„Warszawa była jednym wielkim gruzowiskiem”. Wywiad z Anną Jakubowską „Paulinką”

„Myśmy sobie nie zdawali sprawy z ich wszechmocy, z tego, że ot, tak mogą złamać nam życie. Wydawało się, że to wszystko się jakoś ułoży. Po okupacji niemieckiej wszystko wydawało się lepsze” – tak trudną powojenną rzeczywistość Anna Jakubowska wspominała w rozmowie z Michałem Olszańskim w 2016 roku. Wywiad pochodzi z książki „Przerwany sen o Warszawie" wydanej przez Muzeum Powstania Warszawskiego i Wydawnictwo LTW.

 Kłębiło mi się to wszystko w głowie, gdy naciskałem guzik domofonu do mieszkania Anny Jakubowskiej „Paulinki”. Gdzieś tam z tyłu wyświetlały się kadry z filmów przemieszane ze zdjęciami z Powstania, migawkami z dokumentów filmowych. Kolorowe i czarno-białe. „Paulinka”, jedna z niewielu żyjących jeszcze osób ze środowiska Kolumbów. Reprezentująca kwiat przedwojennej młodzieży. Tych, którzy bez mrugnięcia okiem poświęcali swoje życie w obronie ojczyzny. Bronisław Pietraszewicz „Lot”, dowódca akcji „Kutschera”, gdy dowiedział się o śmierci ranionych kolegów, ujął to w ten sposób: „Dlaczego giną najlepsi, żeby zabić najgorszych?”. Niedługo potem sam zmarł od odniesionych w akcji ran.

Droga „Paulinki” była bliźniaczo podobna do losów jej koleżanek i kolegów z Batalionu „Zośka”. Inteligencki dom, nauka na kompletach po zamknięciu przez Niemców szkół średnich. Początek działań konspiracyjnych w młodzieżowej organizacji PET, która połączyła się z Szarymi Szeregami. I w końcu udział w Powstaniu. Jako sanitariuszka i łączniczka Baonu „Zośka”.

Szlak bojowy z Woli (gdzie została ranna), przez Stare Miasto, kanałami do Śródmieścia, potem Czerniaków. Po upadku Powstania opuściła Warszawę razem z cywilami. My jednak mamy rozmawiać o okresie nieco późniejszym.

– Michał Olszański


Anna Jakubowska „Paulinka”. Fot. Michał Szlaga

Michał Olszański: Wróciła pani do Warszawy, jak można było najszybciej. Jak wyglądało wówczas życie w stolicy?
Anna Jakubowska: Warszawa była jednym wielkim gruzowiskiem. Jednak, odkąd to było możliwe, ludzie zaczęli ściągać do swojej stolicy. Przede wszystkim trzeba było gdzieś zamieszkać. Tych, którzy mogli wrócić do swoich mieszkań, można było policzyć na palcach jednej ręki. Ale wysiedleni odczuwali potrzebę szybkiego powrotu, nieprawdopodobną energię zmierzającą do odbudowy stolicy i osiedlenia się w Warszawie. Ludzie znajdowali jakiś kąt u znajomych, u rodziny, w kamienicach na wpół zawalonych.Od razu powstawały punkty żywienia. Ktoś gotował zupę, ktoś inny pyzy lub chociaż herbatę. Moi pozostali przy życiu koledzy, najczęściej zamieszkujący od stycznia okolice podwarszawskie, już przed oswobodzeniem stolicy nawiązali kontakt.
Pierwszym zadaniem, któreśmy sobie postawili, było zewidencjonowanie poległych, odnalezienie i zawiadomienie ich rodzin, a następnie – już na wiosnę – ekshumacja zwłok i pochowanie ich na cmentarzu wojskowym. Mieliśmy tam swoje miejsce – działkę, gdzie leżeli nasi bohaterowie
z czasów okupacji, między innymi Janek Bytnar „Rudy”. Ta działka stanowiła zaczątek powstałej później kwatery Batalionu „Zośka”, słynnej z rzędów brzozowych krzyży.

MO: Żeby odkopać szczątki kolegów, trzeba było przerzucić całe sterty cegieł.
AJ: Oczywiście, tym głównie zajmowali się chłopcy. Dzięki sporządzonym wcześniej listom poległych i kolegom, którzy zapamiętali ich miejsca zgonu, można je było zlokalizować i podjąć próby identyfikacji zwłok. To nie było łatwe, bo po tylu miesiącach nie mieliśmy do czynienia z ciałami, tylko szczątkami ludzkimi. Czasami jakiś krzyżyk, zdjęcie, dokument pozwalały rozpoznać poległego. Często w miejscach, gdzie poległo więcej osób, prochy były przemieszane. Dlatego tworzyliśmy wspólne mogiły dla tych, którzy zginęli razem. Trzeba też pamiętać, że nie było wówczas odpowiednich środków transportu, które pomogłyby przywieźć na cmentarz zwłoki z innych dzielnic Warszawy. Zwykle posługiwaliśmy się takim prymitywnym wózkiem z dyszlem, ciągniętym przez chłopców, na którym umocowana była zbita z desek trumna. To były dramatyczne chwile, gdyż często chowało się kogoś z bliskiej rodziny czy przyjaciela. Pochówki wymagały także ogromnego wysiłku fizycznego, gdyż praktycznie nie było wśród nas osób, które nie zostały ranne w czasie Powstania.

MO: Była to działalność jawna, czy też musieliście to robić ukradkiem?
AJ: Oczywiście robiliśmy to całkowicie jawnie. Do głów nam nie przychodziło, że chowanie kolegów poległych w walkach o naszą niepodległość może zostać uznane za działalność antypaństwową! Co prawda paru „zośkowców”, którzy przepłynęli w ostatnich dniach Powstania na drugi brzeg Wisły, opowiadało nam, że zetknęli się ze złym traktowaniem akowców. Wiedzieliśmy też przecież, co się działo na Wileńszczyźnie i innych terenach zajętych przez „wyzwolicieli”, ale w tych pierwszych miesiącach nie dowierzaliśmy, że prześladowania mogą dotknąć akowców – powstańców warszawskich! Nie było w naszym środowisku grupowych aresztowań. Chociaż słyszało się o incydentalnych przypadkach zatrzymań lub stosowaniu innych szykan. Na przykład nie chciano dopuścić do wydzielenia miejsca na symboliczny grób ofiar katyńskich.
Na wiosnę 1945 roku część moich kolegów brała udział w ukryciu niezdanej w czasie Powstania resztki broni i próbie stworzenia tak zwanej drugiej konspiracji. Ja w tym czasie przeniosłam się do Włoch, bo tam najszybciej otwarto szkołę, w której w sierpniu zdałam maturę. W tym czasie aresztowano „Radosława” (Jana Mazurkiewicza), który wystąpił z apelem do akowców o ujawnienie nielegalnej działalności.

MO: To było na przełomie sierpnia i września 1945 roku?
AJ: Tak. Potem ludzie zaczęli zapisywać się na studia, ja poszłam na Uniwersytet Warszawski. Zaczynaliśmy mieć poczucie takiej małej stabilizacji. Mieliśmy świadomość, że skoro myśmy przeżyli ten koszmar okupacji i Powstania, nie ma co narzekać i trzeba odbudowywać Polskę i jej stolicę. Naszą dewizą ideologiczną jeszcze z czasów Szarych Szeregów było: w czasie okupacji walka, po zdobyciu niepodległości praca dla dobra ojczyzny. Każdy gdzieś starał się pracować, a także pomagać w odbudowie miasta. W latach 1945–1948 oczywiście ciągle się słyszało, że kogoś aresztowali, ale jednocześnie wszyscy gdzieś studiowali, wszyscy gdzieś pracowali. Cały czas trzymaliśmy się razem, praktycznie nie mieliśmy innego życia towarzyskiego. W 1946 roku wyszłam za mąż za kolegę z „Zośki” – Henryka Kozłowskiego. Rok później urodziłam syna – Tomka. Jasne, że spotykaliśmy się z drobnymi szykanami, takimi jak na przykład zrywanie biało-czerwonych proporczyków z grobów naszych kolegów. Jednak – poza kilkoma przypadkami – nie było nagminnych aresztowań. Ale z biegiem czasu sytuacja się pogarszała. Akowcy mieli bardzo duże trudności w znalezieniu pracy. Unikaliśmy wpisywania w życiorys przynależności do AK. Niektórzy jednak mieli dokumenty ujawniające, więc nie mogli tego ukrywać. Na ogół warunki życiowe były bardzo trudne. My w domu także mieliśmy kiepską sytuację materialną, więc wzięłam urlop dziekański i zaczęłam pracować w Głównym Instytucie Pracy.

MO: Kiedy zaczęło się robić wokół was gorąco?
AJ: Atmosfera cały czas się pogarszała. A już szczególnie od połowy 1948 roku. Wiedzieliśmy o coraz liczniejszych aresztowaniach. Na razie nie dotyczyło to naszego środowiska. Infiltracja na uczelniach była zauważalna. Coraz częściej pojawiały się tendencyjne napady na AK w prasie. Nie pisano wprost, że akowcy kolaborowali z Niemcami, ale twierdzono, że nie współpracowali z „wyzwolicielami”, wręcz przeszkadzali wojskom radzieckim w wyzwalaniu kraju. Oczywiście przy jednoczesnym podkreślaniu zasług Polski Lubelskiej.  Pamiętam, jak Janek Rodowicz przyszedł któregoś dnia do mojego męża i dzielił się niepokojem, twierdził, że coś złego się dzieje. Ciągle jednak wierzyliśmy, że są to chwilowe napięcia. Przełomowym momentem był Kongres Zjednoczeniowy PPR i PPS w grudniu 1948 roku. Trwał od 15 do 21 grudnia, a w Wigilię aresztowano Janka.

MO: Szok?
AJ: Na pewno. To był bardzo wesoły, przyjacielsko nastawiony do ludzi, dowcipny chłopak. Był bardzo popularny na uczelni i dlatego mocno obserwowany.Wszyscy myśleli, że aresztowanie w Wigilię to jest taka pokazówa,żeby zastraszyć środowisko. Że na pewno za dwa dni go wypuszczą. Wszyscy wierzyli, że ten akt ujawnienia nas jakoś zabezpiecza. Ja jednak miałam bardzo złe przeczucia. Mój synek miał wtedy rok i dziewięć miesięcy i bardzo się wszyscy cieszyliśmy na tę jego pierwszą świadomą choinkę. Ale już w Wigilię, po informacji o aresztowaniu „Anody” (Jana Rodowicza), siedziałam z Tomkiem na kolanach i płakałam. Wszyscy wkoło mnie pocieszali.

MO: Szybko okazało się, że te przeczucia były słuszne.
AJ: Już 3 stycznia wieczorem usłyszeliśmy walenie do drzwi: „Otwierać, Urząd Bezpieczeństwa!”. Było późno, już spaliśmy. Mama poszła otworzyć. Już nie pamiętam, czy było ich dwóch czy trzech. Jeden z nichodezwał się do mamy: „A, to pani profesor! Za to, że pani mi stawiała tróje, zabieram tylko zięcia. Córkę zostawiam!”. Moja mama była nauczycielką matematyki. Po wojnie oprócz pracy w szkole dostała przydział na kursy doszkalające funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Z tego nie można się było wymigać. Zaczęli robić rewizję, ale to krótko trwało, bo przecież mieliśmy mało rzeczy. W końcu zabrali męża, a my zaczęłyśmy uspokajać płaczące dziecko.

MO: Myślała pani o wyjeździe z Warszawy? Chronieniu siebie i Tomka?
AJ: Nie było gdzie uciekać. Do lasu? Na południe Polski? Poza tym, jak ja mogłam uciekać? Miałam męża w więzieniu! Po aresztowaniu tego samego dnia jego i jeszcze kilku kolegów wiedzieliśmy, że jest groźnie. Że to nie Janek Rodowicz coś chlapnął na studiach i próbują go zastraszyć, ale dzieje się coś zupełnie innego. „Radosław” wyjechał z Warszawy. Ja chodziłam normalnie do pracy. Jedyną zmianą był fakt, że teraz miałam „opiekuna”. Byłam śledzona w sposób bardzo zauważalny.Myśmy sobie nie zdawali sprawy z ich wszechmocy, z tego, że ot, tak mogą złamać nam życie. Wydawało się, że wszystko się jakoś ułoży. Po okupacji niemieckiej wszystko wydawało się lepsze. Jedyny sensowny zarzut, jaki mogli nam postawić, to to, że nie została zdana cała broń pozostająca w posiadaniu tych resztek Batalionu „Zośka”. Ta broń była niezdana, ale też niezdatna do użytku, zakopana w dosyć prowizorycznych warunkach, niezabezpieczona.  Nie chcę się wdawać w szczegóły, bo mnie przy tym nie było, tak jak nie brałam udziału w konspiracji po wojnie. Dlatego w ogóle do głowy mi nie przychodziło, że ja też mogę trafić do więzienia. Broń posłużyła za pretekst do aresztowania ludzi z „Zośki” i postawienia innych, absurdalnych oskarżeń. Moje aresztowanie było prawdopodobnie próbą wywarcia presji na mężu, skłonienia go do współpracy.

MO: Została pani aresztowana…
AJ: …w nocy z 13 na 14 stycznia. Weszło znów dwóch smutnych panów. Mama była przerażona, zwraca się do tego swojego ucznia, a on ją uspokaja: „Niech się pani nie denerwuje. Wyjaśni, co ma wyjaśnić, i za dwa dni wróci”. Zawieźli mnie na Koszykową. Tam czekałam w jakimś pokoiku na parterze. Usłyszałam, że na podwórko podjeżdżają kolejne auta. Byłam ciekawa, kogo przywożą. Próbowałam podejść do okna, ale natychmiast znalazł się jakiś żołnierz i ustawił mnie przodem do ściany. Byłam tam bardzo krótko. Zawieźli mnie na Mokotów, na Rakowiecką, i wprowadzili do celi. Po otwarciu drzwi uderzył mnie potworny odór. W jednoosobowej celi upchniętych było siedem osób. Jedna leżała na łóżku, a pozostałe na siennikach rzuconychna goły beton. Ten ścisk, niedomyte ciała i efekt przetrawionego czosnku, który dostawało się w paczkach, powodowały nieznośny zaduch. Gdy klawisz zapalił światło, okazało się, że po prostu nie mam jak wejść  do środka, bo koleżanki były tak stłoczone, że nie było gdzie postawić nogi. Wtedy pani, która była na łóżku, zaprosiła mnie do siebie, na wąziutką pryczę. Wyjaśniła, że koleżanka, która zwykle razem z nią tam śpi, jest w tej chwili na stójce.

MO: Na stójce?
AJ: Stała całą noc na betonie. W samej bieliźnie. W celi z wyjętym oknem, a pamiętajmy, że była zima. Gdy się przewracała, polewano ją wodą. Rano przyprowadzono ją do celi. Miała nogi jak słupy! Potwornie opuchnięte. Po przyjściu do celi była dodatkowo pilnowana, żeby czasem nie przysnęła, a kolejnej nocy znów szła na stójkę. My oczywiście starałyśmy się jakoś jej pomóc. W celi było kilka miejsc, na których można było przysiąść. Jedna mogła przycupnąć na przyczepionym do ściany łóżku. Druga na klapie od sedesu, trzecia na stołku. Można też było gdzieś pod ścianą odpoczywać w kucki. Reszta chodziła. Zasadą oddziałowych było, żeby widzieć wszystkie więźniarki przez wizjer. Szczególnie gdy ktoś był w trakcie takiego intensywnegośledztwa. No i my starałyśmy się jakoś ją przysłonić, dać jej choćby odrobinę wytchnienia. Gdy oddziałowy orientował się, że stracił ją z widoku, wpadał z awanturą.

MO: Jakie mogły być konsekwencje takiej awantury?
AJ: Na przykład wlewali nam do celi wodę. Tak po kostki. Jak wiadomo, woda w beton nie wsiąka. Musiałyśmy ją więc jakoś zebrać Najpierw miskami, potem gałgankami… Jednak najgorszy w tym wszystkim był fakt, że funkcyjnymi więźniami, którzy nam tę wodę wlewali, tak zwanymi korytarzowymi, byli Niemcy. W mundurach, oczywiście bez dystynkcji. Oni też wydawali nam jedzenie. To było uwłaczające. Ten sojusz władzy z więźniami niemieckimi, z którymi wcześniej akowcy walczyli o odzyskanie niepodległości, był dla nas szczególnie upokarzający.

MO: Jak wyglądało codzienne życie w więzieniu?
AJ: Na plus trzeba zaliczyć fakt, że była to cela skanalizowana. Niezwykle ważna sprawa, bo był dostęp do wody. Nie tylko do mycia, myśmy ją również piły. Podstawiało się kubek w jak najwyższym miejscu i przy spuszczaniu wody była ona łapana do naczynia. Gdy naśladując koleżanki, nabrałam w ten sposób wodę, stało się to źródłem pewnych podejrzeń moich współtowarzyszek. Pomyślały, że jestem kapusiem. Wydawało im się to niemożliwe, żeby osoba, która przyszła prosto z wolności, od razu przystosowała się do takich warunków. Rano odbierało się ubrania, które na noc wystawiane były na zewnątrz. Potem był apel, czyli wyznaczona celowa meldowała stan celi. Następnie śniadanie. Ćwiartka gliniastego, czarnego chleba. Na obiad dostawałyśmy zupę. Na Mokotowie straszne były te zupy (później w więzieniu karmili lepiej). Jak dostało się kawałek kartofla, to był cud. Przeważnie była to rozgotowana kasza albo kapuśniak zrobiony ze śmierdzącej kapusty. Czasem było to omaszczone rozgotowanym kawałkiem dorsza. Z rybich ości robiłyśmy igły do cerowania ubrań. Dostawałyśmy też paczki z domu. Nie w tym pierwszym okresie śledztwa, ale potem tak. Były to suchary nasączone tłuszczem, cebula, czosnek, czasem troszkę cukru. Bardzo skrupulatnie dzieliłyśmy się tym jedzeniem. Bo niektóre, bezpośrednio po aresztowaniu, jeszcze nie dostawały paczek, inne nie miały ich w ogóle. Suchary były kruszone i pilnowałyśmy, żeby każda dostała taką samą kupkę okruszków.

MO: Byłyście głodne?
AJ: Głodnawe. Ja jednak wiedziałam już, co to jest prawdziwy głód, na szczęście tylko ze słyszenia, na przykład z relacji z Oświęcimia. Nie uważałam więc, że ten nasz stan można nazwać prawdziwym głodem. Ale byłyśmy bardzo głodnawe. Mnie nieraz śniły się kotlety, skwarki. No i bez przerwy rozmawiałyśmy o domowych potrawach.

MO: Zaczęło się śledztwo.
AJ: Oddziałowi bardzo uważali, żeby więźniowie nie spotykali się na korytarzu. Pękiem kluczy walili w rury, żeby uprzedzić innych, że wyprowadzają kogoś na przesłuchanie. Już sam ten dźwięk był dla nas przerażający. Wszystkieśmy zamierały. Otwierały się drzwi i oddziałowy nie wymieniał całego nazwiska, tylko krzyczał na przykład: „Na M!” albo: „Na S!”. Także po to, żeby inni, w sąsiednich celach, nie wiedzieli, kogo biorą na przesłuchanie, kto jeszcze z danej sprawy siedzi w więzieniu.

MO: Gdzie panią prowadzono?
AJ: Na wyższe piętro. Tam były pokoiki przerobione z cel. Za biurkiem siedział śledczy. Na początku zawsze pytał o dane życiorysowe. Po sto razy się o to samo pytali, próbując złapać na kłamstwie. U mnie wynikła jeszcze jedna śmieszna sprawa. Ponieważ z domu nazywam się Swierczewska, to pierwszego czy drugiego dnia śledczy wezwał mnie na przesłuchanie tylko po to, żeby sprawdzić, czy nie jestem z „tych” Świerczewskich, od generała Karola. Wypytywał mnie o wujków, stryjów, bliższą i dalszą rodzinę.
Widać, nie chcieli się narazić. Po odbębnieniu spraw związanych z życiorysem on mówił zwykle: „Opowiedzcie nam o waszej działalności konspiracyjnej przeciwko Polsce Ludowej”. No i w kółko to samo. Potem o tym, że myśmy nie walczyli z Niemcami: „Staliście z bronią u nogi! A może należeliście do tych, co współpracowali z nimi?!”. Na początku próbowałam mu tłumaczyć, że walczyliśmy o wolność, wielu zginęło w czasie Powstania, chciałam jakoś wyprowadzić go z błędu. Ale potem dałam spokój, bo zrozumiałam, że śledczy ma zaprogramowane takie poglądy. Zawsze też padało pytanie, czy przyznaję się do winy. Ja się nie przyznawałam. Trochę byłam szarpana, również bita w twarz. Śledczy ściskał mi, odwróconej tyłem do niego, czymś palce. To wywoływało strach, bo bałam się, że będzie je łamał.

MO: Myśli pani, że oni wierzyli, iż mają do czynienia z bandytami?
AJ: Ci młodzi oficerowie mogli w to wierzyć. Byli tacy, którzy traktowali nas w sposób znośny, ale pojawiały się też jednostki sadystyczne.

MO: Czy kiedykolwiek wcześniej ktoś panią uderzył?
AJ: Proszę pana, ja pochodziłam z takiego środowiska, że nigdy wcześniej nawet nie usłyszałam ze strony mężczyzny przekleństwa. Gdy przywieźli  mnie na Mokotów, zanim jeszcze trafiłam na oddział, siedziałam chwilę w takiej przejściowej celi. Przyszedł do mnie wtedy komendant więzienia, pułkownik Serkowski, i powiedział: „No i co, ta wasza gówniana konspiracja! Myśleliście, że wam się uda tak jak z Niemcami?!”.Wtedy pierwszy raz w życiu ktoś do mnie powiedział „gówniana”. Wydawało mi się to nieprawdopodobne, żeby jakiś człowiek zwrócił się do mnie w ten sposób! Potem trzeba się było przyzwyczaić, bo oni cały czas posługiwali się językiem karczemnym. Przekleństwa były na porządku dziennym.  A wracając do bicia, muszę bardzo wyraźnie zaznaczyć, że ja nie miałam ciężkiego śledztwa. Widziałam śledztwa kobiet dużo cięższe niż moje. Na przykład tej pani, która miała stójki i którą wkopywali do celi, bo nie była w stanie sama wrócić. Inne koleżanki robiły przysiady. Sto przysiadów. Gdy któraś się przewróciła, zaczynało się kopanie, ustawianie do pionu i znów przysiady. Niektóre koleżanki były bardzo pobite. W śledztwie trzeba było się też pilnować, żeby nie powiedzieć za dużo. Kiedyś przyprowadzili do celi po przesłuchaniu Halinę, którą ceniłam najbardziej. Jej piękny warkocz, uczesany w misterną koronę, był jakiś zwichrowany, przekrzywiony.Siadła w kąciku, podparła się rękami i nic nie mówi. Zamilkłyśmy, bo taki był zwyczaj, że o ile ktoś sam nie opowiadał o śledztwie, to nikt tego nie wymuszał. Patrzyłyśmy tylko, czy jest bardzo pobita. W pewnym momencie ona zaczęła się śmiać. To był taki histeryczny, nienaturalny śmiech, więc byłyśmy już mocno zaniepokojone. Spytałam, dlaczego się śmieje. A ona: „Bo sobie przypominam przebieg śledztwa. Najpierw mi powiedział, że jestem kurwa. Ja nic, siedzę. Potem mówi: bladź saratowska. Ja dalej nic. A on w końcu krzyczy: ty szpiegu przeklęty! Ja wtedy wstałam i powiedziałam: przepraszam, szpiegiem nie jestem!”. Przypominając sobie przebieg śledztwa, już po powrocie do celi, uświadomiła sobie, że zadziałały u niej mechanizmy obronne. Na obelgi nie zwracała uwagi, ale „szpieg” był już niebezpieczny. Za to groził wieloletni wyrok i dlatego musiała zareagować.

MO: Wobec pani zastosowali inne metody.
AJ: Koncepcja prowadzenia mojego śledztwa nie polegała na biciu, tylko na szantażu. Śledczy skupili się na dziecku. Mówili, że moja matka zostanie aresztowana, a Tomek pójdzie do domu dziecka. Gdy śledczy po raz pierwszy mi o tym powiedział, musiał zauważyć jakąś moją reakcję, której nie umiałam ukryć. Stwierdził wtedy, że to jest dużo lepsza metoda na mnie niż bicie. Za każdym razem to słyszałam. Że matka jest już aresztowana, a dziecko pójdzie pod zmienionym nazwiskiem do innej rodziny. A gdy wyjdę z więzienia po kilkudziesięciu latach, to nie poznam go, nawet mijając na ulicy. Mówił: „Nie odszukasz go nigdy!”. Dla mnie było to straszne. Pod oknem naszej celi wychodziły na spacer kobiety, które przebywały w więzieniu z malutkimi dziećmi, więc tym bardziej o tym myślałam. Byłam załamana. Działało to na mnie w dużo większym stopniu niż brutalne traktowanie. Halina bardzo mi wtedy pomagała. Tłumaczyła: „Nie denerwujsię, on cię tylko straszy. Przyjdzie paczka od mamy, to będziesz wiedziała, że nie było żadnego aresztowania”.  Moja mama, uczona jeszcze w szkole kaligrafii, miała bardzo charakterystyczne pismo nie do podrobienia! I rzeczywiście, po sześciu czy ośmiu tygodniach wywołali mnie z miską – było wiadomo, że idę po paczkę. Z paczek wszystko wyrzucali do misek, kruszyli, żeby sprawdzić, czy nie ma grypsu. Stałam ze dwa metry przed oddziałową, bo bliżej nie wolno było podejść. W momencie, gdy ona otwierała paczkę, a musieli to robić przy nas, by nie było podejrzeń kradzieże, zobaczyłam adres nadawcy. I rozpoznałam pismo mamy! Wracałam do celi jak na skrzydłach.

MO: Śledztwo się skończyło…
AJ: …po kilku miesiącach.

MO: Czego się pani spodziewała po procesie?
AJ: Moja ocena sytuacji zmieniała się. Na początku byłam przekonana, że aresztowanie to jakieś wielkie nieporozumienie, pomyłka. Liczyłam, że ja im to wszystko wytłumaczę i wrócę do domu. Potem nie mogłam uwierzyć, że to, co się dzieje, naprawdę mnie dotyczy. Wydawało mi się, że to jest jakaś fikcja, coś zupełnie oderwanego od rzeczywistości. Z biegiem czasu, jak obserwowałam przebieg innych śledztw, zaczęło do mnie docierać, że będę siedzieć, i to najprawdopodobniej długo. Dzięki porozumiewaniu się między celami za pomocą wystukiwania wiadomości morsem wiedziałam, że przecież prawie nikt nie wychodzi. Wręcz przeciwnie – ludzie dostawali wysokie wyroki.

MO: Stukanie było jedynym sposobem komunikowania się?
AJ: Tak, dlatego każdy starał się jak najszybciej nauczyć morsa. Jedne opanowały go lepiej, inne gorzej, ale się porozumiewałyśmy. Miałyśmy jeszcze jeden „środek łączności”. Nasza cela była skanalizowana, podobnie jak ta obok. Umówiliśmy się, że wybierzemy wodę z muszli i spróbujemy porozmawiać rurami.I to działało! Wkładało się głowę do muszli, nakrywało jakimś płaszczem czy inną szmatą – żeby było cicho. Koleżanka stała, zasłaniając wizjer, i można było gadać Pamiętam, że jeden peeselowiec śpiewał mi tym sposobem: „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. Dużo smutniejsze były późniejsze rozmowy z moim ciotecznym bratem, którego akurat przeniesiono do sąsiedniej celi. Oni tam w ogóle nie dostawali paczek, więc byli bardzo głodni. W zasadzie wszystkie nasze rozmowy ograniczały się do jedzenia.W końcu postanowiłyśmy coś z tym zrobić. Przygotowałyśmy pończochę wypełnioną jedzeniem. Wymyśliłyśmy, że rozbujamy ją za oknem i przerzucimy do nich. Akcja się udała, choć gdy miałyśmy już przygotowany pakunek, do naszej celi wszedł oficer inspekcyjny, najgorszy z nich wszystkich, strasznie przez nas znienawidzony.Na szczęście pakunku nie zauważył, bo skupił się na wyśledzeniu kurzu na parapecie. Gdyby odkrył nasze zamiary, mogłyśmy zostać surowo ukarane. Zarówno my, jak i ci z celi obok.

MO: W końcu odbył się proces.
AJ: Najpierw miałam tak zwaną kiblówkę, czyli proces w celi, na Mokotowie. Dostałam pięć lat. Jednak w trakcie rozprawy doszło do incydentu. Sędzia zapytał, czy jestem odznaczona. Po krótkim wahaniu odpowiedziałam, że tak, dostałam Krzyż Walecznych w czasie Powstania. On się zapytał, czy go zweryfikowałam.Gdy stwierdziłam, że nie, on to podchwycił i powiedział: „No to nieodznaczona”. A ja na to powtórzyłam ironicznie: „No to nieodznaczona”. Potem mój adwokat stwierdził, że to właśnie ten lekceważący stosunek do weryfikacji spowodował, iż prokurator doprowadził do drugiej rozprawy, na której dostałam osiem lat.

MO: Pomiędzy sprawami siedziała pani już gdzie indziej?
AJ: Wciąż na Mokotowie, ale przeniesiono mnie z części śledczej do karnej. Było tam strasznie duszno i śmierdząco. To była duża cela Miała dwadzieścia cztery łóżka, a nas tam wsadzili około osiemdziesiąt. Część spała na łóżkach, część pod nimi, niektóre na stołach, inne pod. Najgorzej było właśnie pod stołami, bo z góry spadały pluskwy. Fatalnie wyglądały sprawy higieny. Była tylko jedna ubikacja, a wodę dostarczano nam w konwiach, tak że wychodziło po kubku wody dziennie na mycie. Raz na dwa tygodnie chodziłyśmy do łaźni. Jedzenie było to samo, co wcześniej. Dobierałyśmy się w kilka osób ze znajomymi i prowadziłyśmy takie kołchozowe, paczkowe życie.

MO: Co robiłyście całymi dniami?
AJ: Męczyłyśmy się strasznie. Trzeba było zapełniać te trudne dni. Wyglądało to tak, że na przykład jedne chodziły w kółko, ktoś opowiadał filmy, inne uczyły się angielskiego, opowiadały historie z życia. W kolejnej grupce plotkowano, rozmawiano, kto doszedł do celi, kto miał widzenie, bo już wtedy miałyśmy widzenia, i jakie wieści przyniósł.

MO: Po drugim procesie przeniesiono gdzieś panią?
AJ: Do przedwojennego więzienia w Fordonie, koło Bydgoszczy. Pamiętam, że na początku zamknięto mnie w przejściowej celi z drugą dziewczyną. Ona wracała z przerwy w karze. Mieszkała na wsi, więc miała ze sobą dużo białego sera. Zaczynał się jej psuć, więc podzieliła się ze mną. Mimo że był częściowo zgliwiały, dla mnie stanowił wielki rarytas. Potem przeniesiono mnie do normalnej, kilkuosobowej celi i przydzielono do pracy. Robiłam różne rzeczy: haftowałam dystynkcje na policyjnych patkach, prasowałam elementy czapek, najdłużej jednak byłam w krajalni. Praca to była najlepsza rzecz, jaka nam się mogła zdarzyć. Wpadało się w taki rytm: śniadanie, praca, powrót, następnie można było jakąś książkę przeczytać. Nie było już paczek, tylko tak zwana wypiska. Za zarobione pieniądze co dwa tygodnie mogłyśmy kupić sobie cukier, jajka, jabłka, cebulę czy margarynę.

MO: Miałyście widzenia?
AJ: Były raz na miesiąc. Każdy mógł z tego skorzystać, z tym że rodziny nie zawsze mogły przyjechać. Towarzyszyło temu wielkie podniecenie. Z jednej strony cieszyłyśmy się na nie, ale było to równocześnie bardzo trudne przeżycie, bo ten kontakt z rodziną wywoływał wspomnienia. Człowiek zaczynał się wyrywać do wolności. Pamiętam, jak kiedyś wracałam z koleżanką z widzenia. Ona była bardzo zapłakana. Pytam, co się stało, czy dostała jakąś złą wiadomość. Ona odpowiada, że nie, tylko jej siostra przez cały czas mówiła o nowych firankach, które kupiła do domu. Na widzeniach dochodziło do zderzenia drobnych spraw życiowychz tą naszą tragiczną egzystencją. Bo chyba tak trzeba nazwać naszą więzienną sytuację.

MO: Pani musiało być wyjątkowo trudno.
AJ: Szczególnie dramatyczne było dla mnie rozstanie z synkiem, niemożność uczestniczenia w jego rozwoju, kształtowaniu się jego osobowości. Tych wszystkich emocji, które towarzyszą matce wychowującej swoje dziecko.

MO: Kiedy wyszła pani na wolność?
AJ: 21 maja 1954 roku, po ponad pięciu latach. Pamiętam, że mocno się wstydziłam, bo byłam bardzo źle ubrana, w pocerowanej spódnicy. Za pieniądze z wypiski kupiłam sobie podgumowany płaszcz. Wydał mi się elegancki w pierwszej chwili, jednak gdy dojechałam do Warszawy, okazało się, że nie zachwyca ogółu.

MO: No i znów mogła pani być z synem.
AJ: Tak, tylko dla niego byłam wtedy obcą panią…


 

Rozmowę w 2016 roku w Warszwie przeprowadził Michał Olszański
Zdjęcia: Michał Szlaga

Wywiad pochodzi z książki: „Przerwany sen o Warszawie”, wyd. Muzeum Powstania Warszawskiego, Wydawnictwo LTW, Warszawa 2016

Zobacz także

Nasz newsletter