Zdzisław Franciszek Piłatowicz „Żagiel”

Archiwum Historii Mówionej

Piłatowicz Zdzisław Franciszek, urodzony 24 sierpnia 1921 roku w Warszawie; ojciec Bolesław Piłatowicz, matka – Helena Weiss.

  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września 1939 roku skończyłem gimnazjum zawodowe i zacząłem pracować w Państwowej Wytwórni Uzbrojenia w Fabryce Sprawdzianów na Duchnickiej. Z tą fabryką w momencie wybuchu wojny zostaliśmy ewakuowani na wschód, gdzie podobno mieliśmy prowadzić dalszą produkcję obronną, bo tu już Niemcy zbliżali się w kierunku Warszawy. Okazało się, że to była tylko długa, prawie miesięczna podróż w jedną i w drugą stronę pociągiem, z bombardowaniami i różnymi innymi przygodami. Wreszcie dotarliśmy aż do Zdołbunowa na wschodzie, skąd nawet mieliśmy dążyć do przekroczenia granicy najbliższego kraju, jaki się znajdował, bo trudno było powiedzieć, przez jaką granicę uda się przejść. Niestety nie poszedłem, bo byłem ze swoim ojcem, który był chory na gruźlicę gardlaną, wobec tego musiałem z nim dążyć do powrotu do Warszawy, żebym go mógł w dalszym ciągu leczyć. Miałem wtedy już skończone osiemnaście lat. Poza tym byłem już dość wyszkolony w zakresie wojska, dlatego że w szkole, w gimnazjum mieliśmy przysposobienie wojskowe. Byłem też na obozie PW w Lidzbarku, gdzie przeszliśmy prawdziwy kurs rekrucki. To była przygoda w 1939 roku, długa podróż w jedną stronę, powrót już po wejściu wojsk rosyjskich, które nas tam ogarnęły. Mieliśmy dość poważną przygodę z Ukraińcami, którzy chcieli nas koniecznie rozbroić, ale że my byliśmy trochę uzbrojeni, to się nie daliśmy. Ale w zasadzie było ich tak dużo, że w konsekwencji pewnie by zdobyli pociąg i nie wiadomo co z nami by się stało. Mieliśmy bardzo fajnego maszynistę na parowozie, który zrobił trick, który się zdarza w sposób bardzo przemyślany, ale [jest możliwy do wykonania] tylko przez kolejarzy. Wagony najpierw dał pełną parą do przodu i później dał hamulce. Jak te wagony uderzyły jeden o drugi, to był taki huk, że im się wydawało, że mamy artylerię, czy jakąś inną ciężką broń i będziemy się bronić. Zaczęli uciekać i tak się ta przygoda skończyła. W Kowlu już nas zatrzymały rzeczywiste wojska rosyjskie, kazali nam wysiąść. Oczywiście sprawdzano nas w ten sposób, żeby każdy pokazał ręce, czy jest człowiek czarnoroboczy , jak mówili. To było trochę naiwne sprawdzanie z ich strony, bo jak myśmy [przez] miesiąc jechali w tamtą stronę, to każdy dźwigał te wszystkie skrzynie, przesuwał, różne były sytuacje, to każdy miał już ręce zniszczone, niezależnie czy to była kobieta czy mężczyzna. W każdym razie jakoś nam się wszystkich udało wyprowadzić z tego pociągu i wracaliśmy już na piechotę do Warszawy. Podczas powrotu mieliśmy przygody. Trafiliśmy jeszcze na działania wojskowe z Niemcami, nawet jeden z kolegów został ranny. Ale pomału dotarliśmy do miejscowości, gdzie zakupiliśmy konia, który był bardzo nędzny, tak że trzeba go było niemal podpierać, ale jak go podkarmiliśmy, to nawet dociągnął nasze bagaże do Warszawy. To była przygoda „rajzowa”, jak to się w tamtym czasie oceniało. Natomiast Warszawa była zajęta przez Niemców, zbombardowana, zniszczona w dużej części. Każdy musiał jakoś się ustawić, żeby [przetrwać] w warunkach, które się nagle zmieniły. Nie było co jeść, nie było co palić, czym ogrzewać, a już zbliżała się zima i to okazało się, że była to zima bardzo ciężka, [minus] trzydzieści dziewięć, czterdzieści [stopni]. Niemcy nas złapali. Pracowałem w Cytadeli Warszawskiej nad Wisłą. Mieliśmy wybierać złom stalowy ze zniszczonych budynków. Dostawaliśmy tam jakiś bochenek chleba. Co było najważniejsze, można było wynieść kawałek drewna, które tam było porozbijane. W tamtych czasach to był jedyny opał, którym można było dom jakoś ogrzać, czy coś ugotować.

  • Gdzie pan mieszkał?

Mieszkałem na Żoliborzu na ulicy Krasińskiego pod 20. To był zusowski budynek, Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, to nie była spółdzielczość. Tam przemieszkałem całą okupację. Na początku 1940 roku, o ile mnie pamięć nie myli, nastąpiła olbrzymia obława niemiecka, obstawiająca przez wojska cały Żoliborz i wyciągano wszystkich mężczyzn. Wtedy tworzono Oświęcim, gdzie zabrano większość moich kolegów, których znałem. Też zostałem zabrany. Zawsze określam, że los człowieka jest dziwny, bo albo się ma szczęście, albo się nie ma szczęścia. Ja widocznie miałem to szczęście, a zawsze mówiłem, że była to pozagrobowa opieka mojej matki, która mi bardzo wcześnie umarła, kiedy miałem dziesięć lat. Moja matka umarła na gruźlicę. Potem w okupację umarł ojciec, mając czterdzieści parę lat. Musiałem właściwie liczyć przede wszystkim na siebie. Jeśli chodzi o tę przygodę, to nas wszystkich wywieziono na Szwoleżerów, gdzie segregowano i skąd wywieziono wszystkich do Oświęcimia. Mnie o tyle się udało, że ojciec mój w tym czasie, na skutek możliwości zatrudnienia młodych ludzi, zorganizował szkołę wzorcarską. Fabryka Sprawdzianów to była fabryka, która robiła przyrządy pomiarowe dla urządzeń przemysłowych w produkcji masowej. Niemcy szykowali się do tej produkcji, wobec tego musieli robić różne przyrządy. Ojciec interweniował u władz fabrycznych i doszli do wniosku, że jednak trzeba ratować młodych ludzi, którzy już u nich pracowali. Zadzwoniono na Szwoleżerów. Obdarzając nas jednym kopniakiem, kazano wrócić do fabryki. Nie chcę powiedzieć, że swój dług spłaciłem, że ten kopniak nie został zapomniany. Jeśli chodzi o dalsze losy [podczas] okupacji, to fabryka była dla mnie wygodna. Była na ulicy Duchnickiej, z Żoliborza przechodziło się do niej przez pola, akurat z ulicy Krasińskiego. To nie było daleko, szło się pół godziny, dwadzieścia minut. Miało się tak zwany żelazny Ausweis . Niemcy na ogół na wszystkie kartki papieru czy dowody papierowe mieli jeden sposób. Jak chcieli koniecznie zamknąć [człowieka], a przy okazji okradli go jak znaleźli pieniądze albo coś [cennego], to zwyczajnie darli to, uznawali, że nie ma żadnego dowodu i wtedy mogli zrobić co chcieli. Fabryka dała dowody, które były oprawione w stalową ramkę z otworem, z fotografią, których nie można było podrzeć. Ten dowód był bardzo ważny. Dla mnie o tyle ważny, że jak wstąpiłem do „Baszty”, zostałem rusznikarzem kompanii. Ponieważ potrafiłem to robić, naprawiałem pistolety, oprawiałem te, które zostały wykopane i trzeba było je oczyścić, doprowadzić do stanu używalności. Zwykle pistolety kradzione Niemcom, po prostu odpinane, w zdobywane w jakiś inny sposób, kupowane, były zwykle z jednym magazynkiem. Pistolet z jednym magazynkiem, szczególnie typu Vis czy inne podobne, były o tyle mało przydatne, że po wystrzeleniu dziewięciu naboi trzeba było repetować, ale nie było magazynku, czyli byłby to długi czas przy akcji, która wymagała ostrego strzelania i zarazem obrony. Myśmy dorabiali magazynki. A w fabryce robiłem przyrządy do tego.

  • To było w tym samym czasie?

Tak.

  • Kiedy zetknął się pan z konspiracją?

To był chyba początek 1942 roku.

  • Jak to wyglądało?

Jeden z moich kolegów mieszkających na placu Henkla, potem nawet mój dowódca plutonu, Janek Rembiszewski, pracował ze mną w Fabryce Sprawdzianów. Jakoś się domówiliśmy i [zapytał mnie] czy chciałbym wstąpić do konspiracji, do Armii Krajowej dla dalszej walki z Niemcami. Oczywiście wyraziłem zgodę.Najpierw była sekcja, która potem została przeniesiona do szkoły podoficerskiej. W międzyczasie była decyzja dowódcy, a właściwie Sikorskiego odnośnie szkolenia podoficerów ze względu na to, że trudno było w tamtym czasie przygotować pełną kadrę oficerską po skończonej podchorążówce. Skończyłem tę szkołę podoficerską, moim obowiązkiem było utworzenie mojej sekcji. Moja sekcja była na literę „O”. Miałem swoich żołnierzy, których szkoliłem aż do czasu Powstania i w Powstaniu z nimi wyszedłem do walki. Byli to bardzo dzielni chłopcy. Jeszcze tylko jeden z nich żyje w tej chwili, ale jest ciężko chory. Muszę powiedzieć, że nie wiem, kto szczęście przynosił, ale jeśli chodzi o tę sekcję, to w zasadzie z nimi przetrwałem, prawie nikt w czasie Powstania nie zginął. Jeden, zresztą najdzielniejszy chłopak, miał wiele szczęścia, bo został ranny z kuli, pocisk wszedł mu z jednej strony a wyszedł drugim bokiem, nie uszkodził mu ani kręgosłupa, ani nerki, ani nic. Podobno jest jakiś centymetr tłuszczu i kula tamtędy przeszła. Myśmy go jak gdyby spisali na straty, bo stwierdziliśmy, że nie ma szans, ale nogami ruszał i po jakimś czasie, po tygodniu czy dwóch, powrócił na akcje. Były takie szczęśliwe przypadki. Podobno dopiero bawiąc się bronią, w niewoli, już po wyzwoleniu przez Amerykanów, postrzelił się i kula go trafiła i tam zginął. A Powstanie przetrwał bez poważniejszych kontuzji.

  • Czy mógłby pan więcej opowiedzieć o pracy rusznikarza?

To była praca trochę dorywcza, bo nie było takiego przypadku, żeby robić tę broń od początku do końca. Natomiast magazynków był bardzo wielkim utrudnieniem. Zarazem magazynek do Visa ma bardzo skomplikowaną sprężynę, która jest trochę w kwadratowym kształcie. Nie można było tego zrobić w żaden sposób, bo nie miało się takich warunków, żeby to zrobić z jakiegoś materiału a potem dopiero doprowadzić do sprężynowania stali. To myśmy robili z tak zwanej srebrzarki. Trzeba było zrobić przyrząd, który pozwolił nawinąć sprężynę. Ona może nie była tak doskonała jak w oryginalnym magazynku, ale spełniała swoje zadanie i nie słyszałem, żeby kiedykolwiek ten magazynek zawiódł, żeby nie podawał [naboi]. Zawsze namawiałem wszystkich, żeby mój magazynek ładowali jako pierwszy, bo jak się zatnie, to wtedy można by było użyć oryginalnego. Takich magazynków [mieliśmy] sporo. Poza tym zdarzały się pistolety, jaki i mnie się kiedyś [trafił], z pierwszej wojny światowej, francuski bębenkowiec, już nie pamiętam, jaka to była firma. Był bardzo skorodowany, bardzo zniszczony i trzeba było go doczyścić, jakoś doprowadzić do [porządku]. Najśmieszniejsza sprawa, że tym pistoletem zdobyto na ulicy Szustra centralę telefoniczną. Może to nie było nic dziwnego, tylko w czasie Powstania jeden z kolegów, dowódca drużyny, który dostał ten pistolet, to go rozebrał. Jak go rozebrał, to nie mógł złożyć. Przyszedł do mnie, żebym mu złożył. Mówię „Słuchaj, jak ja rozbieram pistolet nietypowy, to potrafię go złożyć, bo pamiętam jak było, jestem do tego przyzwyczajony, a jak ty rozebrałeś, to teraz nie wiem jak to złożyć.” To był nietypowy [pistolet]. Zresztą to był moment wybuchu Powstania Warszawskiego, kiedy się rozdawało broń, człowiek pewnie był podenerwowany, podniecony, czasu nie było. Wobec tego złożyłem go w taki sposób, że stanowił zwykłą makietę, ale strzelać z niego nie można było w tym momencie. Ale zastawiając Niemców tym pistoletem jednak centralę telefoniczną na Szustra zdobyto.

  • Przejdźmy do Powstania. Jak zapamiętał pan wybuch Powstania, gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Już przez parę dni byłem w tak zwanym pogotowiu. Mieszkaliśmy w jednym z budynków koło placu Zawiszy, gdzie zbierałem swoją sekcję i czekaliśmy na rozkaz wybuchu Powstania. Kiedy rozkaz przyszedł, to przedarliśmy się przez Ochotę na Mokotów, gdzie zgłosiliśmy się w wyznaczonym punkcie całą sekcją do działań. To było moje zetknięcie z Powstaniem. Potem były rozkazy zdobycia szkoły na Mokotowie. Niestety, to było niemożliwe, bo to był zbyt potężny budynek. Ale myśmy się jakoś skierowali na Dom Wedla, na który prowadziliśmy atak. Tam nas trochę czołg przepłoszył. Jeden z kolegów był nawet ranny. Wdarliśmy się tam, byliśmy bardzo blisko na drugiej stronie, tylko budynek był akurat nieszczęśliwie zamknięty przez lokatorów, którzy schowali się do piwnicy, a nie było czasu ich szukać, a zarazem były dość potężne drzwi, bo każdy starał się zabezpieczyć swoje mienie. Wobec tego musieliśmy jakoś szukać drogi. Jeden z kolegów chciał do mnie dotrzeć z pistoletem maszynowym i kula nieszczęśliwie trafiła go w oko. Nie wiem czy on miał szczęcie, czy ja miałem szczęście, ale chyba ja. Dotarł do mnie. Zdjąłem mu okulary i okazuje się, że kula go nie trafiła, tylko poszedł rykoszet od szkła okularów, odbił się i przeleciał obok, ale że zbił szkło, to go pokaleczyło w oku. Leżał w szpitalu. Mimo wszystko miał pecha. Tak to rozróżniam, że żołnierz albo ma szczęście, albo ma pecha. Jak wrócił ze szpitala z jednym zasłoniętym okiem, to położyli na stole tak zwaną polską „Błyskawicę”. Ktoś strącił ją, ona spadła i zaczęła strzelać z podłogi i raniła go w nogi. Znowu się dostał do szpitala i zginął podczas pierwszego niemieckiego nalotu na szpital Elżbietanek na Mokotowie. Czyli żołnierz albo ma szczęście, albo ma pecha.

  • Czy był pan uzbrojony od samego początku Powstania?

Ja tak.

  • Co to była za broń?

Miałem cały czas Visa.

  • Proszę opowiedzieć, w jakich warunkach pan walczył w czasie Powstania.

Najważniejszym moim dniem to był drugi dzień Powstania, bo pierwszego była walka o Dom Wedla, potem nastąpiła noc, zaczął padać silny deszcz. My czekaliśmy na dalsze rozkazy. Część wojska mokotowskiego wycofała się do lasu, a my zostaliśmy przy dowódcy „Danielu” do końca. Twierdzę, że to jeden z najlepszych żołnierzy, dowódców, z którymi się zetknąłem. To był „piechociniec”, jak to się mówi popularnym językiem, zarządził obronę i myśmy zostali, kompania B3 i chyba jeszcze inne B i przetrwaliśmy noc do drugiego dnia Powstania. Później nastąpił rozkaz, że mamy uderzyć na szkołę Woronicza i Puławską. Wszystkie oddziały poszły, Niemcy się wystraszyli i uciekli z tej szkoły. Myśmy do tej szkoły dotarli, oczywiście szkoła została zdobyta. Obok przy garażach stał budynek magazynu. Ostrzeżono nas, że Niemcy coś w nim trzymają, bo zawsze przy tym magazynie był wartownik. Jak tam dotarliśmy, wszyscy oczywiście biegali i otwierali wszystkie pomieszczenia, żeby znaleźć jakąś broń. Ja, jakby tknięty przeczuciem, a zresztą trochę przeszkolony w okresie przygody z przysposobieniem wojskowym, wiedziałem, że nieprzyjaciel zostawia różne pułapki. Postawiłem swoich dwóch żołnierzy i powiedziałem „Nie wolno nikogo puścić, niezależnie od rangi, dopóki nie sprawdzimy tego budynku.” Koledzy mnie podsadzili, przez świetlik zajrzałem do środka i stwierdziłem, że do klamki jest przywiązany sznurek a na nim wisi niemiecki granat na koraliku. Jakby się szarpnęło drzwiami, to by spadło, a tam były zgromadzone materiały wybuchowe, nastąpiłby wybuch. Okazało się, że to był ich magazyn amunicji. Wtedy zdobyliśmy bardzo dużo broni karabinowej, trochę pistoletowej i najważniejsze, że zdobyliśmy amunicję, która w pierwszej chwili była dla nas nierozeznana. To było do Panzerschrecków, broni, z której strzelało się z długiej rury. Tych pocisków było sporo, już nie pamiętam w tej chwili liczb, ale jakby to wszystko razem wybuchło, to prawdopodobnie [zniszczyłoby] narożnik budynku przy Puławskiej, który był zamieszkały, w którym nawet poznałem jednego ze znanych aktorów, Węgrzyna. Myśmy nawet w jego pomieszczeniu zrobili stanowisko, bo jego okna wychodziły na róg Puławskiej i Woronicza. Moje przeczucia spowodowały to, że doczekaliśmy się sapera, który przyszedł i zapytał czy mam odwagę przytrzymać ten sznurek jak lekko uchyli drzwi. Co tu mówić o odwadze, jak człowiek nie wie co go spotka. Miałem tę odwagę, trzymałem sznurek. On zdjął z klamki, podszedł, podniósł granat, włożył z powrotem koralik, zakręcił i granat był do naszego użytku. Wybuch nie nastąpił. To zdecydowało troszeczkę o pierwszych dniach Powstania, bo zdobyliśmy tam sporo amunicji karabinowej. Oczywiście potem nastąpiła ewakuacja, przewieziono tę amunicję na poszczególne [pozycje] obronne, gdzie była potrzebna. A my chyba przez pierwszy tydzień, może dwa, zalegliśmy w tym pomieszczeniu na drugim piętrze, u pana Węgrzyna, gdzie stworzyliśmy punkt obronny. Potem były jeszcze inne przygody. Narożnik na ulicy Puławskiej na zakręcie, gdzie mieszkał ambasador amerykański, potem Jaruzelski. Tego budynku nie ma, jest wybudowany duży blok. Wtedy nie było tych bloków, tylko były puste pola. My tam wybudowaliśmy [barykadę] od budynku na Puławskiej do ogrodu, który dawniej nazywał się Królikarnia, a teraz jest tam Muzeum Dunikowskiego. Tam przewróciliśmy jeden tramwaj, w oparciu o który mieliśmy wykopany jeden rów. Czasami zdarzało się, że jakiś niemiecki pojazd pomylił się i pojechał tamtędy. Na Puławskiej był pierwszy posterunek, który czasami przepuścił a potem nie wypuścił przez swoje działanie. Walka trwała. Też byłem raz na tym posterunku. Samochód przejechał przez nasz punkt, bo popełniono jeden błąd. Chcąc jednak utrzymywać posterunek na Puławskiej, to trzeba było mieć koniecznie broń maszynową. Na ogół samochody jeżdżą dość szybko, a my może jeszcze nie byliśmy na tyle inteligentnymi żołnierzami, że można podkładać jakieś urządzenia, które niszczą opony. Ale były takie warunki, jakie były. Zawsze to oceniam, że to naszego wyszkolenia, a Niemcy dysponowali znacznie lepszą techniką. Po ostrzelaniu przez nas ten samochód się wycofał, nie przypuszczam, że wyszedł w całości, bo jeszcze tam byli żołnierze i sporo amunicji wsadzili pod tę plandekę, ale kierowca nie został trafiony i prysnął wtedy.

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich wziętych do niewoli i spotkanych w walce?

Moim zdaniem, to były dwie grupy żołnierzy. Byli żołnierze bardzo frontowi, którzy szli do walki, wiedzieli co robić i oni na ogół się nie odgrywali, ale były takie oddziały, nie zawsze niemieckie, Ukraińców, Białorusinów, jak i też Litwinów, Łotyszy, które były o tyle paskudne, że jak zdobyli, to niszczyli, ludność mordowali, kobiety gwałcili. Generalnie żołnierze z pierwszej linii albo się potrafili wycofać, albo ginęli, rzadko kiedy dostawali się do niewoli. Natomiast był drugi garnitur wojska, już pobrany trochę z ludzi dorosłych. Oni czasami, jak było niebezpiecznie, to się poddawali i zachowywali się bez tej swojej buty, byli ciężko przestraszeni, proszący o kawałek chleba, o jakąś zupę, którą często żołnierze dawali. Nam gotowano zupę, ale ona miała pewną wadę. W magazyn, gdzie były zapasy kaszy, trafił pocisk zapalający i rozlało się trochę nafty, której zapach przeszedł przez kaszę. Jak człowiek jadł, to nie wiem, czy bardziej czuł smak kaszy, czy bardziej nafty. Ale człowiek jak jest głodny, to wszystko je. Miałem to szczęście, że miałem koleżankę, która zgromadziła sobie trochę kaszy manny, a ja bardzo lubię kaszę mannę, to ona zawsze gotowała, czyli nie musiałem jadać zawsze tej zupy. Jak się miało kaszę mannę, wodę i cukier, to można było przetrwać przez jakiś czas. Ale było różnie. W pierwszych dniach Powstania, jeszcze na Puławskiej, zaopiekowała się nami pani, jedna z lokatorek, która miała swoją budkę przy stacji kolejowej na ulicy Puławskiej, gdzie kiedyś dochodziła wąskotorowa kolej. Ona oczywiście powiedziała, gdzie to jest, dała nam klucze i zarazem sposób dostania się do piwnicy tych magazynków i zawsze trochę jedzenia stamtąd przynosiliśmy. Poza tym Mokotów był o tyle w szczęśliwszych warunkach, że jednak po części naokoło były pola uprawne, to i trochę ziemniaków, pomidorów można było przynieść. Oddziały, które były wysyłane, to one trochę zaopatrywały. Nie chcę mówić za ludność [cywilną], bo to są dwie różne rzeczy, ale wojsko jakoś musiało przetrwać, czasami było głodne mniej, raz więcej. Zdobyto jakieś magazyny. Poza tym na ulicy Puławskiej zdobyliśmy produkcję miodu sztucznego. Myśmy tym miodem smarowali chleb, żeby jakoś przetrwać. Nie mam wrażeń czy odczuć, że było tak źle w czasie Powstania, jeśli chodzi o wyżywienie. Natomiast pamiętam, że gorzej cierpiałem głód w okresie samej okupacji. Nawet jak pracowałem w Fabryce Sprawdzianów, bo tam tylko dostawaliśmy zupę o godzinie dwunastej. Oczywiście starając się zjeść tej zupy jak najwięcej przez różne sposoby, jak to Polak potrafi. Było mi trudniej, bo ojciec chorował, większość żywności jemu się poświęcało. Miałem drugą matkę, bardzo dobrą, drugą żonę mego ojca, która jednak zawsze potrafiła coś zrobić. Na przykład tarło się trochę podmarznięte kartofle, dokładając trochę mąki, robiło się placek na całą brytfankę. Potem to się kroiło i zjadało. To był taki sposób żywienia. Była wielka solidarność. Jak ktoś miał żywność i miał przyjaciół, to nawet jeżeli handlował żywnością, to zawsze dla swojego znajomego czy przyjaciela coś znalazł za darmo, albo w ramach pomocy w zakresie obiadu.

  • Mówił pan o sposobach zdobywania żywności w czasie Powstania. Jak państwo radzili sobie na przykład z noclegami, z higieną?

W tej chwili parę razy się zastanawiałem, kiedy się kąpałem. Nie mogę sobie tego przypomnieć, ale na pewno się kąpałem. Kanalizacja niby działała, ale wody nie było, wobec tego kopało się długie rowy. Akurat na Mokotowie było sporo zielonych terenów. Szczególnie wieczorem wszyscy wybierali się do rowu, gdzie załatwiali swoje potrzeby. Pamiętam, że spłoszono mnie z tego dołu. Zawsze się słyszało, jak miotacz niemiecki, który my nazywaliśmy krową, zaczął być nakręcany, wtedy słychać było, że za chwilę wystrzeli. Nie było wiadomo, w które miejsce trafi, ale trzeba było się gdzieś schować. Pamiętam, że i ja się wtedy schowałem. Miałem szczęście, bo podobno akurat w ten dół gdzieś trafił pocisk. Ciągle [powtarzam], że w Powstaniu byłem dzieckiem szczęścia. Moja najbardziej szczęśliwa przygoda, jaka była, to kiedy wybiegłem na ulicy Dolnej z bramy. Snajper mnie namierzył i strzelił mi w brzuch. Trafił [w mojego] Visa i to jeszcze tak szczęśliwie, że trafił mnie nie po spłonkach, tylko po części pocisków. Okładki się rozleciały, oddaliśmy do rusznikarza, za jakieś dwie godziny z powrotem dostałem nareperowanego Visa. To dowód jak o człowieku decyduje szczęście żołnierskie. Jeśli chodzi o bezpośrednią walkę, to mam opis jednego z kolegów. To było jak szliśmy do ataku, podeszliśmy pod same koszary na ulicy Szwoleżerów, to tam nastąpiła bezpośrednia walka w nocy. Dzisiaj [uważam], że to był błąd decyzyjny dowódcy. Doszedł do wniosku, że nie należy rozpoczynać akcji o zmierzchu, tylko dopiero w nocy, jak wojsko przyśnie. To było dobre chyba w okresie wojen bolszewickich, bo Niemcy nie przysypiali. Jak był na posterunku, to był i pilnował się. O dwunastej nastąpiło natarcie. My wracaliśmy do szkoły i nawet mieliśmy trudności w przejściu przez tę szkołę, bo była po części spalona, a było ciemno i nie mieliśmy żadnych latarek. Na pierwszym piętrze było wybite okno. Zdecydowałem, że zwiążemy płaszcze i opuścimy się na dół i wtedy się rozejrzymy, co można. Ale akurat zauważyłem, że idzie jeden z moich kolegów, z którym mieszkaliśmy obok siebie na Żoliborzu i krzyknąłem na niego „Wojtek, nie widzisz, gdzie można wyjść stąd?” On mówi „Popatrz po prawej stronie, są drzwi, chyba tu jest jakieś zejście.” I rzeczywiście tak było. Wydostaliśmy się stamtąd i atakowaliśmy bliżej punktu, który mieliśmy zdobywać. Natrafiłem tam na taki punkt, że doszedłem do wejścia do klatki schodowej, ale myślę, że nie wejdę, bo tam mogą być Niemcy, którzy mieli tam chyba swój posterunek. Wycofałem się za stosy cegieł. Obok był budowany nowy budynek. Niemiec mnie usłyszał, wyszedł i krzyczał: Halt, halt. Wiedziałem, że z tamtej strony nasi atakują, więc krzyknąłem do niego: „Wyjdź do podania hasła”. On do mnie strzelił, to ja do niego. Wtedy został ciężko ranny, a mnie się nic nie stało, bo byłem schowany za cegły. To była bezpośrednia walka. Walki bezpośrednie rzadko się zdarzały, to już nie ta wojna była, która kiedyś, jak żołnierz z żołnierzem szablą na bagnety, bo warunki miejskie stwarzają zupełnie inne [sytuacje]. Dzisiaj rozumiem, kiedy wszyscy mówią: „Jak to, taka potęga amerykańska nie potrafi sobie tam z Arabami dać rady?” Nie, bo walka w mieście jak jest społeczeństwo, chociaż nie przeszkadzające, [jest trudna], złapać wszystkich żołnierzy jest bardzo trudno. Tak wyglądała nasza walka, Niemcy nie bardzo mogli sobie z nami poradzić, a myśmy się po prostu nie bali. Jeśli jest człowiek w sytuacji, że nie ma większego wyboru, a wiedział, że jak go złapią, to tylko śmierć i to jeszcze może w jakichś mękach, albo w najtrudniejszych warunkach, to walczył do końca. Myśmy walczyli do końca. To była podstawa. Oczywiście były bardzo wzniosłe chwile, kiedy nadleciały samoloty amerykańskie, rzucali zrzuty, ale to jest znane, opisywane przez różnych kolegów. W każdym razie przez okres mojej działalności, zawsze [byłem] na pierwszej linii i w różnych miejscach, bo my byliśmy plutonem, jak go nazywaliśmy „zatkaj dziura”, gdzie się coś zaczynało walić, to nas tam wrzucano. Byliśmy nieźle uzbrojeni, każdy posiadał jakąś broń. Dowództwo to zauważyło i otrzymałem Krzyż Virtuti Militari jako najwyższe odznaczenie. Oczywiście po Powstaniu w oparciu o decyzje dowódców, a zatwierdzoną przez zarząd londyński. Mam jeszcze parę innych odznaczeń.

  • Jak na walkę pana oddziału reagowała ludność cywilna? Czy spotkał się pan z cywilami w czasie Powstania?

Często się spotykałem. Na przykład w pierwszych dniach przy budowie barykady na Puławskiej było trochę trudno wyciągnąć z piwnicy mężczyzn, którzy się tam schowali. Ale trochę się wytłumaczyło, że konieczność, trochę się pokrzyczało. Nie spotkałem się z wrogim nastawieniem ludności, wszyscy byli raczej za nami, [było] patriotyczne nastawienie, szczególnie w budynku na rogu Puławskiej, gdzie w pierwszych dniach [znany aktor] Węgrzyn swoim pięknym głosem czytał gazetkę, co się dzieje na froncie. Nie mówiąc o tym, że za mundurem dziewczęta sznurem. Była wielka przychylność młodych kobiet i dziewczyn, które garnęły się do wojska i wiele zresztą cywili zgłaszało się do oddziałów. To było chyba to zaplecze, które powodowało naturalne uzupełnienie oddziałów, które jednak traciły swoich żołnierzy. Pamiętam, że spośród swoich żołnierzy miałem jednego kolegę, który do mnie powiedział „Panie komendancie – stopni się nie wymieniało, tylko się mówiło „panie komendancie” – ja jednak nie nadaję się, jestem taka ciapa, ani nie potrafię musztry ani nic, ale chętnie poszedłbym w kanały i przenosiłbym meldunki do Śródmieścia.” On tam cały czas przetrwał. Dowódca zawsze traktuje takich żołnierzy troszeczkę inaczej niż wszystkich innych. Mam taki charakter, że kocham ludzi, nigdy się na nikim nie odgrywałem. Miałem z nim taką przygodę. Jak zostałem ciężko rannych w Alei Niepodległości, w okopie za Szustra, dostałem po ramieniu i po nogach, szrapnel się nad nami rozerwał, ja jeden tylko ocalałem, bo otrzymałem niegroźne rany, nawet nie pogruchotało żadnej kości, tylko pocisk uderzył mnie w ramię, odbił się od łopatki i wyskoczył na zewnątrz, ale jeden został. Ja nawet tego nie zauważyłem. Doszliśmy na punkt sanitarny na ulicy Szustra, gdzie mnie opatrzono a zarazem położono na łóżku. Człowiek umiera bardzo fajno jak krew z niego uchodzi. To mogę powiedzieć z własnych doświadczeń. Opatrzono mnie, jeśli chodzi o prawą nogę, w którą byłem ranny, ale ramienia nie czułem, a tam bez przerwy krew leciała i aż przeciekła przez siennik na podłogę. Czułem się coraz lepiej, bo byłem coraz spokojniejszy. Okazuje się, że jak moja koleżanka dowiedziała się, że leżę ranny na Szustra, to postanowiła mnie przenieść do centrum Mokotowa, do innego większego punktu. On też się trafił i poszedł z nią i z cywilami i mnie przeniesiono. To mnie uratowało, bo zobaczyli, że oprócz tego jestem ranny w ramię. Rano wpadli Niemcy do punktu sanitarnego, gdzie leżałem i wszystkich rannych dobili. To było moje zakończenie, jeśli chodzi o walki bezpośrednie, bo to był przedostatni dzień Powstania, potem była kapitulacja, później wywózka do Pruszkowa. Znalazł się niemiecki cwaniak, który przyszedł i powiedział, że jak ktoś załaduje się na wagony, to pójdzie do niewoli, a kto tutaj zostanie, to kaput. Ranni, którzy tam byli, to na łokciach się czołgali, a ja doszedłem do wniosku, że nie i nie poszedłem. On przyszedł, spojrzał po nas, było tam jeszcze parę osób, powiedział, że to są prawdziwi ranni, przyprowadził siostry i kazał nas na noszach wynieść. W części wojskowej zało już miejsca, to nas do takiej lory, węglarki załadowano. Miałem niedogodność fizyczną, że nie potrafiłem oddać moczu na leżąco, a zarazem nie mogłem się podnieść, więc to powodowało, że coraz bardziej mnie to męczyło, zacząłem się zatruwać własnym moczem. Ale jak dostałem się do tego wagonu, – powiem to dla śmiechu – to złapałem się ręką i wreszcie stanąłem na nogi. Poprosiłem [siostry], żeby coś mi dały [do oddania moczu]. Powiedziały, że tylko jest jedna filiżanka. Niech będzie filiżanka. Dwadzieścia sześć filiżanek wylewane przez siostry na zewnątrz z tej lory węglowej. A mnie od razu życie wróciło, nabrałem trochę humoru.

  • Czy mógłby pan opowiedzieć, jaka atmosfera panowała w pana oddziale i jak to się zmieniało w czasie Powstania?

Do końca [była] bardzo dobra. Byli to chłopcy, którzy wiedzieli, co chcą, nigdy nie było żadnej dezercji. Było parę przygód, które ominę. Jeśli człowiek miał koszulę niezmienianą przez tydzień, to wszedł do piwnicy i wyszukał sobie koszulę. Chodziły patrole tak zwanej żandarmerii naszej i jednego z kolegów złapano i musiałem go potem bronić, żeby go stamtąd wyciągnąć, bo przecież nie poszedł kraść. Takie przygody były. [Opowiem] jedną z przygód, która też może określa jak to było. Jak zajęliśmy na ulicy Dolnej pomieszczenie, to koledzy widocznie w jakiejś bibliotece wygrzebali pudełko, w którym był złoty kieliszek, łyżeczka, widelec i mała łyżeczka. Ludzie może na pamiątkę chcieli sobie schować. Przyszedł pan pułkownik, który nie był w akcji, ale zrobił straszny raban. Trochę się zdenerwowałem, postraszyłem ich i powiedziałem, że jak to się za pół godziny nie znajdzie, to ich rozstrzelam. Oczywiście nikt takiego zamiaru nie miał. Znalazło się wszystko poza najmniejszą łyżeczką. Pytałem się, co się stało. Miałem jednego złodziejaszka, który połknął tę łyżeczkę, żeby przechować. Tym samym może i się znalazła, ale już nie w tym komplecie. Życie się składa nie tylko z ołtarzowych spraw, ale z różnych codziennych.Natomiast, jeśli chodzi o stosunek ludności [cywilnej], to nie było takich historii, że nas wyklinano, wypędzano. Może w jakichś miejscach tak było. Na Mokotowie byli ludzie, którzy tam zostali, którzy wiedzieli, co to znaczy okupacja. Przecież to był część dzielnicy niemieckiej, skąd na ogół ludzi wysiedlali. Ci, co zostali, to jakoś przetrwali. Muszę powiedzieć, że czułem się naprawdę wolnym człowiekiem w okresie Powstania, mimo wszystkich zdarzeń, jakie były związane z wojną, z niebezpieczeństwem. Człowiek wiedział, że jest w wolnej Polsce.

  • Nawiązując do atmosfery, jaka panowała w pana oddziale, czy z kimś się pan przyjaźnił?

Tak, moim dowódcą plutonu był kolega, Janek Rembiszewski, który mnie wciągnął do konspiracji. On był absolwentem Poniatówki. „Baszta” powstała na Żoliborzu. Naprawdę się z nim przyjaźniłem, to był mój guru. Jak była akcja, to zawsze mówiłem „Janek, do ciebie mam zaufanie. Zostań tutaj z tyłu, w razie jak nas bardzo przycisną, to jakąś pomoc przyślesz.” To z mojej strony było wyrafinowanie. Myślałem sobie, że ojca nie mam, bo już mi umarł, miałem drugą matkę, która gdzieś mi przepadła, o siostrze nie wiedziałem nic, to co mi zależało na życiu. To jest element, który decyduje. Jak był kolega, którego żona była w ostatnim okresie ciąży, czy urodziło mu się [dziecko], czy nie urodziło, czy [żona] zginęła czy żyła, to były zupełnie inne uczucia. Ja naprawdę nie miałem już nic do stracenia.

  • Czy w pana otoczeniu w czasie Powstania uczestniczono w życiu religijnym?

Tak. Pamiętam, że byliśmy na mszy w szpitalu na Mokotowie, ksiądz nas odwiedzał. Pierwszego dnia, kiedy nas atakowały samoloty niemieckie, to koledzy śpiewali pieśni patriotyczne, hymn państwowy, pieśni religijne dla podtrzymania ducha. Wierzę, że większość z nas modliła się, ja też. Zresztą zawsze zwracałem się do Matki Boskiej, bo utożsamiałem to z moją matką, która mi umarła w dzieciństwie. To były sprawy, które były bardzo ważne. To było zupełnie inne społeczeństwo, bardziej religijne. Nie mógłbym porównać z dzisiejszym, chociaż ludzie chodzą do kościoła, ale nie wiem, czy chodzą dla samej religii czy dla pokazania się.

  • Wspomniał pan o czytaniu gazet przez Węgrzyna. W pana oddziale oprócz tego czytano jakąś prasę, słuchano radia?

My byliśmy plutonem szturmowym, nie było na to czasu. Ale zawsze jak była jakaś prasa, to staraliśmy się zebrać, przekazać jeden drugiemu, żeby mógł sobie poczytać. Bardzo dużo czasu nie było. To nie było tak jak w Śródmieściu, gdzie ludzie po ulicach chodzili. Myśmy byli zawsze tylko na obrzeżach Mokotowa. Byłem zdziwiony jak ktoś mi mówił, że na ulicy Szustra ludzie chodzą normalnie ubrani, oficerowie. Nie mogłem sobie tego wyobrazić, bo my cały czas albo gdzieś leżeliśmy, albo gdzieś strzelaliśmy, albo byliśmy na jakimś patrolu, czyli mieliśmy stałe zajęcie bojowe.Nocowało się w różnych miejscach. Jak u Węgrzyna staliśmy, to w jego mieszkaniu nocowaliśmy. Część wojska nocowała w szkole na Woronicza, albo w innych willach. Mokotów był o tyle ciężkim terenem do walki, że to były małe willowe budynki, nie było kompleksów. Jak pocisk trafił, to zwykle z budynku zostawały fundamenty. Twierdzę, że zarazem miało to zaletę, że przez to może mniej ludzi zginęło, bo w tym nie gromadziło się ich tak dużo jak w takim kompleksie, gdzie jak bomba spadła, to ginęło po tysiąc osób.

  • Pamięta pan tytuły gazet, które panowie czytali?

Nie pamiętam. […]

  • Dyskutowali panowie o tym później?

Tak, na bieżąco dyskutowaliśmy na tematy usłyszanych wiadomości, że Amerykanie zdobyli to czy tamto podczas walk, że Rosjanie się zbliżyli, potem się cofnęli znad Wisły. Wiedzieliśmy, że została Praga zdobyta, bo z Czerniakowa można było to widzieć. Takie rzeczy były w stałym obiegu. Dowódca miał zawsze obowiązek przekazać wszystkim żołnierzom to, co zasłyszał, czego się dowiedział. Muszę powiedzieć, że urządzano koncerty.

  • Może pan o tym opowiedzieć?

Najmniej miałem czasu do tego, bo byłem zastępcą dowódcy plutonu, więc stale miałem jakieś obowiązki, trzeba było to zrobić, tamto przyszykować, a poza tym trzeba było się kiedyś trochę przespać. Ale byłem na paru takich spotkaniach, koncertach, które urządzał ktoś, kto posiadał umiejętność grania na pianinie, a pianino ocalało, nie zostało rozbite.Obchodziłem moje urodziny 24 sierpnia w czasie Powstania jeszcze w niezłym okresie, bo przecież wrzesień był gorszy. W domu u Węgrzyna urządzono mi takie przyjęcie i że i dzisiaj nie powstydziłbym się.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?

Najtrudniejsze moje wspomnienie, które mnie bardzo dotknęło, to był moment kapitulacji, kiedy byłem ranny, leżałem w piwnicy i dowiedziałem się, że Powstanie upadło, a na Mokotowie jako jedno z pierwszych. Co prawda była różnica trzech, czterech dni, ale to nie jest istotne. Myśmy to przeżywali najbardziej, bo nie wiedzieliśmy czy Niemcy dotrzymają swoich zobowiązań czy nie, czy nas uznali za kombatantów, czy nie uznali. Nawet pisząc moje notatki czy wspomnienia, stwierdzam jedną rzecz. Dzisiaj największą satysfakcję sprawia mi to, że chociaż musieliśmy skapitulować, to jednak doprowadziliśmy do tego, że z bandytów staliśmy się kombatantami. Uznanie dowodziło tego, jak ciężka to była walka dla Niemców, że zrezygnowali ze swoich bandyckich zamiarów, bo nie wiadomo, kto był bandytą, raczej oni byli, bo myśmy nikogo nie zabijali bez potrzeby. Największą satysfakcję sprawia mi to, że tak długo walczyliśmy, że aż do takiego momentu doszło. Nie poddaliśmy w się w sposób jednoznaczny rezygnując z walki. Do ostatka mieliśmy nadzieję, że ktoś nam przyjdzie z pomocą.

  • Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?

Na przykład zakochałem się w jednej z koleżanek. To było bardzo przyjemne wspomnienie. Mając dwadzieścia parę lat, to człowiek zawsze zupełnie inaczej do życia podchodzi niż dzisiaj. Co prawda nic z tego nie wyszło, ale w tym okresie były śluby małżeńskie i tego typu spotkania. Muszę powiedzieć, to może snobistyczne spojrzenie na całość sprawy, pamiętam jak poszliśmy w pełnym oddziale, wyszykowani, wyglansowani, do kościoła na mszę do sióstr. Jak wracaliśmy, szedłem na czele, to się czułem prawie jak Kmicic na czele wojska. Chcę naświetlić jak to wygląda z punktu widzenia młodego człowieka, kiedy miał chwilę oddechu i nadzieję, ze to się wszystko dobrze skończy.

  • Czy jest jakieś wydarzenie z czasów Powstania, które szczególnie utkwiło panu w pamięci?

Chyba jak zostałem ranny. Przygoda z pistoletem, to nawet w tym momencie chyba nie doceniałem tego, że to był jakiś cud. Ale to było dla mnie trudne, że musieliśmy się wycofać, że wojsko już było trochę wypłoszone. Moim zdaniem zachowanie się żołnierza zależy od tego jak się zachowuje dowódca. Żołnierz musi pamiętać, że o nim się nie zapomina, że jak się mamy cofać, to najpierw niech wojsko się cofa, a dowódca musi się cofać ostatni. Jeszcze jedna zasada, którą zawsze każdemu tłumaczyłem i której zawsze przestrzegaliśmy, nigdy się nie uciekało, zawsze się cofaliśmy twarzą do nieprzyjaciela, bo wtedy można podjąć jakąś decyzję, można gdzieś uskoczyć, obronić. Pamiętam na ulicy Dolnej, kiedy nas zaatakował czołg. Tam był bunkier przeciwlotniczy. Myśmy wyskoczyli na drugą stronę ulicy do jedynego budynku. Wszyscy przeskoczyli a mnie coś strzeliło do głowy – miałem Thompsona, pistolet maszynowy, to był [duży] kaliber – myślę „Postrzelam do tego Niemca.” Trochę przesadziłem. W tym momencie raz jeden mi się zaciął. Jak by mi się nie zaciął, jakby mi [ten Niemiec] oddał z tego działka w moją stronę, to pewnie by pan ze mną nie prowadził tego wywiadu.

  • Co się z panem działo od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku, do czasu zakończenia wojny?

Koleżanka załatwiła z dowództwem Armii Krajowej w Grójcu, [że] przyjechała podwoda partyzancka, załadowała nas i myśmy już w Grójcu przetrwali całe Powstanie u ciotki mego kolegi, która miała maleńki domek. On odnalazł swoją żonę z maleńkim dzieckiem, które się urodziło, siostry żony. Było [nas] tak dużo, że spaliśmy w ten sposób, że zrobiliśmy takie lory, które stawiało się jedną na drugą, a potem się rozkładało, że w poprzek wszyscy mogli się poukładać na tych siennikach, żeby przespać noc. To był taki maleńki domek, kurna chatka, oczywiście z normalną kuchnią. Ciotka pod koniec czuła się zmęczona nami, ale to inna sprawa.

  • Kiedy wrócił pan do Warszawy?

Chyba drugiego dnia po zajęciu Warszawy przez Ruskich. Grójec najpierw został zajęty przez wojska radzieckie. Jak dowiedzieliśmy się, że Warszawa jest wolna, to na piechotę szliśmy.To był mój najdłuższy marsz do Warszawy po zranieniu nogi. Co prawda trochę podjechałem na jakichś wozach, które się trafiły i na których pozwolili mi przysiąść.Mieliśmy taką przygodę, którą powiem na zakończenie. Jak jechaliśmy do Grójca, uciekając ze szpitala, to zostaliśmy od razu złapani. Ledwie [wyruszyliśmy], niemiecki patrol nas złapał. Myśmy mieli już przygotowane przez grójecką Armię Krajową specjalne żelazne listy. To wszystko była lipa, ale wszystko z gapami, ze wszystkim. Było napisane, że [mamy] wiele zasług dla obrony Niemiec i tak dalej, co tylko można było znaleźć. Dowody zmieniliśmy, nie powiedzieliśmy, że [jesteśmy] z Warszawy, tylko z Lublina. Że niby uciekaliśmy przed wojskami rosyjskimi. Trzeba było jakoś się zamaskować. W Tarczynie przysiadł się do nas Werkschutz ochrona kolei. Była siostra mojego kolegi i jeszcze jedna koleżanka. Był trochę podcięty, zaczął się przystawiać do nich i się przystawiał do mnie, bo miałem włosy, które na oczy mi spadały, miałem kogutka, a czapkę zgubiłem, więc koleżanki dały mi chustkę, którą sobie podwiązałem pod szyję i on mnie wziął za dziewczynę. Potem był bardzo dżentelmeński, jak zeskoczył, to pocałował w rękę jedną koleżankę, potem drugą i mnie też. Muszę powiedzieć, że jestem optymistą, człowiekiem, który się więcej śmieje niż płacze. Twierdzę, że każdej sytuacji zawsze można znaleźć rzecz, z której można się pośmiać.

  • Czy w kilku zdaniach mógłby pan opowiedzieć o tym, co działo się z panem po 1945 roku? Czy był pan represjonowany?

Nie. Nie chcę powiedzieć, że nie mógłbym być. Po powrocie do Warszawy mieszkaliśmy na Pradze, gdzie był nasz punkt. Ciągle konspiracja działała. Czasami było bardzo dużo broni, którą koledzy z lasu przynieśli, żeby przechować czy też [sami chcieli się] tam zatrzymać. Ktoś nas namierzył. Dostaliśmy wiadomość, że jakieś służby interesują się nami. Zarządziliśmy, że trzeba stamtąd pryskać i podjęliśmy świetną decyzję, że wszyscy się ewakuujemy do Olsztyna. Mnie powiedzieli „Ty masz zawsze szczęście, jakoś wybrniesz, to ostatni będziesz się ewakuował.” Rzeczywiście wszyscy wyjechali, wieczorem poprzedniego dnia przyjechał mój kolega, też tam przenocował. Dobrze, że bardzo czujnie śpię. Jak się zaczęli do bramy dobijać w nocy, to ich usłyszałem. Ubrałem się szybko, można było zejść bez ciepłego ubrania. Schowałem się w rozbitym korytarzu w tym budynku. Przeszli, poszli na górę, dobijali się, ale już mnie tam nie było. Potem się ewakuowałem, pojechałem do Grójca. Podróż była straszna, w wagonach, nie w wagonach, ale jakoś dotarłem do Olsztyna i znalazłem swoich przyjaciół, którzy tam się ewakuowali. Tam przetrwaliśmy pół roku. Jak wróciłem do Warszawy drugi raz, to jakoś to wszystko przyschło, udało się. Oczywiście tam nie mieszkaliśmy.

  • Czy na koniec chciałby pan powiedzieć coś na temat Powstania, czy chciałby pan powiedzieć coś takiego, o czym jeszcze nikt nie mówił, czy chciałby pan w jakiś sposób podsumować ten wywiad?

To, o czym lekko wspomniałem. Mam ciągle, mimo nie najlepszych wyników wojennych, satysfakcję, że jednak byłem żołnierzem Armii Krajowej i że brałem udział w Powstaniu Warszawskim, niezależnie od tego wszystkiego co mnie spotkało i co może mi zabrało trochę zdrowia, ale to zupełnie inna sprawa. Czuję się szczęśliwym żołnierzem, [bo los] pozwolił mi dożyć do osiemdziesiątego szóstego roku życia. Obecnie mam stopień kapitana.
Warszawa, 19 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Zdzisław Franciszek Piłatowicz Pseudonim: „Żagiel” Stopień: plutonowy Formacja: Baszta Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter