Alina Haman

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Alina Haman, z domu Niewiadomska, urodziłam się w roku 1934, w styczniu.

  • Proszę powiedzieć, co pani robiła przed dniem 1 września, czym zajmowali się pani rodzice?


Przed 1 września trzydziestego dziewiątego. Jestem piątym dzieckiem moich rodziców, ojciec był adiunktem na politechnice, matka była z zawodu nauczycielką szkoły podstawowej, wówczas powszechnej, ale od urodzenia trzeciego dziecka nie pracowała.

  • Czyli wywodzi się pani z domu inteligenckiego, w którym się pewnie o wielu rzeczach rozmawiało.


Raczej tak.

  • Miała pani starsze rodzeństwo. To byli bracia, siostry?


Miałam trzech starszych braci i siostrę.

  • Jak pani pamięta te miesiące przed wojną, w trzydziestym dziewiątym roku? Czy zanim rozpoczęła się wojna, mówiło się o tym w domu?


W domu się o tym jeszcze nie mówiło, to znaczy przynajmniej na dwa miesiące przed wojną jeszcze się nie mówiło. Z tym że wyjechaliśmy na wakacje do Zwierzyńca pod Zamościem. Ja się tam na samym początku rozchorowałam i pierwsze dwa tygodnie wakacji byłam raczej dosyć chora. Mój ojciec został w Warszawie dłużej, on się wojny spodziewał, zresztą obydwoje rodzice wychowali się na Ukrainie, ojciec w Odessie, matka w Żytomierzu, ale poznali się dopiero w Polsce. Wojnę przeżyli poprzednią, więc byli na wojnę przygotowani w pewnym sensie. Ojciec na przykład w czasie tych wakacji przed wrześniem zrobił duże zapasy w domu, na przykład węgla na opał kupił dwa razy tyle co normalnie, w ogóle zrobił spore zapasy.

  • Powiedziała pani, że zrobił zapasy. To gdzie mieszkaliście? Mieliście swój dom, mieszkaliście gdzieś w centrum miasta?


Nie, mieszkaliśmy w mieszkaniu spółdzielczym, w dużym budynku na 3 Maja 14, w sąsiedztwie wiaduktu mostu Poniatowskiego, na trzecim piętrze. Ponieważ rodzice właśnie, jak mówię, wychowali się na Ukrainie i do Polski przybyli ojciec przed samą wojną bolszewicką, mama już po wojnie polsko-bolszewickiej, przyjechali do Polski obydwoje, praktycznie rzecz biorąc, posiadając tylko to, co mieli na sobie.

  • Czyli też byli uciekinierami, tak?


Mama, której rodzice umarli wcześniej, była w internacie w Kijowie do osiemnastego roku życia, tam skończyła gimnazjum, zarówno internat, jak gimnazjum było pod zarządem towarzystwa Macierzy Polskiej. I mama wracała oficjalnie, już po zawarciu pokoju.

  • I wiedzieli, z czym się wiąże wojna.


Zaraz po przyjeździe do Polski wstąpiła do seminarium nauczycielskiego i potem przez parę lat pracowała w szkołach podstawowych pod Warszawą. Ojciec był uciekinierem, w pewnym momencie groziło mu aresztowanie. Ojciec miał przyjechać na studia do Warszawy na politechnikę, miał to zrobić w czternastym roku, ale ponieważ wybuchła wojna, więc studiował najpierw w Moskwie, potem w Kijowie. Te studia ojcowskie trwały dosyć długo, po przyjechaniu do Polski pracował jeszcze jako kreślarz w pracowni dla Wojska Polskiego. Zamieszkali rodzice w jednym budynku, niezależnie od siebie zupełnie, w Zielonce pod Warszawą, tam się poznali i tam w dwudziestym piątym roku wzięli ślub w Kobyłce. Ojciec w tym momencie skończył politechnikę, bo te studia trwały długo, jako że były takie czasy, i pracował już na politechnice jako asystent, w międzyczasie trochę awansował.

  • A w tym trzydziestym dziewiątym, kiedy pojechaliście na wakacje, to całą rodziną, tylko tata został w Warszawie, tak?


Tata został w Warszawie, po czym przyjechał do Zwierzyńca nas odebrać. Wróciliśmy ze Zwierzyńca na trzy dni przed wojną.

  • Czyli koniec sierpnia.


Koniec sierpnia. Już były przygotowania do wojny w Polsce, już była ogłoszona mobilizacja do wojska, tak że pociąg jechał długo, miał wiele postoi. Nawet złośliwie, że tak powiem, ostatni dłuższy postój miał za mostem Średnicowym, pod samym domem, tak że było widać podwórko [naszego] domu, tam postał jeszcze godzinę, ale wysiąść z niego nie mogliśmy.

  • Tak pani pamięta powrót.


Ten powrót z wakacji tak pamiętam.

  • Przyjechaliście do domu. Gdzie był pani tata, kiedy wybuchła wojna?


W Warszawie. Ojciec był zresztą niezdatny do wojska ze względu na stan zdrowia, najstarszy brat miał wtedy trzynaście lat, więc też nie.

  • Byliście razem, całą rodziną, kiedy wybuchła wojna.


Byliśmy właśnie w swoim mieszkaniu. To było niebezpieczne miejsce, bo między dwoma mostami, a ściślej mówiąc, między mostem Poniatowskiego i kolejowym, tak że w czasie wojny, że tak powiem, przenosiliśmy się z miejsca na miejsce do rodziny. Byliśmy najpierw chyba na Żoliborzu, potem u innego wuja na Nabielaka, znaczy pod Łazienkami, potem ostatecznie jak się wojna skończyła, tośmy byli na Marszałkowskiej.

  • Wojna czy tak zwana kampania wrześniowa?


Kampania wrześniowa, tak, do kapitulacji. Oczywiście, nie wojna.

  • I po kapitulacji wróciliście do swojego mieszkania.


Po kapitulacji wróciliśmy do naszego mieszkania. Jedna część naszego domu została zburzona, ale jedna, że tak powiem, w pionie, ominęło to nasze mieszkanie. Notabene wynieśliśmy się z naszego mieszkania po jakiejś takiej strzelaninie i obciążeniu naszego domu, bo to było już groźne. Mama tam została, nic się jej nie stało, ale była w pewnym momencie prawie pod obstrzałem na naszej klatce schodowej.

  • W trzydziestym dziewiątym?


W trzydziestym dziewiątym, tak.

  • Po kapitulacji wróciliście do domu?


Po kapitulacji wróciliśmy do mieszkania i tam mieszkaliśmy do samego Powstania.

  • Co robili pani rodzice w czasie wojny, gdzie pracowali, bo chyba tata nie mógł pracować na politechnice, prawda?


Tata zresztą przed wojną pracował nie tylko na politechnice, po prostu na samej asystenckiej pensji by nie utrzymał rodziny, [więc] pracował również [w szkole] u Wawelberga i w szkole średniej chemicznej na Hożej. Pierwszy rok po kampanii wrześniowej był właściwie prawie bez pracy. Pierwszy rok wojny był cięższy, ojciec był właściwie prawie bezrobotny, żyliśmy właśnie z tych zapasów, no i trochę tam jakoś dorabiał. W szczególności pamiętam, ponieważ był z zawodu [inżynierem] mechanikiem chemicznym, zajmował się maszynoznawstwem chemicznym i przetwórczym, nie pamiętam, czy to było w roku czterdziestym, czy czterdziestym pierwszym, ale na jeszcze początku wojny robił jakieś projekty dla mleczarni przy Hożej i mleczarnia zapłaciła mu dużą ilością masła. W związku z czym pamiętam przez pół wojny topione masło w butelkach. Dopiero po wojnie wytłumaczyli mi zresztą starsi bracia, skąd się wzięło, bo tak to do masła mieliśmy mały dostęp.

  • Wspomniała pani o trzech starszych braciach i starszej siostrze. Dzieci w tym wieku chodzą do szkoły.


Najstarszy z braci był po pierwszej klasie gimnazjum z liceum państwowego Staszica, następny z kolei był po egzaminach do pierwszej klasy i w zasadzie przyjęty już do tego Staszica, trzeci brat skończył przed wojną czwartą klasę podstawówki, a siostra drugą klasę podstawówki.

  • A co po trzydziestym dziewiątym?


Szkoły powszechne były czynne, tak że ja chodziłam do tej samej szkoły co przedtem starsze rodzeństwo. Najpierw do tej podstawówki chodził trzeci z braci i siostra, bo oni już byli [w tej szkole] przed wojną, a ja zaczęłam w czterdziestym pierwszym roku.

  • Czego uczyliście się w tej szkole? To była normalna szkoła, jak przed wojną?


Normalna szkoła, bardzo dobra zresztą. Uczyliśmy się według przedwojennych podręczników. Szkoła oficjalnie nie miała historii, nie miała paru przedmiotów, ale to jakoś boczkiem, boczkiem przechodziło. Najpierw się uczyło w czwartej klasie przyrody i geografii, to był jeden przedmiot, nas obowiązywało odcięcie geografii, przychodzenie do szkoły tylko z przyrodą, ale geografię Polski, bo to była geografia Polski, to w tej szkole robili. Szkoła znajdowała się w alei Szucha, parę domów od siedziby Gestapo.

  • Czyli przechodziła pani tamtędy?


Tak.

  • Czy pamięta pani jakieś wydarzenia, które utkwiły w pamięci, jakieś drastyczne sceny?


Nie pamiętam, znaczy pamiętam, że tam przechodziłam, że tam była straż przed tym budynkiem, wiadomo było, że to należy obchodzić, ale jednocześnie przechodziłam normalnie.

  • Bała się pani wtedy?


Nie, nie, jakoś się nie bałam. Ja zresztą byłam w czasie wojny samodzielna, do szkoły dojeżdżałam tramwajem z przesiadką, szkoła była dobry kawałek od domu i kiedy miałam już lat siedem i pół, to nikt mnie nie odwoził.

  • Czy pani starsze rodzeństwo w jakikolwiek sposób zetknęło się z konspiracją, czy mówiło się o konspiracji?


Owszem, była mowa. Tak w ogóle to w czasie wojny mam największe wspomnienia z domu, z tajnych kompletów, które odbywały się w domu. Komplety były prowadzone przez nauczycieli właśnie ze Staszica dla konkretnie dwóch klas, nie najstarszego brata, tylko tych średnich, a z drugiej strony ojciec prowadził tajne wykłady dla studentów politechniki.

  • I te komplety były u państwa w mieszkaniu?


Komplety były u nas w mieszkaniu (nie wszystkie, odbywały się w różnych mieszkaniach). Komplety się odbywały, jedne i drugie, w największym pokoju przechodnim, stołowym. Mieszkanie było trzypokojowe, w kuchni i łazience miało okienka wysoko położone na ścianę, która zresztą po wojnie została zabudowana, ale wtedy miała być szczytowa ściana z okienkami, które później miały być zabudowane, z widokiem na wiadukt mostu Poniatowskiego. Ja przeważnie szłam w tym czasie do tego okienka w łazience i tam siedziałam i teoretycznie pilnowałam, czy nie widać jakiejś łapanki. Ale praktycznie myślę, że było to bardziej po to, żebym nie przeszkadzała.

  • Czyli siedziała pani przy okienku i patrzyła przez okno.


Patrzyłam przez okno. Notabene z tego okienka był widok nie tylko na most Poniatowskiego, ale również na sąsiedni dom, który później, jak się okazało po latach, był domem rodziny mojego aktualnego męża. To był dom jednorodzinny, mały, dlatego właśnie te okienka były nad nim. Tam obserwowałam, co się dzieje na podwórku, żeby się nie nudzić.

  • Co pani jeszcze pamięta z tych kompletów, z tych czasów okupacji, z tego, co się działo u pani w domu? Mówiło się o czymś, rozmawiało o czymś?


No oczywiście, że się rozmawiało. Ja wiedziałam, [o czym się rozmawia], jak również wiedziałam o tym… Byłam jeszcze dosyć głupia, wiedząc o tym, że gazetka leży w łazience na murku wysoko, czy to w łazience, czy ubikacji, potrafiłam zadać pytanie przy obcych ludziach (co prawda obcych, ale znajomych ludziach): „A czy tam ona w tej chwili leży?”.

  • A co to były za gazetki?


Gazetki były ciągle, chyba od czasów, kiedy mój starszy brat był w AK.

  • Wiedziała pani, że on jest w AK?


Wiedziałam o tym, że jest, o tym się mówiło. Tym się oczywiście nie chwaliłam, wiedziałam, że nie mogę się chwalić wśród koleżanek i kolegów, ale wiedziałam, że należał.

  • Skąd pani wiedziała, że nie można o tym mówić, że nie należy się tym chwalić?


Miałam powiedziane po prostu przez starsze rodzeństwo i rodziców.

  • I co, i nie korciło pani, żeby się pochwalić?


Może i korciło, ale się nie chwaliłam. Sama skończyłam czwartą klasę szkoły podstawowej przez Powstaniem.

  • Przejdźmy w takim razie do Powstania. Czy wiedziała pani, że to Powstanie się szykuje, że ono nadchodzi?


Więc może jeszcze troszeczkę się cofnę. Mianowicie w oddziale mojego najstarszego brata była jakaś wpadka na wiosnę czterdziestego czwartego roku i w związku z tym on i jego koledzy z oddziału wyjechali do partyzantki gdzieś na Kielecczyznę.

  • Czyli brata nie było w domu.


Brata nie było w domu przez parę miesięcy. Pamiętam jego powrót na parę dni przed samym Powstaniem i pamiętam, że 1 sierpnia przyszedł do nas powiedzieć, że coś się będzie działo, że on nie umie powiedzieć co, ale że coś tego dnia będzie, już zacznie się dziać. I pamiętam przed samym Powstaniem furmanki z Niemcami jadące do pociągu, na ulicach tego było dużo.

  • Czy kiedykolwiek był taki moment, że myśleliście państwo w domu, że za chwilę może się pojawić policja, mogą pojawić się Niemcy?


To się zdarzało, w szczególności zdarzało się u naszych bezpośrednich sąsiadów na drugiej klatce schodowej. To było chyba w czterdziestym trzecim albo drugim roku, że tam była rewizja, zabrali wszystkich, zamknęli dom, zabrali. Akurat w tym domu był starszy chłopak przyjaźniący się z moimi braćmi i trochę młodsza od niego siostra przyjaźniąca się z moją siostrą, ale starsza od mojej siostry trochę. Tam Niemcy byli, to myśmy o tym wiedzieli w tym momencie. Tak że takie historie to były.
Poza tym jeszcze przed Powstaniem wszystkie domy z okolicy były połączone piwnicami, przekopanymi, piwnice zresztą pod naszym domem były bardzo rozbudowane. Dom miał dwa podwórka, piwnice były nie tylko pod wszystkimi oficynami, ale również pod podwórkami, tak że można było wędrować po piwnicach dosyć długo.

  • A kto to zrobił, kto je przekopywał?


Mieszkańcy.

  • Pani ojciec też?


Moi rodzice akurat nie, ale nie umiem dokładnie powiedzieć kto. W każdym razie o tym, że są przekopywane, to raczej wiedziałam.

  • A bawiła się tam pani? Bo dzieci ciągnie do takich zabaw.


W piwnicach się bawiłam, z tym że piwnice były zamykane na klucz, więc była dosyć ograniczona możliwość. W piwnicach łatwo było zresztą zabłądzić, ale przed wojną służyły mojemu rodzeństwu i innym sąsiadom do zabaw na całego w chowanego.

  • Wróćmy do czasu tuż przed Powstaniem. Czyli kilka dni przed Powstaniem…


Brat najstarszy był rano, zapowiedział, że coś się będzie działo, i poszedł, już nie nocował w domu. Myśmy mieli działkę ogrodową na Saskiej Kępie i gdzieś tak po południu 1 sierpnia rodzice, ja i Janusz, to znaczy drugi z kolei brat, który należał do AK, ale nie był prawie aktywny, poszliśmy na działkę. Mniej więcej dwadzieścia minut czy piętnaście minut po przyjściu na działkę nagle wpadł trzeci z moich braci, Witek. Pamiętam, że myśmy tam mieli dwie działki, ja zostałam na jednej, głównej zresztą, a akurat rodzice i Janusz powędrowali na tę drugą. Wpadł Witek, spytał się, gdzie rodzice, powiedziałam, że na tej drugiej działce. Po chwili wypadł, z powrotem popędził do domu, no a rodzice przyszli i zaczęliśmy się zbierać do opuszczenia. Okazuje się, że z domu na 3 Maja przyszedł wuj, też pracujący w AK, i uprzedził, że będzie Powstanie, dowiedział się, że rodziców nie ma, wysłał Witka, żeby natychmiast ich wezwał. Jak żeśmy szli już na piechotę, bo tramwaje chyba nie chodziły, to widzieliśmy już Niemców u nasady mostu Poniatowskiego zdejmujących pokrowce z armat. I jak byliśmy na moście, to, powiedzmy, słyszeliśmy pierwsze strzały. Przyszliśmy do domu, w domu była Jadzia, moja niespełna trzynastoletnia siostra w tym momencie. Okazało się, że byli po Witka już ze wskazaniem, gdzie ma się zgłosić.

  • A ile lat miał Witek?


Piętnaście.

  • I on był w AK?


Nie, on był w Szarych Szeregach, a w czasie Powstania był w poczcie harcerskiej. Myśmy dotarli i co się działo 2 i 3 sierpnia, to nie pamiętam, natomiast taki bardzo zapisujący się w pamięci mojej był 4 sierpnia.

Na tym odcinku 3 Maja to między Solcem a Czerwonego Krzyża (dzisiejsza Kruczkowskiego ten odcinek, który wtedy się nazywał Czerwonego Krzyża, dziś Czerwonego Krzyża jest dalej, bliżej szpitala, za wiaduktem kolejowym) był ten dom należący do Hamanów, jednorodzinny, potem był nasz dom, czternastka, potem była szesnastka, mniej więcej równie duży dom jak nasz, potem była osiemnastka. Osiemnastka miała w trzydziestym dziewiątym roku całą zbombardowaną frontową część, za kupą gruzów była tylko częściowo. Nie pamiętam, czy była dwudziestka, czy nie. W każdym razie Niemcy na pewno już opróżnili drugą stronę alei 3 Maja, to znaczy numer piąty, siódmy, dziewiąty, które były po drugiej stronie wiaduktu, ale myśmy tam z tymi ludźmi prawie kontaktu nie mieli. Natomiast tutaj ściągali ludzi, wybierali ludzi z domów, zostali odprowadzeni ludzie do Muzeum Narodowego na 3 Maja, ale powyżej skarpy, tam w stronę Nowego Światu, a tutaj podpalali domy. Nie zabrali ludzi z osiemnastki, chyba zabrali z tej dwudziestki i szesnastki z całego domu wyprowadzili ludzi, natomiast nie zdążyli już nas, wrzucili tylko granaty zapalające do mieszkań na parterze. Mój ojciec był, po pierwsze, w radzie spółdzielczej tego domu, bo to była spółdzielnia mieszkaniowa, po drugie, był inżynierem, w związku z czym został wybrany przez mieszkańców jako dowódca straży pożarnej i zajmował się organizowaniem gaszenia, więc te mieszkania parterowe zostały ugaszone stosunkowo szybko i łatwo, i potem zgaszono budynek szesnastki. Zarówno Janusz, niespełna siedemnastoletni wówczas, i Jadzia pomagali gasić. Janusz był w ogóle jednym z niewielu młodych ludzi, którzy zostali na Powstanie w budynku, Jadzia jakieś wiadra wody nosiła, mnie nie chciano do tej pomocy. To trwało do wieczora. Wieczorem już chyba tę część, która bezpośrednio zagrażała naszemu domowi, ugaszono, Jadzia i Janusz wrócili zmęczeni do domu. Ja nie byłam zmęczona, więc jeszcze nie poszłam spać, kiedy w pewnym momencie zniknął mój ojciec, nie wiadomo było, co się stało. Matka, w tym momencie będąca w ósmym miesiącu ciąży, chciała iść go szukać, sąsiedzi się nią zaopiekowali i któryś z sąsiadów poszedł razem z nią szukać. Naturalnie w domu go nie było, wyruszyli na teren szesnastki, no i ja pobiegłam sobie za nimi, tak że mnie nie widzieli, bo by nie pozwolili. Póki słyszałam ich rozmawiających, no to wiedziałam, gdzie idą, w pewnym momencie znalazłam się na takiej klatce schodowej jednej z oficyn szesnastki, z której po jednej stronie się nie paliło, a po drugiej się paliło, to był taki pożar pierwszy w życiu widoczny dla mnie z bliska. Ostatecznie okazało się, że pierwsza ojca usłyszałam ja, w związku z tym się oczywiście ujawniłam i połączyłam ojca z matką. Okazuje się, że do ojca przyszły kobiety spod osiemnastki, tam z tyłu, z prośbą o pomoc w organizacji tej straży pożarnej, bo tam się nie zorganizowało. Ojciec tam był, pogadał, jakoś to zrobili. Pożar pod szesnastką, spaliła się frontowa część budynku, ale nie zawaliła, ogień został ugaszony. W szesnastce był sklep państwa Ostowiczów, taki duży sklep spożywczy, z którego cała okolica korzystała.
To wszystko działo się czwartego. Nie pamiętam, czy piątego, czy szóstego, czy może siódmego, ale Niemcy przyprowadzili tych ludzi, których przedtem wyprowadzali z powrotem. Część ludzi miała popalone mieszkania i większość mieszkała w piwnicach, piwnice były istotnie zajmowane nie tylko przez nich, wielu ludzi też w nich mieszkało.

  • A państwo?


W piwnicach raczej nie. Udostępnili nam swoje mieszkanie sąsiedzi z drugiego podwórka i z parteru, w dużym stopniu mieszkaliśmy u nich, ale ze swojego mieszkania korzystaliśmy.

  • A następne dni Powstania, następne tygodnie?


Na terenie naszego domu nie było Niemców, ale Niemcy regularnie przychodzili z rewizjami, jak twierdzili, szukając bandytów, tylko jednocześnie z piwnicami był kontakt ze stroną powstańczą, dochodziły do budynku gazetki powstańcze, dochodziły listy. No to opowiem taką humorystyczną sprawę: Niemcy przychodzili codziennie czy co drugi dzień – to był Wehrmacht, nie bardzo straszny – na rewizję szukać, jak oni twierdzili, bandytów, a w gruncie rzeczy szukali głównie alkoholu i ewentualnie złota czy czegoś takiego. Nasze mieszkanie sięgało od jednej klatki schodowej do drugiej, tak zwany front i kuchenne wejście. Oni na ogół wchodzili kuchennym wejściem, przychodzili do nas, wchodzili przez kuchnię i do pokoju stołowego, największego, gdzie stał kredens, szukali wódki, w związku z czym ciągnęło ich do kredensu. W kredensie były szuflady, a jedna z tych szuflad należała do mnie. Był tam taki chlew i tak wszystko poprzewracane, Niemcy otwierali szufladę i mówili „o ho ho” albo „a, la la” i szybko zamykali.

  • Taki bałagan pani miała?


Taki bałagan miałam. W związku z czym dostałam wtedy instrukcję od mamy, że: „Wiesz, Alinko, nie sprzątaj w tej szufladzie, niech to tak zostanie”. Rodzice mieli pochowane różne drobiazgi, w szczególności myśmy z siostrą ciągle jeszcze, ponieważ w czasie wojny nie było na co tego wymienić, sypiały w takich łóżeczkach bez siatki (siatka była zdjęta dawno temu, jeszcze przed wojną), do tych rur pochowali cenne rzeczy. Zresztą rodzice nie byli bardzo majętni, bo musieli wszystko zdobywać od początku swojego małżeństwa, mieszkanie było umeblowane meblami używanymi, raczej nie robiło wrażenia bardzo eleganckiego.

  • Czy miała pani kontakt z braćmi, którzy poszli do Powstania?


Zaraz powiem. Nie pamiętam, czy przychodziły wiadomości od Sławka, najstarszego. Z tym że opowiem już [wydarzenia] z 25 sierpnia, kiedy mniej więcej wczesnym popołudniem z jednej strony były jakieś zrzuty samolotowe i mieszkańcy z naszej spółdzielni dostali przydział żywności, która była rozdawana między mieszkańców. Między innymi mój ojciec się tym też zajmował, siedział w radzie spółdzielni i tym zarządzał. Był pogodny dzień, ja siedziałam na trzecim piętrze, na balkonie (balkon był od podwórka, więc nie był pod obstrzałem) i ze sznurków plotłam skakankę. Kiedy Niemcy się pojawili, mama w tym czasie piekła chleb w tym mieszkaniu na parterze u sąsiadów. Zresztą piekła przez całe ostatnie dwa lata czy rok przed wybuchem Powstania, chleb się piekło w piecu. Dom nie miał centralnego ogrzewania, tylko piece węglowe, więc w takim wygaszanym piecu wsadzało się brytfankę głęboko (w tym czasie już nie mieliśmy węgla, tylko paliło się drzewem), chleb był oczywiście dobry.

  • I przyszli Niemcy.


Więc akurat [mama] poszła na parter, ja siedziałam na górze, siostra nie pamiętam co, brat też znowu zniknął… Okazało się, że brat spotkał łącznika z Powstania, który przyniósł listy od Witka. Nie pamiętam, czy to były pierwsze listy, czy przedtem już były, chłopak zresztą był z klasy Jadzi, mieszkający chyba na Czerwonego Krzyża, tak że mieszkający parę domów od nas. Był przedtem w domu, tutaj poszedł, był czternastoletni chyba chłopak. Brat mój się zajął nim, żeby zniszczyć powstańczą legitymację, którą chłopak miał przy sobie, nie miał szansy wyjścia, jak już Niemcy byli na terenie domu, tak że wyszedł razem z nami. No, mama rzuciła pieczenie chleba, wpadła na górę do nas i szybko żeśmy zaczęli pakować co potrzebniejsze rzeczy. Niemcy byli na podwórku, dali godzinę czy czterdzieści minut na spakowanie się. Wyprowadzeni zostaliśmy wszyscy, parę mieszkańców zostało w piwnicach, ukrywało się, ale myśmy wszyscy zostali wyprowadzeni pod wiadukt mostu, pod wiaduktem zresztą leżały takie płyty kamienne z rozbioru cerkwi, która była na placu Zwycięstwa przed I wojną, została rozebrana po I wojnie i właśnie części tego leżały pod mostem Poniatowskiego. Jako dziecko skakałam po tych kamieniach i bawiłam się tam często. Zostaliśmy wyprowadzeni pod wiadukt, podprowadzeni pod ujście tunelu kolejowego. Obecnie to jest miejsce, gdzie jest Dworzec Powiśle, wtedy Dworca Powiśle jeszcze nie było i nie budował się. I tam byli właśnie mieszkańcy czternastki, szesnastki, osiemnastki, wszyscy żeśmy tam siedzieli. Pod wiaduktem była w pewnym sensie ochrona przed samolotami. To byli ci Niemcy z ochrony mostu, zachowywali się względnie przyzwoicie. Pamiętam, że trochę zagadywali nas, dzieciaki, między innymi zostałam poczęstowana cukierkami przez takiego Niemca. Ponieważ uważałam, że to dyshonor jedzenie cukierków od Niemca, więc dałam go szybko jakimś młodszym dzieciakom. I tak przesiedzieliśmy do zmroku. Po zmroku przyjechał tunelem pociąg towarowy, załadowaliśmy się, zawieźli nas na Dworzec Główny. Na Dworcu Głównym wysiedliśmy, do rana spędziliśmy czas na Dworcu Głównym, jeszcze wtedy niezniszczonym. Znowu pamiętam, że się bawiłam z tym Zbyszkiem, który przyniósł list od Witka, leżąc na blacie od kasy, bawiąc się biletami, które były rozsypane, ale to nieistotne. Rano nas wyprowadzili i poprowadzili w stronę placu Narutowicza. Pamiętam, że Niemcy nawet niektórzy pomagali, jak widzieli, że starsi ludzie niosą coś ciężkiego, to pomagali nosić rzeczy. Prowadzili nas spokojnie, było powiedziane: „Tutaj się należy schylić, bo tutaj może być strzelanina”, „Tutaj można iść bezpieczniej”. Pierwszy postój był na terenie szpitala Dzieciątka Jezus, na podwórku, potem żeśmy powędrowali dalej. W szczególności pamiętam marsz ulicą Filtrową. Ulica Filtrowa była w tym czasie już pusta zupełnie, na ziemi pod budynkami leżały różne skarby w rodzaju talerzyków, widelców i tak dalej. Pamiętam, żeśmy się zaopatrzyli w szczególności w widelce i jakiś kubek, i talerzyki. Talerzyk potem należał do mnie, po ślubie zabrałam go ze sobą i miałam wielką pretensję do męża, jak mi go stłukł.

  • Co udało się rodzicom zabrać z mieszkania?


Różne rzeczy. Przede wszystkim zabieraliśmy ubrania i te ubrania zimowe również, pościel. Mama miała urodzić za miesiąc brata młodszego, Jadzia szyła dla niego wyprawkę, ta wyprawka niestety, ale została, jakoś nie trafiła w ręce. Rodzice się podzielili resztą pieniędzy, jaka była, tak że i mama, i ojciec mieli niezbyt wiele, ale trochę, tak że na pierwszy okres…

  • Gdzie was tam zapędzili? Dokąd doszliście wtedy?


Filtrową doszliśmy do placu Narutowicza. Na placu Narutowicza urzędował już nie Wehrmacht, tylko nie wiem, czy SS, czy Gestapo miało swoją siedzibę w domu akademickim na placu Narutowicza. Okolice były już zupełnie pozbawione lokatorów i Polaków, Niemcy wyrzucili ich wcześniej. Tam przesiedzieliśmy parę godzin. Stosunek tych esesmanów już był wyraźnie gorszy. Przeszli się wśród ludzi, zatrzymali jakieś młodsze kobiety, w każdym razie gorzej to wyglądało. Potem ulicą, pamiętam, Barską poprowadzili nas, ale nie tylko [nas], w stronę Dworca Zachodniego. Przez jakieś ogródki działkowe szliśmy, jakieś pomidory byliśmy sobie w stanie zerwać na drogę. Na Dworcu Zachodnim wsadzili nas znowu do pociągu towarowego i dowieźli do obozu pruszkowskiego.

 

Wyprowadzili nas ze stacji, szli, prowadzili całym takim tłumem. Przed wejściem do obozu była już niemiecka, nie wiem, czy to była policja, w każdym razie przeglądali ludzi, dzielili na lewo i na prawo. Notabene zanim doszliśmy do tych Niemców, to Zbyszek, ten łącznik, który z nami szedł, został zauważony przez swoją ciotkę i wyciągnięty z tłumu. Zbyszek był ubrany w ubrania po moich braciach, jakieś cieplejsze rzeczy też miał. Rozdzielili nas z ojcem i Januszem, zatrzymali ich i zabrali, niestety natychmiast był pociąg odwożący na roboty do Niemiec. Mamę, siostrę i mnie zawieźli do cywilów. Mama miała siostrę młodszą, która mieszkała w Pruszkowie, była z wykształcenia pielęgniarką, pracowała w fabryce Majewskiego. Prowadziła już przed wojną taką przychodnię, najpierw chyba jakąś tak zwaną stację mleczną, gdzie kobiety karmiły niemowlęta. Miała mieszkanie służbowe, w którym zajmowała jeden pokój, ale mieszkanie było duże. Była znaną osobą wśród pruszkowskiej służby zdrowia, w związku z tym szybko stosunkowo mama jak się zgłosiła do pielęgniarek z RGO i tak dalej (nie pamiętam dokładnie z czego), to nawiązały z nią kontakt. I już my w tym obozie… Mama próbowała jeszcze sprawdzić, czy Janusz i ojciec wyjechali, ale nie całkiem jej się to udało, z tym że pociąg był i odjechał. Myśmy przespały jedną noc w obozie, nad dołem takim pod torami, gdzie były naprawy pociągów. W tym obozie między innymi rozdawano jedzenie i jakieś naczynia znalezione na Filtrowej się przydały, RGO rozdawało zupę, ale nie rozdawało talerzy, więc te, które się wzięło z domu, czy te znalezione na Filtrowej, się przydawały. Następnego dnia było załatwione dla nas zwolnienie i dotarłyśmy bez problemu do ciotki.


W tym mieszkaniu, w którym mieszkała ciotka, fabryka Majewskiego miała zakwaterowanych takich chłopców z Zamojszczyzny. W okresie końcowym wojny z Zamojszczyzny było sporo wsi wysiedlonych i częściowo dzieci pozostawały, rodzice wywiezieni, więc byli tacy chłopcy małonastoletni, chyba ich było około dwunastu, którzy zajmowali dwa pokoje w tym samym mieszkaniu, co ciotka. Do tych chłopców przychodziła taka pani, która gotowała dla nich. Kuchnia była w tym mieszkaniu duża. Myśmy najpierw mieszkali w pokoju ciotki, potem do pokoju ciotki doszła reszta rodziny, znaczy brat mamy i ciotki z rodziną zostali, więc się zrobiło w pokoju ciotki za ciasno. Myśmy miały już taki duży chyba siennik, a nie materac w tej kuchni, trochę przy okazji tych chłopców byłyśmy dożywiane również. Nawiązany został kontakt z różnymi ludźmi znajomymi spod Pruszkowa, to znaczy spod Grodziska, spod Podkowy Leśnej, ze znajomymi, którzy mieszkali tam już w czasie wojny i przed wojną zresztą też.
Do ciotki trafiliśmy 26 sierpnia, a 25 września mama miała rodzić. Rodziła w szpitalu, który został wysiedlony przez Niemców z Karowej w Warszawie do Milanówka, tak że brat się urodził w Milanówku. Ja byłam jeszcze bardzo smarkata, moja siostra, starsza ode mnie troszeczkę, więcej niż dwa lata, była już znacznie poważniejsza i stanowiła dużą pomoc dla mojej mamy. No, ja starałam się pomagać, ile tam można było, ale nie aż tak. I potem Michał po porodzie mieszkał razem z nami i siostra w międzyczasie zdążyła mu zrobić pieluszki z jakiegoś prześcieradła, jakieś koszulki mu uszyła. Siostra bardzo lubiła szycie, jeszcze w tym trzydziestym dziewiątym roku potrafiła w Zwierzyńcu, gdzieśmy spędzali wakacje, pójść do sklepu należącego do naszych gospodarzy, z materiałami takimi i zarządzać sobie, że chce obejrzeć materiał na szycie dla lalek. Michał spał w walizce. W tym momencie Niemcy zaczęli strzelać z jakieś takiej „grubej berty”, jak to się nazywało, dalekosiężnej armaty. Ta „gruba berta” była tuż za Pruszkowem, ale strzelali za Wisłę jeszcze. To był duży huk, była obawa, że walizka michałowa się zamknie. Ciotka poszła wtedy do cieśli fabrycznego i powiedziała: „Urodziło mi się dziecko, śpi w walizce, pomóżcie”. Cieśla zrobił drewniane łóżeczko. Fabryka Majewskiego już w tym czasie miała nie tylko tych chłopców z Zamojszczyzny, ale również dużą grupę dziecinną, dzieci z Powstania, które pogubiły rodziców czy były bez rodziców, której dała opiekunów. Mieszkały w jakimś baraku na tym samym podwórku obok, tak że to była taka duża pomoc.

  • Czyli stykała się pani z dziećmi, które straciły rodziców w Powstaniu. To były też małe dzieci?


Mało miałam [z nimi] kontaktów, bo jednak pomagałam trochę mamie. Jeszcze jedno, bo pani pytała o kontakty z braćmi. W momencie zakończenia Powstania bracia obydwaj zostali wywiezieni do Niemiec, młodszy razem z ludnością cywilną, starszy do stalagu w głębi Niemiec. Obaj korzystali z tego, co większość wywożonych, to znaczy wyrzucali przez okno, jeżeli mieli jakieś znajomości po drodze, zawiadomienie. W ten sposób trafiły do nas wiadomości, że żyją i że jadą do Niemiec.

  • Czterdziesty piąty, koniec wojny. Co pani zapamiętała?


Jeszcze przejdę wcześniej, dobrze? Ojciec wiedział, gdzie jesteśmy, to znaczy spodziewał się, gdzie jesteśmy, i wysyłał listy, jak został wywieziony do tego obozu pracy. Obóz był taki nie bardzo… To nie był obóz taki ciężki, tylko obóz po prostu, gdzie byli pracownicy skierowani. Pisał do wszystkich znajomych: „Pomóżcie Irenie – to znaczy mojej matce – bo ma dziecko, zaopiekujcie się nią” i znajomi się odzywali, ale my jednocześnie nie dostawaliśmy listów. Okazało się, że problem był taki, że do nas pisali listy, a do znajomych karty. Listy nie były wysyłane przez Niemców, no i zanim to się wszystko wyjaśniło, to potrwało chyba parę tygodni. Po tych paru tygodniach nawiązaliśmy kontakt najpierw z ojcem, jakoś dotarło to również do Witka. Moi bracia się po prostu też spodziewali, że ciotka z Pruszkowa będzie wiedziała, co pisali do niej, i jakoś nawiązaliśmy kontakt. W Pruszkowie była już na tyle ciężka atmosfera, że jak dostaliśmy od ciotecznej siostry mamy zaproszenie do Zalesia Górnego, to mama postanowiła z tego skorzystać. 6 listopada, pamiętam, że była ciężarówka fabryki Majewskiego jadąca z Pruszkowa do Piaseczna. Nas, ale nie tylko, przewieźli do Piaseczna, dalej w Piasecznie już jakoś załatwiliśmy sobie furmankę, dowiozła nas do Zalesia Górnego (to było sześć kilometrów z tegoż Piaseczna) i tam zamieszkaliśmy w domu moich wujostwa, notabene moich chrzestnych rodziców akurat, i ojca, i matki. To był dom wybudowany przed samą wojną, zbudowany dla rodziny pięcioosobowej, ale mieszkało w tym momencie w mieszkaniu, w piwnicach, na strychu łącznie trzydzieści parę osób, do których dobiła nasza czwórka. Zamieszkaliśmy w jednym pokoju z cioteczną babcią, z jej córką, a jednocześnie siostrą właścicielki domu, z przyjaciółką tejże siostry, tak że łącznie nas mieszkało siedem osób w jednym pokoju. W Zalesiu była zupełnie inna atmosfera niż w Pruszkowie, była działająca szkoła, ja się bardzo ucieszyłam, że mogę do szkoły pójść, do piątej klasy powędrowałam. Była atmosfera już nie taka, że się wszyscy boją tak jak w Pruszkowie, byli pracownicy politechniki. Zresztą wuj był też pracownikiem politechniki, więc nic dziwnego.

  • Czyli znaleźliście się w zupełnie innej atmosferze i w otoczeniu ludzi, których znaliście.


Tak.

  • I tam panią zastał koniec wojny?


Tam zastał nas koniec wojny. I jeszcze opowiem o samym końcu wojny. 16 stycznia był w Zalesiu Górnym nalot, Niemcy podpalili stację kolejową, budynek stacyjny, były w ogóle walki powietrzne międzysamolotowe i w ogóle było już wyraźnie niebezpiecznie.

  • Pamięta to pani, czy ktoś pani opowiadał?


Pamiętam. Wuj był wprawdzie inżynierem, ale dorabiał, czym mógł, w tym czasie, między innymi piekł u siebie w domu chleb i chleb szedł do sklepów w Zalesiu. I do moich obowiązków należało noszenie tego chleba do co najmniej jednego ze sklepów, leżącego mniej więcej kilometr od domu wuja. Wyruszyłam z tym chlebem, towarzyszył mi piesek wujostwa Mikuś i zaczęła się nad moją głową strzelanina między samolotami. Schowałam się pod sosenkę, Mikuś też wyraźnie przestraszony kucnął u moich nóg i żeśmy czekali, aż przestaną strzelać. Mama zaniepokojona po jakichś dwóch godzinach [znalazła mnie], zresztą w momencie kiedy ja i tak się już miałam zbierać do domu, nie odniosłam chleba, tylko razem z chlebem wróciłam do domu.
Jeszcze przedtem mówiłam, że poszłam do szkoły, do piątej klasy, to był listopad, ale na początku grudnia Niemcy zamknęli szkołę. W szkole byłam od razu w klasie prowadzonej przez moją ciotkę, tę siostrę właścicielki domu, nauczycielkę z zawodu. Była akurat wychowawczynią mojej klasy. Jak Niemcy zamknęli szkołę, to zrobiono komplety uczące się. Między innymi komplety mojej klasy odbywały się w domu u wuja. Zawsze daleko miałam szkołę, a tym razem miałam lekcje w sąsiednim pokoju.
Z szesnastego to opowiadałam historię spod sosenki. Siedemnastego rano już było wiadomo, że front przeszedł, aczkolwiek [nie było] żadnej bitwy w rejonie Zalesia Górnego, front przeszedł o kilkanaście kilometrów od nas. W Zalesiu, w którym była inteligencja warszawska po prostu, z miejsca stworzono szkołę, nie tylko podstawową, ale również gimnazjum. Siostra zaczęła w drugiej gimnazjum lekcje, ja zaczęłam w piątej klasie.
Jeszcze cofnę się, chodziłam do tej szkoły, która była w alei Szucha, zresztą ostatni rok szkolny była nie w alei Szucha, tylko została przeniesiona na Polną. Siostra była wtedy w siódmej klasie i w siódmej klasie w szkole odbywały się dodatkowe komplety po lekcjach dla tych uczniów, którzy chcieli robić klasę pierwszą gimnazjalną.

  • Czyli w Zalesiu siostra się odnalazła?


Tak że siostra miała od razu tam lekcje i wobec tego szła od razu do drugiej klasy, bo przed wojną szło się do gimnazjum po szóstej klasie, a siódma była końcówką dla tych, co nie szli do gimnazjum. Moja mama z miejsca zaczęła pracować w szkole jako nauczycielka, Michał zostawał pod opieką głównie Jadzi, a i mojej zresztą też, i jakoś tam było. Okazało się, że tymczasem ojciec z Januszem, którzy byli w Nadrenii w tym obozie pracy, jak już front się zbliżał do nich, to się tam jakoś rozluźniły stosunki i ojciec dowiedział się, że nastał lekarz zakładowy, który łatwiej dawał zwolnienia różne, wobec tego [ojciec] powędrował z miejsca do tej przychodni.

  • To już zna pani z opowieści taty?


Znam to z opowieści taty. Do przychodni przyszedł rano, jakiś człowiek sprzątał przychodnię, zaczęli rozmowę, próbowali w niemieckim, obu szło to kiepsko, wobec tego dogadali się, że obaj są Polakami. I pytanie tego sprzątającego Polaka było: „A co pan robi?”, na co ojciec odpowiedział: „Ja to samo co pan, tylko ja sprzątam halę fabryczną, a pan sprząta przychodnię lekarską”. Na co tamten zadał pytanie: „To pan jest inżynierem?”. – „Tak, a skąd pan wie?” – „No bo tak symetrycznie do mnie. [Ja jestem lekarzem]. Jak ja sprzątam…”. Ten człowiek miał jednak stosunki u tego lekarza niemieckiego, więc stosunkowo łatwo załatwił zwolnienie do Polski dla ojca [i Janusza], co nie było bardzo trudne, bo ojciec był jednak człowiekiem chorowitym i słabym. Ojciec […] na pytanie: „Po co ja będę pana zwalniał do Warszawy?” powiedział: „Ale ja mam rodzinę w Łodzi i ja wybieram się do Łodzi”. Dotarł do tej Łodzi jeszcze przed samym przejściem frontu, nie wiem, czy dwa, czy trzy dni. Tam jego rodzina rzeczywiście zajęła się nim, trochę go odkarmiła.

  • Proszę powiedzieć to, co pani pamięta, kiedy tata już wrócił do domu, jak się państwa rodzina spotkała pierwszy raz po wojnie. Pamięta pani ten moment?


Pamiętam, było to właśnie bardzo wcześnie, bo ojciec wrócił już dwudziestego któregoś stycznia, tak że w jakieś dziesięć dni najwyżej po [przejściu frontu]. Przyjechali [z Januszem] z tej Łodzi, przyjechali częściowo autostopem, częściowo głównie zresztą, wojskowymi samochodami. W jakim byli stanie, dowodzi jedno, ostatni punkt, z którego wysiadali, był kilkanaście kilometrów od Zalesia Górnego, które mieli przejść: dwanaście kilometrów, od bodajże Magdalenki do Zalesia Górnego, zajęło im prawie cały dzień. Jak ojciec dotarł, to oczywiście zamieszkał z nami. Janusz od razu poszedł do liceum, które już działało w tym momencie, ojciec zaczął też tam pracować. Ojciec prawie natychmiast nawiązał kontakt z Politechniką Warszawską i od początku tam działał przy odbudowie, odtworzeniu politechniki i Wawelberga, w szczególności Wawelberg, który był mniej zniszczony od politechniki i w którym zapowiedziano ojcu, że może liczyć na mieszkanie, bo Wawelberg urzędował na ulicy Narbutta na Mokotowie i [ojciec] dostał przydział już z góry w lecie, w czterdziestym piątym roku. Dostał przydział w domu, który trzeba było wykończyć, co trwało jednak parę lat, i ojciec miał obiecane mieszkanie w Warszawie.

  • A ci dwaj bracia, którzy pojechali do obozu?


Kontakt z nimi urwał się po przejściu frontu. Witek był w obozie koło Essen, w Nadrenii, nie w samym Essen. Dojeżdżali do pracy do Essen, głównie do odgruzowywania miasta, w pewnym momencie pociąg, który ich dowoził, został zbombardowany i Niemcy powiedzieli do Polaków: „Róbcie sobie, co chcecie” i oni wyruszyli. Coś tam znaleźli po drodze do zjedzenia, doszli do jakiejś wsi niemieckiej, do jakiegoś gospodarstwa, w którym poprosili, czy mogą coś tam ugotować, bo sobie znaleźli i wykopali po drodze. Mówię „oni”, bo Witek był z kolegą z Powstania, ze swoim rówieśnikiem, zresztą ze swoim przyjacielem z klasy, z tego samego harcerskiego zastępu bodajże. Ten bauer powiedział: „Lepiej zostańcie u mnie tutaj. Popracujcie u mnie, ja was będę karmił”. No i tak rzeczywiście koło Essen dwa czy trzy miesiące jeszcze zostali, potem wyruszyli. Jak przeszedł front i jak dowiedzieli się o istnieniu takiego obozu dla tych, co chcą wracać do Polski, to wyruszyli tam. Tam jakoś na transport do Polski długo czekali, wobec tego postanowili sami wędrować do Polski i z przygodami, ale dotarli, tak że 1 sierpnia czterdziestego piątego roku Witek dotarł do nas, do Zalesia.

  • A starszy brat?


Starszy brat nawiązał z nami kontakt znacznie później. Jak mówię, starszy brat dostarczył mi dwa razy przyjemności. Mianowicie w listopadzie czterdziestego piątego roku chodziłam już nie do Zalesia Górnego, tylko do Zalesia Dolnego, czyli cztery kilometry miałam do dojścia codziennie do szkoły, i wyszłam sobie z koleżanką z klasy w kierunku jej domu, bo coś tam chciałam od niej. Był już przymrozek tego dnia, ślizgałyśmy się po lodzie na takiej kałuży, załamał się lód pode mną, wpadłam po pas do wody, wobec tego, ponieważ dom był o cztery kilometry, a ona mieszkała sto czy dwieście metrów od tego miejsca, wobec tego trafiłam do niej, żeby się wysuszyć. No i z parogodzinnym opóźnieniem dotarłam do domu. Bałam się, co mi mama powie, a mama cała w skowronkach: „Przyszła pierwsza wiadomość od Sławka”. Drugi raz, w momencie kiedy Sławek wrócił do Warszawy, miałam jakąś taką też podobną historię z opóźnieniem powrotu do domu, ale też Sławek tym razem już dojechał do Warszawy, bo już w tym momencie mieszkaliśmy w Warszawie.

  • To właśnie jest ostatnia rzecz, o którą chciałam zapytać. Kiedy państwo wróciliście do Warszawy?


Ojciec pracował na politechnice od początku. Znaczy najpierw Janusz zdał maturę i pojechał studiować do Łodzi. Ojciec, mając kontakt z Politechniką Warszawską, na pierwszy rok akademicki dojeżdżał na wykłady do Łodzi, wykłady miał chyba i w Łodzi, i w Warszawie. Potem zarówno Janusz na studia, jak ojciec, przeniósł się całkowicie do Warszawy. Myśmy dostali mieszkanie, dojeżdżał do Warszawy pociągiem. Pociągi uruchomiono stosunkowo szybko z Zalesia do Warszawy. Wprawdzie nie było ich tyle, co teraz, co godzinę, tylko jeździły dwa czy trzy dziennie, ale o siódmej rano pociąg jechał do Warszawy.

  • Kiedy się przeprowadziliście z powrotem do Warszawy?


Przeprowadziliśmy się w styczniu czterdziestego ósmego. Do tego momentu mieszkaliśmy w Zalesiu. Już nie u ciotki i wuja, tylko wynajmowaliśmy mieszkanie.

  • Czy później, kiedy już cała rodzina spotkała się, rozmawialiście w domu o Powstaniu? Czy ocenialiście to Powstanie, czy słyszała pani takie oceny, czy było warto?


Nie, byliśmy trochę oburzeni na tych, którzy twierdzili, że to było niepotrzebne. Jeszcze mama zdążyła w styczniu po raz pierwszy odwiedzić nasze mieszkanie na 3 Maja. Było wypalone, ale można było do niego wejść, bo to żelbetowe było i mieszkanie spaliło się, ale nie było wyburzone, tak że jeszcze trochę rzeczy odnalazła, takich, które się nadawały, przywiozła jakieś garnki, które stały na piecu kuchennym, wobec tego ocalały. Potem [najpierw] ojciec, Janusz, Jadzia. Ja do Warszawy pierwszy raz pojechałam w maju czterdziestego piątego.

Warszawa, 23 października 2015 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Maćkowska

Alina Haman Stopień: cywil Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter