobie, na zresztą dość czystą podłogę, gazetę „
Völkischer Beobachter ”, duża była. Przespałem się i rano poszedłem dalej. Z jedzeniem nie było specjalnie kłopotu, bo wziąłem… szabrowaliśmy sklepy pierwszego dnia, właśnie zanim ci Rosjanie… Miałem sporo masła i trochę chleba, to właściwie wystarczało, nic innego nie miałem. Dotarłem do Poczdamu trzeciego dnia już i tam właśnie zobaczyłem, że stoją wozy z białymi gwiazdami, wiedziałem co to jest przecież. Doszedłem tam i zapytałem czy mógłbym się z nimi zabrać i pojechać do polskiego wojska, bo wiedziałem, że takie jest tam na zachodzie. „No to ty uciekłeś?” Ja mówię: „Nie, no nie uciekłem. Berlin padł i teraz do wojska idę, do polskiego wojska, byłem powstańcem w Warszawie.” „No to dobrze. No to weź dżipa, dojedziesz do Monachium, zostawisz w komendzie miasta.” „Nie umiem jeździć.” „No to w takim razie ruszymy rano. No to dobrze, tutaj się prześpisz, a rano jedziemy, rano cię zabierzemy.” No i wieźli mnie tam oczywiście „x” kilometrów. Dojechałem prawie do Hanoweru, tam spotkałem ludzi z I Dywizji Pancernej generała Maczka. Zgłosiłem się, tam oni już organizowali szkołę dla dzieci Warszawy, bo wszystkich najmłodszych tam pościągali i powiedzieli: „Dosyć wojaczki, teraz się macie uczyć.” Tam zorganizowali coś w rodzaju gimnazjum i zaczęli nas uczyć. Oczywiście dali nam mundury z jednym naramiennikiem czarnym, bo to taka żałoba po koniu. Tam siedziałem jakiś czas i dowiedziałem się po kilku miesiącach, że tworzy się jakiś ośrodek szkoleniowy lotnictwa nad brzegiem Kanału Kilońskiego… Tam poprosiłem dowódcę naszej szkoły, dyrektora Majakowskiego i on mi dał skierowanie żebym tam poszedł, bo ja zawsze miałem ochotę latać i pisać, więc jakoś to dziwnie się składało. Flensburg, do Flensburga pojechałem, tam przez kilka miesięcy uczyłem się być strzelcem pokładowym, nie pilotem, broń Boże i razem z Anglikiem Bobem latałem na Lightning’u, to był dwukadłubowy samolot dalekiego wywiadu. Bardzo fajna maszyna, bo siedzieliśmy w szklanej kuli, w takim jaju szklanym, to była kabina, a tu były dwa ogony, stateczniki pionowe dwa, tak że szeroki, bardzo fajny samolot. Nie wytrzymałem długo oczywiście, bo dowiedziałem się, że rodzice i siostra żyją. Dotarł o mnie jakiś wycinek z gazety z Częstochowy bodajże, gdzie było moje ogłoszenie. Przyszedł list od ojca, że są, z pytaniem: „Czy ci coś trzeba przysłać?” Myślę, że nie trzeba było przysyłać, ale kontakt miałem, wiedziałem, że są, że żyją, że mieszkają, że wrócili do Międzylesia, tylko że nie bardzo mają gdzie mieszkać, bo zdewastowany budynek, ale jakoś tam siedzieli. Wróciłem w 1946 roku, nie wytrzymałem. Oczywiście stałem się od razu obiektem zainteresowania wiadomych służb. Nawet na samym początku, bo jak tylko tu przyjechałem, chciałem się zameldować, to od razu mnie skierowali najpierw do WKR-u. Poszedłem do tego WKR-u i dostałem bardzo szybko zieloną książeczkę z napisem: „Zdolny do służby wojskowej, zaliczony do ponad kontyngentu.” Krótko mówiąc byłem ten obcy, którego nie trzeba było wziąć do wojska, to już wiedziałem co. Potem tak po kolei właściwie wszyscy znajomi, którzy wracali, to mieli jakiś taki numer. Ja też byłem pewnego dnia zgarnięty z domu, przewieziony aż do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na Koszykową i na dzień dobry stugodzinne przesłuchanie. Po tych stu godzinach… tam pytanie było: „Do jakiej należeliście organizacji?” Tak w kółko. Faceci się zmieniali co jakiś czas i cały czas to samo pytanie. Potem jeszcze dodatkowo: „Ale wiecie przecież, że wy współpracowaliście z Niemcami?” „Nie współpracowałem z Niemcami.” „Ale Armia Krajowa współpracowała z Niemcami, wobec tego równanie jest proste, to znaczy, że wy współpracowaliście z Niemcami.” Takie było gadanie. Po tych stu godzinach wsadzili mnie do celi, cela dwa na trzy metry. Powietrza nie było bo cela była przy ulicy. Były tylko zamurowane luksfery. Była dziura wprawdzie wentylacyjna na korytarz, ale w tej dziurze przemyślnie ktoś wsadził żarówkę żeby nie było przepływu powietrza, tak że było fajnie. Sześć osób w tej celi, to znaczy pięć, między innymi był tam właśnie ksiądz Rostworowski, który siedział trzeci rok bez żadnych zarzutów, po prostu siedział. Bardzo szybko mnie stamtąd wyciągnęli, po dwóch dniach, na górę do eleganckiego gabinetu, wszystkie meble czarne, skórzane. „Siadajcie.” Siadłem, zapadłem się w tym fotelu do samej podłogi. Pan, który tam był, elegancki, na granatowo ubrany, z angielskim wąsem. „No Niemiec, to wiadomo, to są znane sprawy, to są grzechy młodości. Ja taki sam byłem jak wy. Ja tu wam podpisuję przepustkę, idziecie do domu, a wy mi tutaj tylko podpiszecie tą karteczkę.” Przejrzałem karteczkę, zobaczyłem, że: „Zobowiązuję się do informowania wskazanego mi funkcjonariusza…” i dalej nie czytałem. Powiedziałem: „Ja z Niemcami nie współpracowałem i z wami też nie będę.” Facet trochę zmienił wyraz twarzy, przestał się uśmiechać, tam widocznie nogą coś nacisnął, bo zaraz się znalazł jakiś: „Chodź, zabierajcie wasze rzeczy.” Przewieźli mnie wtedy do Pałacu Mostowskich, gdzie posiedziałem sobie osiem miesięcy. Potem zawieźli mnie do Jaworzna, tam był ośrodek taki, tam zniszczyli sporo młodzieży wtedy, bo to był ośrodek przy kopalniach. Tylko miałem znów szczęście, bo tam było jakoś tak ciasno, tak że przewieźli mnie do filii tego obozu, kilka kilometrów dalej, do Libiąża, gdzie była inna kopalnia i inne warunki troszeczkę, tam jakoś wytrzymałem do chwili śmierci wielkiego przyjaciela Polski.
- Do 1953 roku pan tam siedział?
Tak.
- Później wrócił pan normalnie do domu i już prześladowania się skończyły?
Tak, on zmarł chyba trzeciego, czy piątego marca, a ja trzy dni potem byłem wolny.
Warszawa, 17 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber