Andrzej Jacenty Grabowski „Dzikus”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Andrzej Jacenty Grabowski. Urodziłem się 27 października 1928 roku w Gostyninie, to jest miasto pomiędzy Kutnem a Płockiem. Tam mieszkałem do czasu wojny. Ojciec mój umarł w 1934 czy w 1935 roku, już nie pamiętam dokładnie, ale w tym czasie. W Gostyninie był nauczycielem gimnazjum, a matka była nauczycielką szkoły podstawowej. Mieliśmy ładne mieszkanie. Niemcy zabrali to mieszkanie z meblami, ze wszystkim, a nas wyrzucili. Co mamy zrobić? Wtedy przyjechaliśmy do Warszawy. Stryj ułatwił wyjazd do Warszawy. Ja i siostra byliśmy uczniami, matka nauczycielką. Dla Niemców niepotrzebni byli tacy pracownicy i nie robili żadnych kłopotów, to znaczy smarowane musiało być, parę groszy trzeba dać zawsze, wiadomo. Wyjechaliśmy do Warszawy i tam mieszkaliśmy.
Do Powstania uczyłem się w szkole, która przenosiła się do kilku budynków, bo [była] na Tarczyńskiej, na Generała Zajączka, a na koniec na Śniadeckich. W tym czasie to było gimnazjum Rejtana, ale [oficjalnie] jako szkoła ogrodnicza, bo nie wolno było Polakom [uczyć się] powyżej szkoły podstawowej. Poza podstawową można było tylko na przykład [kończyć szkoły] ogrodnicze, siostra była w liceum Słowackiego, naprzeciwko muzeum, [a oficjalnie] to była dziewczęca szkoła krawiecka. Tak się uczyliśmy do Powstania.

  • Na jakiej ulicy pan mieszkał przed Powstaniem?

Poprzednio mieszkałem na Waliców, a potem na Marszałkowskiej. Ale matka miała kontakt z organizacją i wtedy musiała być na Grzybowskiej. W mieszkaniu miała jakieś skrzynie, magazyn przygotowany na broń, na te wszystkie rzeczy. Żeby tego nie zdekonspirować, tam powinni mieszkać ludzie, żeby można było wychodzić stamtąd, więc mieszkałem na Grzybowskiej 24. Budynek rozpadł się. Do Powstania poszedłem z Grzybowskiej. Przyszedłem tutaj oczywiście do babci, która mieszkała na Marszałkowskiej. Wróciłem do tego mieszkania, żeby wziąć coś do jedzenia na Powstanie, bo Powstanie przecież będzie dwa, trzy dni, więc…

  • Proszę jeszcze opowiedzieć, w jakich warunkach pan się zetknął z konspiracją?

W szkole. Byłem w harcerstwie, miałem kontakty z kolegami, bo właściwie dziewczyn tam nie było żadnych. Nie interesowały się albo… Nie wiem. W każdym bądź razie [byli] tylko chłopcy… Już mieszkałem na Marszałkowskiej, już nie Waliców. Zamieniliśmy mieszkanie wtedy, kiedy powstało getto, i z Waliców przeszliśmy na ulicę Marszałkowską. Poprzednio mieszkali tam dentyści Żydzi. Waliców róg Ceglanej, potem Pereca – tam było małe getto. Już nie pamiętam harcerstwa, ale wiem na pewno, że na wiosnę 1943 albo jesienią 1942 roku z już nieżyjącym kolegą Julkiem Małowieckim ([mieszkał] w mieszkaniu naprzeciwko) otwieraliśmy defiladę harcerską w Alejach Ujazdowskich. To była niedziela, było dużo ludzi, więc nie mogło być defilady w tłumie. Ale my dwaj jechaliśmy na drewnianych hulajnogach na łożyskach. Wiadomo, że my otwieramy i któryś [jedzie] na końcu, żeby nasi przełożeni wiedzieli. Wiadomo, że dwóch obok jadą na hulajnogach, dwóch od tyłu i chłopak w środku. Zabawy takie.

  • Pamięta pan jakieś szkolenie?

Harcerskie nie. Na przykład robiliśmy przechodnie bramy. W Warszawie w Śródmieściu sprawdzaliśmy, przez którą można przejść. Do dzisiaj przez niektóre można przejść. Na przykład w bramie Wilcza 8 można przejść na Hożą przez podwórza. To było potrzebne dla konspiracji, dla starszych chłopców, żeby uciekać w razie draki. Żeby nie wejść do tej bramy, z której już nie ma wyjścia. Zaraz po wojnie jeszcze można było przejść przez kwadrat między Wilczą a Piękną, przez podziemia. Mury były wybite i można było przejść do drugiej kamienicy, żeby nie chodzić po ulicy, dlatego że to niebezpiecznie.

  • Proszę powiedzieć, czy brał pan udział w jakichś akcjach małego sabotażu?

Nie pamiętam.

  • Zapamiętał pan może w jakiś sposób powstanie w getcie?

Właściwie tramwaj przejeżdżał koło Arsenału, jeszcze szyny są, a tramwaj już nie kursuje. Tam można było widzieć dość dobrze. Wiem, że matka urodziła się w Stanisławowie i trochę miała takie rysy, że mogła udawać Żydówki. Jeździli ludzie do getta, żeby jedzenie dowieźć i kupić jakieś rzeczy. Coś za coś. Przecież matka nie miała z czego brać. Była nauczycielką, a w czasie okupacji była urzędniczką elektrowni, a tam gówno nie pieniądze, nie można utrzymać rodziny. Handel tylko można było zrobić, to znaczy wynieść jakieś ubrania. Żywność była najbardziej potrzebna, żeby sprzedać i kupić jakieś rzeczy. Nie znam się na tych łachach.

  • Czyli pańska mama handlowała właśnie z mieszkańcami getta?

Dwa razy była i raz policja granatowa zatrzymała między innymi moją matkę. Trzeba było parę groszy dać, żeby wypuścili, żeby nie było draki. Bo to kobieta z dziećmi, ale niemająca męża, bo ojciec już nie żył, pracownica w mieście. To nie można było żyć po prostu. Matka nie miała głowy do tego, nie umiała dobrze zarobić w handlu. Dwa razy i nic, jeszcze zabrali wszystko i koniec.

  • Pan próbował jakoś zarabiać w czasie okupacji?

Nie, nie umiałem. Papierosy – kupowało się tytoń, gilzy nabijało się tytoniem. Ale to taki interes, że więcej strat, bo trzeba kupić bibułki czy papierosy, żeby nabić i to wszystko trzeba zapłacić, zrobić, a potem sprzedać, żeby jeszcze zarobić. Jeden miał dobry, a drugi słaby. Mnie się nie udawało.

  • Niech pan powie, czy zetknął się pan w czasie okupacji z jakimś Niemcem, tak oko w oko?

Przecież bez przerwy.

  • Ale czy była jakaś rozmowa między panem a Niemcem?

Nie, nie miałem możliwości, nie znałem niemieckiego.

  • To może jakieś łapanki pan zapamiętał z tego okresu?

Było pełno łapanek. Nieraz w tramwaju, nieraz na ulicy, to uciekałem do bramy posiedzieć trochę, żeby zlikwidowali to i już.

  • Pamięta pan orkiestry uliczne, takie jak były w „Zakazanych piosenkach”?

Tak, teraz bardziej to jest z filmu niż… Nie, ale na pewno były, tylko nie pamiętam.

  • Przejdźmy już może do Powstania. Czy wiedział pan wcześniej, że Powstanie wybuchnie?

Byłem żołnierzem od września 1943 roku. Jeszcze muszę powiedzieć, że skłamałem, że starszy jestem, bo inaczej nie mógłbym zostać żołnierzem.

  • Wtedy został pan zaprzysiężony?

Tak, w 1943 roku we wrześniu.

  • W jakim miejscu był pan zaprzysiężony? W kościele czy w mieszkaniu?

Nie, w mieszkaniu. W kościele Świętego Aleksandra była [kiedyś jakaś] uroczystość piękna i wszystko Niemcy zagarnęli. Nie można tak [jawnie się organizować], to się opowiada u cioci na imieninach, ale normalnie to nie wolno. Przysięga była tylko w kilka osób. Przyjeżdżała delegacja, kapral to już najwyższa szarża była.

  • Pamięta pan jakieś szkolenia konspiracyjne, obsługa broni?

O broni, tak. Była taktyka plutonu i był marsz, działanie. Walka to było co innego.

  • Gdzie odbywały się zajęcia? Tylko w mieszkaniach czy także poza miastem?

Tylko [w mieszkaniach], a raz czy dwa razy w Lasach Chojnowskich. Też było niebezpiecznie, bo trzeba było potem stamtąd uciekać. Rozstanie się – każdy osobno. Nie razem szliśmy, tylko potem [spotykaliśmy się] w jakimś miejscu w Lasach Chojnowskich. Już nie pamiętam, tam były chyba jakieś krzyże, tam Mokotów miał spotkanie. To było w czasie, kiedy było jeszcze ciepło.

  • Jak pan wspomina kolegów z konspiracji?

Niedużo ich wyszło z Powstania. Nasza kompania miała ponad 230 osób. Byłem w IV plutonie. Oni [Niemcy] byli przygotowani lepiej, mieli broń, a my w Powstanie mieliśmy tylko granaty własnej roboty. „Datolki” czy „sidolówki”. „Sidolówki” to są butelki metalowe wypełnione, zakręcane, które można było odpalić i wyrzucić. „Datol” był jak puszka, że jak się otwierało, to… Były historie, że jak nieraz wyleciał człowiekowi z ręki, wybuchł przy nodze, to tylko portki podarł. Ale huk był duży.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia, godzinę „W”?

Wyszedłem do Powstania… Wiedziałem, bo wcześniej było przygotowanie, zgrupowanie. Oczywiście ośmiu czy dziewięciu było, ale wiadomo, dokąd mamy wychodzić, i mamy być w pogotowiu. Mieliśmy wychodzić, ale potem przytrzymali, że to nie będzie teraz. Nie wiem, bo to przecież ani telefonii, komórki też nie było, nie było żadnych kontaktów, tylko łączniczki, dziewuchy musiały biegać. Ale nasza drużyna, a właściwie sekcja, była na Grzybowskiej, a gdzie była reszta, to nie wiedziałem. To była konspiracja, nikt nie wiedział. Wiadomo, że podchorąży Zawrat, „Filipek” był drużynowym. Mieliśmy informacje… [Wszystko] przygotowane, a potem wstrzymanie, dwa dni i potem poszliśmy na Łowicką 40 na Mokotowie. Po drodze wstąpiłem do domu, żeby wziąć słoninę, najważniejsza rzecz, bo to można wytrzymać jakoś. Jeszcze wziąłem od babci zegarek ojca. Zgubiłem ze strachu od razu pierwszego dnia gdzieś w kartoflach. Już diabli wzięli. Cebula, taki wielki z łańcuszkiem.
Wyszliśmy z IV plutonem, prawie że nie byliśmy uzbrojeni, bo kilka granatów, to się pod Fort Mokotowski [rzuciło]. Pierwszego dnia to była właściwie Kompania C-25. Był batalion, a później z batalionu zrobił się pułk i to był bataliony O, B, K. Pierwszego dnia z naszej kompanii właściwie zginęła większość dowódców i żołnierzy…

  • Podczas tego ataku na fort?

Na fort, tak. To była rzeźnia. Przygotowanie było wcześniej. Starsi, podchorążowie czy oficerowie wiedzieli, że nikogo nie ma na Forcie Mokotowskim. Ale dzień wcześniej jakiś oddział niemiecki wszedł tam, bo wycofali ich z Rosji. Co teraz trzeba było zrobić? Dowódca zdecydował… on już nie żyje, tak że tylko z opowieści wiem. Nie widziałem na oczy tego dowódcy, „Zbójnika”, „Hercoga”. To wszystko z opowieści wiem, bo na pewno część uratowała się. To jest nieprawdopodobne, żeby wszyscy zginęli… Inni pewnie się przestraszyli, to są ludzkie rzeczy, nie ma żadnych śmichów-chichów… Pozostali wróciliśmy jako IV pluton. Potem dołączyła do nas kompania, która była w Lasach Kabackich. Dowódcą tamtej kompanii był „Zych”, Opania, ojciec znanego aktora. Leży na cmentarzu. Jak wrócili na Mokotów z Lasów Kabackich, to wtedy tworzyli następne plutony, a nasz pluton został jako pierwszy. W naszym plutonie były resztki z trzech pozostałych. Rozlecieli się, schowali się gdzieś – od cholery ludzi na cmentarzu i tyle. Tak się zakończył pierwszy dzień.
  • Jak pan był uzbrojony kiedy pan szedł atakować Fort Mokotowski? Miał pan jakiś pistolet?

Nie, miałem granat własnej roboty. Ale potem, jak już się wycofaliśmy, to mówią: „Kto umie strzelać z pistoletu?”. Mówię: „Mogę, oczywiście”. Człowiek taki głupi, przecież nie zdawał sobie sprawy. Nie strzelałem z tego. „Błyskawica” to był prawie podobny do stena. „Masz, stawaj tam”. Ale nikt nie przychodził, dzięki Bogu nie musiałem strzelać.

  • Jakie były pana dalsze losy?

Potem byłem w kilku miejscach, chyba na Malczewskiego… Tam gdzie kazali nam wchodzić. Róg Puławskiej potem, bo na wyścigach był batalion K, który też dużo stracił. Tak samo z naszego. Za kilka dni poszliśmy na róg alei Niepodległości i Odyńca i tam byłem. Cały czas obserwacja. Tam były ogródki Dreszera, można było wchodzić i ukraść żarcie jakieś, kartofle czy coś. Króliki były, też można było ukraść, żeby jeść coś po prostu.

  • Czy często była tam wymiana ognia z Niemcami?

W naszym miejscu to nie było dużego [ostrzału]. Jak mógł być duży? Potem dostałem kolta, kaliber jedenaście. Jakby psu w łeb dać, to by rozerwał, bo to wielka armata. Ale miałem trzy naboje. Gdzie? Z czego? Nie można tak. „Skąd amunicja?”. – „Jak będzie gdzieś akcja, to wtedy dodaję amunicję”. Mieliśmy w naszym plutonie erkaem polski, przedwojenny, ale miał dwadzieścia naboi, dwa magazynki. To przecież ile można strzelać z niego. Szybko, pięć minut i po herbacie, wszystkie się skończyły. Nie można tak. Trzeba oszczędzać to wszystko. [Strzelać] tylko wtedy, kiedy to jest niezbędne.

  • Jak wyglądało życie codzienne, noclegi?

W piwnicy. Stoły się brało, materace, bo ludzie w piwnicy siedzieli, to można było wejść do mieszkania, zabrać materace. Jak wychodziłem z Powstania, to miałem piękną ciepłą kapotę. Cudzą, ale musiałem machnąć, żeby nie zmarznąć.

  • Jaki był stosunek cywili do powstańców?

W pewnym okresie był dobry, a potem był bardzo zły. Oni uważali, że Powstanie to jest awantura, nie ma broni... Wiadomo, ludzie chcą jakoś żyć. Poza tym łatwo się mówi, jak się ma szesnaście lat, wtedy można sobie ryzykować. Ale pamiętam, że brat pani, która na mieszkała górze (dawno już nie żyje), spotkał mnie i mówi: „Słuchaj Jacek – bo używałem imienia Jacek – jestem z żoną, mam małe dziecko, nie mam co jeść”. Mówię: „Proszę pana, ukradnę parę jajek”. Dostawaliśmy sztuczny miód. (Ta piosenka „Sanitariuszka”, „Słodsza niż przydziałowy miód”). Dziecku trzeba dać. Wszyscy ludzie się bali, żeby wodę uzyskać, ale przecież oni muszą żyć. Jeszcze na Mokotowie były magazyny „Społem”, można było dużo ukraść.

  • Pamięta pan wyprawy do tych magazynów?

Nie.

  • Czyli ktoś inny się wyprawiał?

Tak, tam był cywilny starosta mokotowski. On zbierał mężczyzn, żeby pojechać do magazynu. Tak jak w Śródmieściu od Haberbuscha [braliśmy] jęczmień. Oni robili takie rzeczy, przynosili. To znaczy trochę zanieść, a resztę ukraść i przynieść do domu. No mój Boże, przecież muszą żyć.

  • Czy zapamiętał pan sanitariuszki, dziewczyny biorące udział w Powstaniu?

Tak.

  • Co pan o nich może powiedzieć?

Nie żyją już wszystkie.

  • To były fajne dziewczyny?

Bardzo fajne. Ale byłem za młody i bardzo tego żałowałem. Jak były imieniny Stefana 2 września, miałem piętnaście lat, a tamci byli starsi. Dziewczyna (już nie żyje) chyba miała dwadzieścia cztery lata, piękna była. Upiłem się trochę i mówią: „A chcesz pojebać?”. Mówię: „No pewno, no pewno!”. Poszedłem do niej, ręka się trzęsła. Zanim doszedłem, to już było po wszystkim. Ona nie wiedziała, co się dzieje. No mój Boże… […]

  • Miał pan jakiś kontakt z rodziną w czasie Powstania?

Nie, bo matka wyszła pierwszego dnia jako łączniczka dowódcy kompani. On był zabity i przywieziono go na platformie po węglu, „Zbójnika”. Matka została jeszcze potem, jak drugi był ranny, i pojechali tam i już nie wrócili. Matkę znalazłem już po Powstaniu.

  • A pana siostra?

Była na Wspólnej. Siostra też była łączniczką z „Baszty”, ale potem się przestraszyła i została na Marszałkowskiej z babcią.

  • Próbował pan wysyłać do nich jakieś listy?

Tak, kilka razy.

  • Pamięta pan, kto nosił listy?

Poczta harcerska.

  • Czyli tacy chłopcy niewiele od pana młodsi?

Tak, ale nie widziałem ich. Bo przechodzili tylko kanałami.

  • Niech pan powie, czy miejsca, gdzie pan przebywał, były bombardowane przez „krowy”, „szafy”?

Też, właściwie na szóstym piętrze na dachu była budka betonowa na urządzenie windy. Widać było wszystko, to było dobre miejsce. Pewnego dnia zorientowałem się, że [lecą] samoloty z Okęcia. Miałem telefon do kompanii. Kto odebrał? Nie wiem, ktoś od Opani, „Zycha”. Z tego domu było widać, bo wtedy były pola. Róg Niepodległości, a na Odyńca poza ogrodem nie było żadnych większych budynków, widać było. Samoloty latały na Stare Miasto, miałem lornetkę. Raz zauważyłem, że one lecą nie na Stare Miasto, tylko tutaj. Zawiadomiłem kogoś, rozmówcę, że oni będą prawdopodobnie bombardowali Mokotów. Bo jak tędy [lecą], no to gdzie? Na Wisłę? Nie wiem. To już chyba był 14 września, Rosjanie i Polacy weszli na Pragę. Ale nie wiedziałem o tym. Zobaczyłem i zawiadomiłem. Potem patrzę, że trzy sztukasy lecą na ten budynek, na którym jestem. Uderzyło kilka bomb, ale zrobiły dziury w dachu betonowym i zleciały w dół. Tam był schron i w tym schronie wybuchło. Rozwaliło ten budynek i był kłopot, bo schody częściowo były uszkodzone. Ale jak kurz opadł, to zobaczyłem, że koledzy wyszli. Powiedziałem, że jestem na górze i obserwuję, tylko nic nie widzę, bo [wszędzie był] pył ceglany, widocznie stamtąd wiał wiatr.
To jest jedno ze zdarzeń [które widziałem], bo wszystkie historie z Mokotowa były podawane w książkach. To zdarzenie było opisane, bo kilkunastu żołnierzy zginęło, chyba siedemdziesięciu mieszkańców, którzy byli w tym schronie. Płacili, żeby ich tam trzymać, bo tam było bardzo bezpiecznie. A ja byłem na górze przecież i nic mi się nie stało. Mój Boże…

  • Proszę jeszcze powiedzieć, czy były jakieś informacje o tym, co się dzieje w innych dzielnicach?

Przed Powstaniem był „Biuletyn” i potem też coś było.

  • Pamięta pan, jak wyglądała łączność radiowa?

Telefony były, to znaczy tylko do kompanii, do batalionu, a dalej to już nikt nic. Mój Boże…

  • Zapamiętał pan jakieś praktyki religijne, jakieś wspólne modlitwy?

W czasie okupacji w każdym budynku była kaplica. Była godzina policyjna i w związku z tym większość ludzi się zbierała. Na pierwszym piętrze mieszkał jakiś Skandynaw i on zorganizował. Wszyscy ludzie śpiewali i działy się różne historie.

  • W czasie Powstania, jak pan schodził do piwnicy, to widział też cywili wspólnie śpiewających modlitwy?

Nie widziałem. Na pewno coś takiego było, ale nie byłem uczestnikiem.

  • Proszę powiedzieć, czy do końca Powstania był pan w tym samym miejscu na Mokotowie?

Prawie, dlatego że 25 września Niemcy uderzyli na Mokotów od strony Fortu Mokotowskiego. Tam były jakieś okopy i rów przeciwpancerny, ale to przecież żadna przeszkoda. Jeszcze byłem kilka dni, bo już na ten budynek… nazywali to Alkazar 1 i Alkazar 2, budynek Strójwąsa, on był przed wojną . Część poraniona. Potem nas po amunicję do piata wysłali. Piat to był angielski granatnik, który nie strzelał w górę, tylko po paraboli. To było na wielkiej, silnej sprężynie. W plutonie mieliśmy ten granatnik i trzeba było trochę amunicji do niego dostać. Magazynów nie ma na wierzchu, tylko trzeba było przynieść i przynieśliśmy. Tym urządzeniem mieliśmy uderzyć w Niemców, żeby wrócić z powrotem do Niepodległości w kierunku Malczewskiego. Dowódca naszej drużyny poszedł i ja z nim, żeby uderzyć na Niemców już obok Pilickiej, ale bliżej Puławskiej i nic z tego nie wyszło. On był ciężko ranny.

  • Ale doszło do potyczki z Niemcami?

Tak. To były dwa dni albo trzy, nie wiem już, nie pamiętam. W konsekwencji, nie było jedzenia, nie było amunicji. Poza tym jeszcze taka rzecz. Nasza kompania miała punkt opatrunkowy. Widziałem przez lornetkę, że koledzy, którzy byli w punkcie opatrunkowym, zostali przez Niemców wyprowadzeni i zabici. W związku z tym myślę sobie, że może już wystarczy tego wszystkiego, nie ma co. Ale wiadomo, że jak pozostali już zginęli, zostali zastrzeleni, to przecież to samo nas będzie czekać. Dlatego trzeba jeszcze się kołatać, żeby można żyć, po prostu żeby żyć.

  • Czy doszło jeszcze do jakichś potyczek z Niemcami pod koniec września?

Cały czas właściwie byliśmy niepokojeni. Nie było dokąd uciec. Tym bardziej że koledzy, którzy weszli do kanałów… Z bronią było wtedy bardzo dobrze, bo ci co mieli iść do kanałów, to trzeba zabrać im broń. Bo po jaką cholerę? Ciężko z bronią w kanałach. Z naszej kompanii nie było takich, bo nasza kompania nie weszła do kanałów. Tamci mieli więcej szczęścia, z tego batalionu też, bo oni mogli dojść do Śródmieścia. Jeszcze kilka dni, tydzień, dobry też każdy dzień.

  • Miał pan okazję strzelać do Niemców?

Tak, jak byłem, to się strzelało. Ale czy kogoś się raniło, czy nie, to nie wiadomo. Nie wiem tego.
  • Czy Niemcy wprowadzali też czołgi do walki?

Tak, były na Pilickiej. Taki mały, tankietka chyba, bo to nie był „goliat”. Razem z kolegą staliśmy na Pilickiej, na zakręcie. Od Odyńca Pilicka idzie półokręgiem i wraca z powrotem, nie ma wyjścia. Tam była willa i przy willi stoi murek z cegły szóstki (jak mówią murarze). Szerokość cegły dwanaście, a długość dwadzieścia cztery. To są wymiary prostokąta, a grubość sześć centymetrów. Kolega, który rzucił gamona… Gamon to był plastik angielski, jakby bardzo miękki kit, ale trzeba było zakręcić, wyciągnąć taśmę i tak przytrzymać trochę do czasu, żeby on przykleił się do tego, bo to bardzo krótka odległość. Ten chłopak [tak nie] zrobił, gamon wybuchł, z załogi chyba nikt nie został przy życiu. Strzelali jeszcze z innego [działa] przez ten mur i na szczęście widać było przez dziurę co tam jest.
Wyszedłem z Pilickiej i musiałem wyjść na Kazimierzowską, ale już Niemcy tam byli i strzelali. Trzeba uciekać, jak się uda. Udało się wszystko. Wyszedłem chyba 7 czy 8 października przez ogródek, przez te chaszcze, krzaki i Kazimierzowską na drugą stronę Kazimierzowskiej. Tam przy otwartym oknie piwnicy była skrzynia z piaskiem, zabezpieczenie, żeby nic nie wpadło. Wskoczyłem szybko, ale obok ktoś leżał, kolega. Widziałem, że byliśmy w mundurach. Mieliśmy kombinezony robocze, bo łachy szybko się zużywa po gruzach. Ten mówi: „Pomóż mi”. Nie miałem żadnych sznurów, a bałem się wyjść do niego, żeby podać mu rękę, żeby związać się za rękę, żeby go wyciągnąć do środka. Okna były rozbite, nie pamiętam, może otwarte, nie wiem. W każdym razie można wyskoczyć. Oparłem się potem już pod Puławską i potem na Bałuckiego.
Później mówią: „Idziemy do niewoli”. Ale ja nie chciałem iść do żadnej niewoli, bo uważałem, że to nie ma sensu, nie wiadomo [co z nami będzie]. Przecież, kto uwierzy w to, [że przeżyjemy]. Tamtych zabili, to tych też zabiją. Dlatego ja i jeszcze kilku kolegów staraliśmy się uciec, żeby przejść na drugą stronę Puławskiej i [dotrzeć] nocą do Wisły; [żeby dojść] gdzieś na dół i przenocować w dziurach, a w nocy przejść przez Wisłę na tamtą stronę. Potem kilku – dwóch czy trzech – przebiegło na drugą stronę Puławskiej od Wiktorskiej i sierżant (nazywa się Francuz) mówi: „Słuchaj, zobacz, skąd strzelają od Wiktorskiej do Puławskiej”. Poszedłem, najmniejszy byłem, to musiałem. Doszedłem do ulicy Wiktorskiej róg Puławskiej i byli tam żandarmi niemieccy, już [widziałem] blachy na łańcuchu, to poszedłem i koniec. Zakończyło się.

  • Nie poszedł pan do niewoli?

Nie, skądże znowu, nie byłem w niewoli. Koledzy z naszego plutonu poszli faktycznie do obozu. Mogli uratować się, żyć. Ale ja nie byłem, chciałem uciec na stronę ruskich. Nie udało się i zabrali mnie do Pruszkowa, a stamtąd do Stutthofu.

  • Jako powstaniec był pan tam więziony?

Nie, skądże znowu.

  • Czyli jako cywil?

Legitymację akowską zniszczyłem. Miałem kenkartę, bo już piętnaście lat miałem, to mogłem mieć. Nie powinienem nawet iść do obozu, bo Niemcy powiedzieli, że mężczyźni wszyscy mają wychodzić, to poszedłem jako mężczyzna. Ale można było zostać.

  • Mógł pan jako dziecko zostać i nie iść do obozu.

Mogłem zostać…

  • Jak było w Stutthofie?

W obozie koncentracyjnym było już lepiej niż poprzednio. Przyjechałem do obozu i spotkałem kolegę, który był z „Parasola”. Z Pawiaka go przywieźli, z Warszawy. Był tam mój szwagier z Pawiaka (ożenił się z moją siostrą cioteczną) i mówi: „Zaraz zorganizuję jakieś żarcie”. Butów nie miałem, bo oddałem swoje koledze, dowódcy, który był ranny w rękę. On miał gumiaki, które obtarły mu nogę, to dałem mu swoje buty, ale potem rannemu zabrać? Trudno, wola Boska. W Stutthofie ukradli Niemcom jakieś inne buty. No mój Boże – jak w obozie.

  • Chodził pan do pracy poza obóz?

Na początku, ale tam bym się szybko wykończył, dlatego że to była ciężka praca. Trzeba było ścinać drzewa, nosić to wszystko, a ja byłem mały. Starsi, więksi to dźwigali, a ja trzymałem się tylko. Oni się denerwowali, że [niosą we] czterech, a ja jeden przytrzymuję. Jak nie dało rady dźwigać, to wiadomo… A Niemcy nie dawali nic za darmo. Jeżeli ktoś nie miał siły, to kładli w błocie, kładli szpadel na gardło, nogami na szpadel i „po herbacie”, wszystko się kończyło.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie w jedzenie?

To zależy, różnie. Miałem tyfus plamisty i brzuszny. Najgorsza była sraczka, najstraszniejsza, bo to osłabia organizm. W obozie jak dawali nawet spalony chleb czy jakieś zioła i jak się spało na trzecim piętrze, to zanim się zeszło, to już „po herbacie” – tylko po piętach gówna leciały.

  • Był pan w szpitalu obozowym?

Przez kilka miesięcy byłem w szpitalu. Miałem jeszcze gruźlicę.

  • Jak traktowano chorych?

Inaczej. W Stutthofie lekarzami byli Polacy. Wcześniej było gorzej, ale potem już było inaczej. Kapo, który był bardzo rygorystyczny, już nie wyżywał się jak na komandzie do pracy. Ten zbrodniarz, który był niedobry, to żywy nie wyszedł. W rewirze otwierał łazienki i szlauchem lał lodowatą wodą.

  • Czyli ten kapo torturował więźniów?

Ten, który był wcześniej. A tego, który miał takie historie [na sumieniu], to organizacja – więźniowie – robili tak, żeby ten, który będzie łobuzem, nie przeżył. Zabić go. Krzesło to ciężko, ale przecież stołkiem obozowym można zabić po prostu.

  • Czy tych kapo zabijali po wyzwoleniu obozu?

Po wyzwoleniu to już nie ma [szans], bo do Szwecji [pouciekali]. Przed wyzwoleniem.

  • Jak się odbyło wyzwolenie obozu?

Nie było wyzwolenia. Jak wysłali nas, to ważyłem trzydzieści pięć kilo. Mogłem wypić wiadro zupy, tylko to wiadro to woda, przeleci przez organizm, więc nie miałem siły żadnej. Kolejka wąskotorowa dowiozła nas do ujścia Wisły i na barkę. Sześć czy siedem barek było i zawieźli nas na Hel. Niemcy nie zorganizowali [transportu], a może nie było możliwości, żeby ludzi przewieźć. Ale z drugiej strony, to żywych zostawić nie można, bo oni za dużo wiedzieli. Niemcy kilka barek utopili koło Helu. Wrzucili granaty, utopili i koniec.

  • Pan dopłynął do Helu?

Byłem w tej [barce], w której nic się nie stało. Po prostu dalej szczęście. Potem do Flossenbürga na innej dużej jednostce, „Reinfeld” chyba – statek. Przewodniczący Szwedzkiego Czerwonego Krzyża, Folke Bernadotte, który potem został zabity […] zorganizował [przewóz] i więźniowie zostali dotransportowani do Malmoe. Stamtąd już do szpitala.

  • Czyli trafił pan ostatecznie do Szwecji?

Tak.

  • Kiedy zdecydował się pan wrócić do Polski?

Od razu chciałem się zabrać.

  • Czyli już w maju 1945 roku pan wrócił?

Nie, miałem gruźlicę, byłem w szpitalu. W końcu listopada 1945 roku przypłynąłem chyba do Gdyni. Ci ludzie ze Szwecji nam pomagali, jeszcze żarcie dostawaliśmy, ubrania od choroby. Wielkie kufry. Polacy mówili: „Co ty, zwariowałeś?”. Załatwiłem już gimnazjum, żeby się można uczyć, ale chciałem wrócić. Przecież nie jeden błąd człowiek popełnił.

  • Nie chciał pan w Szwecji mieszkać?

Nie wiem, obczyzna to jest co innego.

  • Jak pan zapamiętał powrót do Warszawy?

Przyjechałem do Warszawy pociągiem, nawet osobowym. Już wiedziałem, że matka jest w Gostyninie, bo miałem listy. Pociąg jechał przez Warszawę. Przyjechałem na dworzec Warszawa Wileńska. Teraz stamtąd muszę się dostać na Marszałkowską, więc idę do chłopaka, który miał wózek i pytam: „Ile będzie kosztowało przewiezienie trzech walizek?”. Mówi: tyle a tyle. To znaczy ile paczek papierosów, sardynki, żarcie, przecież nie pieniądze. Pieniądze nie mają znaczenia, towar. Targ i dogadałem się z nim. Przyjechałem na podwórko i on mówi: „Ale teraz musisz więcej dołożyć, bo to bardzo daleko. Droga była bardzo ciężka”. Krzyknąłem przez okno do swojego kolegi, który był w harcerstwie pocztowym, młodszy brat mojego przyjaciela. Był razem ze mną w Powstaniu i już teraz jest na cmentarzu. On otworzył i mówi: „Co to jest?!”. Mówię: „Jerzyk, ja się umówiłem z tym facetem na tyle a tyle. Dogadałem się na cenę, ale on chce jeszcze więcej!”. – „Co?!”. No i już.

  • Zbiliście tego tragarza?

Nie, ale uznał rację…

  • Mieszkanie pana było bardzo zniszczone?

Nie, to mieszkanie było stryja, to nie było moje. Stryj w czasie okupacji sprzedał nieruchomości, kilka willi w Legionowie. Kupił obrazy od jakiegoś handlarza (kolega stryja się znał): Malczewskiego, Fałata, Kossaka; obrazy dobrych nazwisk. Jeden został. Był w Zachęcie i przed I wojną światową we Lwowie, a potem był tutaj. To jest obraz, który jest malowany na desce. Reszta miała dużą wartość, one [były zawijane] w rurę od rynny. Zdjęte z obrazów, przygotowane, zalutowane i były w piwnicy.

  • Znalazły się?

Tak… Rury nie ma, obrazów też nie ma i stryja nie ma. To było jego. Babcia powiedziała temu facetowi, że mamy trochę złota schowanego i różne rzeczy, to chcemy, żeby ten facet zobaczył jeszcze po Powstaniu, ale przed wejściem Rosji, żeby sprawdzić, czy tam nic nie zabrano. Głupota po prostu, przecież zabrał wszystko. A facet w Łowiczu miał potem duży handel samochodów. Może tak, może nieprawda, może ktoś inny, nie wiem. Teraz już się nie złapie, nie ma tego. Tak się zakończyło wszystko.



Warszawa, 25 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Andrzej Jacenty Grabowski Pseudonim: „Dzikus” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, kompania O-1 Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter