Alina Gliniecka-Błachut ,,Ala”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alina Gliniecka-Błachut.

  • Pani pseudonim i formacja?

Pseudonim ,,Ala”, [byłam] w zgrupowaniu „Żywiciela” na Żoliborzu, w 1 kompanii porucznika „Jana”, pluton 218.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Miałam wówczas 13 lat, mama umarła przy moim urodzeniu, tak że byłam przy ojcu. Ojciec umarł przed wojną w maju w 1939 roku. Po śmierci ojca rodzina mnie wysłała do rodzinnego majątku Stara Hańcza na Suwalszczyźnie nad pięknym jeziorem Hańcza.

  • Jak nazywali się pani rodzice?

Moja matka z domu Beeger. Ojciec Gliniecki.

  • Jak mieli na imię?

Jadwiga Beeger matka.

  • A tata?

Kazimierz Gliniecki.

  • Miała pani rodzeństwo?

Tak, siostrę. Jedną siostrę.

  • Jak miała na imię?

Krystyna.

  • Była starsza, młodsza?

Starsza o sześć lat.

  • Czy razem z siostrą była pani wysłana do rodziny?

No więc rodzice mieli aptekę w lubelskim miasteczku, w Lubelskim i ja tam do śmierci ojca byłam z ojcem. Siostra natomiast była w Warszawie i kształciła się w tymże klasztorze sióstr zmartwychwstanek, robiła gimnazjum. Później jak ja wyjechałam do Hańczy, do tego majątku, byłam tam tylko przez dwa miesiące, bo to były wakacje. I tam mnie zastała wojna.

  • Jak pani pamięta sam wybuch wojny?

Strasznie. Było tak wielkie napięcie, tak wielka zgroza była wśród wszystkich właściwie. Poza tym mobilizacja, mężczyźni byli powoływani do wojska – okropnie to wszystko przeżywali. Cała ludność okropnie to przeżywała, tym bardziej że właściwie nie było takiego powodu, który by doprowadził do wybuchu wojny. To przyszło nagle. Niemcy napadli i rozpoczęła się wojna.

  • Był to dla pani szok?

Tak, miałam wtedy 13 lat. Byłam wśród dwóch starszych ciotek i wujka w tej Hańczy. Więc jeżeli chodzi o sam wybuch, to do tej Hańczy nie przyjechał na razie nikt, ani Niemcy, ani Rosjanie. Po kilku dniach zjawili się Rosjanie. Przyszli do majątku, rozpalili sobie ognisko, grzali się przy tym ognisku. Obraz ich był straszny. Byli wynędzniali. Piechotą spod Pskowa podobno szli na Suwalszczyznę. Powiedzieli od razu, że będą tutaj tylko tydzień, a po tygodniu Niemcy obejmą te tereny. Hańcza była usytuowana cztery kilometry od Prus Wschodnich i dwanaście kilometrów od Litwy. Czyli w takim zakątku jak gdyby była. Więc było to oddanie, przekazanie, że tak powiem tych terenów przez Rosjan Niemcom w Suwałkach. Stanęły te dwie armie naprzeciwko siebie. Jedna wynędzniała, a druga była bardzo elegancka, bo to był początek wojny, więc jeżeli chodzi o wygląd tej armii, to był naprawdę imponujący. Ci Rosjanie odeszli, a zostali Niemcy.
Na początku była cisza, nikt nie przychodził. Czasami traktem, bo nad dziedzińcem biegł trakt, droga taka bita, czasami jakieś samochody niemieckie przejeżdżały, ale właściwie był spokój. I spokój był do pierwszych dni przed Świętami Wielkanocnymi. Niemcy wówczas robili obławę i do wszystkich majątków równocześnie jednej nocy podjeżdżały samochody i zabierali wszystkich mężczyzn, którzy w danym momencie znajdowali się w domu. Jedna z ciotek znała niemiecki, więc zapytała, gdzie ich biorą. Powiedzieli, że do Suwałk, że wrócą, że to tylko jest taki wywiad. Okazało się, że wujka zabrali do obozu, do Oranienburga, a brata do Mauthausen.

  • Jak się nazywał wujek i brat? Jak mieli na imię?

Brat nazywał się Stanisław Beeger, to znaczy cioteczny brat, kuzyn, a wujek Dominik Cudzich.

  • Czyli przez te parę miesięcy nie doświadczyła pani jeszcze tych okrucieństw wojny?

Nie, nie. Właściwie to był pierwszy moment zetknięcia się z Niemcami. Później przyszła Wielkanoc. Po Wielkanocy przyjechał zarządca hitlerowiec na majątek i zaczął gospodarzyć. Był to młody człowiek i zabrany od razu w krótkim czasie do wojska. Przyszedł starszy Niemiec i to już była właściwie taka wiosna w pełni, rozpoczęły się prace polowe i sprowadził wojsko do pomocy, do obrabiania majątku. Właściwie wtedy… Pierwsze dni minęły spokojnie, ale jednego dnia (to było zresztą chyba ukartowane wszystko) wybuchła awantura o obiad. Nie smakował im obiad, więc z bagnetami do ciotek. Na mnie też, bo już nie było mężczyzn, tylko dwie stare ciotki i ja. I przyjechała policja z Suwałk, zabrała nas do gestapo. Przez parę dni byliśmy w tym gestapo i Hańcza tym samym została przez Niemcy zabrana. Już nas wyrzucili. Owszem, wypuścili nas, ale na krótki moment. Ciotki musiały szukać sobie jakiegoś lokum. W sąsiedztwie był taki majątek państwa… mniejsza z tym, jak się nazywali. Był taki domek letni, pokój i kuchenka. Więc tam ciotki zamieszkały ze mną. Jeżeli chodzi o mnie, to od razu była sprawa wyjazdu do Warszawy. Ponieważ ja się urodziłam w Warszawie, rodzina mojej matki była w Warszawie, więc nie robili specjalnych trudności. Dostałam zezwolenie na wyjazd do Warszawy.

  • A jak miały na imię pani ciotki?

Wanda Cudzich, a druga Zofia Łuksik.

  • Kiedy wyjechała pani do Warszawy ostatecznie?

W 1942 roku.

  • Pamięta pani miesiąc?

Bardzo wczesna wiosna albo można to nazwać koniec zimy.

  • I gdzie tam pani się udała? Do siostry czy do…

Mnie od razu zabrał mamy brat, Stefan Beeger, mieszkający zresztą na Żoliborzu. Mieli jednego syna Romana Beegera. I ja byłam przez nich już zabrana i tam mieszkałam, tam miałam swój dom.
Naturalnie od razu zabrali się za moje kształcenie. Na początku prywatnie brałam lekcje, żeby nadrobić ten czas zaległy, jaki byłam w Hańczy. A później poszłam na komplety tajnego nauczania do gimnazjum. Nauczycielami byli [nauczyciele] Gimnazjum i Liceum [imienia] Aleksandry Piłsudskiej na Żoliborzu. Tam były dwie szkoły: męska „Poniatówka” i chłopcy mieli osobno komplety „Poniatówki”, nauczyciele z „Poniatówki”; a dziewczęta miały nauczycielki z Aleksandrii Piłsudskiej, z liceum. Odbywało się to tak, że po jakieś sześć, siedem osób, dziewczynek schodziło się do prywatnego domu, raz tu, raz tu. W każdym bądź razie to były często wymieniane adresy. I nauczyciele przychodzili od domu do domu.

  • Jest w stanie pani wymienić jeszcze jakieś adresy, chociaż parę mieszkań?

To znaczy dokładnych adresów to nie, ale u państwa Fabickich była apteka na Żoliborzu, na placu Wilsona. Ich ojciec miał aptekę, więc u nich się odbywały komplety. Marysia Stefanowicz, to był chyba Mickiewicza chyba 36, taki blok duży, olbrzymi blok, więc tam się odbywały te komplety. I w takich jeszcze willowych, że tak powiem domkach, też były. Już nie pamiętam dokładnie adresów i jak się nazywały te koleżanki.

  • A gdzie się znajdowało państwa mieszkanie, na jakiej ulicy?

Na Mickiewicza 27 mieszkania 115.

  • Bardzo ładna okolica.

Tak, tak, vis-à-vis parku Żeromskiego. Poza tym dosłownie obok ulica Felińskiego i kościół Świętego Stanisława Kostki. W ogóle cała dzielnica, jeżeli chodzi o Żoliborz, to pełna zieleni, pełna willi. Dolny Żoliborz to były same wille i piękne ogrody, tak że to była ładna dzielnica.

  • To na kompletach pierwszy raz zetknęła się pani z konspiracją?

No tak, tak. Właściwie poprzez komplety i różne inne, że tak powiem, takie kontakty właśnie zetknęłam się z konspiracją.

  • A jakie to były inne kontakty?

To znaczy obok… Mickiewicza 27 to jest (do tej pory jest [nie został zburzony]) olbrzymi blok wychodzący Mickiewicza i skręcający na plac Wilsona, więc tam było chyba dwieście parę mieszkań. Młodzieży było dużo. Była godzina policyjna – ósma. Więc ta młodzież z tego bloku spotykała się na podwórku. Tam się zetknęłam (obok zresztą, z klatki) z Danusią Sękówną. To była taka bliższa mi [koleżanka]. Właściwie od niej często dostawałam jakieś polecenia. A to przenoszenie jakiejś bibuły, a to jakichś tam drobiazgów, w każdym bądź razie coś tam wykonywałam, coś tam mi Danusia Sękówna [zlecała]. Ja nie należałam w tym momencie do konspiracji, ale wykonywałam jej niektóre polecenia.

  • Jak długo to trwało?

Do samego Powstania prawie.

  • A pamięta pani, gdzie dostarczała te bibuły czy inne?

W różnych miejscach. Trudno mi powiedzieć, bo te punkty kontaktowe ciągle się zmieniały. To nie było tak, że do jednego punktu się donosiło i koniec, tylko się zmieniało – raz tu, raz tu.

  • A gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Na Żoliborzu. Na Żoliborzu Powstanie trochę wcześniej wybuchło. Chłopcy przewozili broń na miejsca, że tak powiem, wyznaczone. Na nich natrafiła jakaś taka policyjna kontrola i od tego się zaczęło. Zaczęła się strzelanina. To było na ulicy Suzina. I tam się zaczęła kotłownia, tam było kino, tam się zaczęła właśnie ta strzelanina. I tak się to zaczęło. Wszyscy na Żoliborzu przyjęli, że to jest wybuch Powstania, chociaż to nie była godzina siedemnasta.

  • A wiedziała pani wcześniej, co się szykuje, że będzie?

Że będzie broń przewożona i że wybuchnie na Żoliborzu wcześniej, to nie wiedziałam.
  • Ale w ogóle, że Powstanie będzie?

Tak, naturalnie, naturalnie. Później Niemcy zamknęli przejście przez wiadukt nad Dworcem Gdańskim i już z Żoliborza nie wypuszczali nikogo do miasta. Natomiast z miasta, jeśli ktoś się legitymował dowodem, że mieszka na Żoliborzu, no to mógł przejść na Żoliborz. Nie wiem, czy wszyscy, ale w każdym razie część osób przeszła. Natomiast myśmy zostali.

  • Z kim pani wtedy była?

I zrobiła się pustka. Słucham?

  • Z kim pani wtedy była?

Właściwie to byłam w domu, bo trudno było [robić cokolwiek innego], więc u wuja Stefana siedziałam w domu i czekałam, co z tego wszystkiego wyniknie.

  • Próbowała się pani skontaktować z kimś?

Nie było możliwości, wtedy nie było możliwości. Dopiero później, chyba to było na drugi albo na trzeci dzień, przyszli chłopcy z Kampinosu. No i wtedy ja się od razu zgłosiłam.

  • Pamięta pani ich nazwiska albo pseudonimy?

Już nie pamiętam dokładnie, ale to było za zgodą chyba ,,Żywiciela”, bo od razu mnie przyjął właśnie ten porucznik „Jan” do swojej kompanii jako sanitariuszkę, był patrol sanitarny, utworzył patrol i to już była normalna, regularna, że tak powiem, służba wojskowa.

  • I wtedy została pani zaprzysiężona?

Tak.

  • Jaki miała pani pseudonim?

,,Ala”.

  • To od imienia?

Właściwie tak, najprościej od imienia. Zresztą niektóre osoby tak robiły, niektóre miały zupełnie inne [pseudonimy], a niektóre to… Po prostu na mnie mówili ,,Alka” i koniec.

  • Co działo się później, już po oficjalnym zaprzysiężeniu? Gdzie i kiedy pani służyła?

W naszej kompanii były dwa patrole sanitarne. Ja byłam w jednym z nich. Wtedy mieliśmy zakwaterowanie chyba na ulicy (nie wiem dokładnie już) Pogonowskiego. W każdym bądź razie to były takie małe uliczki między aleją Wojska Polskiego a placem Wilsona. Felińskiego, plac Wilsona. Dokładnie już nie pamiętam ani numeru domu, ani dokładnie nawet nie pamiętam [ulicy], zdaje mi się, że to była ulica Niegolewskiego. I tam cała nasza kompania była rozkwaterowywana po domach prywatnych, po willach. Więc służbę normalnie pełniliśmy jako sanitariuszki i jako łączniczki. Nie było wtedy łącznika, bo później dopiero przyszedł taki „Dobek”, dwanaście lat miał i przyszedł jako łącznik do nas. Ale to też jeden, więc było to za mało na wykonywanie tej pracy łącznika na całą kompanię, tak że myśmy pomagały i też chodziłyśmy z różnymi meldunkami po różnych miejscach na Żoliborzu.

  • Jakie miała pani wyposażenie jako sanitariuszka?

Torbę sanitarną. Miałam strzykawkę i jakieś takie drobne leki potrzebne dla chorych, takich lekko chorych, lekko rannych, bandaże, jakąś watę, spirytusy – takie rzeczy, które były konieczne na pierwszą pomoc. Wtedy jeszcze dość często mieliśmy nocne wypady. Żoliborz był właściwie otoczony. Z jednej strony był Dworzec Gdański, gdzie pociąg jeździł i obstrzeliwał, z jednej strony Starówkę, z drugiej strony Żoliborz. Za nim był Instytut Chemiczny, gdzie byli Niemcy, formacje gestapo, w każdym bądź razie wojskowe, bardzo mocno wyposażone w różny ciężki sprzęt. Tak że obstrzeliwanie Żoliborza też było właściwie non stop. Bo nie wiem, jak było na drugiej stronie, bo później chyba Powązki tam po drugiej stronie były. W każdym bądź razie Żoliborz był bardzo silnie ostrzeliwany przez te formacje z Instytutu Chemicznego. Później były dalej działki na Burakowie, to były lotnicze działki. To było w bezpośredniej łączności z Żoliborzem. Tam Niemcy czasami zapuszczali się w głąb Żoliborza. Więc były nocne patrole wojskowe, znaczy chłopcy mieli służby i zawsze przy nich były sanitariuszki. Zależy, jeżeli było to możliwe, to dwie, trzy, a jeżeli nie, to w każdym bądź razie ktoś zawsze był z chłopcami. To było takie pierwsze [zadanie], że tak powiem. Poza tym te meldunki i tak dalej też się przenosiło non stop, bo przecież ciągle do „Żywiciela” wszystkie meldunki zanosiłyśmy każdego dnia i każdej nocy o każdej porze. Jak się coś wydarzyło, to też momentalnie żeśmy dawali znać. To była tylko jedyna łączność między ,,Żywicielem” a poszczególnymi placówkami bojowymi.

  • Jakie trudności napotykała pani jako sanitariuszka, łączniczka?

Jakie trudności? Na początku to nic takiego specjalnie się nie działo. W klasztorze sióstr Zmartwychwstanek był szpital. Ale szpital był w bardzo niebezpiecznym miejscu, dlatego że, mówię, Dworzec Gdański z jednej strony, Instytut Chemiczny vis-à-vis, to przedpole to było chyba może sto pięćdziesiąt metrów, może 200 metrów, tak że to bardzo blisko. Tak że tam było bardzo niebezpiecznie, jeżeli chodzi o usytuowanie szpitala. Wtedy dowództwo dało rozkaz, żeby szpital przenieść w głąb Żoliborza. Został przeniesiony na ulicę Krechowiecką. To był taki duży blok. I tam w piwnicach był zrobiony szpital. Siostry były wszystkie wykwaterowane z tego klasztoru, były w szpitalu na wszystkich dyżurach, a my mieliśmy rozkaz zająć ten klasztor sióstr Zmartwychwstanek.

  • Pamięta pani, kiedy miało to miejsce?

Dokładnie nie będę pamiętała, ale to było gdzieś chyba w połowie [sierpnia], jakieś dwa tygodnie po rozpoczęciu Powstania.

  • Czyli połowa sierpnia.

Przepraszam, sierpnia, tak, tak. To było mniej więcej dwa tygodnie po rozpoczęciu Powstania.

  • I co się działo wtedy, jak już zajęliście klasztor?

Więc normalnie to był właściwie taki dobry punkt obserwacyjny, bo ten klasztor był wysunięty, że tak powiem, do przodu, więc to się działo na przedpolu, tutaj od strony Instytutu Chemicznego. To była non stop obserwacja, przez całe dwadzieścia cztery godziny, i to robili albo chłopcy albo my, zależy na kogo dyżur akurat wypadał. Później, ale to już troszeczkę później, było [miejsce] jeszcze wyżej, na strychu tego klasztoru, bo tam były znów obserwacje działek przeciwlotniczych na Burakowie, bo to było dość ważne ze względu na różne lotnicze zrzuty.
Pierwszy zrzut był jeszcze mniej więcej w połowie sierpnia. Obserwowałam doskonale. Akurat szłam wtedy z meldunkiem przez taki skwerek i nagle jakiś reflektor jeden, później drugi, a później zrobiło się zupełnie jasno i zaczęła strzelać ta artyleria przeciwlotnicza. Bardzo ładnie to wyglądało widokowo, bo te kulki… tych pocisków były albo całe sznureczki białe, albo całe czerwone, albo czerwono-białe, czyli to było bardzo kolorowe i pełno tych reflektorów. I za chwilę usłyszałam warkot samolotów. Nie wiem, ile tego było, ale w każdym bądź razie bardzo mocny, silny warkot. Przeleciały te samoloty niedaleko nas, nad Żoliborzem też między innymi. Później jeden został trafiony i palący się skierował się nad Wisłę i wzdłuż Pragi jak gdyby tam nad Wisłą przeleciał i straciłam go z oczu. To trwało wszystko w sumie dość długo, jak na te tragiczne wydarzenia, to piętnaście, dwadzieścia minut do pół godziny to wszystko trwało, a później się uspokoiło, zaniosłam ten meldunek i wróciłam. Rano okazało się, że były zrzuty między innymi na Żoliborzu i dziewczęta dostały po takim klinie. To znaczy nie wszystkie, ale dostały po takim klinie spadochronowym no i mówiliśmy, że to będzie dla nas na spódniczki, na bluzki, czarne spódniczki, bo były czarne i białe, i białe na bluzki i będziemy to mieli na defiladę zwycięstwa. Byliśmy pełni entuzjazmu, pełni poświęcenia. Trudno sobie wyobrazić nastrój, jaki panował wśród chłopców, wśród nas wszystkich.

  • A jakie było uzbrojenie pani oddziału?

Bardzo słabe, bardzo słabe. Chłopcy mieli jakieś pistolety, parę pepesz było, były takie przeciwlotnicze pepance, ale w sumie to było słabe uzbrojenie, naprawdę słabe uzbrojenie było, mało tej broni było, bardzo mało. Trochę granatów było, ale w sumie to było słabe. W porównaniu z tym, jakie tony na nas spadały, z nieba i z boku, wszędzie (jeżeli chodzi o te niemieckie formacje), gdzie i skąd leciały, to trudno sobie wyobrazić. Zresztą mury klasztorne tego klasztoru były bardzo grube. Zresztą ja mam zdjęcia, to pokażę, jak to wyglądało. Zawalił się aż do piwnic, w ostatnim dniu. Tam zresztą zostały cztery osoby znalezione, przysypane.

  • Co działo się w drugiej połowie sierpnia i później?

No cały czas były jakieś tam wypady, jakieś takie strzelaniny, drobne potyczki i tak dalej. Jedna była bardzo ciężka. To znaczy chłopcy z Kampinosu mieli przejść chyba na Starówkę albo do Śródmieścia. Przechodzili właśnie tutaj przez część tego Żoliborza, to była noc, w nocy to się wszystko działo. Strzelanina niesamowita, zarówno z tego Instytutu… [Powstańcy] pogubili się w tym wszystkim i znaleźli się nawet w samym Instytucie, w centrum tego Instytutu się znaleźli. I walki tam trwały chyba z pomieszczenia na pomieszczenie, coś niesamowitego. Nie wiem, czy dotarli. Może część dotarła do tego Śródmieścia. W każdym bądź razie dużo chłopców zginęło. Rano, jak żeśmy to widzieli z tego punktu obserwacyjnego (nie bardzo to można było obserwować, bo Niemcy ostrzeliwali niesamowicie), Niemcy dobijali rannych. Ktoś się tam poruszał czy coś takiego, to dobijali. Później poszła jakaś delegacja do Niemiec i jakoś uprzątnęli to przedpole. Ale dużo chłopców wtedy zginęło.

  • Pamięta pani, ile było tych chłopców z Kampinosu?

Ja nie wiem, ile ich było, bo ich prowadził oddział z Kampinosu, tych chłopców, tak że trudno mi powiedzieć. Wiem tylko, że walki były naokoło. Wszędzie toczyła się walka, przez całą noc do białego rana. A później część chyba chłopców się wycofała z powrotem do Kampinosu, część może przeszła do Śródmieścia. Tego nie umiem już powiedzieć.

  • A co działo się we wrześniu?

Właściwie to samo, to samo. Jakieś ciągłe potyczki, ciągle jakieś walki, ostrzeliwanie non stop Żoliborza. Nie mówiąc już o Starówce, bo myśmy, od Dworca Gdańskiego patrząc, widzieliśmy tę Starówkę. Poza tym u wylotu ulicy, chyba to była Stołeczna, był właz do kanałów, i stamtąd przychodziło trochę. Ktoś, kto zdołał przejść tymi kanałami, to koło nas tym włazem wychodził na Żoliborz. Niedużo tego było, ale byli.

  • Czy część z tych ludzi trafiła może do was?

Do oddziału nie. To chyba ,,Żywiciel” może rozprowadzał gdzieś indziej. U nas, do naszej kompanii nie trafili ci, którzy przeszli kanałami, ale [zostawali] na Żoliborzu.

  • A jaki był wasz stosunek do strony nieprzyjacielskiej? Do Niemców, czy może mieliście kontakt z innymi narodowościami, na przykład z Ukraińcami?

W Instytucie Chemicznym byli tak zwani własowcy. Tragicznie to wszystko wyglądało później, jak się okazało, w ostatnim dniu. Zresztą to byli… trudno mi powiedzieć, co to byli za ludzie. Zachowywali się… To znaczy myśmy nie mieli takiego bezpośrednio kontaktu, bo myśmy mieli to przedpole, prawda, ale nas ostrzeliwali. Nam nie wolno było się wychylić nieomal, dlatego że [Niemcy] mieli też chyba bardzo dobre punkty obserwacyjne i tam też nasza jedna sanitariuszka zginęła właśnie w ten sposób, że przechodziliśmy w ogrodzie jakimiś kanałami i tak dalej, chcieliśmy zobaczyć, co się dzieje na Przedpolu, i zginęła „Lilka”. Poza tym później… Ale to już może ostatni dzień, to pewnie będziemy osobno mówili na ten temat. No więc czołgi podjeżdżały pod sam klasztor. Strzelali z odległości paru metrów. Walka trwała w pomieszczeniach, do pomieszczenia – dosłownie wręcz. Później, jak się zawalił ten cały gmach, mniej więcej w środku, to część od strony tego Instytutu Chemicznego dostała się do niewoli. A tutaj resztę, no to myśmy jeszcze walkę prowadzili właściwie do samej nocy. Później przyszedł rozkaz, żeby się wycofać z tego.

  • Była pani świadkiem bezpośrednim albo może słyszała pani relację o zbrodniach wojennych popełnianych przez Niemców czy tak zwanych własowców?

Na początku to wiemy, jak to wszystko wyglądało, bo wtedy jeszcze Niemcy nie uznawali konwencji międzynarodowej. Tak że to było po prostu mordowanie Powstańców. Dopiero później jakoś, nie wiem, doszli do porozumienia chyba i wtedy już brali do niewoli. Ale to już były ostatnie dni. To już było pod koniec Powstania.

  • A jakie panowały warunki w czasie Powstania. Na przykład jak wyglądała sprawa żywności, ubrań, higieny?

Jeżeli chodzi o żywność, to był u nas taki pan zaopatrzeniowiec, który jakoś tam dbał. Skromne to wyżywienie, ale było normalnie zorganizowane. Dostawaliśmy…

  • Co na przykład?

A jakąś tam kawę, chleb, czasami jakiś obiad był. Bardzo często później zresztą, to już było pod koniec Powstania, dostawaliśmy zrzuty z tych rosyjskich… Myśmy to nazywali trajkotki. Ale dostawaliśmy zrzuty kaszy nasycanej olejem. I to gotowali nam i dawali. Marne to było, bardzo nam owało jakichś jarzyn, owoców czy coś takiego, ale tego nie było.

  • A jeśli chodzi o ubrania?

Ubrania to każdy tak jak miał. Jakie miał swoje ubranie, to takie miał i w tym chodził. Tak że higiena… Mogliśmy się umyć, ale z wodą też było bardzo źle, ciężko było o takie normalne jakieś mycie się. Ale było. Przecież był punkt sanitarny u nas. Musieliśmy mieć jakiś dostęp do wody, do higieny. Tak że byli lekko ranni, to u nas byli na kwaterze. I tam żeśmy się zajmowali chorymi, rannymi. Natomiast ciężko rannych odnosiliśmy do szpitala na ulicy Krechowieckiej.
  • Jakie ogólne warunki panowały w klasztorze?

No nic nie było w tym klasztorze. Siostry wszystko co mogły, co im było potrzebne, to sobie wzięły. A tak, no to puste sale. To był klasztor, który prowadził gimnazjum i liceum i jeszcze tam mieszkały te uczennice spoza Warszawy. Tak że każdy sobie wszystko zabrał. Takie najprostsze rzeczy, najprostsze meble to były. Ale myśmy nawet nie bardzo mogli chodzić po piętrach, bo Niemcy obserwowali i strzelali. Mieli bardzo dobrych strzelców wyborowych.

  • Czy zdarzało się, że te kule dosięgły kogoś?

Tak, tak, tak.

  • Dużo osób?

Były przypadki takie, gdzie ginęli, były przypadki.

  • Czyli nawet nie mogliście się państwo swobodnie poruszać tam w klasztorze?

Nie, tylko po piwnicach, a tak to nie. Urzędowaliśmy tylko w piwnicach.

  • A mieliście jakiś kontakt z ludnością cywilną? Wiecie, jaki był stosunek ludności cywilnej do Powstańców?

Tak. Był bardzo serdeczny, bardzo miło wspominam to wszystko. Jak mogli, to nam czasami coś dobrego poddali ze swoich piwnic, jak mieli jakieś tam zapasy czy coś takiego. A poza tym chodziliśmy z meldunkami, więc się kontaktowaliśmy. Jak najbardziej kontaktowaliśmy się. Ja na przepustki mogłam wychodzić też do wujostwa. Rzadko, ale też przychodziłam od czasu do czasu do domu. Zresztą u nas w domu też byli chłopcy, mieszkali.

  • Czy to zmieniało się wraz z upływem czasu? Czy na przykład ta serdeczność malała w trakcie Powstania?

Nie, nie. Jeżeli chodzi o mnie, ja się nie spotkałam z tym, żeby ktoś narzekał czy coś takiego. Nie, nie. Nie było jakichś takich sytuacji. Nie, zupełnie nie. Owszem, tak samo cierpiała ludność cywilna. Wszystkie warunki jakie były, bo przecież ludność cywilna była nie w domach, tylko w piwnicach, ukrywała się w piwnicach. Tak że to wszystko, co myśmy przeżywali, to przeżywała też i ludność cywilna, jak najbardziej. Jasne, że my chodziliśmy na różne potyczki, na różne wypady, ale ludność cywilna tak samo była narażona. To nie było tak, że tylko myśmy walczyli, a ludność stała obok, o nie.

  • A jaka atmosfera panowała w pani oddziale? Zaprzyjaźniła się pani może z kimś?

Bardzo, bardzo. Myśmy się bardzo wszyscy lubili. Była to [więź] jak rodzina. Bardzo zaprzyjaźniłam się z taką Alą Masłowską z naszej zresztą [kompanii], z naszego oddziału sanitarnego. Bardzo przyjemna dziewczyna i tak jakoś żeśmy się zaprzyjaźniły, bo często byłyśmy razem z nią na wypadach. Właśnie tak się układało jakoś, że byliśmy często na takich wypadach nocnych, więc jak bardziej zaprzyjaźniłyśmy się. Zawsze tak noc, strach, obawa, poza tym od czasu do czasu ktoś tam się zaplątał z tych Niemców, tak że to były też takie potyczki, że tak powiem, dosłowne. Tak że zaprzyjaźniliśmy się. Nawet ślub był.

  • Gdzie i kto brał ślub?

Jurek Całun, tak się nazywał chłopiec, a Zenka nie wiem, jak miała na nazwisko, po prostu Zenka. I był ślub. Przyszedł ksiądz i był ślub.

  • A odbył się w klasztorze?

Tak, odbył się w klasztorze, na naszej kwaterze, że tak powiem, w naszym sanitarnym pomieszczeniu.

  • Jak to wyglądało?

No, ksiądz ze stułą przyszedł i normalny ślub. Myśmy się wszyscy zgromadzili, z tego ogródka jakiś kwiatek albo coś zielonego żeśmy miały i wręczyliśmy. No i normalny ślub był. Bardzo skromny, bardzo poważny, powiedziałabym. To była taka sytuacja nie taka radosna, tylko taka bardzo poważna sytuacja. No ale miłość była. To ludzie młodzi, więc… Tak sobie postanowili i wzięli ten ślub.

  • Czy odbywały się również na przykład msze święte?

Tak. Msze święte odbywały się na ulicy Krasińskiego 20. To był taki blok… Znaczy blok, jakoś to w kwadrat było wszystko ułożone i na tym dziedzińcu odbywały się msze.

  • Dużo osób na nie przychodziło?

Dużo, dużo. Zarówno… To znaczy chłopcy, kto mógł, to przychodził, kto nie miał służby i tak dalej. Na mszę dużo przychodziło, ludność cywilna też. Ja mam zresztą taką książkę „Łączniczka Kapelana”, [której autorka] napisała pamiętnik właśnie z tego okresu. Ona też przy księdzu, że tak powiem, też była przy tych mszach i tak dalej.

  • A organizowaliście czasami te msze u siebie w klasztorze?

Nie. Dlatego że u nas było bardziej niebezpiecznie, bo to było właściwie ostrzeliwanie ze wszystkich stron. Ten klasztor to później pani pokażę, jak to wyglądało, jak był ten klasztor usytuowany. Ze wszystkich stron, począwszy od alei Wojska Polskiego, Dworzec Gdański, poza tym ten Instytut Chemiczny, potem działki na Burakowie – to wszystko było otoczone i ostrzeliwane non stop. Tak że u nas było niebezpiecznie i u nas się msze nie odbywały.

  • Mieliście może dostęp do prasy podziemnej albo do radia?

Do radia to nie mieliśmy dostępu. Natomiast od czasu do czasu były jakieś komunikaty. Przekazywało nam dowództwo albo porucznik „Tytus”, był taki zastępca porucznika „Jana” – przekazywali nam wszystkie te wiadomości. Tak że wiedzieliśmy [na przykład] o zrzutach. Ten zrzut, który przyjęliśmy z taką wielką nadzieją i wielką radością, bo zdawało nam się, że to jest desant, a nie zrzut, to wszystko później okazało się, że to nie jest desant, że to nie jest to. I zrzuty przeważnie przeszły w ręce niemieckie.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Ostatni dzień, ostatni dzień.

  • Jak pani wspomina kapitulację?

Właściwie to tak. Cały dzień od rana już był huraganowy ogień na klasztor. Żoliborz był właściwie prawie cały zajęty, tak że niewiele punktów jeszcze tam gdzieś walczyło. Myśmy cały dzień walczyli w tym klasztorze, aż do późnej nocy, gdzie przyszła łączniczka od ,,Żywiciela” i powiedziała, że mamy opuścić klasztor. Już była na drugi dzień właśnie kapitulacja.
Jeżeli chodzi o mnie, to ja wyszłam z ludnością cywilną tak jak cały szereg osób, Powstańców. Przez Pruszków wyszłam z ludnością cywilną. Jeszcze ostatni meldunek zaniosłam do ,,Żywiciela”. ,,Żywiciel” już przechodził, bo prawie cały czas ,,Żywiciel” kwaterował na Mickiewicza 27, tam gdzie mieszkało wujostwo. Tak że ja niosąc meldunek, to czasami wpadałam tylko się przywitać i odchodziłam. No więc wtedy też ostatni meldunek zaniosłam. Ale już Niemcy byli w kościele Stanisława Kostki, czyli na Felińskiego, a blok dochodził do ulicy Felińskiego. Tak że tylko tym rowem łącznikowym, gdzie cień, że tak powiem był, gdzie troszkę było ciemniej, to przeczołgiwałam się właśnie do tego punktu ,,Żywiciela”. Cały Żoliborz już się palił. Na placu Wilsona paliły się domy, noc była wtedy jasna. Wtedy właśnie ,,Żywiciel” przechodził już tam, gdzie była apteka. Nie wiem, Słowackiego chyba, to już był róg Słowackiego i placu Wilsona. Tam jeszcze tym rowem łącznikowym ,,Żywiciel” przeszedł i nie wszyscy chłopcy, a część została. Już Niemcy odcięli, bo widzieli, że jest rów i tak dalej. A w kościele już byli Niemcy. Ja idąc tym rowem, widziałam, jak Niemiec stał w takiej wyrwie kościelnej. Stał z karabinem na warcie. Tak że później z Mickiewicza 27, z tego bloku, nad ranem już Niemcy nas wyrzucali. Przyszli z granatami i wyrzucali. Wszystkich z piwnicy wyrzucali i przechodziliśmy wtedy przez Dworzec Gdański i później tutaj na Leszno i na Dworzec Zachodni. I na Dworcu Zachodnim były podstawione wagony towarowe i tym wywozili nas do Pruszkowa, do obozu, do Pruszkowa.

  • Mówiła pani, że w tych ostatnich dniach jeszcze było parę punktów, które się broniły przed Niemcami. Gdzie były te punkty?

Tutaj blisko centrum, to znaczy gdzieś koło placu Wilsona, ulica Słowackiego, może na Potockiej – takie jakieś punkty. Tam przyszła już delegacja niemiecka odnośnie kapitulacji. Ja nie byłam przy tym.

  • A jeszcze mam pytanie odnośnie dowództwa. Jak pani wspomina na przykład ,,Żywiciela”?

Doskonale. Fantastyczny dowódca. Fantastyczny, fantastyczny. Traktowali nas jak własne dzieci, bo to przecież przeważnie dużo było dzieci takich do dwudziestu lat. Dużo było. Powyżej dwudziestu nie było już tak dużo. Traktowali nas fantastycznie, no mówię, jak ojcowie.

  • Pamięta pani może jakieś konkretne sytuacje, może jakieś anegdoty?

Tak specjalnie nie, ale było bardzo miło, bardzo przyjemnie.

  • Pamięta pani może jeszcze jakichś dowódców?

Tak, porucznika „Tatara”. Krasińskiego 20 – on tam miał swój punkt. Nawet nie wiem, ale była taka sytuacja. Ja akurat wracałam z punktu obserwacyjnego na strychu, bo już wtedy był na strychu ten punkt obserwacyjny, miałam dyżur. Niemcy ostrzeliwali, bo jak się klatką schodową szło, to oni widocznie obserwowali, widzieli i ostrzeliwali. Akurat trafiłam na porucznika „Tatara”. Był zdumiony, że taka młoda dziewczyna [jest] tam gdzieś na punkcie obserwacyjnym i że takie [są tam] warunki. Powiedział wtedy, ale to było chyba pod koniec Powstania jakoś, powiedział nawet, że dostanę odznaczenie. Ale to się wszystko już wtedy kończyło, miało się chyba już ku końcowi.

  • Co się działo z panią do maja 1945 roku? Wyszła pani z Warszawy…

Tak. Więc w tym Pruszkowie…

  • Jak długo tam pani była?

Chyba parę dni, niecały tydzień chyba byliśmy w tym Pruszkowie. Nie wiem, to była chyba jakaś organizacja. W każdym bądź razie organizacja, która jeżeli ktoś miał coś złotego, jakieś kosztowności i tak dalej, to można było załatwić wyjście z obozu. To znaczy pozwolili uciec nam z obozu. Tak można by to było nazwać. No bo wyszliśmy z tego obozu za kosztowności – pierścionki, obrączki – ktoś coś miał złotego, dolary złote czy coś takiego. Wtedy ja wyszłam z Mickiewicza 27, czyli z wujostwem. Wujostwo było, to znaczy ciotka, wujek, brat ten mój, znaczy ich syn Roman Beeger i ja. Czwórka nas była i razem żeśmy doszli do tego obozu. Było tak załatwione, że myśmy we czwórkę zostali właśnie zwolnieni. Można nam było uciec. Tak można to było powiedzieć, bo to nie było tak oficjalnie wypuszczenie z obozu czy coś, ale, ale…

  • Jak pani się o tym dowiedziała, o takiej możliwości?

Tego już nie umiem powiedzieć. To chyba załatwiała albo ciocia, albo wujek. Tego już nie umiem powiedzieć. Ani tych ludzi nie widziałam, nie wiem, nie umiem. Wiem tylko, że to załatwiało wujostwo. Ani syn ich nie wiedział nic. Syn był młodszy ode mnie o trzy lata, czyli miał te piętnaście lat. Ale ani on nie wiedział, ani nic. Powiedzieli, że idziemy, no to szliśmy.

  • Wiedziała pani, co się dzieje z koleżankami, z kolegami ze zgrupowania?

Nie wiedziałam.

  • Jak wyszli z Warszawy w ogóle?

Nie wiedziałam. Właściwie tylko z jednym kolegą, który kwaterował u wujostwa, to z nim żeśmy wyszli. Ale on trafił później do obozu.

  • Jak się nazywał ten kolega?

Jurek Dworak. Z nim doszliśmy do Pruszkowa. Później taką młodzież, o których wiedzieli, że to są prawdopodobnie z AK i Powstańcy, był osobny barak i później ich wywozili. Zresztą mam też listy od niego z obozu. Tak myślałam, czy dać je kiedyś do muzeum, czy nie, czy to byłoby cenne, czy nie.

  • Na pewno. Co się później z państwem działo, jak opuściliście obóz?

Myśmy później zatrzymali się, dojechaliśmy do Skierniewic. I w Skierniewicach zatrzymaliśmy się u kogoś. Przyjęli nas na okres zimy. W marcu, wczesnym marcem, piękna pogoda była, wujek mówi: „Jedziemy do Warszawy” zobaczyć, co się dzieje w Warszawie.

  • U kogo dokładnie się zatrzymaliście w Skierniewicach?

U rodziny tego Jurka.
  • Czy to on dał pani namiary na…

Tak. Bo myśmy nie mieli nikogo po tamtej stronie Warszawy. Tak że wiedział o tym, że my nie mamy nikogo, więc dał nam adres. Do jego babci żeśmy się zgłosili i tam nas przyjęli. Tam już też byli warszawiacy, jakaś rodzina, i jeszcze nas też przyjęli. Sami mieszkali w kuchni, a nam też odstąpili taki pokoik. Tak że tam żeśmy przezimowali.

  • Jak się nazywała babcia kolegi?

Nie wiem. Tego nie umiem powiedzieć.

  • A pamięta pani coś o tej innej rodzinie, która też tam się zatrzymała?

Nie, niewiele wiem.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy?

Do Warszawy wróciliśmy wczesnym marcem jakoś. W pierwszych dniach chyba marca.

  • 1945 roku?

1945 roku, tak. Już wtedy najpierw przewalił się ten cały front. Taki typowo, że tak powiem, z takim wiecem na rynku i tak dalej.

  • Wróciliście państwo na Mickiewicza?

Tak, to znaczy wujek i ja, a ciocia z synem została w Skierniewicach. Myśmy z wujkiem [przyjechali] na węglarce, bo nie było jakiejś innej możliwości dojechania. Na takiej węglarce jakiś maszynista nas gdzieś schował i przejechaliśmy na Dworzec Zachodni.

  • A czemu akurat państwo się zdecydowali jechać, a ciocia z bratem…

Bo wujek chciał zrobić rekonesans, zobaczyć, co jest, jak to wszystko wygląda, no i wziął mnie, tak że podzieliliśmy się w ten sposób. Z Dworca Zachodniego przeszliśmy tutaj przez Leszno i tak dalej, plac Krasiński, Dworzec i doszliśmy do Żoliborza, doszliśmy do domu. Dom był zburzony, to znaczy mieszkanie całe było zburzone. Zeszliśmy do piwnic, piwnice wypalone. Musieli Niemcy zaraz po naszym wyjściu z piwnic od razu chyba palić całe piwnice. Tak że nic, były tylko warstwy, że tak powiem, tych ubrań, które były znoszone z mieszkania do piwnicy. Były tylko warstwy takie i można było tylko odróżnić, że tutaj było takie futro, a tutaj takie jakieś ubranie. A jak się dmuchnęło, to to wszystko się rozpylało, to było wszystko wypalone, po prostu popiół. Więc ani piwnicy, ani mieszkania nie było. Poszliśmy na ulicę Czarnieckiego. Tam mieszkali nasi przyjaciele, to znaczy wujostwa przyjaciele. Tam okazało się, że w tej willi nikogo jeszcze z nich nie było, natomiast willa [była] ozszabrowana, ale można się było zatrzymać. Tam żeśmy się zatrzymali. Później wujek zorientował się, że… [Wujostwo] mieli dwa składy apteczne (znaczy przed wojną i w czasie okupacji), jeden na placu Inwalidów, drugi na placu Wilsona. Ten na placu Wilsona był rozszabrowany i zniszczony, natomiast na placu Inwalidów był względnie w dobrym stanie. I trochę nawet tam jakiegoś tam materiału, tych rzeczy było. Więc wujek zdecydował, że wracamy do Warszawy, otwiera skład apteczny z tym, co jest, i zacznie prowadzić. Spotkał znajomych, którzy chcieli pojechać gdzieś na zachód i tam się zatrzymać, natomiast tutaj na placu Wilsona mieli czteropokojowe mieszkanie i nawet chętnie chcieli, żeby im to mieszkanie zająć, żeby ktoś obcy nie zajął, że później jakoś będziemy się rozliczać i tak dalej. Wujek z tego skorzystał. Tak mieliśmy mieszkanie. Znaczy w ogóle też rozszabrowane to mieszkanie było, więc wiele tam rzeczy nie było, ale można się było zatrzymać, był dach nad głową, więc to było najważniejsze. A wujek zaczął myśleć o tym, żeby otworzyć skład apteczny na placu Inwalidów.
Warszawa zaczynała się w marcu na samym początku zaczynała się ruszać. Już przyjeżdżali ludzie, przychodzili ludzie, już kręcili się, już jakieś stragany były, a to z chlebem, a to z jakąś zupą, a to coś takiego. No i od razu w tym budynku na placu Inwalidów otworzyli szkołę, gimnazjum. Było trochę nauczycieli z Poniatówki, było trochę nauczycieli z tej [szkoły imienia] Piłsudskiej, żeńskiej, i trochę dzieci było. I od razu otworzyli szkołę i od razu się zaczęła nauka. Do września myśmy musieli nadrobić te miesiące, kiedy nie mieliśmy nauki w czasie Powstania i tego. I tak się zaczęło.
Więc chodziłam już do pierwszej licealnej, bo gimnazjum, małą maturę, zrobiłam na kompletach. I tam nas przyjęli już do pierwszej licealnej. Pierwsza licealna to była taka koedukacyjna, zarówno jeżeli chodzi o nauczycieli, jak i o uczniów, natomiast od września była już normalna szkoła. Była [szkoła] nie Aleksandry Piłsudskiej, tylko to już było XVI Liceum [Ogólnokształcące imienia] Sempołowskiej czy coś takiego. W każdym bądź razie już poszliśmy do drugiej licealnej, była pierwsza matura powojenna.

  • Była pani represjonowana po wojnie albo miała jakieś nieprzyjemności w związku…

Ja wiem, trudno powiedzieć. Miałam nakaz pracy, który mnie wyrzucił z Warszawy. Po maturze dostałam się na farmację. Był już czynny Uniwersytet Warszawski i dostałam się na farmację. Ponieważ rodzice mieli w tym Lubelskim aptekę, więc wiadomo było, że któraś z nas, albo siostra, albo ja musimy pójść na farmację. Siostra nie miała możliwości, ponieważ całą okupację siedziała tam w tej aptece, więc nie uczyła się i nie miała możliwości, no więc padło to na mnie. Ja poszłam na farmację i skończyłam tę farmację w Warszawie. Później aptekę upaństwowili w 1951 roku, tak jak wszystkie apteki, upaństwowili wszystkie apteki, więc nie było za bardzo z czego żyć. Siostra pracowała na placu Wilsona u tego pana doktora Fabickiego, o którym wspominałam, a ja poszłam, miałam praktykę po trzecim roku na studiach. Poszłam do szpitala zakaźnego nr 1. To znaczy przeznaczono mnie do szpitala zakaźnego nr 1 na ulicy Wolskiej (blisko muzeum). Tam po praktyce dyrektor zaproponował mi pracę.

  • Kiedy dostała pani nakaz wyjazdu?

W 1953 roku po otrzymaniu dyplomu magistra farmacji.

  • Czy myśli pani, że to było związane z tym, że była pani w AK, czy walczyła w Powstaniu?

Trudno mi powiedzieć, wszyscy dostawali. To znaczy nie wszyscy, część dostawała nakaz pracy. I ja mogłam podobno mieć… Cztery lata pracowałam w tym szpitalu już, więc podobno można było mnie reklamować i tak dalej. Dyrektor się starał, ale niestety nic z tego nie wyszło, dostałam wezwanie do Ministerstwa Zdrowia i z rąk pana ministra, wiceministra Bednarskiego dostałam nakaz pracy. Miałam do wyboru, ponieważ zaczęłam robić pracę naukową, że tak powiem na chemii organicznej, to mi powiedziano: „Proszę sobie tutaj teraz wybrać, albo Szczecin, albo Białystok – tam gdzie były farmacje – albo Rokietnica, Śląsk”. Od razu musiałam zadecydować, wziąć nakaz i wyjechać, tak to wyglądało. Wzięłam Śląsk, bo zdawało mi się, że najbliżej do Warszawy, tak że wzięłam ten Śląsk. Bałam się Szczecina, bo to zachód i tak daleko. Bałam się Białegostoku, bo bałam się Wschodu. Zresztą część mojej rodziny była w Kazachstanie, więc bałam się tego. I nie wrócili tutaj z tego Kazachstanu. Zostali w Anglii do dzisiaj, w Ameryce i w Anglii. Tak że wzięłam ten Śląsk. Z tym że już o pracy jakiejś naukowej to mowy nie było dlatego, że pracowałam w aptece w Bytomiu, no więc dojazd do Rokietnicy… No kiedy i jak?

  • Jak teraz po latach ocenia pani Powstanie i decyzję o wybuchu Powstania?

Mogę powiedzieć, że to był najpiękniejszy okres mojego życia. Tyle mogę powiedzieć. Tyle zapału, tyle, że tak powiem, miłości do ojczyzny – to Powstanie musiało wybuchnąć. Niemcy już tak zachowywali się, że musiało wybuchnąć to Powstanie. Te egzekucje uliczne, to wyciąganie z tramwaju na te egzekucje, te łapanki na każdym kroku, na każdym placu, gdzie nigdy nie wiadomo było, czy człowiek dojdzie do domu – musiało wybuchnąć Powstanie. Musiało. Tylko myśmy sobie inaczej to wyobrażali.


Kraków, 16 kwietnia 2013 roku
Rozmowę prowadzi Agata Czarniak
Alina Gliniecka-Błachut Pseudonim: ,,Ala” Stopień: strzelec, łączniczka, sanitariuszka Formacja: Obwód II „Żywiciel”, 1. kompania porucznika „Jana”, pluton 218

Zobacz także

Nasz newsletter