Zenon Ignacy Borysiewicz „Wisła”
Nazywam się Zenon Ignacy Borysiewicz.
- Gdzie pan walczył w czasie Powstania?
Na Starym Mieście, w miejscu, gdzie był pałac Blanka, Ratusz, kanoniczki, bank na Bielańskiej.
- Pamięta pan wybuch II wojny światowej?
Pamiętam. Wtedy nie mieszkałem w Warszawie, tylko na wschodzie. Jak wojna wybuchła, mieszkałem w Brześciu nad Bugiem.
- Czyli 1 września to nie jest początek wojny dla pana?
Jest początek wojny, bo tak samo tam wybuchła, z tym że po dziesięciu dniach wycofali się Niemcy, przyszli Rosjanie. Do 1941 roku byli Rosjanie, Sowieci.
- Jak się żyło pod sowiecką okupacją, władzą?
Byłem dzieckiem wtedy. Jak wojna wybuchła, miałem jedenaście lat. Musieliśmy chodzić do rosyjskiej szkoły.
- Językiem wykładowym był rosyjski?
Rosyjski. Musieliśmy się uczyć na siłę, żeby coś umieć. Chociaż i tak za mocno mnie to nie związało z rosyjskim językiem. Urodzenie mam jeszcze bliżej rosyjskiej granicy. Ojciec służył w policji przy granicy z Sowietami, w miejscowości Dawidgródek. Tam się urodziłem. Po śmierci ojca mama przeniosła się do Brześcia. Już siostra była mężatką, powiększyła się rodzina. Pojechaliśmy do Brześcia, tam mieszkaliśmy od 1936 roku do 1944 roku. W 1941 roku Niemcy uderzyli na Rosję.
- Może pan porównać okupację radziecką i niemiecką z punktu widzenia dziecka? Czy była jakaś różnica?
Była taka różnica, że Rosjanie to było mało kulturalne wojsko. Myśmy byli dziećmi, nas to nie obchodziło. Jak Niemcy przyszli, było gorzej, zaczęły się tworzyć różne grupy, do których, broń Boże, nie należałem, bo byłem trochę za mały. Jak wybuchła wojna w 1941 roku, Niemcy uderzyli na Rosjan. Potem okupacja niemiecka przyszła, to już było ciężej.
- Ciężej niż za czasów Rosjan?
Można powiedzieć, że było jednakowo. Jednych się człowiek bał jak ognia, drugich się bał jeszcze gorzej.
- Czy pan był świadkiem przykładów eksterminacji ludności polskiej? Jakiegoś przymusu?
Między innymi mój szwagier, najstarszej siostry mąż, za Rosjan siedział w więzieniu, dlatego że służył na sowieckiej granicy w KOP-ie. Później go zamknęli i siedział.
- Nie wysłano go do żadnego obozu?
Nie zdążyli, bo Niemcy nadeszli. Aresztowali go pod koniec 1940 roku. W 1941 przyszli Niemcy i więzienie zostało rozbite, wszystko się rozeszło.
- Czy pan słyszał o tym, że Rosjanie wywożą Polaków na Syberię?
Bardzo dużo. Świadkiem nie byłem, nie widziałem tych ludzi, ale to, co się słyszało, to bardzo dużo ludzi wywozili na Sybir. [Były] transporty.
- Potem przyszli Niemcy i było gorzej?
Wszyscy wiemy, jak było wygodnie z Niemcami. Było jeszcze gorzej. Było trochę Rosjan. Jak w 1939 roku weszli do Polski, to całe rodziny tutaj poprzyjeżdżały. Później, jak Niemcy weszli, to wojsko się wycofało, ale rodziny zostały.
- Jak wyglądał status materialny pana rodziny? Z czego utrzymywała się rodzina?
Ojciec umarł w 1935 roku. Mama gdzie mogła, tam pracowała. Dostawała po ojcu rentę, emeryturę, coś takiego. Parę złotych dostawała i z tego nas utrzymywała.
Przed wojną jeszcze brat poszedł do wojska, na ochotnika do marynarki wojennej i służył [jeszcze] po wojnie. Flota była w Anglii.
- Wiedział pan, co się dzieje z bratem w czasie okupacji?
W czasie okupacji nic nie wiedzieliśmy, nie było żadnych kontaktów.
- Wie pan, na jakim okręcie służył?
ORP „Wilia”. Przed wojną, jak od niego listy przychodziły, to ORP „Wilia”. Ostatni list od niego dostaliśmy z Casablanki.
- List przyszedł jeszcze przed wojną?
Tuż przed samą wojną. Pisał, że coś niedobrze się dzieje, bo słychać różne… Kontakt się z nim urwał. Podobno flota przeszła pod dowództwo polsko-brytyjskie i już nie mieliśmy z nim kontaktu. Jak Niemcy przyszli, pracowałem na terenie koszar niemieckich.
Nosiłem wieszaki. Po niemiecku to się nazywało
Entlausungsanstalt, po polsku myśmy to nazwali pospolicie odwszalnią. Jak wojsko na urlop jechało z Rosji, to tam przechodzili łaźnię i dezynfekcję mundurów. Stamtąd od czasu do czasu parę granatów, amunicji się do domu przyniosło. Z domu ktoś to zabierał.
- Ktoś panu zlecił, żeby pan zbierał?
Sam sobie zleciłem, nikt mi nie zlecił. Przynosiłem, a mama nic nie mówiła. Jak nic nie mówiła, to znaczy, że było dobrze. Moim zadaniem było to, że przyniosłem. Nam wolno było, jak się ze zmiany wracało, niedużą torbę węgla [wziąć]. Węgiel na wierzchu zawsze miałem, ale pod spodem były ze dwa, trzy granaty, trochę amunicji, w każdym razie coś było.
Z łaźni, bo tam wojsko było i mieli ze sobą swoje rzeczy.
- Razem z mundurami kładli?
Tak. Myśmy zabierali. Przed wojną na terenie koszar był 82. pułk piechoty.
- Pan miał wtedy dwanaście lat?
Dzieciaki musiały pracować.
- Przecież złapanie groziło jakimiś karami.
Wiedziałem o tym. Tyle to wiedziałem, bo od czasu do czasu w domu schodziło się kilku panów (gdzieś w granicach dwudziestu pięciu, trzydziestu lat, może młodsi, trudno mi określić wiek), człowiek było trochę ciekaw, ucho nadstawił, co się dzieje.
- Pan zabierał granaty z myślą, że przydadzą się Polsce?
Partyzantce, bo partyzantka powstała. To byli pracownicy kolejowi, tylko to byli ludzie aż spod Poznania, transporty były do naprawy torów. Oni to zabierali.
- Jak to jest, że ludzie, zamiast myśleć tylko o przetrwaniu, bo czasy były ciężkie, myśleli o tym, żeby walczyć?
Dlatego że to był patriotyzm człowieka.
- Pan się uczył w szkole radzieckiej?
Uczyłem się i w polskiej.
- Ze szkoły pan to wyniósł czy z domu?
Od matki wyniosłem. Od matki bardzo dużo wyniosłem.
- Co matka mówiła, co pan zapamiętał?
Matka w I wojnie światowej była w Moskwie. Tam poznała ojca. Jak tam daleko oni się połączyli, to nie moja była sprawa. Później ojciec służył w policji, wrócili do Polski jeszcze podczas wojny.
- Matka mówiła panu coś o Polsce?
Patriotyzm był w nas wtykany.
- Mimo radzieckiej i niemieckiej okupacji?
Radziecką matka znała trochę wcześniej, bo jak na granicy ojciec służył, to do granicy było z dziesięć kilometrów. Trochę ludzie przechodzili, ich biedę się widziało. Było się dzieckiem, ale jak dzieciak z dzieciakiem się bawi, też coś usłyszy. Jak powie:
Daj mienia pakuszac, szto nibud, to raz, drugi się nie zrozumie, ale za trzecim razem się zrozumie, że: „Daj mi trochę jedzenia, bo głodny jestem”.
- Przed samym wybuchem Powstania przeniósł się pan do Warszawy. Dlaczego? Jak to się stało?
Rosjanie nadchodzili. Myśmy mieszkali już w Brześciu nad Bugiem. Jak Rosjanie nadchodzili, front się zbliżał, to mama do siostry mówiła: „Marysiu, jedziemy do Warszawy”. W Warszawie na Bugaj ciotka mieszkała, matki siostra. Przyjechaliśmy bodajże 15 lipca, u niej się zatrzymaliśmy. W podwórku był oddział, nie pamiętam nazwiska. Żona później, w czasie Powstania, była szefową sanitariuszek, też nie powiem jej pseudonimu.
- Oddział był na podwórzu, gdzie pan zamieszkał?
Tak, w oficynie z tyłu. Myśmy mieszkali od ulicy u ciotki. Później oddział stamtąd wychodził, tam widocznie zebranie było, zbiórka.
Pierwszego sierpnia. Oddział wychodził, ja do mamy tylko powiedziałem: „Mamusiu, idę z nimi”. Mama tylko zrobiła znak krzyża, mówi: „W imię Boże”. Tak żeśmy poszli. Poszliśmy na ulicę Długą.
- Pamięta pan, która była godzina wtedy?
Trudno mi powiedzieć.
- Wiedział pan, że wybuchło Powstanie? Jak to było?
Strzelanina. Przez parę lat, jak byli Rosjanie i Niemcy, to człowiek trochę słyszał o strzałach, że coś gdzieś się dzieje niedobrego. To pozostaje, tym bardziej jak był patriotyzm wciskany w człowieka.
- Pierwsza nadarzająca się okazja, żeby walczyć, i pan z niej skorzystał?
Skorzystałem.
Bez jednego słowa oporu. Z nimi poszliśmy na Długą.
Nie. Bardzo mało broni w oddziale mieliśmy. Zaopatrzenia żadnego nie było, tylko to, co się gdzieś ukradło Niemcom. Broni nie miałem przez cały okres Powstania.
Tak. Opaskę mam do tej pory, biało-czerwona z napisem „Łukasiński”, orzełek i znak AK.
- Pytał pan, co to za organizacja? Czy pan słyszał przedtem o tej organizacji?
To już było znane, że to są swoi. Bez żadnego dopowiadania, nie trzeba tego było. Z Długiej przenieśliśmy się, jak Ratusz i pałac Blanka, kanoniczki. Z tyłu był komisariat. Tam znalazłem rewolwer.
Oddałem szwagrowi, bo też dołączył do Powstania. To był podoficer, KOP-ista. Lepiej się na tym znał jak ja.
Było ostrzeliwanie, niedopuszczanie, żeby ktoś wychodził z Teatru Wielkiego. Trochę było walki, tylko mnie nie było w banku na Bielańskiej, tam na sali walczyli. Przez balkon Niemcy musieli uciekać. Zostałem ranny 24 sierpnia.
- Proszę powiedzieć jeszcze raz, w którym pan był oddziale?
Batalion „Łukasiński”, 2. kompania „Supraśl”.
- Wcześniej pan nie wiedział, że to jest „Supraśl”?
Nic nie wiedziałem. Powiedzieli mi tylko, żeby wybrać sobie jakiś pseudonim: „Nie nazywasz się już Zenek Borysiewicz, tylko musisz sobie [wybrać]”. Wybrałem to, co mi najbardziej wpadło: „Wisła”. Człowiek nie znał Warszawy, żeby coś dobierać, a rzekę z geografii znałem.
- Na czym pana zadanie polegało?
Przenoszeniu rozkazów.
- Pamięta pan, gdzie pan chodził?
W swoim oddziale. Pałac Blanka z jednej strony był, róg Daniłowiczowskiej i placu Teatralnego. Później Ratusz, kanoniczki i [bank] na Bielańskiej. Trzeba było rozkazy jakieś przynieść na kartkach.
- Wiązało się to z zagrożeniem?
Wszystko się wiązało z zagrożeniem. Strzelanina była z teatru, strzelali mocno.
- Jakie nastroje panowały w pana oddziale?
Bojowe. Każdy chciał walczyć, żeby jak najwięcej Niemców położyć.
- Pamięta pan nazwiska lub pseudonimy dowódców, ludzi, którzy z panem byli?
My się teraz jeszcze spotykamy. Jeden parę lat temu umarł. Nie powiem, nie przypomnę sobie teraz.
- Czy stykał się pan na tym terenie z ludnością cywilną?
Nie było tam ludności cywilnej, tylko myśmy byli. Ludzie siedzieli w piwnicach.
- Nie wie pan, co ludzie sądzili na ten temat?
Trudno mi powiedzieć. Byłem za młody, żeby się między dorosłe osoby wciskać.
- Jakie były warunki bytowe? Jakaś kwatera była, gdzie spaliście?
W biurach. W Ratuszu były biura czy w pałacu Blanka. Tam spaliśmy.
- Pamięta pan, co pan jadł w czasie Powstania?
Co się udało upichcić, kasza jakaś czy lurka. Czasami do domu się skoczyło i matka dała. Mama mieszkała na Bugaj, tam skąd żeśmy wyszli. Później, jak Bugaj został mocno ostrzelany (w zamku byli Niemcy, artyleria niemiecka na podzamczu), to oni się przenieśli na Rynek Starego Miasta 22 i tam w piwnicy byli.
Mamy siostra, ciotka, miała tam znajomych i do nich przeszli.
- Ludzie sobie pomagali, byli solidarni?
To co było, wszyscy dzielili po kawałku, żeby jakoś przetrwać, bo skąd było coś brać?
- Jak pan wracał do domu z opaską, widać było, że pan jest Powstańcem. Jak ludzie się do pana odnosili?
W domu byłem chyba tylko ze trzy razy. Zawsze jakiś rozkaz gdzieś trzeba było przenieść. Nas było bodajże trzech takich, co żeśmy się tym zajmowali. Dwa razy byłem tylko na Rynku Starego Miasta. Pamiętam, wielka piwnica była. Później, jak już Powstanie upadło, Starówka padła, ja jako ranny z początku byłem na Długiej 7 w szpitalu. Po pewnym zabiegu poszedłem do domu, bo byli ciężej ranni, którzy bardziej potrzebowali miejsca. Miałem przestrzał nogi i później, jak Starówka padła, byłem w domu. Już jako cywil byłem i przez Pruszków wywieźli nas do Opoczna.
- W jakich okolicznościach został pan ranny?
Na Podwalu zostałem ranny. Niosłem rozkaz, ale do kogo niosłem, nie pamiętam. Na dachu siedział [strzelec]. Kolega, nas dwóch leciało, dostał w plecy, a ja dostałem w nogę. To było Podwale 14 czy 15.
- Przyszły sanitariuszki czy pan sam doszedł do szpitala?
Sam doszedłem. To krwawiło, a wiedziałem, że na Długiej 7 jest szpital w piwnicy, bo szpitale były po piwnicach umieszczane. Tam mnie zabezpieczyli.
- Już nie wrócił pan do swojego oddziału?
Już do oddziału nie wróciłem.
- Jakie były warunki w szpitalu?
Bardzo ciężkie.
Nie byłem w szpitalu. Po opatrunku poszedłem, nie chciałem zajmować miejsca. Chcieli mnie zostawić, ale ja nie chciałem. Byli ciężej ranni, którzy musieli leżeć. Dlatego się wycofałem i powiedziałem, że pójdę do domu. Jak się doktor nazywał, to powiem, że nie wiem. Nawet pseudonimu nie znam. Powiedział: „Dobrze, jak tak, to idź”.
- Trzeba było zmieniać opatrunki?
To już mamy zadanie było. Ona robiła opatrunki.
- Czyli 25 sierpnia zakończyła się pana kariera jako żołnierza?
Jako żołnierza.
- Słyszał pan, co się dzieje w inny dzielnicach Warszawy, co Niemcy robią z mieszkańcami?
W niedługim czasie nas wyprowadzili do Pruszkowa, bo Starówka padła.
Było słychać mocną strzelaninę. Co można się spodziewać w strzelaninie? Tylko tego, że albo ja zabiję, albo mnie zabiją.
- Informacje o tym, co się dzieje w innych dzielnicach, nie docierały do pana?
Nie docierały.
- Czy czytał gazetki w czasie Powstania?
Nie miałem żadnej.
- Czy w pana otoczeniu ktoś słuchał radia?
Nie. Nie słyszałem o tym i nie widziałem.
- Dyskutowaliście wśród kolegów na temat, jakie Powstanie ma szanse?
Normalnie, po koleżeńsku się rozmawiało: „Byłem tutaj i tutaj, tam ktoś kogoś zabił czy ranił”. Takie rzeczy były.
- Czekaliście, że Rosjanie ruszą zza Wisły?
Z początku żeśmy czekali. Na Rosjan nie czekaliśmy, czekaliśmy na polskie wojsko, że jak wkroczy, to Polacy będą.
Była armia tworzona, wiedzieliśmy o tym. Oni byli na terenie Pragi, tak słyszałem, ale do nas nie przyszli.
- Czy pan był świadkiem, albo wiedział o tym, że zrzuty lotnicze są dokonywane na teren Warszawy?
Słyszałem tylko, nie widziałem. Był samolot zestrzelony na Miodowej, za katedrą wojskową spadł.
- Wiedział pan o tym wtedy?
Wiedziałem.
- Jak wybuchł czołg pułapka na Podwalu, wiedział pan o tym?
Tylko słyszałem, nie widziałem, że róg Kilińskiego i Podwala czołg wybuchł.
- Czy w czasie Powstania zetknął się pan z żołnierzami niemieckimi bliżej niż na odległość strzału?
Nie. Byłem bardziej w tyle trzymany ze względu na to, że w ogóle Warszawy nie znałem, nie byłem stąd, liczyli się z tym.
- Czy pan się z kimś zaprzyjaźnił w swoim oddziale?
Do tej pory jesteśmy. Teraz dowódcą naszej grupy jest Jurek Krupa. On jest na czele wszystkich, jak się zbieramy raz w miesiącu, w sobotę.
- Jak pan przyjmował to, że ginęli koledzy z oddziału? Jak się to znosiło?
Człowiek widział trupy, zabitych. Przecież jak Niemcy rozstrzeliwali, było widać, przed Powstaniem jeszcze. Jak się strzela, to znaczy, że muszą ludzie padać.
- Myślał pan, że któregoś dnia taki strzał może dosięgnąć pana?
Nie. To mnie nie obchodziło. Nawet jak mnie w nogę sięgnęło, to też mnie nie obchodziło. Teraz przez to trochę kuleję.
- Czy jakieś religijne uroczystości w pana otoczeniu się odbywały?
Myśmy u kogoś mieszkali, tak że nie mogło się nic takiego odbywać. To było nad Wisłą, Bugaj jest nad Wisłą.
- Czy w czasie Powstania był kapelan w oddziale, w którym pan był?
Nie powiem tego. Pogrzeby [były], to żeśmy sami grzebali. Dołek się kopało w gruzach, kładło się ciało, przysypało się. Jak było z czego zrobić, to się tabliczkę robiło, więcej nic.
- Starówka padała, przyszli Niemcy do piwnicy, w której pan był. Jak się zachowywali?
Jak przyszli na Rynek Starego Miasta, to nas wszystkich wyrzucili stamtąd, a piwnice spalili. Wszystko, co w tej piwnicy mieliśmy, zostało spalone. Ulicą Brzozową nas prowadzili.
- Pan był wtedy ranny, to nie było dla nich podejrzane?
Nie. Oni nie widzieli, że ja ranny [jestem]. Widzieli, że kuleję, mam prawo kuleć. Jednym moim, największym przyjacielem była matka. Ona mnie pod rękę trzymała i prowadziła.
- Pamięta pan, jak ludzie wypędzani z piwnicy się zachowywali? Płakali?
Rozpacz była, bo się wszystko traci. To nie trzeba wojny. Teraz też będą płakać, jeżeli będą tracić swój dobytek.
- Jak zachowywali się Niemcy?
Ostro. Potrafili nawet uderzyć. Ordynarni w każdym razie.
- Później szliście ulicą Bugaj?
Ulicą Bugaj. Na Dworzec Zachodni nas wyprowadzili. Na Dworcu Zachodnim do wagonów i zawieźli do Pruszkowa.
- Pan szedł przez Warszawę nieznaną panu, bo pan był nowym mieszkańcem. Jakie miał pan wrażenia po trzech tygodniach Powstania?
Kupa gruzów wszędzie.
- Widać było duże zniszczenia?
Masowe zniszczenia było widać. Przecież artyleria niemiecka tak tłukła! „Berty” były, pociski tonowe, to automatycznie wszystko niszczyło. Jak zaprowadzili do Pruszkowa, to tam w hali byliśmy około tygodnia.
Wprowadzili nas i nic nie było. Gdzie chcesz, tam się kładź spać.
- Jakieś jedzenie dostawaliście?
Nie wiem tego, nie mogę nic powiedzeń na ten temat.
- Przechodził pan przez selekcję?
Nie robili. Później jak nas z Pruszkowa wywozili, nasz transport doszedł do Opoczna.
- Pan był traktowany jako dziecko?
Jako chłopiec. Skończyłem szesnaście lat i Powstanie się zaczęło. W Opocznie pociąg stanął na stacji. W towarowych wagonach nas wieźli. Dostałem w transporcie krwotoku nogi. Tylko ucisk mi matka zrobiła, żeby zatamować krew. Później, jak dojechaliśmy do Opoczna, to widziałem, jak chodzą kobiety w białych kitlach i mężczyźni, sanitariuszki i lekarze. [Mówili], żeby się zgłaszać, ranni i chorzy. U mnie całym dowódcą była mama. Mówię: „Mamusiu, co mam robić?”. – „Zgłoś się”. Zgłosiłem się, zabrali mnie do szpitala. Tam operowali nogę.
To już Polacy, nasza służba sanitarna była.
- Jak pan wychodził w sierpniu z ludnością cywilną, oddziały powstańcze jeszcze były na Starówce?
W niektórych kątach były jeszcze.
- Wiedział pan o tym, że Niemcy palą szpitale, zabijają?
To było na co dzień widać, że oni strzelali i zabijali. Byli strasznie źli na to, że Polacy pozwolili sobie na takie coś, na to, żeby ich poniżyć. To było straszne poniżenie tak potężnej armii.
- Co się działo z pana szwagrem? Pana szwagier został w oddziale?
Zabrany do niewoli, bo mężczyzn dorosłych zabierali. Jego z nami nie było, to nie mogę nic powiedzieć.
- Jak pan został ranny, to on ciągle był w oddziale?
Jeszcze był w oddziale. Tydzień przed raną rewolwer mu dałem, bo znalazłem na Daniłowiczowskiej. Tam był komisariat. Jak zajęliśmy te tereny, to akta trzeba było przerzucić i patrzę: leży rewolwer. To nie zostawię go w szufladzie, zabrałem. A że [szwagier] był wojskowym przed wojną, to mówię: „Masz, bo nie masz żadnej broni, chociaż to będziesz miał”.
Też nie miał, bo nie wszyscy mieli. Przecież było broni w czasie Powstania.
- W Opocznie był pan w szpitalu?
W Opocznie w szpitalu leżałem i tam byłem operowany.
Chyba we wrześniu wyszedłem ze szpitala.
- Słyszał pan tam o tym, co dzieje się w Warszawie?
Nie nic nie było słychać. Tylko później, jak już front się zbliżał, Rosjanie nadchodzili, to było bardzo dużo Mongołów różnych skośnookich na samochodach, w mundurach. Już byłem poza szpitalem. Mamę i siostrę na wieś wywieźli dwanaście kilometrów od Opoczna. Tam w gospodarstwach rolnych umieszczali. Trochę wcześniej ze szpitala wyszedłem, to mi tylko powiedzieli, że dwanaście kilometrów mam do nich. Dobrze, że furmanka była i mnie zawiozła. Tam z matką się spotkałem z powrotem. Już z nimi zostałem.
- Zapamiętał pan, jak ludność okoliczna się do was odnosiła?
Przyjmowali nas z sercem. Może gdzieś za plecami, jak to się mówi, było coś innego. Trudno mi powiedzieć. Byłem u gospodarzy sam jeden i oni wiedzieli, że jestem Powstańcem i że ranny jestem. Bardzo dobrze mi było.
- Jak się zachowywali Rosjanie, którzy przychodzili?
Rosjanie samochodami przejeżdżali, nie zatrzymywali się. To wszystko przeważnie Mongołowie skośnoocy w ruskich mundurach, jako ruska armia.
- Mama znała Rosję przedwojenną. Czy obawialiście się, że Rosjanie wyzwalają Polskę?
Mama w czasie I wojny światowej była w Moskwie, bo najstarsza siostra urodziła się w Moskwie. Ale później, jak Polska powstawała, to przyjechali do Polski. Do jakiej miejscowości, nie powiem nic na ten temat.
- Czy znajomość Rosji radzieckiej nie budziła strachu?
Mama ich znała na wylot. Jak oni wkroczyli, to było po nich widać, nie trzeba było ich znać. Jak człowiek ich widział, to wiedział, że to jest dzicz. Tak jak uważam, to na nasze tereny było rzucane jakieś kryminalne wojsko.
Rosyjskie. Nie mówię, że to tak było, tylko tak wyglądało według mojego zdania, że to nie żołnierze.
- Na wsi doczekał pan wyzwolenia?
Doczekałem, aż wkroczyły polskie wojska.
Chyba wrzesień czy październik. Trudno mi powiedzieć. Wiem, że wtedy poszliśmy do Warszawy piechotką.
- Słyszał pan, że w styczniu Warszawa jest już wolna?
Tak. Jeszcze byłem na wsi.
- Potem 8 czy 9 maja – koniec wojny. Czy pan ten dzień jakoś szczególnie zapamiętał?
Nie wiem, czy nie byłem już w Łodzi. Z Opoczna pojechaliby do Łodzi i tam mama (i siostra najstarsza), jako krawcowa w zakładach konfekcyjnych podjęła pracę. Mimo że byłem ranny (noga się już goiła), poszedłem do pracy przy samochodach. Później (był koniec 1945 roku albo początek 1946), pojechaliśmy do Wrocławia. Konfekcyjne fabryki przyjmowały niemieckie fabryki konfekcyjne we Wrocławiu. Tam przenieśli mamę i siostrę. Mieszkanie dostali i też pojechałem. Co miałem robić? Tam w budowlance pracowałem.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Późno. Już było parę lat. Ożeniłem się we Wrocławiu i jakiś czas mieszkałem we Wrocławiu. Dwoje dzieci tam się urodziło. Do Warszawy przyjechałem do teściów, bo teściowie mieszkali na Targówku. Byłem ze dwa, może trzy tygodnie, jak w Zielonce otworzyli cegielnię. W gazecie było, że poszukują pracowników, i się zgłosiłem. Dyrektor sam przyjmował: Mówi: „Na pewno o mieszkanie chodzi”. Mówię: „Panie dyrektorze, to jest podstawą rodziny”. Miałem już troje dzieci.
- Dostał pan pracę w Zielonce?
On pomyślał: „No dobrze, jeszcze cię przyjmę”. Byłem ostatni przyjęty. To był luty, a w czerwcu dostałem mieszkanie. Dostałem dwa pokoje, bo osiedle wybudowali, siedemnaście bloków.
- Czy w powojennych latach myślał pan o Powstaniu, o tym, czy było potrzebne?
Teraz się jeszcze wspomina. Nie tylko zaraz po Powstaniu, jak się już osiedliło. Tylko pierwsze wtedy, to się patrzyło na rodzinę, bo żona, troje dzieci, trzeba było na to zapracować.
- Życie miało swój tor i szło do przodu?
Trzeba było tą drogą iść.
- Kiedy pan zaczął nawiązywać pierwsze kontakty z kolegami z Powstania?
Chyba gdzieś w 1956 roku mieliśmy nieduży styk. Później był zgon zastępcy dowódcy. To były adwokat, on umarł. Coraz częściej się spotykaliśmy.
Nie, w gazecie wyczytałem. A że nazwisko znałem…
Nie byłem. Byłem na pogrzebie drugiego zastępcy, na Powązkach leży. Tamten nie wiem, gdzie leży.
- Czy jest jakieś przeżycie z Powstania, które zostało panu głęboko w pamięci?
Całe Powstanie zostało w pamięci. Nieraz, jak rozmawiam, to wszystko widzę.
Wszystko, całą strzelaninę. Hałasu nie słychać, ale wybuchy widać. W oczach się to przedstawia czasami. Nieczęsto, coraz mniej. Teraz raz w miesiącu mamy spotkania. Garstka nas została. Pogadamy o różnych głupotach, bo nie tylko o Powstaniu się mówi, ale już o obecnych sprawach. Jakoś ten czas zbliża się ku końcowi.
- Nie żałuje pan, że dołączył do oddziału?
Nie.
Tak trzeba było zrobić. Jeszcze za mało nas było.
I ludzi za mało. Broni to w ogóle prawie nie było. Jak się jakiemuś wyrwało z rąk karabin, jego się zabiło i karabin się miało. Nie było przydziałów broni.
- Pan był siedemnastoletnim dzieciakiem, który widział zabijanie, śmierć była na każdym kroku. Jak potem, już po wojnie, człowiek żyje?
Wojna się zaczęła, jak miałem jedenaście lat. Zaraz przyszli Niemcy, w niedługim czasie Rosjanie uderzyli na Niemców, pogonili Niemców. Też zabijali. Do tego w pewnym stopniu człowiek się przyzwyczaja. Teraz, jakby człowiek zobaczył, że ktoś strzela i zabił, to by coś zostało w nim, ale przedtem to nie. Tym bardziej że wiedzieliśmy, że to jest wróg, a patriotyzm był w nas ładowany, nie kilogramami, a tonami.
- Czy chciałby pan coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania?
Cóż więcej mogę powiedzieć? I tak uważam, że dużo opowiedziałem, co w pamięci zostaje. Już zaczyna trochę się ulatniać. Coraz „młodszy” człowiek jest, zaczyna zapominać niektóre rzeczy.
Warszawa, 25 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek