[Nazywam się] Ewa Dobierzewska-Mozrzymas.
Urodziłam się 26 stycznia 1936 roku w Poznaniu.
Mój tato ukończył na Uniwersytecie Poznańskim Wydział Prawa i Ekonomii i pracował w skarbowości przed wojną, w czasie wojny i po wojnie. Natomiast mama nie pracowała zawodowo.
Mój ojciec Ignacy Dobierzewski, a mama Zofia, z domu Pietras.
Tak, brata, Zbigniewa, nie żyje już.
Brat był starszy o trzy lata.
Mój ojciec początkowo, po ukończeniu studiów, pracował w Poznaniu i w 1938 roku (ja tego nie pamiętam) został przeniesiony służbowo do Warszawy i tam podjął pracę w administracji skarbowej. No i tam właśnie nas zastało Powstanie.
Rodzice wynajęli mieszkanie na Żoliborzu, przy alei Wojska Polskiego 30. To były takie nowo wybudowane bloki. Ten blok był prywatną własnością państwa, którzy mieszkali za granicą, w Anglii. I tam mieszkaliśmy, tam zastało nas Powstanie.
Tak, pamiętam dobrze okres okupacji. To był rzeczywiście bardzo tragiczny czas dla mieszkańców Warszawy. Pamiętam nawet, jak byłam dzieckiem i mnie wożono w wózku ulicą, aleją Wojska Polskiego czy Felińskiego, czy w okolicy. No a szczególnie pamiętam późniejszy okres okupacji. No, rzeczywiście to był tragiczny czas.
Pamiętam, pamiętam. To był niesamowity terror, wprowadzony przez niemieckiego okupanta. Pamiętam taki czas, takie zdarzenie, kiedy pojechałam z mamą do Śródmieścia i akurat trafiła się łapanka. Byłyśmy na jakiejś ulicy, na szczęście w środku tej ulicy, i mama zauważyła, że ulica została zamknięta przez opancerzone samochody, które ustawiły się prostopadle do ulicy i z których wyskakiwali uzbrojeni niemieccy [żołnierze], chyba Wermacht, żeby dokonać łapanki. W Warszawie były bardzo częste łapanki, ludzi zupełnie przypadkowych aresztowano na ulicy i byli oni potem kierowani do obozów koncentracyjnych, młodsi, zdrowsi byli wywożeni na obowiązkowe roboty do Niemiec, a niektórzy po prostu byli kierowani do rozstrzelania, na egzekucje. W Warszawie Niemcy wprowadzili takie prawo, że za jakiś objaw oporu czy działalność podziemia, jeżeli zginął Niemiec, żołnierz niemiecki, to publicznie rozstrzeliwano około kilkudziesięciu do stu Polaków i to byli właśnie ludzie z łapanki. Ale skończę ten epizod, który zaczęłam. Otóż mama miała refleks. Byłyśmy akurat w środku ulicy, co nam udogodniło ucieczkę; mama chwyciła mnie za rękę i pobiegłyśmy na jedno z wyższych pięter, chyba na trzecie albo czwarte piętro, bo na niższych piętrach były również rewizje i łapanki. Mama zadzwoniła do jakichś drzwi przypadkowych, ci państwo przyjęli nas tam, przeczekaliśmy ten okres łapanki i potem, już jak się uspokoiło, wróciliśmy z powrotem. Takie łapanki były na porządku dziennym. W Warszawie ludzie, którzy wychodzili ze swoich mieszkań, nie mieli pewności, czy będzie im dane wrócić do domu. Po aresztowaniu czekał ich tragiczny los: albo obóz koncentracyjny, albo egzekucja, albo wyjazd na roboty do Niemiec. I też pamiętam jeszcze taki moment, jak mój tato wrócił. Może powiem, że w 1941, 1942, 1943 roku w Warszawie były bardzo surowe zimy. Mróz dochodził do minus 30 stopni i poniżej. Ja pamiętam, nie chodziłam w tym czasie do przedszkola. Mój tato wrócił, to chyba był styczeń, wrócił z pracy i mówi: „Tego, co widziałem, nie zapomnę do końca życia”. Niemcy prowadzili grupę kilkudziesięciu skazańców, w łachmanach, niektórzy boso i oczywiście z przeznaczeniem na rozstrzelanie. Te egzekucje odbywały się w Warszawie, w miejscach uczęszczanych, między innymi tam, gdzie obecnie stoi hotel Forum [obecnie Novotel]. Tam nawet jest tabliczka taka z napisem, że w miejscu tym ginęli Polacy.
Mój tato pracował w administracji skarbowej, chyba w Urzędzie Skarbowym w Warszawie, tak że był w związku z tym w centrum Warszawy, bywał, bo myśmy mieszkali tak dalej od centrum.
Tak, na Żoliborzu było przedszkole sióstr zmartwychwstanek. Ja chodziłam tam właśnie do przedszkola u sióstr zmartwychwstanek, które prowadziły siostry zmartwychwstanki. One w czasie Powstania bardzo aktywnie udzielały się, tam chyba był szpital nawet dla Powstańców.
Pamiętam, często z rodzicami jeździłam do Starówki, Stare Miasto. Piękna to była wtedy rzeczywiście dzielnica Warszawy. Nad Wisłę żeśmy jeździli właśnie w pobliżu Żoliborza. Poza tym lubiłam jeździć, jeździłam często, do centrum Warszawy, do Śródmieścia, właśnie na Starówkę. I muszę powiedzieć, że te dzielnice się w sposób istotny zmieniły, jak potem miałam okazję, możliwość porównać.
Ja chodziłam do przedszkola, natomiast po Powstaniu […] rok zamieszkaliśmy w Tomaszowie Mazowieckim. Tam mieszkała rodzina mojego taty i tam właśnie zaczęłam chodzić do szkoły powszechniej, chyba od razu do drugiej klasy.
Tak, mój tato w czasie Powstania był komendantem naszego osiedla. To była taka funkcja, która umożliwiała kontakt żołnierzy AK z ludnością cywilną. Tak że mój tato był zaangażowany i w naszym mieszkaniu były nieraz spotkania konspiracyjne, można powiedzieć, osób, które jakoś działały w tym ruchu oporu.
To było chyba sześć albo siedem bloków. Myśmy [mieszkali] od strony Felińskiego, nasz blok był drugi i potem chyba jeszcze było pięć albo sześć bloków, może pięć. To były takie nowoczesne bloki, wybudowane tuż przed wojną, chyba w 1938 roku, bo myśmy tam byli pierwszymi lokatorami w tym bloku. No i to był okres, który żeby nie okupacja, to byłby przyjemny, ale niestety była okupacja. Muszę jeszcze powiedzieć, że władze Warszawy wyszły naprzeciw potrzebom ludności, bo w czasie okupacji było oczywiście dość ciężko z wyżywieniem i niektórzy wyjeżdżali poza Warszawę i tam zaopatrywali się w żywność, ewentualnie przywozili żywność do Warszawy. Było to jednak niebezpieczne, ponieważ najwięcej łapanek było na dworcach kolejowych, tak że niektórzy tę wyprawę po żywność opłacili nieraz aresztowaniem i niewolą niemiecką. I ulica aleja Wojska Polskiego […] była tak zaprojektowana, że środek był bardzo szeroki i tam była przewidziana zieleń, trawniki, krzewy, drzewa. Natomiast w czasie okupacji zlikwidowano tę zieleń i tam były ogródki działkowe, tak że każdy mieszkaniec okolic otrzymał jakąś tam działkę i mógł sobie tam hodować warzywa, owoce. Ja właśnie z tatą uprawialiśmy w tym ogródku pomidory, jakąś tam marchewkę i inne, nawet kwiaty. To było bardzo pomocne, bo ludzie mieli po prostu pod ręką warzywa, owoce i mogli się zaopatrzyć w to z ogródków.
Pamiętam, tak. Pamiętam, to znaczy, 1 sierpnia jeszcze poszłam do przedszkola i inne dzieci też przyszły do przedszkola. I pamiętam, tak gdzieś koło południa przyszła chyba siostra przełożona i mówi: „Dzieci, idźcie szybko do domu, bo może być niebezpiecznie”. I kazała nam po prostu opuścić przedszkole i iść do domu jak najszybciej, żeby każdy jak najszybciej poszedł do domu. Więc przyszliśmy do domu i muszę powiedzieć, uważa się godzinę siedemnastą jako godzinę „W”, ale na Żoliborzu już wcześniej były podejmowane akcje. To znaczy jak ja szłam z przedszkola, to już na niektórych budynkach były flagi biało-czerwone i już chodzili akowcy czy ludzie z opaskami na rękawach – to było wtedy powszechne. Tak że wcześniej były strzały, słychać już było strzały na Żoliborzu przed godziną siedemnastą. No co jeszcze pamiętam? Otóż ponieważ mój tato był komendantem, więc w pierwszych dniach Powstania przyszli do nas żołnierze AK i polecili, żeby w oknach od strony ulicy ustawić barykady, to znaczy meble, jakieś tam różne przedmioty, które mogły zabezpieczać okna, i przywieźli broń. I polecili, żeby lokatorzy tych mieszkań wnieśli broń w pobliżu okien, bo dowiedzieli się, że tamtędy właśnie jacyś Niemcy, oficerowie niemieccy mają przejeżdżać, i postanowili ich ostrzelać właśnie z naszego domu.
Na drugim piętrze.
Od strony alei Wojska Polskiego, to znaczy od strony ogrodu, wejścia, podwórka i od przeciwnej strony, bo to było dość duże mieszkanie. Więc wszyscy się oczywiście wzięli do pracy, nosili ze swoich mieszkań granaty, broń. Ja pamiętam, też nosiłam, tak że to było takie pełne zaangażowanie, pomoc. I czekaliśmy na tę akcję, ale akcja się nie odbyła. I po jakichś dwóch dniach ktoś przyszedł i powiedział, że coś zmieniono. W czasie Powstania sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę, tak że może ci, którzy organizowali, zginęli w jakiejś akcji zbrojnej. Nie wiem, w każdym razie odwołano tę akcję. Tato polecił, żeby jak najszybciej inni żołnierze wzięli broń, bo jednak żołnierze AK mieli bardzo ograniczone zasoby broni, i rzeczywiście przyszli inni już akowcy, zabrali tę broń. Parę dni potem nasz dom trząsł się w posadach. Niemcy z Dworca Gdańskiego, bo Dworzec Gdański był cały czas w rękach Niemców, zobaczyli, że są barykady w oknach, i zaczęli ostrzeliwać kolejne piętra, tam gdzie były barykady. Skierowali pociski armatnie właśnie do tych okien, więc te wszystkie pokoje, gdzie były barykady, zostały po prostu zniszczone oczywiście.
Myśmy cały czas byli w piwnicy, cały czas, jak było Powstanie. Te piwnice były takie dość jeszcze czyste, bo to był dom nowo wybudowany. Tak że mój tato i inni przygotowali sobie jakieś tapczany, łóżka w piwnicy i wszyscy mieszkali w piwnicy. I jeszcze była taka dobra organizacja, bo ponieważ było mało wody, ograniczenia właściwie ze wszystkim, to były wyznaczane dyżury, że każdy z lokatorów przygotowywał obiad w kotle. I gotowano zupy. Każdy dostawał talerz zupy i suchary, bo ludzie przygotowywali sobie wcześniej suchary z chleba. I do naszego [ojca], ze względu też na funkcję mojego ojca, przychodzili żołnierze AK i było zwyczajem, że dostawali też talerz, po talerzu zupy i suchary. Tak że w taki sposób skromny żeśmy tam jakoś wspomagali tych, którzy czynnie, bezpośrednio walczyli.
Pamiętam, tak. Naprzeciwko naszego mieszkania mieszkała pani Daligowa. Ona zresztą pierwsza wróciła po Powstaniu do swojego mieszkania, tak że opowiadała potem, co się stało. Jeszcze może powiem, że… To było 1 października, to już był koniec Powstania. Mój ojciec przyszedł i powiedział, że będzie atak na Żoliborz, na tę część Żoliborza, wobec tego wszyscy się muszą przenieść z piwnic od strony ulicy do piwnic od strony ogrodów, bo tam mieli znosić rannych, rannych żołnierzy AK. Tak że cały czas, jak był szturm na nasze domy, to cały czas przynosili ciężko rannych żołnierzy i tam ich kładli na łóżka, tapczany, na to, co było w piwnicy. Tak że to była taka, można powiedzieć, ostatnia pomoc.
To znaczy może bezpośrednio nie miała tak okazji, ale moja mama znała bardzo dobrze język niemiecki, bo pochodziła z Poznania. […] Z naszego domu można było wyjść nie od strony ulicy, bo tam było niebezpiecznie, ale od strony ogrodu. I mama podsłuchała jakichś niemieckich żołnierzy, którzy rozmawiali o planach, jakie mają w tej okolicy, i przekazała te informacje dokładne, jak przyszli… Bo do naszej piwnicy przychodzili żołnierze AK i mama przekazała właśnie te informacje. Tak że ludzie cywilni, nawet dzieci, wszyscy byli zaangażowani, żeby stworzyć jakiś taki front i pomagać.
Tak, mieszkali, tylko że ci państwo się wcześniej przeprowadzili na ulicę Felińskiego. Ale piętro niżej czy dwa piętra niżej mieszkało małżeństwo z wnuczkami, myśmy się z tymi wnuczkami trochę przyjaźnili, kolegowali. Na innych piętrach też mieszkały dzieci, tak że tam na podwórzu, w ogrodzie można było się bawić.
To znaczy ja spotkałam, jak było zakończenie Powstania. To znaczy tak jak wspomniałam, część piwnicy była udostępniona dla rannych żołnierzy AK, a mieszkańcy skupili się w drugiej części piwnicy. No i mieszkańcy podjęli strategię… Bo może trzeba tutaj powiedzieć, że Powstanie Warszawskie było tłumione przez oddziały niemieckie, ale również i przez [tak zwane] oddziały „ukraińskie”, które działały u boku niemieckich żołnierzy. No i była taka strategia podjęta, że jeżeli do naszego domu już po zakończeniu (bo już wiadomo, że Powstanie raczej zakończy się klęską), to wyjdzie moja mama, bo znała niemiecki dobrze. A jeżeli „ukraińcy”, to wyjdzie sąsiad z parteru, pan Bagiński, aptekarz, on znał język ukraiński. No i tak mieliśmy zadziałać w razie gdyby właśnie albo jedni, albo drudzy przyszli do naszego domu. No ale przyszli Niemcy. To znaczy było tak, że [były] bardzo ciężkie walki, o te poszczególne domy już potem walczono. Już sąsiednie bloki były zajęte, a z okien naszego bloku, domu bronili się jeszcze żołnierze AK. Nagle ucichło wszystko, więc już wiedzieliśmy, że koniec. I taka bardzo stresująca, niepokojąca cisza, bo już wiadomo było, że żołnierze AK się wycofali i że wejdą Niemcy. No i nagle strzał w wejściowe drzwi i komenda w języku niemieckim: Alles raus! To mówią: „Pani Dobierzewska, pani wychodzi, bo Niemcy są”. To mama wyszła i pierwsze pytanie Niemca: „Gdzie są bandyci?”. Oni żołnierzy AK nazywali bandytami. No i mama mówi: „W piwnicy zostały kobiety i dzieci”. Nie było to zgodne z prawdą, ale tak powiedziała. No i on zaczął rozmawiać i potem mówi: „A skąd pani tak świetnie niemiecki zna?”, a mama mówi: „No, nauczyłam się”. I to chyba zadecydowało, że nas potraktował trochę bardziej ulgowo. Kazał wszystkim wyjść przed dom i potem nas zgromadzili w takim dziedzińcu. Naprzeciwko tego pasa zieleni są bloki miejskie i tam na dziedzińcu tych bloków miejskich nas zebrali, mieszkańców z okolicy, no i myśleliśmy, że nas tam rozstrzelają. Oni, Niemcy, dość powszechnie stosowali właśnie taki sposób traktowania ludzi. No i czekaliśmy właśnie, co będzie, ale byliśmy przygotowani, że jednak nas tam rozstrzelają z gromadzą sąsiednich bloków, mieszkańców. Z tym że otuchy nam dodał taki fakt, że jakiś niemiecki oficer spacerował po dziedzińcu i trzymał małego pieska na ręce, owczarka niemieckiego. No, tak przyglądaliśmy się temu, on tak chodził, chodził i w końcu zatrzymał się koło nas, dał tego pieska mojemu bratu i mówi, żeby się nim opiekować, tym pieskiem. Drobny taki szczegół, ale już wiedzieliśmy, że nas nie rozstrzelają, no bo jak dali psa pod opiekę, no to już wiadomo, że nas nie rozstrzelają. I rzeczywiście, jak już zebrali ludność cywilną, […] już ciemno było, poszliśmy do kościoła na Woli.
Znaczy, tam niektórzy ludzie brali jakieś [rzeczy], ale nie bardzo, bo myśmy, ponieważ nasz blok się najdłużej bronił, tam była pozycja AK, no więc myśleliśmy, że Niemcy zastosują karę wobec nas. W naszej rodzinie to było tak, że mama miała iść rozmawiać z Niemcem, który tam wszedł pierwszy, a tato też się krył, bo wiadomo, że zwłaszcza polowali na mężczyzn. Tak że myśmy nic nie wzięli, zupełnie nic. Myśleliśmy, że nas rozstrzelają, to po co było zabierać. Inni ludzie z naszego bloku też raczej nic nie zabierali.
Wiadomo, niestety, wiadomo. Mianowicie nasza sąsiadka, pani Daligowa, przyszła jako pierwsza z powrotem.
Tak, znaczy, już jak tak ustały te walki, to ona wróciła do mieszkania i opowiadała, co Niemcy zrobili z tymi Powstańcami. Okazuje się, że jeszcze jak wyprowadzili ludność cywilną z piwnic, to potem jeszcze sprawdzali, co tam się dzieje w piwnicach. Jak zobaczyli, że tam są ranni żołnierze AK, znaczy ciężko ranni, to ich za nogi wyciągali po schodach przed drzwi wejściowe i rozstrzelali, zabili. Natomiast… Akurat nasza piwnica była udostępniona żołnierzom AK i tato, jak już zapowiadało się, że będzie Powstanie, przygotował takie duże łóżko i tam spali rodzice i brat, a ja spałam na takich dwóch połączonych fotelach. Strasznie niewygodne było to spanie, no ale nie narzekałam, bo warunki były trudne. Przypuszczalnie ten ranny żołnierz, jak się zorientował, co się dzieje, to mógł wejść pod to łóżko i schował się. I on potem, jak wróciła ta nasza sąsiadka, pani Daligowa, opowiadał, jak to było, że już jak wyprowadzono ludność cywilną, to Niemcy jeszcze zrobili przegląd piwnic i jak zobaczyli, że tam są ranni żołnierze, to ich wywlekli za nogi na zewnątrz i rozstrzelali. A ten właśnie, jeden z nich, schował się chyba pod to łóżko szerokie, bo tam gdzie indziej nie było możliwości, żeby się skryć, i tym sposobem ocalał. Został tam praktycznie do końca wojny. Tam były jakieś zapasy jedzenia, suchary, jakieś owoce czy tam warzywa, tak że przetrwał i opowiadał dokładnie, jako naoczny świadek, jak Niemcy potraktowali tych ciężko rannych żołnierzy.
Tak, tak, tak, tak. To był bardzo zburzony kościół. Pamiętam, było niesamowicie zimno wtedy. To było 2 października, a tam właściwie chyba dachu nie było, same gruzy. Tato gdzieś zdobył deskę, na której żeśmy przesiedzieli. Było bardzo zimno, a myśmy nic nie mieli, bo wyszliśmy tak, jak żeśmy stali. To była noc, którą pamiętam dobrze do dziś.
Nie, potem brat chyba tego pieska zostawił, bo myśmy sami nie mieli niczego, nawet wody do popicia, więc po prostu mama mówi: „Weź tego pieska wypuść, może ktoś się nimi zajmie”. Myśmy nie mieli możliwości, żeby się tym psem zajmować.
Z kościoła nas wywieźli takimi wagonami towarowymi do Pruszkowa, do tego obozu.
Byliśmy kilka dni w Pruszkowie. Warunki były koszmarne. To była właściwie taka duża hala, gdzie nic nie było, gdzie po prostu każdy mógł sobie deskę wziąć i na tej desce spać. Nic nie było, ani żywności nie było, ani niczego. To były koszmarne dni.
Tak, więc pamiętam, że któregoś dnia… Bo ten obóz był otoczony i Niemcy pilnowali też, żeby tam nikt nie wyszedł, więc któregoś dnia przyjechał właśnie Międzynarodowy Czerwony Krzyż i mieli przygotowane mleko, puszki z mlekiem dla dzieci. Tak że dostałam puszkę z mlekiem. Mleko miało rajski smak. No więc warunki tam były koszmarne. Rzeczywiście była jakaś pomoc, rozdawali żywność, ale ogólnie to były warunki do mieszkania, do spania, koszmarne. I właściwie głód był, bo nawet jeżeli tam dostarczyli raz dziennie czy raz na dwa dni jakieś porcje żywności, to to było i tak mało.
To znaczy tam wszyscy z Warszawy tak się wymieszali. Po prostu tam nie było jakichś takich miejsc do spania, do mieszkania. Każdy sobie deskę przeniósł i na tej desce siedział czy leżał, czy… Warunki rzeczywiście były bardzo ciężkie. Jeszcze może powiem, że moja mama starała się zebrać jakieś informacje od ludzi, bo tam ludzie krążyli w obozie, ale na zewnątrz nie można było wychodzić. Mama się dowiedziała, że jeżeli na przykład jest rodzina, przypuśćmy, rodzice i dzieci, to te dzieci dawali pod opiekę… W ogóle ludzi segregowali. Jak ludzie wychodzili z tego obozu, to ich segregowali tak, że jeżeli ktoś był młody i zdrowy, to go od razu kierowali na roboty do Niemiec, jeżeli był ktoś stary czy chory, to też mógł jechać w Polskę, jeżeli były rodziny z dziećmi, to dzieci szły pod opiekę matki, a ojca kierowali na roboty do Niemiec albo do obozu. To różnie bywało. Jak mama się dowiedziała o tym, że jest taka segregacja ludności, to rodzice się rozstali i ja poszłam z tatą, a brat z mamą. Ja byłam zawsze taka drobna, mała. Tak że rodzice po prostu się rozeszli na jakiś czas. I przy przejściu przez bramę, gdzie Niemcy segregowali, Niemiec zobaczył, że tato jest ze mną, to mówi: „W Polskę”. No i tak samo mama. A potem się rodzice zeszli i dzięki temu po prostu nasza rodzina ocalała, bo tak to by na pewno tatę skierowali na roboty do Niemiec.
Nie, no więc potem, jak już, że tak powiem, przekroczyliśmy bramę tego obozu w Pruszkowie, to już każdy mógł jechać, gdzie chciał, i wtedy rodzice się zeszli. Jeszcze spotkaliśmy tych sąsiadów z Żoliborza. Parę dni zatrzymaliśmy się w jakiejś miejscowości podwarszawskiej (zaraz sobie przypomnę) i tam nas ci państwo przenocowali parę dni, tam u nich mieszkaliśmy, żeśmy trochę wrócili do siebie. Potem rodzice zadecydowali, że pojedziemy do Tomaszowa, bo tam mieszkała rodzina mego taty.
To znaczy, rodzice sporadycznie wracali, bo myśleli, że coś jeszcze przywiozą, ale przywieźli tylko fotografie, jakieś pamiątki, a tak już wszystko było, że tak powiem, rozkradzione. No i mieliśmy kontakt, bo ta nasza sąsiadka mieszkała w Warszawie, tak że opowiadała nam, co się działo. A sytuacja wyglądała tak, że mój tato… Myśmy mogli wrócić do Warszawy, bo tam jeden pokój był uszkodzony w czasie tego ostrzału z Dworca Gdańskiego, ale trzy pokoje jeszcze (właściwie dwa, taki trzeci mały) zostały, kuchnia, więc mogliśmy wrócić. Ale mój tato podjął decyzję, że jednak przyjedzie na Ziemie Zachodnie. Został oddelegowany przez Ministerstwo Skarbu na Ziemie Zachodnie, organizował polską administrację. No, miał ukończone studia wyższe, tak że był bardzo dobrym organizatorem, tak że mógł po prostu zdziałać coś tutaj na tych Ziemiach Zachodnich. Początkowo Wrocław był jeszcze zajęty, więc tato w Legnicy mieszkał i tam działał, ale potem został przeniesiony do Wrocławia, no i tutaj dostaliśmy mieszkanie koło placu Grunwaldzkiego. Mieszkanie na Żoliborzu to tato oczywiście oddał do dyspozycji Ministerstwa Skarbu i tam mieszkał właśnie pracownik chyba z Ministerstwa Skarbu. Tak że przez cały czas była taka zamiana tych mieszkań, można powiedzieć.
Tak, pamiętam. No to była bardzo przykra wizyta, dlatego że jeszcze Warszawa była bardzo zniszczona. Te piękne domy właściwie były bardzo zaniedbane, okna brudne jakieś takie… Nieciekawie wszystko wyglądało. Zrozumiałe, no, po takim kataklizmie. Zwykle chodziłam ulicą Felińskiego, też to była bardzo piękna ulica, wille, ładne ogrody, a potem, jak przyjechaliśmy, to był zupełnie inny widok.
To mógł być 1950 rok, tak. Potem jeździłam częściej do Warszawy. No więc już zaczęła Warszawa się dźwigać z tych gruzów, ale to już inna Warszawa, niż ja pamiętam z dzieciństwa.
Tak, tak, tak. Te pokoje, które były ostrzelane z Dworca Gdańskiego, one zostały odbudowane potem przez tych, którzy tam zamieszkali. Tak że nasz dom ocalał. Jak teraz ostatnio byłam… Bo ja dostaję zaproszenia na te uroczystości w Pruszkowie i zwykle po tych uroczystościach jedziemy jeszcze na Żoliborz. No więc ten dom jest ładnie odremontowany, nowa elewacja, tak że ładnie wygląda ta okolica. Z tym że przy ulicy Felińskiego były bardzo ładne wille, ogrody. I jak potem po wojnie jeździłam, to okazuje się, że o dziwo, te wille były okratowane od parteru aż do wyższych pięter. Więc chyba nie bardzo bezpiecznie tam było, z tego widać, skoro kraty zastosowano.
To znaczy kuchnia była od strony Felińskiego. Z tym że obok naszego domu stał pierwszy blok. No ale myśmy wiedzieli, co się dzieje na Felińskiego. To były okna kuchenne właśnie.
Chyba tak. Ale muszę powiedzieć, że to, co żeśmy tam przeszli, to jednak pozostawiło pewne tragiczne wspomnienia, pewne piętno. Jak jadę do Warszawy, to jestem bardzo wdzięczna mojemu ojcu, że wybrał jednak Wrocław. No, chyba Warszawa po wojnie straciła swój dawny urok, tak mi się wydaje.
Wrocław, 28 października 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk