Zbigniew Tyszko „Budrys”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zbigniew Tyszko, urodzony w 1931 roku w Warszawie, na Ochocie. Ta okoliczność jest o tyle ciekawa, że do dziś mieszkam na Ochocie. To jest ulica Korotyńskiego 19A. W czasie Powstania i przed Powstaniem jeszcze – o czym później wspomnę – nosiłem pseudonim „Budrys”, na cześć mojego psa, którego niestety musieliśmy się pozbyć na początku wojny.

  • Proszę nam powiedzieć, w jakim domu się pan wychował, jaki wpływ na pańskie losy miała rodzina?

Często się mówi, że była to rodzina patriotyczna. Ja to zilustruję w pewnym sensie. Mianowicie mój ojciec urodził się w Rosji, w Smoleńsku, gdzie kilka pokoleń naszej rodziny mieszkało, przy czym był to właśnie dom patriotyczny. W czym się to wyrażało? Po pierwsze, od wielu pokoleń w domu mówiło się po polsku. Być może była to zasługa mojej babci, która wywodziła się z Polesia. Dość, że w domu mówiło się po polsku; do dziś przechowuję wypisy polskie, pisane ręką mojego taty. Potem tata podjął studia w Petersburgu na Wydziale Budowy Okrętów i tam działał intensywnie w takim kole strzeleckim. Należał do grupy samokształceniowej, tak że – że tak powiem – pielęgnował tę polskość, choć do końca życia mówił z akcentem rosyjskim. Tego się nie wyzbył.
W 1921 czy 1922 roku rodzice przyjechali... Aha, z kolei moja mama [była] urodzona na Ukrainie, też z naleciałościami, ale z rodziny też w jakimś sensie patriotycznej, gdzie ta polskość była ciągle pielęgnowana. Pobrali się w Mikołajowie w 1918 roku. W 1919 urodził im się pierwszy syn, mój najstarszy brat. We trójkę w 1921 lub 1922 roku przyjechali do Polski i osiedlili [się] tutaj, w Warszawie. Ja już urodzony byłem w Warszawie, z tym że w międzyczasie urodził się kolejny brat. Pierwszy był Józef, drugi był Bohdan i ja, Zbigniew w 1931 roku. Mieszkaliśmy w Warszawie.

  • Do jakiej szkoły pan chodził?

To się wtedy jeszcze nazywało szkoły powszechne. Przed wojną zacząłem pobieranie nauki w szkole prywatnej w Radości pod Warszawą. W czasie wojny przy ulicy Drewnianej  była ulica Drewniana, róg Solec, taka we wspaniałym, zabytkowym budynku naprzeciwko elektrowni  tam chodziłem do szkółki. Potem przeniosłem się do lepszej szkoły  o dziwo, ale to tylko przez rok, przy ulicy Szucha, zanim ta dzielnica stała się dzielnicą niemiecką. Ta szkoła następnie się przeniosła na przedwojenną ulicę Piłsudskiego, to dziś Armii Ludowej. Tam układ ulic jest zupełnie inny. To była szkoła 34. a potem 98. Dyrektorem był chyba Stanisław Bugajski, o którym też słowo później chcę powiedzieć.

  • Ile pan miał lat w momencie wybuchu wojny?

Jestem rocznik 1931, styczniowy. Tak że miałem osiem i pół [roku].

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny? Jak to panu utkwiło w pamięci?

Dokładnie pamiętam. To mi się jakoś utrwaliło. Silne wrażenia pozostawiają również we wspomnieniach rozmaite szczegóły. Byliśmy u fryzjera. W Radości wtedy mieszkaliśmy, kiedy poleciały pierwsze bomby. Nawet w Radości padła jakaś jedna czy dwie bomby. Obserwowaliśmy samoloty gdzieś wysoko lecące. Nie miałem wtedy dostatecznego rozeznania, żeby określić, jakie to były samoloty, ale skoro leciały na wysokim pułapie, to niewątpliwie musiały być niemieckie. Obserwowaliśmy także walki lotnicze. Oczywiście polskie myśliwce toczyły jakiś tam bój. Trudno mi powiedzieć w szczegółach, kto tam walczył, bo to potem się czytało w gazecie, że takie boje się odbywały.

  • Czyli rozmawialiście państwo w domu na ten temat?

Oczywiście! W ogóle dom był przygotowany do wybuchu wojny. Zgodnie z zaleceniami, by ustrzec się przed pokaleczeniem przez szyby, paski z papieru były naklejane na szybach. Na szczęście te szyby nie wyleciały od wybuchu wojny. Myśmy wynajmowali dom w Radości, w ogródku został wykopany nawet taki schron przeciwlotniczy. I jak jedna z tych bomb [spadła], co to tam w okolicy padły, to myśmy akurat byli w tym okopie.

  • Do którego roku mieszkaliście w Radości?

Praktycznie do 1941 roku. Tak między 1936 a 1941 rokiem mieszkaliśmy [w Radości].

  • I gdzie się państwo przeprowadziliście?

Przeprowadziliśmy się już do Warszawy, z kilku powodów. Po pierwsze, by oszczędzić na wydatkach na podróże do Warszawy, bo ojciec pracował w Warszawie. Średni brat Bogdan chodził do szkoły w Warszawie. Najstarszego nie było w Polsce. Najstarszy ukończył podchorążówkę rezerwy lotnictwa i właśnie od 1 września miał podjąć staż w 1. Pułku Lotnictwa w Warszawie, ale nie zdążył. Wybuchła wojna i on wraz ze szkołą ewakuował się na południe. Przedzierał się przez Rumunię, Liban, Francję. W końcu trafił do Anglii i tam latał w lotnictwie w polskich formacjach.
To jest jakby oddzielna sprawa, jakby trochę z boku Powstania. Nie miało to potem żadnego związku, aczkolwiek muszę powiedzieć, że – dopowiem to może już teraz – mój brat latał w bombowcach. W 1942 roku jego bombowiec został zestrzelony. Szczęśliwie cała załoga się uratowała, skacząc na spadochronach. Trzech trafiło do niewoli, a trzem udała się ucieczka, w tym mojemu bratu. W ciągu zaledwie czterech dni zameldował się w konsulacie brytyjskim w San Sebastian w Hiszpanii, po czym już nie wrócił do latania operacyjnego, a tylko trafił do [RAF] Transport Command – lotnictwa transportowego, a dokładnie do dywizjonu, który zajmował się przewożeniem VIP-ów politycznych, wojskowych. Najwyżsi rangą dostojnicy znajdowali się na jego pokładzie. I dlaczego o Powstaniu? Mianowicie mam kopię jego książki lotów, tak zwany logbook z 11 lipca 1944 roku. Wówczas generał Sosnkowski, Naczelny Wódz, leciał dokonać inspekcji wojsk walczących we Włoszech, poza nim oczywiście szereg wysokich oficerów, ale także znajdował się na pokładzie porucznik Special Service, czyli Służby Specjalnej, Nowak. Dokładnie potem zbadałem sprawę. Mianowicie, w książce „Kurier z Warszawy” jest opublikowana fotografia tych właśnie osób, które znajdowały się na pokładzie i to jest Nowak, czyli Jan Nowak-Jeziorański. I to jest historyczny moment, dlatego że oni lecieli do Włoch. Potem z Brindisi Nowak został zrzucony na spadochronie nad Polską. On leciał do Polski jako specjalny emisariusz rządu polskiego do pełnomocnika rządu w Warszawie i do Komendy Głównej Armii Krajowej i jak wiadomo zdążył, bo to jest historycznie stwierdzony fakt. Taki mojego brata lotnika był epizod, że tak powiem, okołopowstańczy.
Natomiast myśmy się przeprowadzili, trochę to było na raty, ale w każdym razie można przyjąć, że od 1941 roku mieszkaliśmy wszyscy razem na Powiślu, ulica Czerwonego Krzyża 11, z tym że dziś jest troszkę inna numeracja. Tam się konfiguracja terenu trochę zmieniła. W każdym razie na Powiślu mieszkaliśmy. Stąd początkowo chodziłem do szkółki przy ulicy Solec. Nie, przepraszam, to nie był Solec. To była Dobra, róg Drewnianej. Potem na Szucha, a potem na alei Piłsudskiego. I w tejże szkółce, już po przeniesieniu się właśnie na Piłsudskiego, w 1943 roku zostałem wciągnięty do konspiracji szaroszeregowej.

  • Kto pana wciągnął?

Właśnie tenże mój, ukochany zresztą, dyrektor, Stanisław jeśli się nie mylę, Bugajski. Wezwał mnie z lekcji do siebie do gabinetu i z taką marsową miną zapytał się: „Zbyszek, czy ty umiesz milczeć?”. Na wszelki wypadek powiedziałem, że oczywiście tak. „To wiesz co, chodź do mnie do gabinetu”. W gabinecie siedział taki chłopak, ja wiem, osiemnastoletni pewnie, który mi zaproponował czy też namawiał, trudno powiedzieć, można powiedzieć, że zaproponował wstąpienie do konspiracyjnego harcerstwa. Czy ja bym się na to chciał [zgodzić]. Więc jak potem rozpoznałem sprawy (to jeszcze przed wybuchem Powstania, to jego nazwiska nie znałem), ale to był „Czarny Piotruś”, [taki] miał pseudonim. Dowiedziałem się po Powstaniu, że nazywał się Piotr Hirszbandt. Był komendantem grupy harcerzy, których działalność była związana z Mokotowem. Musiałem jeszcze uzyskać zgodę rodziców.

  • Ile pan miał wtedy lat?

To już można powiedzieć, że miałem dwanaście i pół. Tutaj chciałbym [coś powiedzieć] odnośnie wieku, o co pani dopytuje. Mówi się, że dzisiejsza młodzież, ten dwunastolatek czy trzynastolatek to jest smarkacz i tak dalej. Jestem daleki od tego rodzaju stwierdzeń, ocen, bo to nawet nieszczęście było. Bo to się tak mówi, tak jakby to było, że ci to są marniejsi, a tamci to ho ho. To było nieszczęście w gruncie rzeczy, że chłopcy czy dziewczęta w moim wieku mieli inną mentalność, bo wychowywali się już od kilku lat w strefie wojny, okupacji. Byliśmy świadkami rozmaitych dramatycznych scen! Rozmawiało się w domu o prześladowaniach w taki czy w inny sposób naszych rodaków i to kształtowało oczywiście mentalność, oceny. Niektóre wydarzenia, w których taka młodzież uczestniczyła, jakby przerastały odporność psychiczną.

  • Proszę powiedzieć, na czym polegał pana udział w konspiracji do wybuchu Powstania?

To był wrzesień 1943 roku. Uzyskałem zgodę rodziców na udział w konspiracji. Rodzice wierzyli chyba w szczęśliwą gwiazdę. Starszy [brat], jak wspomniałem był w Anglii, średni należał do „Szarych Szeregów”, ponieważ on był starszy ode mnie o pięć lat, więc należał już do „Bojowych Szkół”, czyli do formacji tej średniej pod względem wieku. Najstarsza to należała do „Grup Szturmowych”, a on „Bojowych Szkół”. Tam przeszedł przeszkolenie, podchorążówkę „Agricola” ukończył, był kapral podchorąży.
Ojciec, który pracował w szkolnictwie, oczywiście w swoich dwóch szkołach, gdzie pracował, prowadził potajemne nauczanie przedmiotów zakazanych. Ciotka, z którą mieszkaliśmy wspólnie, lekarz, zajmowała się pomaganiem Żydom we wszelaki rozmaity sposób: ukrywaniem ich, udzielaniem porad lekarskich we wszelaki rozmaity sposób. W pewnym sensie nasze mieszkanie było obciążone w poważnym stopniu tą działalnością reszty mojej rodziny, więc mi zapowiedziano: „Dobra, ale żeby nie było żadnych zbiórek na ulicy Czerwonego Krzyża”.

  • I na czym to polegało?

Po pierwsze, to było to po prostu harcerstwo. Struktura, ideologia była ściśle związana z tradycyjnym harcerstwem, czyli Związkiem Harcerstwa Polskiego, a coś co mogło być przydatne w działalności konspiracyjnej, wojskowej czy parawojskowej, to były wszelkie funkcje pomocnicze związane z rozpoznaniem terenu, znajomością terenu dzielnicy, w której się mieszka, w której się operuje, potem rozpoznawanie stopni wojskowych niemieckich, typów samochodów, oznaczeń na samochodach niemieckich. Ta reszta to w zasadzie było typowe harcerstwo, a więc także i pogadanki (które się nazywały w harcerstwie gawędami) o charakterze patriotycznym, historycznym, ćwiczenie spostrzegawczości, zapamiętywanie obrazów, wizerunku osób, powierzchowności osób. Tego rodzaju to były zajęcia. Po jakichś trzech miesiącach zdołałem za zgodą swoich zwierzchników skompletować sobie zespół pięciu chłopaków i już po tych trzech miesiącach stałem się patrolowym właśnie, choć ta nomenklatura przedwojenna to był zastępowy, ale na okres wojny używano tego rodzaju nomenklatury. W początkach 1944 roku złożyłem przyrzeczenie harcerskie na ręce „Witura”  taka wspaniała postać, z którą się stykałem także i po wojnie. W międzyczasie – o czym niewiele wówczas wiedziałem, dziś wiem więcej  następowały zmiany strukturalne, organizacyjne w „Szarych Szeregach”, tak ażeby dopasować je optymalnie do struktur organizacyjnych Armii Krajowej tak, żebyśmy mogli trafiać od razu w odpowiednie struktury wojskowe.
  • Proszę powiedzieć, jak często się odbywały szkolenia, pogadanki, spotkania „Szarych Szeregów”?

Nie potrafię z pełną odpowiedzialnością odpowiedzieć. Mnie się wydaje, podkreślam, mnie się wydaje, że spotykaliśmy się co tydzień, co dwa. Sądzę, że to były takie spotkania, tak często organizowane. Ale co ciekawe, zdarzały się również nie tylko spotkania w mieszkaniach albo w parku. To było kryte jakby zabawą jakąś, bo nie tylko zajmowaliśmy się strasznie poważnymi, śmiertelnie poważnymi sprawami, ale również byliśmy przecież dwunastoletnimi czy trzynastoletnimi chłopakami, którzy zbójowali, że tak powiem, i potrzebowaliśmy trochę też i zabawy. Uczestniczyliśmy także w dwóch wyjazdach poza Warszawę. Jeden wyjazd to był kolejką marecką w kierunku Radzymina. Tam był teren wymyślony przez tę strukturę mokotowską, choć podkreślam  mieszkałem na Powiślu, ale to była grupa mokotowska. Tam się spotkaliśmy na wyjeździe dwudniowym do Strugi, z takim nocowaniem. Były ćwiczenia terenowe i już wtedy, tutaj powinienem był wcześniej powiedzieć, że wśród zajęć, o które pani pytała, to były zajęcia również z topografii: umiejętność czytania mapy, posługiwania się mapą, rozpoznawanie w terenie kierunków geograficznych. Tak że to były ćwiczenia praktyczne w Strudze.
A potem drugi wyjazd, który miał miejsce prawdopodobnie na krótko przed wybuchem Powstania, pewnie w czerwcu 1944 roku. Wyjechaliśmy na takie poważne zgrupowanie, bo spotkał się nasz cały szczep czy jakby to [nazwać]. Nie, tej nazwy chyba nie można używać. Proporzec może nawet? Dość, że zebrało się w sumie około czterdziestu chłopaków w rejonie Michalina, w kierunku na Otwock. To była koncentracja zorganizowana w sposób znakomity, bo wysiadaliśmy na kilku stacjach kolejnych i według określonych szkiców musieliśmy dotrzeć do określonego miejsca, które było zakodowane jako „Kota 101”. Rzeczywiście tam była kota geodezyjna, ale ona miała inny numer, a trzeba było zachować pewną ostrożność. Myśmy [jechali] kilkoma kolejnymi pociągami, jak powiedziałem [wysiadaliśmy] na różnych stacjach, i takimi patrolami dochodziliśmy do tego swojego miejsca. Potem było nocowanie w lesie. Teren taki pofałdowany, atrakcyjny. Pierwszą noc spaliśmy pod wrzosem po prostu, ale każdy musiał mieć jednak coś ciepłego, bo trzeba było się czymś przykryć. I budzi nas niepokojący obrazek, idzie jakiś cywil z Niemcem, z karabinem. I ten cywil w odległości, ja wiem, dwudziestu metrów przechodzi koło nas rozłożonych w krzakach. Więc to spowodowało pewnego rodzaj lęk, co to będzie. Z nami był ten „Czarny Piotruś”. On podszedł do tamtych ludzi, coś tam rozmawiał, rozmawiał i w końcu oni odeszli.
Cały dzień mieliśmy zajęcia terenowe. Kolejnej nocy spaliśmy w schronach, które były chyba pozostałością po walkach z 1939 roku. Oczywiście była wystawiana warta. Ja na takiej porannej warcie właśnie stałem i raptem zostałem zaatakowany przez jakiegoś młodego człowieka z pistoletem w ręku. Potem zauważyłem, że doskakują jacyś inni uzbrojeni ludzie w cywilnych ubraniach. Ledwie zdążyłem wskoczyć do tego schronu, gdzie nocował nasz komendant. Okazało się, że to byli chłopcy z BS-ów, czyli z „Bojowych Szkół” albo z „Grup Szturmowych”, którzy chcieli nam napędzić stracha i zobaczyć, jak my zareagujemy. I ja potem domyślałem się, że i ten cywil, i z tym Niemcem z karabinem, to było też ugadane, żeby zagrzać naszą wyobraźnię, żebyśmy poczuli jakieś ryzyko. Fakt, że następnej nocy już nie nocowaliśmy, dlatego że rzeczywiście w rejonie Wiązownej, bo to było tam niedaleko, stacjonowali Niemcy. Rzeczywiście podjechał jakiś samochód i musieliśmy się ewakuować taką samą drogą, a więc też różnymi drogami szliśmy w małych grupkach, tak, żeby nie dekonspirować większej liczby chłopaków.

  • I teraz przejdźmy do Powstania.

Najpierw muszę zrobić takie wprowadzenie, że 1 sierpnia zapamiętałem z dwóch powodów. Raz, że wybuchło Powstanie Warszawskie, co było wielkim przeżyciem, bardziej emocjonalnym – powiedziałbym – w jakimś sensie, ze względu na mój wiek, przygodowym. A drugi powód to to, że 1 sierpnia odbył się pogrzeb mojego brata, który został na dwa dni przed Powstaniem zastrzelony w ucieczce, bo był złapany przez Niemców wraz ze swoimi chłopakami na Gocławiu, ale popołudniu tego dnia miał odprawy. Był drużynowym i przybocznym hufca i musiał się tam zjawić. Zaczął padać deszcz. Niemcy pochowali się do namiotów. Brat dał dyla. Niestety Niemcy to dostrzegli, pogonili go samochodem i zastrzelili. W południe 1 sierpnia pochowaliśmy go na cmentarzu wojskowym, dzisiejszym komunalnym na Powązkach, w kwaterze, która została założona jeszcze prawdopodobnie w 1942 roku. Mianowicie przedstawiciel „Szarych Szeregów” dogadał się z zaufanymi ludźmi z zarządu cmentarza, że ponieważ rozwijać się będzie aktywność zbrojna różnych formacji „Szarych Szeregów”, będzie dobrze, jeśli ci żołnierze będą pochowani w jednym miejscu. I tak się też stało. Dzisiaj to się nazywa kwatera „Szarych Szeregów”, ale ona powstała dużo wcześniej. Mój brat był pochowany jako ostatni z pochowanych w tym rejonie harcerzy przed wybuchem Powstania.

  • Czy pan wiedział już, że 1 sierpnia ma się pan gdzieś zgłosić?

Nic, kompletnie nic. Myślę, że ten plan mobilizacyjny dotyczył co najmniej młodzieży z grupy wiekowej mojego brata, a miał on wówczas osiemnaście lat. [Mógł też dotyczyć] trochę młodszych [osób z] „Bojowych Szkół”. Natomiast być może w komendzie „Szarych Szeregów” czy w komendzie „Zawiszy” powstawał jakiś rodzaj sztabu, w którym wiedziano, że Powstanie może wybuchnąć czy też poznali termin wybuchu Powstania. Natomiast ja nic o tym nie wiedziałem. Po prostu Powstanie wybuchło.
1 sierpnia już do naszego domu wpadli nasi chłopcy, jak to wtedy mówiono – Powstańcy, i po raz pierwszy w życiu doznałem uczucia uniesienia patriotycznego. To jest sprawą taką bardzo osobistą, ale ja do dzisiaj czuję ten moment, jaki byłem szczęśliwy. Powstańcy zostali oczywiście, ci, którzy wpadli do nas na podwórko, otoczeni rozmaitą opieką. Myśmy ich obdarowali czymś, co wywołało wielką u nich radość. Mianowicie mój brat ze swoimi chłopcami z „Bojowych Szkół”, z BS-ów, zbierali z cmentarzy wojennych hełmy. Był taki zwyczaj, że na krzyżu wieszany był hełm albo był kładziony na grobie. Czasami były to hełmy rozszarpane pociskiem, granatem czy czymś tam, ale czasami były one kompletne, znaczy nie tylko niezniszczona skorupa, ale i kompletne wewnętrznie. U nas w piwnicy była przechowywana cała skrzynia hełmów w rozmaitym stanie. Myśmy to przekazali Powstańcom.
Potem organizowały się rozmaite przedsięwzięcia organizacyjne czy samoorganizacyjne, w których uczestniczył mój tata, który zawsze był wielkim społecznikiem i musiał w czymś takim uczestniczyć. Był szefem obrony przeciwlotniczej w tym domu na Powiślu. Organizowane były przebijania – znana sprawa – przejść na poziomie piwnic, by ułatwić komunikację. Załapałem się na jeden taki przemarsz, konwój właściwie. Coś tam nieśliśmy. Już dzisiaj nie pamiętam, czy to były skrzynki z czymś tam czy leki. W każdym razie przeszliśmy dalej na ulicę Smulikowskiego, po wojnie ona nazywała się Spasowskiego. Tam była prawdopodobnie komenda Powstania na obszar Powiśla. Prawdopodobnie. W każdym razie tam było też trochę emocji z przejściem przez ulicę Solec, bo była pod ostrzałem, trzeba było przebiegać. W każdym razie już się na ten temat nie będę rozwodził.
Natomiast 3 sierpnia zjawia się u mnie w domu właśnie „Czarny Piotruś” i rozmawia z moimi rodzicami o tym, że jest organizowana Powstańcza Poczta Polowa, którą będą obsługiwać harcerze  „Zawiszacy” właśnie, i czy rodzice się zgodzą na to, żebym ja poszedł, bo musiałem przejść właśnie z Powiśla do Śródmieścia Północnego. A Śródmieście Północne to się nazywa obszar na północ od Alei Jerozolimskich czy na północny zachód od Alei Jerozolimskich, praktycznie do Królewskiej. Przeżyłem chwile emocji, czy się rodzice zgodzą, bo właśnie 1 sierpnia pochowaliśmy mojego brata Bohdana. Nawiasem mówiąc, ta jego grupa chłopaków została rozbita strasznie, niewiele kto przeżył, a tak to przynajmniej wiemy, gdzie jest jego grób. W każdym razie była chwila wahania ze strony moich rodziców, być może ten patriotyzm mojego taty, a może naiwna wiara w to, że przecież nie mogą wszyscy synowie zginąć: „No to niech Zbyszek idzie”. I poszedłem razem z tym „Piotrem”. Jeszcze po drodze, on odwiedzał znane sobie adresy, zbieraliśmy jakichś chłopaków. Ja się wyróżniałem tym, że miałem umundurowanie po moim starszym bracie. Ono było trochę dla mnie za duże. To był mundurek harcerski, czapka z daszkiem, finka u boku. Tak mnie wyposażyli rodzice i tak poszedłem do Powstania, jak to się mówiło.

  • Jak dużą grupę udało się zebrać?

Dwóch, może trzech jeszcze z Powiśla, bo szliśmy razem z tym „Czarnym Piotrem” po Powiślu. Myślę, że to nie była jego jedyna tura w poszukiwaniu swoich chłopaków. W każdym razie, gdy dotarliśmy na ulicę Świętokrzyską, gdzie była siedziba „Pasieki”, czyli komendy „Szarych Szeregów”, to była [ulica] Świętokrzyska 28 – i tutaj też jest inna numeracja dzisiaj, bo dziś Świętokrzyska jest przebita do Kopernika, a wtedy ona była zamknięta na ulicy Nowy Świat. Tam nocowało tej pierwszej nocy kilkanaście osób, w tym chłopcy i dziewczęta, bo harcerki, dziewczyny też miały swego rodzaju organizację, choć to się trochę inaczej nazywało, ale one też uczestniczyły w rozmaitych służbach pomocniczych. Pierwszą noc tośmy przenocowali na [ulicy] Świętokrzyskiej 28, a na drugą noc i przez najbliższe dwa tygodnie to nocowaliśmy w skrzydle dzisiejszego hotelu „Warszawa”, kiedyś przed wojną to był budynek towarzystwa asekuracyjnego „Prudential”, potocznie nazywany był wówczas „Prudential”, najwyższy przed wojną budynek w Warszawie, dobrej konstrukcji. Myśmy mieszkali w skrzydle na drugim piętrze, od ulicy Świętokrzyskiej, do czasu pożaru, kiedy to skrzydło zostało ostrzelane. Gdzieś tak mniej więcej w połowie sierpnia musieliśmy się stamtąd ewakuować.

  • Proszę powiedzieć, w jakich warunkach tam mieszkaliście?

Prymityw straszny, straszny prymityw. Spaliśmy na wojłoku, na podłodze po prostu.

  • A co z jedzeniem?

A [na] jedzenie schodziliśmy do piwnicy. Tam w podziemiach „Prudentialu” był przed wojną kabaret „Maksim”. Kabaret czy też jakiś bar, czy jakiś lokal rozrywkowy „Maksim”, który posiadał zaplecze gospodarcze i tam ktoś, nie wiem kto, bo byłem za mały, żeby się tym interesować, nam coś gotował. I tam się schodziło. Zresztą w tej sali „Maksima” też odbywały się tak zwane kominki harcerskie, spotkania harcerskie. Były śpiewane, uczyliśmy się różnych piosenek w czasie Powstania. W każdym razie schodziliśmy po prostu po służbie na takie spotkania. Tam odprawiane były msze święte. A dzień to mi upływał w ten sposób, że podstawowe nasze zajęcie to dostawaliśmy przydział poczty na pewien rejon. Tak podzieliliśmy się jakoś. Aha! A było nas tam osiemnastu, może dwudziestu. Komendantem był Jurek Zbroja, o czym się później dowiedziałem – pseudonim „Charłamp”. Tadzio Jarosz był jego zastępcą i organizowano nam jakby taką pracę. Mieliśmy chlebaki. Do chlebaków czy jakiejś torby wkładało się pocztę i szliśmy w teren, roznosząc pocztę, z tym że to różnie bywało. Myślę, że zależnie od ilości poczty, którą trzeba było roznieść. Pamiętam wyraźnie taki jeden kurs w rejonie ulicy Złotej, Chmielnej, Widok, roznosiłem tam pocztę. Ale też pamiętam taki kurs dużo, dużo dalszy, aż na ulicę Miedzianą. Ten kurs zapamiętałem, bo w bramie spotkałem mojego ukochanego dyrektora ze szkoły, „Bugaja” Bugajskiego, w hełmie. Okazało się, że był mocno zaangażowany w działalność Armii Krajowej i też spotkaliśmy się jak równy z równym. W połowie sierpnia prawdopodobnie to w połowie nastąpiło – dostaliśmy legitymacje żołnierzy Armii Krajowej, także te brzdące dwunasto-, czternasto-, piętnastoletnie.

  • Proszę powiedzieć, czy roznosząc pocztę, bał się pan, czy czuł się pan w miarę bezpiecznie?

Nie. Nie, proszę pani [śmiech]. Chłopak taki jak ja nie miał takiej wyobraźni. Nie miał doświadczenia ze strachem. Śródmieście Północ to było przez pewien czas, ja wiem, gdzieś do 10 [sierpnia], może z grubsza do połowy [sierpnia], względnie bezpieczne, dlatego że Niemcy koncentrowali swój wysiłek na zwalczaniu Woli, Starego Miasta, Mokotowa, czyli obrzeża, tak żeby zapewnić sobie komunikację jako taką na drugą stronę Wisły, bo mostów to oni wtedy jeszcze nie wysadzili i prowadzili aktywną działalność wojskową. Także Śródmieście było od czasu do czasu nawiedzane przez samoloty, ale to nie było takie uciążliwe.
Natomiast zaczęliśmy się trochę bać od momentu – to też pewnie gdzieś około połowy sierpnia nastąpiło – kiedy Niemcy skierowali ostrzał z miotaczy min, tak zwanych krów ryczących czy szaf, różnie to było nazywane. One były i zapalające, i burzące. Raz, że odpalenie rakiety wiązało się z takim strasznym rykiem, stąd ta nazwa, a po wtóre, to był spory pocisk, który rozrywając się, robił straszliwe spustoszenie. Wtedy po raz pierwszy podczas Powstania się zestrachałem. Akurat usłyszałem ten początkowy ryk odpalenia rakiety. Byłem na ulicy Jasnej. Usiłowałem gdzieś wskoczyć do bramy, żeby się gdzieś schować. Akurat na tym odcinku nic nie było. Położyłem się w płytkim okopiku. Nad głowami przeleciał pęd powietrza. Nic mi się nie stało.
Poszedłem do ciotki, bo moja ciocia, siostra mego taty, była lekarzem. Wspominałem o niej wcześniej, jako tej osobie, która pomagała Żydom w czasie wojny. O niej słowo jeszcze dopowiem. Mianowicie jej specjalnością było ginekologia i położnictwo. Ale lekarze klasy przedwojennej umieli bardzo dużo. Ciotka, Zofia Tyszko, używała [nazwiska] zgodnie z ówczesną modą czy też zwyczajem, ponieważ była stanu wolnego, nazywała się Zofia Tyszkówna i pod takim nazwiskiem była pamiętana przez swoich pacjentów. Została powołana na komendanta szpitala wojskowego w 1939 roku. Przy ulicy Solec był szpital zmilitaryzowany i ciotka była tam komendantem szpitala i operowała, ratowała ludzi. W czasie Powstania znowuż trafiła i prowadziła taki szpitalik powstańczy przy ulicy Jasnej, na wprost filharmonii. Potem się przeniosła na ulicę Chmielną i pozostawała z pacjentami aż do ewakuacji w połowie października 1944 roku. W każdym razie po tym ataku pobiegłem do ciotki, żeby ją odwiedzić i idąc w [ulicę] Jasną – to był taki teren nieduży – widziałem właśnie ludzi potwornie poparzonych, popalonych zapalającymi właśnie „krowami”. To był straszny widok i po raz pierwszy się właśnie zestrachałem.
A jak pani pyta o strach, to jeszcze wrócę do tego mojego kursu, na [ulicę] Miedzianą, gdzie spotkałem mojego „Bugaja”. Poszedłem jeszcze dalej na ulicę Wronią, Ceglaną, w tamten rejon, i przeszedłem, przekroczyłem barykadę, na której nikogo nie było, nie wiedząc, co się tam dzieje. Ale w każdym razie cisza, pusto, powybijane szyby. Idę dalej i na szczęście Niemcy chybili z broni maszynowej. Walili koło mnie, to dałem dyla. Zresztą tego dnia to jeszcze ten mój Anioł Stróż miał kupę roboty, bo właśnie dochodziłem też do jakiegoś narożnika, a dosłownie dwa kroki przed tym narożnikiem rozerwał się pocisk granatnika. Granatniki to była bardzo niebezpieczna i uciążliwa dla mieszkańców broń niemiecka, bo to była broń stromotorowa, jak się fachowo nazywa. One są wystrzeliwane i z góry potem spadały, tak że mogły wpaść na podwórko studzienne i dosłownie zrobić masakrę z ludzi czujących się bezpiecznie na podwórku.
Aha! Byliśmy w kinie „Palladium” na kronikach filmowych, powstańczych, nakręconych.
Zdarzało mi się co parę dni, że mnie puszczali na przepustkę do domu. I przechodziłem czy musiałem przekroczyć za każdym razem Nowy Świat. Tamką w dół schodziłem, potem wzdłuż Solca, nie ulicą, ale takie były przejścia pomiędzy domami powybijane. Myślę, że to bardzo mądrze robili nasi komendanci czy dowódcy, czy szefowie harcerscy, że puszczali nas do domu, bo po pierwsze rodzina była uspokojona, rodzice, a także ułatwiało to aprowizację tych chłopaków, odżywianie. Zmniejszała się liczba osób, które trzeba było wyżywić. Mogliśmy zmienić ubranie, ze względów takich praktycznych. Takie kursy chodziliśmy. Sprawa się uprościła wtedy, kiedy miałem już tę legitymację akowską, ale także chciałem powiedzieć, że tutaj trzymam pamiątkę niemalże dla mnie to jest relikwia – wspaniała jedwabna opaska biało-czerwona, którą nosiliśmy. Szczęśliwie ona się przechowała, a jak to było, to później opowiem. Jeśli się chodziło wieczorem, a najczęściej to właśnie wieczorem nas wypuszczano, to musieliśmy znać i hasło, i odzew, bo nas kontrolowali strażnicy, wartownicy przy przejściu przez Nowy Świat.
Tak się złożyło, że 26 sierpnia poszedłem właśnie na przepustkę do rodziców, a razem ze mną w tej stanicy, tak się nazywało to miejsce, w którym przebywaliśmy, był z nami taki Witek Niewiadomski, pseudonim „Pączek”, którego rodzice mieszkali przy alei 3 Maja 14, to jest dom przylegający do wiaduktu [mostu] Poniatowskiego, dwa kroki od naszego domu, gdzie moi rodzice mieszkali. [Poszedłem], żeby powiedzieć tam parę słów, że Witek tam funkcjonuje, w porządku jest. Ponieważ ten teren był niczyj, ani przez Niemców, ani przez Powstańców w stały sposób nieobsadzony, na wszelki wypadek zdjąłem właśnie opaskę i dzięki temu się ona uratowała. Miałem przy sobie legitymację AK, finkę po bracie i przez nieistniejący już (dzisiaj tam jest park) teren szpitala Czerwonego Krzyża dotarłem do budynku narożnego przy moście Poniatowskiego. Tam dałem nura do piwnic i odnalazłem przejście, ale okazało się, że przejście było zamknięte drewnianymi drzwiami. I w tym momencie ogarnęło mnie przerażenie, bo usłyszałem, że na podwórko domu pierwszego z brzegu wpadają Niemcy, niemieckie okrzyki, tupot podkutych buciorów i wyganiają. Zaczynam walić w te drzwi, w końcu mi otwierają, przekazuję im tę wiadomość, że Niemcy wchodzą. Wywołało to panikę i odnajduję rodziców Witka Niewiadomskiego. Po krótkim czasie Niemcy i do tego domu przychodzą. Pozbyłem się legitymacji akowskiej, noża, żeby nie było przypadkiem jakichkolwiek podejrzeń i zaopatrzony przez mamę Witka w jego płaszcz, zostałem wyprowadzony wraz z pozostałymi mieszkańcami tego domu w kierunku wylotu tunelu kolejowego, tuż obok mostu Poniatowskiego. Na naszych oczach Niemcy już zaczęli podpalać, rzucać butelki zapalające. Na szczęście nie mieli miotaczy ognia, bo oni dość często korzystali z takiego wyposażenia. Zostałem odcięty od rodziców i wsiąkłem, że tak powiem. Potem przewieziono nas na nieistniejący, zniszczony po Powstaniu, Dworzec Główny.
  • To znaczy Niemcy?

Tak. Niemcy nas tam przewieźli. Potem nas przeprowadzili przez miasto na dworzec Warszawa Zachodnia, potem wsiedliśmy do pociągu elektrycznego. Zawieźli nas do Pruszkowa, do obozu przejściowego, tak zwanego Durchlager Pruszków czy Dulag Pruszków. Tam wyciągnęła mnie z transportu ciotka, która pracowała w kuchni. Zaopiekowała się mną i potem, jako niby chorego, wyprowadziła na wolność. Nawiasem mówiąc, dokładnie tą samą drogą dwa tygodnie później moi rodzic opuścili Warszawę. Też przez Pruszków i też przez tę ciotkę. Tak uratowani od wywózki, bo bardzo wiele osób było wywożonych. Ludzi młodszych to wywożono do Niemiec, do pracy, a innych wywożono poza obręb stolicy w ten najbliższy rejon po prostu, żeby nie mieć kłopotów z obecnością nadmiernej liczby osób w tych okolicach.
W każdym razie po moim zniknięciu rozeszła się pogłoska, że Niemcy przetrzymują w Muzeum Narodowym pewną liczbę mieszkańców złapanych w różnych okolicznościach. To trzeba być matką, żeby się odważyć, żeby podjąć takie ryzyko. Rzeczywiście poszła tam przez te tereny takie niczyje albo przez Niemców trzymane i poszła tam się dowiadywać. Dowiedziała się że: „Nie, nie, takiego nie ma” – albo że jest to niemożliwe. Nie wiem zresztą, jak dokładnie ta rozmowa wyglądała. W każdym razie na szczęście wróciła, choć z niczym. Kiedy dwa tygodnie później – jak wspomniałem – wychodzili rodzice z Warszawy, to mama tak święcie wierzyła, że się spotkamy, że woreczek moich ubranek tam takich koszul i bielizny zapakowała i wśród tego dobytku, z którym byli ewakuowani, znajdował się ten worek i on mi się potem przydał. Natomiast opaskę rodzice schowali w mieszkaniu, zostawili w jakimś miejscu. Już nie pamiętam, co to było za miejsce.
Nie dość, że gdy 17 stycznia Warszawa została zajęta przez wojska radzieckie, rodzice dokładnie 19 stycznia już byli w Warszawie, na piechotę z Milanówka [przyszli], bo żeśmy osiedli przejściowo w Milanówku. A ja dwa tygodnie później też wróciłem i ta opaska się znalazła. W każdym razie potem, gdy się znaleźliśmy – ja mogę mówić o sobie, że znalazłem się – w cudzysłowie mówiąc, na wolności, czyli poza strefą działania Powstania, stałem się osobą szalenie popularną wśród młodzieży w Milanówku. Bo byłem pierwszym, zwłaszcza w kręgu szaroszeregowych, bo od razu się tam tacy znaleźli, którzy mnie – że tak powiem – rozszyfrowali, a ja się wygadałem tym chętniej, bo chciałem się też pochwalić. Byłem pierwszą osobą, która coś mogła opowiedzieć o Powstaniu, co się tam dzieje, jaki jest udział ludności, jaki jest udział dzieci, młodzieży, jak to życie tam wygląda. Miałem mnóstwo zajęcia z opowiadaniem. Oczywiście trafiłem w struktury szaroszeregowe w Milanówku, w ręce Andrzeja Jaczewskiego, harcmistrza późniejszego, o pseudonimie „Sowa”. Taka znana postać. Do dzisiaj jest dość popularna.
Najczęściej są wspominane takie poważne momenty, tragiczne wręcz momenty, przez Powstańców, którzy mieli więcej lat niż ja. Nie ukrywam, miałem trzynaście i pół roku, to co można chcieć od takiego chłopaka, który lubi się pochwalić albo zabawić się w głupi sposób. Ale o czym chciałem wspomnieć... W tym skrzydle „Prudentialu”, w którym mieszkaliśmy, w podwórku, był skład apteczny. Ponieważ w czasie wojny obowiązywało zaciemnienie, światła gasły – wiadomo dlaczego – to były dość popularne rozmaite znaczki fosforyzujące i pamiętam, że właśnie w tym składzie aptecznym była masa, taki ogromny karton czy kilka kartonów takich guzików, jakby coś w kształcie dużego guzika, i w środku była wprowadzona taka masa fosforyzująca. Myśmy to nosili wieczorem. To było zabawne, bo to rzeczywiście przez pewien czas od kontaktu ze światłem świeciło i takie guziki zaniosłem do swojego domu, tam do rodziców. Tam porozdawałem ludziom, bo to rzeczywiście widać było, że ktoś idzie.
Ale wracając do domu, o takich codziennych sprawach może jeszcze wspomnę. Mianowicie rodzice przyjeżdżając do Polski po raz pierwszy w 1921 roku, przyjechali razem, właśnie mój tata ze swą siostrą, późniejszym lekarzem, Zofią Tyszkówną i z mamą Konstancją, przyjechali do Polski z samowarem, bo samowar był nieodłącznym elementem życia ludzi w Rosji czy na kresach ogólnie. Ten samowar, który mam – nawiasem mówiąc – do dzisiaj, już nie pełni tak zaszczytnej i praktycznej funkcji, a w czasie Powstania był wykorzystywany. W czasie Powstania w piwnicy ten samowar stał na wszelki wypadek. Tam rozsiedli się moi rodzice i tam babcia też mieszkała. Tak było szczęśliwie, że mieszkaliśmy na parterze, co dawało pewnego rodzaju poczucie bezpieczeństwa, bo nad nami były jeszcze cztery piętra czy pięć, już nie pamiętam. Tak że w miarę było bezpiecznie, ale jednak w okresach, kiedy był nasilony ogień artyleryjski czy trwało obok bombardowanie, to ludzie jednak schodzili do piwnicy. Tak się szczęśliwie złożyło i chciałem to bardzo wyraźnie podkreślić, bo niewielu warszawian przechowało rodzinne pamiątki. Nasze rodzinne pamiątki, tu myślę przede wszystkim o albumach fotograficznych, wszystko przetrwało. Dom [nasz] nie został zniszczony. On został w połowie spalony. W tej części, która była niespalona, jeszcze potężnie był zniszczony od frontu. Nie wiem, czy to był pocisk artyleryjski, być może. Ale do tego naszego mieszkania szczęśliwie się nic nie zdarzyło. Natomiast Niemcy, ponieważ była to strefa broniona w jakimś sensie, a przynajmniej były przygotowywane, podjęte czynności związane z obroną, bo było to blisko Wisły, to niewątpliwie mieszkali w tym naszym domu i nasza piwnica była oczyszczona całkowicie z tego, co myśmy tam mieli. Wyrzucone to było. Wśród nich tam rozmaite nasze [rzeczy] znajdowaliśmy później naprzeciwko wśród węgla czy innych rupieci, po powrocie do Warszawy; nasze rozmaite pamiątki. Wszystko to przechowałem.

  • Wróciliście państwo 19 stycznia do Warszawy, do swojego mieszkania, prawda?

Tak.

  • I proszę powiedzieć, co się z państwem działo do zakończenia wojny?

Proszę pani, więc ten pierwszy rzut 19 stycznia, kiedy rodzice poszli, chcieli przede wszystkim zobaczyć, czy tu się da żyć, jakie są warunki. Nie było wody, nie było elektryczności. Kanalizacja – nawiasem mówiąc – nie istniała. W piwnicy po kolana woda stała, bo kanalizacja deszczowa i sanitarna była nieczynna, pozapychana, porozrywana. Może w niektórych częściach miasta tego się nie obserwowało, ale na Powiślu tak było, że trzeba było sobie poustawiać jakieś pomosty, żeby móc chodzić po piwnicy, żeby można było dotrzeć do tego, więc to była pierwsza [rzecz]. Druga rzecz, nie istniało zaopatrzenie jakiekolwiek, tak że rodzice to, co mogli unieść na plecach, to zabrali. Na jakiś czas to wystarczało.
Potem jakieś dwa tygodnie później, kiedy mama wróciła po mnie, ja zrobiłem wtedy takie dosyć prymitywne sanki, ale to spełniło rolę. Pamiętam, że worek ziemniaków, worek cebuli się wiozło z Milanówka do Warszawy. To nie jest daleko. W linii prostej, kolejowej to jest dwadzieścia siedem kilometrów z grubsza, trzydzieści, tak że ludzie byli przyzwyczajeni do pokonywania takich dystansów w tamtych czasach. W każdym razie z takim towarem myśmy doszli. Niestety utrwaliło mi się to też w pamięci, że zaczęła się odwilż, tak że kiedy na tych sankach niepodkutych... Ale spełniły swoje zadanie. Kiedy dojechaliśmy do Warszawy to już był wieczór w obrębie stacji Warszawa Zachodnia, tam stało sporo rozmaitych drewnianych pawiloników czy bud, gdzie byli ci manewrowi czy [ktoś]. W każdym razie pracował tam personel klejowy. Pozwolili nam przenocować. Mama rano poszła do taty na Powiśle. Tata przyszedł po mnie i potem żeśmy we dwóch ciągnęli te sanki po błocie po kostki.
Pierwsza rzecz, że domy, które znalazły się w obszarze czy w bliskości działań wojennych, były pozbawione w większości szyb, a zwłaszcza szyb o większych rozmiarach. Tak że to było pierwsze zmartwienie, któremu trzeba było zaradzić. U nas w domu były tradycje majsterkowania, tak że tata umiał wiele rzeczy zrobić, ja zresztą też. Bracia obaj, najstarszy był modelarzem lotniczym, średni poza tym, że był bardzo dobrze zapowiadającym się pianistą, uczył się w czasie wojny muzyki, ale chodził do szkoły rzemieślniczej. Wszyscy żeśmy coś umieli zrobić, więc tata wstawiał rozmaite sklejki w dziury. Na przykład taki prosty sposób. Nie można było drzwi balkonowych zamknąć w całości. Żeby nie było w ogóle światła, to ojciec wyciął prostokątnej wielkości szkła z obrazka. Wyjął z obrazka i takie coś wstawił. Wstawianie szyb trwało jeszcze wiele miesięcy. Potem chodziłem, myszkowałem, czy gdzieś nie znajdzie się coś do jedzenia. Przywieźliśmy trochę zaopatrzenia, ale [mało]. [Jak znajdowaliśmy taki wojskowy chleb z formy, taki prostopadłościan, to mama go moczyła i odświeżała w piekarniku ... Aha, nie było wody – był śnieg i topiliśmy go, trochę ognia zapalić w piecu czy pod kuchnią.]

  • Ale powiedział pan: „Znajdowaliśmy wojskowy chleb”?

Tak, bo wspomniałem, że to była ta pierwsza linia, gdzie Niemcy mieszkali. Oni po prostu zostawili twardy zmarznięty chleb. Nawiasem mówiąc, żeby go można było zjeść, to mama stosowała procedurę taką, że w rozpuszczonym śniegu, wodą i szczoteczką taką do szorowania rąk, szorowała taki chleb w tej wodzie i potem wkładała do piekarnika, i tam odświeżała, i dało się to jakoś jeść.
Proszę pani, nie potrafię już tak z miesiąca na miesiąc przytoczyć wydarzeń. W każdym razie zakończenie wojny to mi się utrwaliło, że była kanonada po stronie praskiej przede wszystkim, bo myśmy od tej strony patrzyli na stronę praską. To była feeria ze świateł. Myślę, że ilość tego, co poszło w powietrze, to jest porównywalna z tym, co dziś od czasu do czasu jakieś firmy robią, jakieś festyny i coś takiego, z tym że wtedy to nie było sztucznych ogni, a walono z broni, z artylerii, pociski świetlne, rakiety sygnalizacyjne, które były używane przez wojsko w różnych kolorach. To było odpalane z pistoletu, z rakietnic to szło.
Ale jeszcze wspomnę, bo to chyba nastąpiło przed 9 maja, mianowicie, że został zbudowany most pontonowy na wprost ulicy, w rejonie Karowej, tak gdzieś w tej osi, z tym że poruszanie się, przekraczanie, przechodzenie na drugą stronę praską, co mogłoby nas interesować ze względu na zaopatrzenie, to było praktycznie wykluczone. Został zbudowany tak zwany most wysokowodny, drewniany most. Tu już od czasu do czasu ludzi, mieszkańców przepuszczano i mnie się zdarzyło wskoczyć na jakąś ciężarówkę i przejechać na drugą stronę, na stronę praską. Nie wiem po co, prawdopodobnie w poszukiwaniu chleba. Dość, że potem miałem trudności z powrotem, bo nic się nie trafiało, żeby przejechać z powrotem, a wieczorem to już w ogóle nie puszczali ze względów bezpieczeństwa i jakiejś ochrony. Nawiasem mówiąc, ta komunikacja z lewego na prawy brzeg i odwrotnie to też się odbywała. Nie wspomniałem, że mosty były wcześniej wysadzone przez Niemców. Ale powyżej osi mostu Poniatowskiego pływały barki. Piaskarze przewozili ludzi z jednego brzegu na drugi. To były też emocje.
W każdym razie gdzieś około maja zacząłem już chodzić do szkoły. Moją szkołą było wówczas uruchomione ponownie gimnazjum imienia Batorego przy Łazienkowskiej, z tym że ten rok szkolny to się skończył bodajże z końcem lipca. Ponieważ wszystko szło z opóźnieniem, więc i prawdopodobnie od kwietnia do końca lipca tośmy kurs szkoły przerabiali a stosowne klasy miały swoje zajęcia. Budynek był niezniszczony. Niemcy go zajmowali przez cały okres wojny, łącznie z sąsiednim zabudowaniami i prawdopodobnie teren ten był trzymany przez Niemców, a nie był atakowany przez Powstańców, tak sądzę. Budynek był niezniszczony.

  • Czyli szkołę pan rozpoczął jeszcze w maju. Proszę jeszcze krótko powiedzieć, co się z panem działo po skończeniu szkoły? Czy był pan represjonowany, czy miał pan jakieś problemy w związku z tym, że brał pan udział w Powstaniu?

Nie, to mi nie groziło. To znaczy... [śmiech]. Dobrze, w dwóch słowach. Ponieważ mój ojciec był inżynierem elektrykiem, tak jak zresztą i ja, o specjalności kolejnictwo elektryczne, był pionierem elektryfikacji kolei przed wojną. Właśnie w latach 1933–1939 bardzo intensywnie pracował w dziedzinie kolejnictwa elektrycznego. Po zakończeniu wojny, a więc jeszcze w połowie maja, został wysłany do Wrocławia po to, żeby odszukać tabor kolei elektrycznej, który kursował w rejonie Warszawy, bo były takie informacje, że tam coś jest. Rzeczywiście taki tabor kolejowy odnalazł ojciec w Lubaniu Śląskim, ale potem się okazało, że ten obszar był zelektryfikowany jeszcze w latach bodajże dwudziestych, w sensie elektryfikacji kolei. Ale ten system kolejowy, który obejmował około dwustu kilometrów został wywieziony przez wojska radzieckie tak jak i około 180–200 obiektów, gotowych obiektów przemysłowych, z terenu ziem tak zwanych odzyskanych. Była to umowa jakoby równoprawna, w każdym razie wytłumaczono nam, że zyskujemy aż tyle, oddając ziemie za Bugiem, że z tych ziem, które pozyskujemy, powinniśmy coś tam oddać. I niestety ten system kolejowy w rejonie Jeleniej Góry, Szklarskiej Poręby, Karpacza, coś, co Niemcy uruchomili po zakończeniu wojny, a co miał mój ojciec objąć, to z tego nic nie wyszło. Rosjanie to na przełomie lipca, sierpnia 1945 wywieźli wszystko. Ale ojciec zapuścił korzenie, spodobało mu się i osiedliśmy na trzy lata we Wrocławiu.
Do klasy maturalnej w 1948 roku wróciłem, już chodziłem ponownie w Warszawie. Potem podjąłem studia na Politechnice Warszawskiej na Wydziale Elektrycznym i w trakcie studiów zostałem wezwany do pałacu Mostowskich, tak jak to wtedy bywało. Nie było żadnych wyjaśnień dlaczego, po co i na co, i tak dalej. Tutaj muszę dopowiedzieć, że atmosfera w 1945 roku była taka, w jakimś sensie pewnie ulegałem nastrojom tym, które przenosili ludzie starsi ode mnie, że to długo nie może potrwać. Musimy być gotowi. Tak jak przygotowywaliśmy się do Powstania Warszawskiego, trzeba przygotować się również do następnej wojny, bo Rosjanie tu przyszli i tu się rządzą. I zaczęliśmy knuć. Właśnie taka konspiracja powstała w łonie harcerzy z 23. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, tak zwanej „Pomarańczarni”, skąd się wywodził „Zośka” i szereg innych wspaniałych ludzi. Ale ja wyjechałem. We wrześniu czy w październiku wyjechałem do Wrocławia i zerwały mi się te kontakty. Ubecja przypomniała mi się właśnie już w trakcie studiów, to mógł być rok 1950 lub 1951. Wezwali mnie do Mostowa, jak to się mówi, i zaczęli mnie tam maglować bez przemocy fizycznej, i wypytywać się o nazwisko. I pada nazwisko Rudnicki. Takie qui pro quo nastąpiło, bo ja myślałem o Rudnickim, moim koledze, z którym się spotkałem w mojej klasie maturalnej, a oni myśleli o Rudnickim, z którym ja się znałem jeszcze w 1945 roku. W każdym razie to trwało wiele, wiele godzin. Pytano mnie o wszystko, co tylko istnieje. W każdym razie najbardziej zaskakujące było to, że jednym z tych ubeków, który mnie przesłuchiwał, to był człowiek, z którym byliśmy w ZHP we Wrocławiu, w 1. Wrocławskiej Drużynie Harcerzy i on sądząc, że ja go nie rozpoznaję, wypytywał z taką szczegółowością wielką, łapiąc mnie za słówka, za okres, co ja tam w pierwszych latach po wojnie robiłem.

  • Pamięta pan, jak on się nazywa?

Nie. W każdym razie, jak go zapamiętałem z czasów harcerskich. Taka niedojda był, ale wyrobił się. Tak że to był właściwie jedyny raz, jaki to wtórne odbicia okupacyjne, które mogły... W każdym razie się odczepili ode mnie.

  • Patrząc dzisiaj na Powstanie, jakie jest pańskie zdanie, czy to Powstanie rzeczywiście było potrzebne? Co pan, jako uczestnik tych wydarzeń, dzisiaj o tym sądzi?

Proszę pani, jednoznacznie ocenić tego przedsięwzięcia nigdy nie będziemy mogli. To jest po prostu wykluczone. To było wydarzenie historyczne, wieloaspektowe. Zależy pod jakim względem do sprawy podchodzić. Dziś wiemy dużo, dużo więcej, co się wydarzało. Są ludzie, który uważają, że to bezsens, zniszczenie miasta, cierpienia ludzi, dwieście tysięcy osób zginęło. Oczywiście to jest przesada te dwieście tysięcy, ale nawet dziesięć tysięcy to byłoby strasznie dużo cierpień, majątek narodowy, dziedzictwo kulturowe, ale to był pod względem politycznym ruch jak najbardziej uzasadniony. A po wtóre, to w niektórych relacjach i w poważnych opracowaniach się czyta, że nie było możliwe powstrzymać młodych ludzi, którzy przez kilka lat szkolili się, gromadzili broń, amunicję, wyposażenie, rynsztunek wojenny, że tak powiem, powstrzymać ich przed zaatakowaniem Niemców. Racjonalnym było ujęcie tego wysiłku rozproszonego, gdyby to było samoistne, w pewne ramy. Perspektywa ciągle jest dla mnie zagadką, bo ja do tej sprawy nie dotarłem, czy ta misja Nowaka-Jeziorańskiego dotyczyła również przekazania informacji, co pół roku wcześniej ustalili sprzymierzeni Stalin, Roosvelt i Churchill, czyli Teheran. Być może gdyby wiedza na ten temat była pełna, być może należałoby się powstrzymać przed wybuchem, wiedząc o tym, że to i tak, i tak ten obszar, Polska będzie obszarem wpływów sowieckich na wiele lat, jak się okazało.
Ale z drugiej strony był to także rodzaj demonstracji politycznej. Szydercy mówią, że to tak, ale to krew, ale my walczyliśmy o naszą tożsamość narodową. Także ja uważam, że to był zryw jednak konieczny. On się opłacił, a Niemcy i tak, i tak mieli w planach zniszczenie stolicy. Z jakim kosztem, z jakimi cierpieniami ludzi by się to wiązało, to jest inna sprawa. Może, nawet na pewno mniejszym. Naiwnością było, ale tu znowuż nie znając ustaleń teherańskich... Naiwnością było liczenie na pomoc sowiecką. Te wojska się zbliżały, straże przednie już były dość blisko Warszawy, od strony praskiej. Może było naiwnością... Na ten temat aż się nie chce mówić i to człowieka wstrząsa, jak można z zimną krwią realizować swoje polityczne zamiary, również udawanie niesienia pomocy Powstaniu Warszawskiemu po to, żeby przedłużyć agonię, żeby zwiększyć liczbę ludzi, Polaków najbardziej patriotycznych, żeby ich wymordować w gruncie rzeczy, żeby poświęcić parę tysięcy. Nie znam tej liczby, ale chyba to nie było parę tysięcy, około tysiąca dwustu żołnierzy z armii Berlinga, którzy usiłowali przejść przez Wisłę. Też zginęli. Ale to wszystko nic nie było warte. Także wracając do pani pytania, trzeba najpierw sobie postawić zadanie, co chcemy, jakiego rodzaju sferę mamy oceniać.

  • Ale pan jako uczestnik?

Mnie się podobało! Byłem w wojsku! Chłopcy – ja przecież w tym czasie jako majsterkowicz robiłem karabiny, pistolety z drewna, bawiliśmy się w wojsko.

  • Bo broni w czasie Powstania pan nie miał żadnej?

Nie. Broń Bóg. Finka.




Warszawa, 6 maja 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Zbigniew Tyszko Pseudonim: „Budrys” Stopień: listonosz, służby pomocnicze Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter