Andrzej Sternicki

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Sternicki, mam 87 lat, w czasie Powstania siedem lat miałem.

  • Proszę powiedzieć, kiedy i gdzie się pan urodził?


12 września 1937 roku w Warszawie.

  • Gdzie mieszkała pana rodzina?


Mieszkaliśmy w domu jednorodzinnym na placu Konfederacji i tam się zaczęła ta cała historia o Powstaniu.

  • Zanim przejdziemy do historii powstańczej, proszę powiedzieć, jak nazywali się pana rodzice, kim byli, czy miał pan rodzeństwo.


Rodzeństwa nie posiadałem, nie miałem. Ojciec był urzędnikiem w zarządzie miejskim, mama wychowywała mnie i w była domu.

  • Jak nazywali się rodzice?


Jadwiga Brywczyńska z domu, a ojciec Jerzy Stanisław Gustaw Sternicki.

  • Ojciec był urzędnikiem.


Tak.

  • Czy jest jakiś moment z okresu okupacji, taki pierwszy moment, który utkwił w pana pamięci?


Najlepiej to pamiętam okres bezpośrednio przed Powstaniem, bo było pewne napięcie wśród mieszkańców. Na przykład na Bielanach to wszyscy zakopywali swoje najcenniejsze przedmioty z domu, zakopywali w ogródkach. Kopane były duże doły i [ukrywano] w tych dołach. Moi rodzice też to zrobili. Pamiętam, że było to wszystko zawinięte w dywan, dywanem pokryte, dlatego że to w [domyśle] miało być na krótko. Dlaczego? Bo Rosjanie byli tuż przed Warszawą, niedaleko, więc wyglądało, że to napięcie, które jest, będzie krótkotrwałe i krótkotrwały przełom i później będzie nowa sytuacja. Było zupełnie inaczej. Czy ja pamiętam? No ja pamiętam na przykład, jak się getto paliło. Po placu Krasińskich jechało się tramwajem i na placu Krasińskich był mur getta, na tym murze były takie szklane rzeczy, które niby miały zapobiegać przechodzeniu. No i było widać wtedy, kiedy się paliło, to był ten pożar getta, było widać.

  • Widział pan to ze swojego okna?


Widziałem z tramwaju.

  • Zapamiętał pan może Niemców jeszcze sprzed Powstania?


Oczywiście. Zapamiętałem na przykład… To było jakiś czas przed Powstaniem, może z rok. Niemcy mieli na Bielanach garaże. Te garaże były na Daniłowskiego chyba i dalej, gdzieś na Przybyszewskiego. I w pewnym momencie była jakaś akcja, że dużo Niemców samochodami przyjechało tam robić porządek. Te samochody z Niemcami przejeżdżały przed naszym domem. Widziałem to wszystko. No to taką rzecz pamiętam.

  • Czy pamięta pan jeszcze sprzed Powstania swoich sąsiadów?


Pamiętam, oczywiście. Chodzi o personalia?

  • Tak, tak. I dzieci, z którymi na przykład się pan bawił?


A, więc ja pani powiem. Muszę wrócić do całych Bielan. Bielany się wzięły w pewnym momencie z pomysłu zrobienia domów dla ludzi niezamożnych. Patronował temu Bank Gospodarstwa Krajowego. Przed tym w tym miejscu, Pola Bielańskie to się nazywało, były ćwiczenia i [tereny] wojskowe, był tylko kościół na Bielanach nad Wisłą, kamedułów i więcej nie było niczego. I w pewnym momencie w latach dwudziestych Piłsudski nakazał budowę CIWF-u. CIWF już był taki zaawansowany bardzo do końca wojny. Pierwszymi budowanymi na Bielanach budynkami było… to się nazywało Zdobycz Robotnicza. Taki tytuł. Słyszała pani o tym?

  • Osiedle Zdobyczy Robotniczej.


Tak. I w 1927 roku już tam ludzie zaczęli mieszkać. A później się bali ci mieszkańcy, którzy tam zamieszkali, musieli zacząć spłacać kredyty. Ponieważ nie mieli pieniędzy, to ich wyrzucili stamtąd i bank ogłosił sprzedaż tych mieszkań, tych domków i moi rodzice to kupili, zwłaszcza że Prezesem Banku Gospodarstwa Krajowego był spokrewniony z nami człowiek. Był spokrewniony w taki sposób, że siostra mojej babki wyszła za mąż za jednego z tej [rodziny]. Szenk nazywał się ten prezes i za Ignacego Szenka wyszła za mąż. Dwie moje ciotki pracowały tam w banku i tam cynki różne [dawały], przekazywały informacje.

  • Dzięki tym znajomościom udało się to mieszkanie…


Tak, zaproponowali rodzicom ten dom, […] no i w ten sposób myśmy tam się znaleźli. W momencie bezpośrednio przed Powstaniem to było tak, że ja miałem jednego kolegę, jedynego, Krzysztofa, który mieszkał po sąsiedzku, Krzysztofa Brodnickiego. Jego ojciec był kierownikiem i założycielem szkoły na Marymoncie. Bo na Marymoncie nie było szkoły, była wpierw w barakach, później przeniesiona została, wybudowany został budynek na ulicy koło Elektorskiej i ta szkoła tam się mieściła. Krzysztof był jedynym moim kolegą, a ja też jego jedynym kolegą, dlatego że rodzice nie chcieli nas wypuszczać. Tam było kupa uliczników, to były pozostałości po tych, którzy zostali usunięci z tych mieszkań, jakoś się tam trzymali. Chodzili ulicznicy, kręcili się po ulicy, innych nie było.

  • Panowie byli rówieśnikami?


Krzysztof był półtora roku starszy ode mnie. I niedaleko, bo to tu potrzebne będzie, w pobliżu mieszkała pani Maria Brecker, która miała syna Jurka. Jurek był ode mnie młodszy dwa lata. Pani Breckerowa z moją mamą znały się ze spacerów, chodziły czasami na spacery z dziećmi i się w ten sposób znalazły. Była również dentystka, pani doktor Bagińska, do której miałem wielką pretensję, dlatego że mnie oszukała, bo powiedziała, że musi obejrzeć ząb, wzięła ząb w palce i go wyrwała. Ból był bardzo duży, więc darłem się tam niesamowicie. Pani Bagińska używała nazwiska rodowego, a naprawdę nazywała się Dagajew. Jej syn Bogdan Dagajew był Powstańcem, był parę lat ode mnie starszy. Ja go kilkakrotnie widziałem, bo mama mi pokazała, że to jest syn doktór Bagińskiej.

  • Wiem skądinąd, że też rodzina pana żony mieszkała w okolicach i też państwo się znali z tego czasu.


Podobno się znaliśmy, ale nie pamiętamy, bo to była wózkowa znajomość. Żona była w jednym wózku, ja w drugim pewnie. Taka to była znajomość, rzeczywiście, tak.

  • A jak nazywała się rodzina żony?


Elget.

  • Aha, państwo Elgetowie.


Tak. […] I teraz doszło do Powstania. Z tym że Krzysztofem, sąsiadem moim, dużo spędzaliśmy czasu razem. I tego dnia też. U mnie był bardzo duży stół, taki ze cztery metry długości miał i ze dwa szerokości. Tak że pod spodem, jak się zasłoniło to kocami, było tam w środku intymne pomieszczenie, całkiem spore, osiem metrów kwadratowych. I coś tam było, albo fortece, albo jakieś takie wojenne zajęcia, wojskowe. No i wtedy tam siedzieliśmy pod tym stołem i usłyszeliśmy serię z karabinów maszynowych, kilka serii. Później się okazało, że to były pierwsze strzały Powstania z ulicy Suzina, tam spod kina. No i się zaczęło. Już zaczęło się w taki sposób, że Powstańcy zdobyli niemiecki samochód ciężarowy, w którym były papierosy i wódka.

  • Wie pan, gdzie zdobyli ten samochód, na jakiej ulicy?


Przed moim domem, plac Konfederacji. To jest opisane w którejś z książek o Powstaniu, czytałem o tym. Ale to, że czytałem, ale widziałem, to są różne rzeczy. Więc opanowali ten samochód, wódkę gdzieś wynieśli, a papierosy wszystkie do naszego mieszkania zostały wrzucone, do naszego domu. Tam był taki duży przedpokój, miał już dziesięć metrów długości i dwa metry szerokości. I cały ten przedpokój był właśnie tymi papierosami zawalony. I one przenocowały u nas, te papierosy, a następnego dnia chłopcy przyszli i gdzieś to zabrali.

  • Czy ojciec był w domu, kiedy wybuchło Powstanie?


Ojciec był w pracy i 1 sierpnia przyszedł z pracy, przenocował i następnego dnia rano pożegnał się, pojechał. Oświadczył, że wychodzi do Puszczy Kampinoskiej i że niebawem wróci, no bo tu się sprawa wyjaśni. U nas było widać, że katiusze… Czy pani wie, jak wyglądają? Jak katiusza strzela, to jest to broń rakietowa, jakby nie było, to wygląda w taki sposób, że przesuwają się po niebie takie odcinki rozżarzonego czegoś, palące się, ognia, tak jakby i tych odcinków ognia jest dużo, bo tam na górze i na dole prowadnicy to jest przymocowane. Więc to wyglądało, że Rosjanie mają taką broń, że zaraz będą. Ojciec pożegnał się i powiedział, że niebawem będzie, i poszedł do lasu. I to była ostatnia wieść. Nie wiadomo, co się stało, zginął w ten sposób… Dla mnie zginął od razu, no bo ja go więcej nie widziałem. Miałem cały czas nadzieję, że go gdzieś spotkam. Jak zmienialiśmy miejsce pobytu, to mi się wydawało, że gdzieś tam znajdę ojca, takie marzenia miałem.

  • Czy nigdy nie znaleziono grobu ojca?


Nie. Szukaliśmy przez Czerwony Krzyż wiele razy. Ostatnia odpowiedź Czerwonego Krzyża to było ponad dwadzieścia lat temu, żeby cierpliwie czekać, jeżeli cokolwiek będą wiedzieli, to poinformują. No to ze strony najbliższej rodziny to taka strata była. Jeszcze miałem kuzynkę, Marię Deymer, która była zakonnicą, urszulanką. Była to osoba gruntownie wykształcona, chodziła do francuskiego liceum na ulicy Polnej, a następnie ukończyła romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. A w czasie okupacji założona została kompania sanitarna w tym zakonie i ona tam się cały czas przygotowywała do funkcji sanitariuszki.

  • To była kuzynka ze strony mamy czy ojca?


Ojca. No i ona drugiego dnia Powstania zginęła. Była wezwana, ktoś pomocy wzywał. Cztery dziewczyny poszły, no i nie wróciły, bo zginęły w czasie sprawowania tej pomocy.

  • Czy państwo cały czas byli w swoim domu? Czy pan był z mamą, czy też była konieczność ukrywania się w piwnicy? Jak wyglądała codzienność powstańcza podczas Powstania?


Proszę panią, jak wyglądała ta codzienność, to zaraz opowiem. Pierwsza codzienność to była taka, że przyszła pani Maria Breckerowa z Jurkiem do nas mieszkać, dlatego że ona nie chciała sama, bo my, mama i ja byliśmy. Ona przyszła z synem i zaproponowała, że będzie lepiej i bezpieczniej, jak będziemy razem. A oprócz tego tam nie było praktycznie piwnicy w jej domu, a u nas była piwnica elegancka, przykryta ciężkim stropem ceglanym, więc było bezpieczniej, tam można było się schować. No i mieszkaliśmy już wtedy, i to zaraz było, od początku Powstania, we czwórkę. I było tak, że tenże Jurek, dwa lata ode mnie młodszy, wyciągnął z tej kupy papierosów, która była, paczkę i przyszedł z tą paczką do mnie, mówi: „Chodź, wypalimy to”. I tak się stało. Usiedliśmy na schodach do piwnicy, zamknęliśmy drzwi, żeby nikt nam nie przeszkadzał, no i zaczęliśmy palić. Ale dużo nie wypaliliśmy, bo to nie dla takich dzieciaków przecież rzecz.

  • Mamy was nie nakryły?


No nie, bo nie wiedziały. Na chwilę myśmy tam [się schowali]. To jeden z takich zapamiętanych elementów. Myśmy tam mieszkali, a chyba z tego powodu, że mój ojciec był komendantem LOPP-u… LOPP to była taka organizacja i chyba tolerowana, Liga Ochrony Powietrznej Polski chyba, bo to dwa „P” na końcu było. I ojciec był komendantem. Nawet gdzieś mam tutaj takie papiery, gdzie on tam dysponuje, co kto ma robić w razie potrzeby. I z tegoż może powodu przychodzili panowie w czasie Powstania, kilka razy to było, i naradę robili, jak to będzie z tym, gdzie są wojska, gdzie są Niemcy, gdzie są Rosjanie i tego, i jak to będzie. Takie, nawiasem mówiąc, nie za bardzo poważne były rozmowy.

  • Czy mama się angażowała jakoś w te spotkania konspiracyjne?


Nie, nie angażowała się. Ojciec się też nie angażował, ale mój ojciec był w całą wojnę… Starszy dużo był mój ojciec i I wojnę światową przeżył w wojsku rosyjskim.

  • Kiedy ojciec się urodził?


W 1891, tak że miał pięćdziesiąt trzy lata w czasie Powstania. […]

  • Mówił pan teraz o zebraniach, ale rozumiem, że te zebrania były wcześniej, kiedy jeszcze ojciec był w domu.


Nie, już właśnie nie było. Kto brał udział w tych [zebraniach]. Pan Gonera brał udział. W sąsiednim domu był skład materiałów aptecznych, drogeria. […] Ponieważ przedwojenny właściciel, Hoffman, został wzięty do niewoli, nie było go, więc tenże Gonera, który miał dwóch synów… Zdaje się, że jeden z tych synów chyba był w konspiracji, w AK, później w Powstaniu. I przychodził drugi pan, nazywał się Gaweł. No i tak rozważali. To takie coś, co jest później. Było wydarzenie, był taki dzień, kiedy ten budynek, w którym mieszkaliśmy, to jest budynek długi, szeregowy i podzielony na domki. Takie budownictwo teraz też jest.

  • Ale czy coś w ogóle zostało z tych budynków?


Właśnie do tego przystępuję. Pewnego dnia pocisk artyleryjski strzelił, ale dalej, tam gdzie Krzysio Brodnicki mieszkał. Strzelił w górną część budynku, dach i gzyms taki ciągniony był – to wszystko zostało zniszczone. Drugi strzał to był nasz parter. I tak się to złożyło, że ja poszedłem… Był korytarz taki długi i były drzwi do pokoju frontowego na parterze. Ja otworzyłem te drzwi, chciałem zobaczyć, jak to tam jest. I w pewnym momencie huk olbrzymi i cała ta ściana frontowa, może nie cała, duży fragment tej ściany przesuwa się, leci. Tam fortepian stał. Ten fortepian też był pierwszy, za fortepianem ściana i to wszystko uderzyło w następną ścianę. I proszę sobie wyobrazić, że poza tym, że dziura się zrobiła w ścianie frontowej, to nic więcej nie było. Następny pocisk był w sąsiedni budynek. Tam był taki narożnik, bo już [było] poszerzenie budynków – w ten narożnik następny pocisk. No i to był koniec tej strzelaniny. Były również nieprzyjemne [momenty], bo było słychać zbliżające się pojedyncze strzały od ulicy Lipińskiej. To była sąsiednia ulica, prostopadła do placu Konfederacji. Komentarz do tego był taki, że chodzą „ukraińcy” i strzelają do ludzi. No to czekaliśmy na to, aż przyjdą do nas i przyszli. Ale nie strzelali. Mama z nimi pogadała, bo mama urodziła się na wschodzie, w Berdyczowie, w tym, co to [mówiono] „pisz na Berdyczów”. To niby jest pejoratywne określenie, ale to była najlepsza poczta w Rzeczypospolitej, bo jak „pisz na Berdyczów”, to znaczy, że ono dojdzie do adresata. [Mama] urodziła się w Berdyczowie, a wychowywała w Czerkasach.

  • W którym roku mama się urodziła?


W 1902, czyli już była dużą dziewczyną. Znała język rosyjski pierwszorzędnie i porozmawiała sobie z tym, i jakoś się podobało, bo tam była też delikatna rozmowa, że ona nie, bo „ukraińcy” uważali, że Polacy to ciemiężcy. Mama coś naopowiadała głupstw, że ona była służącą u tych panów, którzy ją też ciemiężyli, no i dali nam spokój. Ale był niebezpieczny, nieprzyjemny moment, bo pod ścianę nas postawili, z łapami do góry i chodzili, plądrowali mieszkanie, szukali, o zegarki pytali głównie. Żołnierz wyglądał bardzo prymitywnie, miał broń i taką sumkę, worek. Nie miał plecaka, nie miał ładownicy, nie miał nic, tylko taką przewieszoną przez ramię sumkę i tam w tym worku słychać było, stale brzęczało. Myśleliśmy, że to naboje do karabinu mają.

  • To byli tylko żołnierze z formacji wschodnich czy byli też Niemcy?


Nie, nie było Niemców, oni sami byli.

  • To był sierpień?


Właśnie sierpień. Zaraz przejdziemy dalej do tego, co było [dalej]. No bo tu już opisałem, jak to było. Pewnego dnia wzięli nas i wygnali na zbiórkę do sierocińca.

  • W którym miejscu mieścił się sierociniec?


Tuż, blisko, nawet miał adres plac Konfederacji 44 albo 46, dobrze nie pamiętam, ale budynek jest w tej chwili. Budowa budynku była zakończona niedługo przed wojną. On się nazywał Dom Dziecka imienia Maryny Falskiej i tak się nazywa też dzisiaj. Tam był większy teren niż obecnie jest przynależny do tego budynku. No i tam na tym terenie nas zgromadzili. Staliśmy, staliśmy, aż przyszło polecenie, że mężczyźni na bok, a niemężczyźni zostają. I mężczyzn gdzieś zabrali.

  • Chłopcy razem z mężczyznami? Zazwyczaj dzieci były z matkami.


Nie, chyba nie, ja tam nie widziałem za bardzo chłopców. Tacy po kilkanaście lat to zostali. Mężczyzn zabrali, a nas do środka, do budynku tego sierocińca.

  • Pan został z mamą?


Tak, te stare, chore osoby i z dziećmi zostają. Zostaliśmy i zapędzono nas do takiej dużej sali. Na tej sali były rozłożone sienniki, takie worki ze słomą w środku, i nocowaliśmy tam w tym sierocińcu. Na drugi dzień rano przyszło następne rozporządzenie, że wychodzimy z sierocińca, i zostaliśmy rozlokowani na ulicy Kasprowicza, w trzech domach. Dwa domy, takie pomiędzy ulicą Lipińską a Chełmżyńską. Są dwa domy w stylu dworkowym, takie wybudowane, tak jak dwór na wsi – kolumny, balkon szeroki i tak dalej. To tam poszły osoby stare, natomiast osoby z dziećmi, to my, pani Breckerowa z Jurkiem też, do tego budynku róg Lipińskiej i Kasprowicza. Tam na pierwszym piętrze dostaliśmy mieszkanie, że tam mamy się urządzić. No tośmy tam się urządzili, tak że spało się w przedpokoju, bo po oknach mogli strzelać. I jakiś czas tam właśnie w tym domu mieszkaliśmy. Tam było tak… Mówili, żeby nie wychodzić na dach, bo tam było [niebezpiecznie]. Myśmy z Jurkiem próbowaliśmy raz wychodzić, ale niebezpiecznie było, więc przestaliśmy. No i tam większych takich atrakcji nie było. Muszę powiedzieć, że [było] dość spokojnie, aż do pewnego momentu, kiedy zrobiła się jakaś nadzwyczajna aktywność żołnierzy niemieckich, samochodów się cała masa pojawiła i ambulans tam był, i takie bojowe samochody, piechoty, amfibie i na kołach, i na gąsienicach. No i nie wiadomo było, co to się dzieje. W każdym razie kazali nam iść na zbiórkę, na ulicę Żeromskiego, pod kapliczkę. Przy Chełmżyńskiej była kapliczka, ona jest chyba teraz też, no i tam poszliśmy, ta garstka nas z tego domu. I było widać, jak z całych Bielan idzie sznur ludzi z różnymi walizkami. Tak ten obrazek jak dzisiaj pamiętam. Na przykład ktoś niósł na ramieniu walizkę, ale o kształcie jakimś dziwnym, takiego wielokąta. Nie wiem, co to było, ale kiedyś widziałem też takie później. [Ludzie szli] z wózkami, z tobołkami, z czymkolwiek do tego miejsca. Jak już nas tam się zebrała odpowiednia grupa, to ustawili nas w kolumnę i zaczęli maszerować przez Wawrzyszew. A moja mama, nie wiem jak, jakieś specjalne umiejętności miała, to kilkakrotnie tak było, że rozmawiała z tymi Niemcami, którzy szli obok i nas pilnowali.

  • Czy mama znała niemiecki?


Właśnie znała, ale tak bardzo prymitywnie, niedużo. Rosyjski znała dobrze bardzo, niemiecki i francuski też tak… Tak dla dziecka, dlatego ja też tak wyniosłem z tego okresu dziecięcego… W każdym razie chodziło o to, że mama mnie uczyła. Ja do Powstania to umiałem pisać, umiałem czytać, miałem zabawki po francusku, takie gry planszowe. Dzięki tym grom to wiedziałem, jak się zwierzaki, jak ptaki się nazywają, jak różne tego. I mama miała książki niemieckie również i je pewnie czytała i z tymi Niemcami rozmawiała. Jakoś wyszliśmy na Kaliszówce. Kaliszówka to był taki folwark za Wawrzyszewem, to jest miejsce pograniczy Huty i cmentarza Północnego, tam mniej więcej to było. Ale krótko tam byliśmy, przenocowaliśmy na tejże Kaliszówce i następnego dnia znów Niemcy przychodzili i sprawdzali kenkarty. A kenkartę…

  • Czyli państwo się odłączyli od tego pochodu na Kaliszówkę?


Tak.

  • Ale znowu na Kaliszówce pojawili się Niemcy.


Tak jest. I kenkarty sprawdzali. Jak sprawdzili, a mama miała warszawską kenkartę, to „proszę do kolumny”. I poszliśmy znów do kolumny, maszerujemy, maszerujemy i doszliśmy… Był odpoczynek zrobiony w miejscu, gdzie nasza droga do Pruszkowa krzyżowała się z drogą Warszawa–Leszno. Jest ta droga, ulica Górczewska, jak się pojedzie prosto, to się dojedzie do Leszna. No i tam jak się zatrzymaliśmy, to była taka kupa jakichś płodów rolnych, warzyw, kartofli, buraków, czegokolwiek, duże to było, i za tą kupą siedziały miejscowe kobiety i segregowały to, obcinały, coś robiły przy tym. Mama chwilę porozmawiała z tym i pociągnęła mnie za rękę. Moment i my siedzieliśmy już za tą kupą kartofli i buraków. Kobiety dały mamie chustkę miejscową i taka była jakby niewidoczna. W pewnym momencie zrobiła się draka wśród Niemców, że nas brakuje, i zaczęli biegać. Nawet jeden w tą drogę, która do Leszna prowadzi, strzelał. Stanął i strzelał, pach, pach, pach, myślał, że my tam gdzieś jesteśmy i nas upoluje. Ale nie. Kolumna poszła, myśmy zostali za tą kupą warzyw i miejscowi ludzie zaprowadzili nas do najbliższej wsi. Ta wieś to się nazywała […] Latchorzew. W tej chwili tamtej wsi nie ma, tam już stoją takie domy, wille jakieś, pół Warszawy się tam przeniosło. I w tym Latchorzewie ulokowano nas w stodole. Myśmy tam ładnych parę dni mieszkali.

  • Pamięta pan mniej więcej, kiedy to było, jaki to był czas?


Zaraz pani powiem, dojdziemy do tego przypuszczalnego czasu. Mianowicie było to tak, że mieszkaliśmy w tejże stodole, za stodołą był kierat. Jak się wyszło, tam gdzie ten kierat jest, to była otwarta przestrzeń, bardzo daleko było widać. I na końcu tej przestrzeni było widać wysokie słupy stalowe z jakimiś liniami. Ja myślałem wtedy, że to linia wysokiego napięcia, ale ona nie miała ani początku, ani końca. Był taki odcinek z tymi słupami. Później to się okaże, ja pani powiem, co to było. Tuż przy tym gospodarstwie, w którym mieszkaliśmy, była kuźnia, przychodzili ludzie z końmi i podkuwane były konie. No i tam byliśmy, a w oborze spotkałem sąsiadów z Bielan.

  • Sąsiadów, o których pan wcześniej opowiadał?


Tak, ci, co mieszkali przez ścianę z nami.

  • Jak się nazywali?


Lendzion się nazywali, Lendzionowie. I wtedy taka wzmogła się we mnie jakaś chęć znalezienia ojca. Mówię, no jak to, oni tutaj są, a my szukamy, idziemy i nie widać. A, jeszcze były dwa zdarzenia. Umarła babka, matka gospodarza, w którym mieliśmy [nocleg]. Pogrzeb był w Babicach, bo do Babic to było niedaleko, kilometr, dwa może. Taki biały kościół w Babicach jest bardzo widoczny, jak się tam jedzie. I byliśmy na tym pogrzebie. Następnie właśnie z tym młodym gospodarzem pojechałem raz na pole, furą pojechaliśmy, tam trzeba było ładować kapustę. No i teraz kiedy to się ładuje kapustę, licho wie. Wydaje mi się, że może w październiku. Naładowaliśmy ten wóz kapusty, wróciliśmy do stodoły, on do domu, ale za chwilę przyszli Niemcy i nas znów w kolumnę ustawili i maszerowaliśmy do Pruszkowa. Przechodziliśmy przez Piastów i mama znów zrobiła jakąś machinację, żeśmy wyszli z tego. Nie wiem jak, to wszystko jakoś irracjonalnie wygląda, nie do uwierzenia. Ktoś może powiedzieć, że jakieś nieprawdziwe rzeczy opowiadam, ale niestety tak to było. I jak wyszliśmy z tego pochodu w Piastowie, to mieliśmy adres w Piastowie, dlatego że pani Breckerowa miała męża, który aktualnie był w obozie. Oni mieli niemieckie nazwisko i pisało się nie po polsku, po niemiecku to nazwisko, a pomimo to tego ojca zabrali do obozu. Ten ojciec pracował w zakładzie Tudor.

  • Ojciec Jurka, tak?


Ojciec Jurka Breckera, tak. Tudor. To była fabryka akumulatorów. Założył ją w 1925 roku (ja później to przestudiowałem) Polak niemieckiego pochodzenia, nie pamiętam, jak się nazywał. W tej fabryce pracował ojciec Jurka i również jakaś jego rodzina, nie wiem, brat, ktoś tam spokrewniony z nim. I my znaliśmy adres do niego. Chyba Chopina ulica, ale nie pamiętam. Poszliśmy tam. Tam Jurka i jego matki nie było, ale serdecznie nas przyjęli i przenocowali. No ale rano trzeba było uciekać stamtąd, bo to niebezpiecznie. Poszliśmy na stację kolejową w Piastowie i była grupka ludzi, którzy czekali na pociąg. Ta grupka się robiła coraz większa. W pewnym momencie zrobił się wielki rwetes, przyjechali Niemcy z psem, pod wodzą takiego kurdupla małego, takiego tłustego, z dużym brzuchem i czerwonym pyskiem. On tam straszliwie hałasu narobił. Beształ ludzi, bił po twarzy i ręką, i jakimś biczem, nie wiadomo było co…. Aha, bo na stacji była tam grupa, to ustawili nas tak, że pośrodku zostało wolne pole, po którym on się poruszał, grasował ten hitlerowiec i tamci, co blisko stali, to byli narażeni na jego traktowanie. I to taki jakiś czas, długi czas trwało, takie besztanie i znęcanie się nad tym tłumem. W pewnym momencie stop, wsiedli w samochody i pojechali. I myśmy tam zostali. Jak zostaliśmy, no to długo czekaliśmy na pociąg. Zjawił się jakiś pociąg i myśmy dojechali, ale to już było późno, ciemno, do Koluszek. A w Koluszkach była cała stacja udekorowana takimi hitlerowskimi flagami w pionowym układzie. Były maszty i wisiały te flagi co parę kroków. No i tam staliśmy na peronie, czekaliśmy na pociąg. A, jeszcze jak zaczęło się Powstanie, to mama dała mi taką torebkę, w której było moje zdjęcie, a na odwrocie tego zdjęcia było napisane, jak ja się nazywam, jak rodzice się nazywają, gdzie mieszkam. A zdjęć było sporo, więc było tak na kilka razy złożone i tam wsadzone do tego. Oprócz tego zdjęcia mama powiedziała, żebym zapamiętał dwa adresy. Jeden w Kielcach, ulica Wschodnia 24, i drugi adres, Jedlnia Letnisko, taka miejscowość. I w tej Jedlni Narutowicza 6. Ja to do dzisiejszego dnia pamiętam.

  • Co to były za adresy? To była jakaś rodzina?


To była rodzina, tak. Żeby [pamiętać je] w razie czego, bo mogło przecież być tak, że nas by rozdzielili, że ja zostaję sam, to bym sobie sam nie dał rady. […] No to wtedy to wyszło, że to pod te adresy.

  • A woreczek pan miał na szyi, na sznureczku?


Tak, na takim sznurku czy na tasiemce miałem, tak. Do końca wojny ja to miałem. Już ruskie przyszli, to ja jeszcze to miałem.

  • W tej chwili są państwo w Koluszkach.


Tak, w Koluszkach. Ciemno jest i my na peronie, nikogo nie ma i czekamy na pociąg, bo chcemy dojechać do Kielc, do tego pierwszego adresu. Dlatego mi się przypomniało o tym, że ja miałem taką dyspozycję. I w pewnym momencie pojawiło się kilku Niemców na tym peronie i szli tak jakby do nas. A tam była restauracja, napisane było Nur für Deutsche. Mama otworzyła też i mówi: „Wchodźmy”. To była restauracja tylko dla Niemców. Stał taki stolik, obsługi nie było, bo już pewnie siedzieli gdzieś, może odpoczywali. Usiedliśmy przy tym stoliku i proszę sobie wyobrazić, ci Niemcy przeszli koło tego interesu, nie zaglądając. Dosyć długo siedzieliśmy w tej restauracji. Przyszedł pociąg. Jak przyszedł pociąg, wsiedliśmy do tego pociągu. Cholera wie, dokąd jechał. Jechaliśmy i tak się szczęśliwie ułożyło, pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Ciemno, żadnego oświetlenia nie było. Była jakaś grupa ludzi, którzy mieli lampę przenośną, i oni do tego pociągu podchodzili z tym lampami i pytali się, czy są warszawiacy. „No są”. To oni mówią, że oni są z RGO i świadczą pomoc. „A jaka to stacja?” – „No, Kielce”. – „No to wysiadamy”. Wysiedliśmy i zaprowadzili nas do… To chyba budynek szkoły był. I tam nas przenocowali, dali jeść. Zupa była jakaś, duży kocioł zupy był, nalewali. No i bardzo nam pomogli w ten sposób. Następnego dnia poszliśmy na tą Wschodnią 24. Przyszliśmy, to na drugim piętrze było, weszliśmy, a tam nikogo nie było. Przesiedzieliśmy cały dzień, do wieczora. Nikt nie wchodził, nikt nie wychodził, nie wiadomo było, co to jest, dlaczego to tak jest. Mama mówi: „Nie ma co, trzeba jechać do Jedlni w takim razie”. No i pojechaliśmy do Jedlni. No i tam byli wszyscy ci, co [wyjechali] z Kielc. Bo ci w Jedlni to byli rodzicami tej ciotki z Kielc. No i cała rodzina była tam. Myśmy się tam zatrzymali, mieszkaliśmy tam jakiś czas, ale było strasznie ciasno, bo tam dużo ludzi było. Byli mieszkańcy stali, plus ci z Kielc, plus my. Jeszcze ktoś tam przyjechał. A, mało tego, Niemcy kwaterowali, żołnierze niemieccy jeden pokój zajmowali, ale zachowywali się przyzwoicie. Jak było Boże Narodzenie, to choinkę mieli, zaprosili nas na tę choinkę, poczęstowali czymś. No tak nieźle było.

  • Czyli całą zimę państwo tam w tej…


Nie, nie, proszę poczekać. Ale było bardzo za ciasno tam, więc… Okazało się, że jest wolny pokój naprzeciw, prawie naprzeciwko, na ulicy Narutowicza, u państwa Piotrowskich. A mąż ciotki mojej, tej gospodyni, był kolejarzem. On pracował na kolei, do pracy jeździł do Radomia.

  • Jak się nazywali właściciele?


Opalski się nazywał. I państwo Piotrowscy, pan Piotrowski też był kolejarzem. No i zamieszkaliśmy tam. Tam było luźno, duży pokój mieliśmy, było zupełnie nieźle. I tak dożyliśmy do wkroczenia ruskich. Przyjechał czołg: Nie bajcie się, oswobodziciel pryszoł. No i jak pryszoł, to fajnie. Przyzwoicie się zachowali, bywali ludzcy, nie mogę powiedzieć. Ani gwałtów, ani grabieży, ani niczego nie było. Czasami zamawiali, żeby im ugotować zupę. To jedzenie tak się odbywało, że był taki wielki kocioł, z tego oni nalewali do jakichś swoich misek i nie mieli łyżek, tylko z chleba robili taką łyżkę i jedli tym. Tam w pobliżu była szkoła. W czasie okupacji to Niemcy sobie jakiś magazyn żywności zrobili i jak Rosjanie wkroczyli, to miejscowa ludność stawiła się tam osobiście i każdy wytaczał jakąś beczkę z czymś, głównie z marmoladą chyba stamtąd wychodzili.

  • Ta szkoła była w Jedlni?


W Jedlni, tak. No i w tej Jedlni jeszcze cały czas trwała wojna. Wielkanoc przebyliśmy w Jedlni. Pamiętam, że w Wielkanoc poszliśmy do kościoła zobaczyć. Tam grób był udekorowany, pamiętam, strażnicy byli udekorowani na rzymskich żołnierzy w takich specjalnych [strojach], tak jakby nie było wojny. To już było po wkroczeniu Rosjan. No i tam były takie pociągi, przechodziły pociągi z trofeami wojennymi. Ruscy do siebie zabierali z terenów zdobytych. Na przykład organista za dwa litry bimbru kupił od nich dzwony do kościoła. To już było prawdopodobnie z terenów niepolskich, tu wszystko jechało. W każdym razie myśmy wrócili stamtąd w połowie kwietnia.

  • Do Warszawy?


Do Warszawy. Ale podróż była trudna bardzo, bo była wojna. Z kolejarzami obgadane zostało, że pojedziemy pociągiem towarowym na breku. Wie pani, co to brek? Taka budka hamulcowego na wagonie towarowym. Teraz nie ma takich rzeczy już, ale wtedy były. No i… A, bo jeszcze tam się znalazła siostra mojej mamy, też przyjechała i z nią właśnie jechaliśmy.

  • Jak nazywała się siostra?


Brywczyńska nazywała się, bo ona była niezamężna, jak mama z domu.

  • Jak miała na imię?


Regina miała na imię. I z tą ciotką na tym breku jechaliśmy. Strasznie ciasno tam było. Był nalot, pociąg się zatrzymał. Załoga z parowozu schowała się obok nasypu. My też wysiedliśmy stamtąd. Trzeba było się położyć, bo w razie bombardowania to pociąg byłby bombardowany, a nie okolica. No ale tego bombardowania nie było, wsiedliśmy w ten pociąg i dojechaliśmy do Dęblina. W Dęblinie przeżyłem coś wielkiego takiego… Zobaczyłem pierwszy raz polskiego żołnierza. Taki byłem poruszony, że nie mogłem odejść od niego. Tylko że orzełek miał jakiś dziwny, nie taki, ale poza tym to był przecież polski żołnierz. On miał taką funkcję porządkową pewnie w tej poczekalni. No i mama zaczęła szukać transportu, żeby dojechać do Warszawy, i właśnie poprzez żołnierza chyba rosyjskiego doszli do porozumienia, że będzie jechał pociąg z żołnierzami rosyjskimi i tam będą przedziały pasażerskie, bo oficerowie będą jechali w tym. Proszę sobie wyobrazić, że ci oficerowie… To był wagon, taki boczniak, że do każdego przedziału wsiada się z boku. […] No to wzięli nas i tam w tym przedziale było kilku oficerów rosyjskich, my z mamą i z tą ciotką Reginą. I samowar stał na środku, herbata była, bardzo przyjemnie się podróżowało z nimi, rozmawialiśmy. Dojechaliśmy do Dworca Wschodniego i na Dworcu Wschodnim piechotą szliśmy do Wisły. Tam był most pontonowy i na ulicę Karową wychodził ten most. Rosyjscy żołnierze kierowali ruchem, bo głównie puszczali wojsko. Wojsko miało pierwszeństwo, a jak była przerwa w transportach wojskowych, to wtedy puszczali cywili. No i przepuścili nas przez ten most, przeszliśmy. Ale w ogóle widok był straszny, bo to była nie Warszawa, tylko było pole gruzów, jak z Pragi się patrzyło na to. I po przejściu to samo. No i piechotą poszliśmy na Bielany.

  • Jak wyglądał państwa dom?


No tak, na dole był po tym artyleryjskim uderzeniu, ale [pocisk] całej ściany nie wywalił. Ktoś [potem] wywalił elegancko całą ścianę. Prawdopodobnie był używany [jako] garaż dla samochodów. Do tego u nas było dużo książek. I w tymże pokoju była kupa książek tak nawalona jedna na drugiej i to się paliło, bo część była spalona, widocznie zapalane to było. Było rozgrabione. To, co było zakopane tam w ogrodzie, to to było [rozgrabione]. Wiadomo było, kto to robił. Tego nie zrobili Niemcy ani „ukraińcy”, tylko sąsiedzi z pobliskich wiosek, dlatego że takim restrykcjom wyprowadzania się podlegali tylko mieszkańcy Warszawy. Granica Warszawy była na ówczesnej alei Konstytucji. Tak się nazywała do 1952 roku, aleja Konstytucji. Jak uchwalono nową konstytucję w PRL-u, to nie mogła być, uwierała ta ulica aleja Konstytucji, tylko się Reymonta nazywa, ulica Reymonta. To, co było za ulicą Reymonta, to już były pola uprawne, były wsie. No i tam oni nie byli wypędzani przez cały czas. Oni czekali tylko, czatowali. Jak już wojsko wyjdzie, to przyszli się obłowić.

  • A czy jak państwo wrócili, to już sąsiedzi, którzy mieszkali obok państwa, byli w domach?


Lendzionowie byli, a z drugiej strony nie byli.

  • To są te domy szeregowe, które są w tej chwili jakby naprzeciwko kościoła Świętego Zygmunta?


Tak jest. My byliśmy numer 66.

  • I jakoś próbowali państwo się urządzić w tym domu?


No, próbowaliśmy się urządzić, urządzaliśmy się. Było nawet nieźle, mama chciała, tam gdzie tej ściany nie było, zrobić bar. Nawet ten bar trochę funkcjonował, ale mama sprzedawała alkohol bez pozwolenia. Obok był pan… O, jak on się nazywał, nie pamiętam, ale miał zakład z pozwoleniem, więc zakapował, że tu się [sprzedaje alkohol], no i w ten sposób zakład został zlikwidowany, bo nałożyli karę taką, że nie można było się z tym pozbierać. Po czym wkroczył administracyjnie zakład gospodarki mieszkaniami, bo policzyli, ile to metrów kwadratowych na jednego mieszkańca.

  • To było duże mieszkanie?


No, 120 metrów było, razem z komunikacją co prawda, ze schodami i z korytarzem. No, dostaliśmy spory nadział na to, no i trudno było od tego się odłączyć.

  • Ile osób zamieszkało z państwem?


Oprócz nas?

  • Tak.


Z dziesięć jeszcze, około dziesięciu.

  • Pan poszedł do szkoły zaraz po wojnie?


A to zaraz pani powiem. Zaraz po wojnie to było tak: Ja miałem siedem lat. Otwarta została szkoła i ta szkoła mieściła się na Hajoty 33. Szkoła w ogóle to na Zuga miała być, tylko ten budynek na Zuga chyba został spalony, bo wymagał remontu, więc w takim normalnym domu mieszkalnym została zrobiona szkoła. Zrobione zostały egzaminy dla dzieci i oni kwalifikowali, kto do której klasy. Egzamin… Ponieważ ta szkoła nie miała dużego pomieszczenia, na ulicy Hajoty normalnie na jezdni rozstawione były ławki, stołki i były zadania o różnym stopniu trudności. Ja to rozwiązywałem, ale ja na przykład matematyki [nie znałem], nie potrafiłem dzielić i mnożyć, do tego jeszcze nie doszedłem. A obok mnie siedział taki facet, straszny, to bandyta był, który później… Bo tacy to byli [ludzie]; jedni z lasu przychodzili, z więzienia, różni kandydaci byli. On później siedział chyba za zabójstwo. Ale [w szkole] siedział koło mnie i mówi: „Te, umiesz dzielić?”. A ja nie umiałem, mówię, że nie umiem. W każdym razie to, co umiałem, to zrobiłem i zostałem zakwalifikowany do trzeciej klasy. I to było to, że mnie mama uczyła przez parę lat przed tym, za wcześnie, to było pewnym nieszczęściem dla mnie, bo poszedłem do trzeciej klasy, czwartej i stwierdzałem, że ja niczego się nie muszę uczyć, bo ja to wszystko wiem. Aż przyszła klasa piąta, no to dostałem komplet niedostatecznych na pierwszy okres. Dowiedziałem się, że wymagam edukacji.

  • Państwo cały czas mieszkali w tym domu?


Tak, tak.

  • Z czego się utrzymywaliście? Co mama robiła, jak już nie udało się sprzedawać alkoholu?


Jak się nie udało sprzedawać alkoholu, to mama przystąpiła do roboty nauczycielki. Tylko to było nauczanie dla dorosłych. Nie były to publiczne szkoły, tylko był to sposób podnoszenia kwalifikacji ludzi pracujących. Mama chodziła do różnych zakładów pracy i w danym zakładzie pracy były lekcje, prawda, no i uczyła rosyjskiego.

  • Do kiedy państwo mieszkali w tym swoim domu?


A myśmy się… W 1972 roku przenieśliśmy się stamtąd tutaj, z żoną.

  • Czyli w międzyczasie poznał pan żonę?


Ja żonę przecież… Ja zaraz pani powiem, w trzeciej klasie chodziliśmy… Szkoła, taka część, to był teren wystawowy, bo w Warszawie w 1940 roku miała być wystawa światowa Expo. Na tę wystawę szereg rzeczy w Warszawie zostało zrobionych, między innymi domki na ulicy Grębałowskiej, Twardowskiej i jeszcze może którejś, Karskiej, tanie domki. I chodziliśmy do szkoły w takim domku, bo tam nauczycielka mieszkała w takim domu.

  • Pamięta pan, jak się nazywała?


Pani Górska się nazywała. I te domy dotrwały, ja wiem, dużo czasu, ze dwadzieścia lat temu ostatnie może zostały zlikwidowane. Bo te domy nie były trwałe, były zrobione z desek, trzciny, otynkowane, to wyglądało bardzo ładnie, były fajne, ale nie na długo.

  • Tymczasowe.


No, na pięćdziesiąt lat mogą być. I tam niektórzy mieszkali tyle czasu.

  • W tej szkole właśnie się państwo poznali?


A nie, w szkole my tam byliśmy, aleśmy się nie znali, bo nie rozmawialiśmy ze sobą w ogóle. Chodziliśmy [razem] do czwartej klasy, trochę do piątej… Nie, do piątej już nie chodziliśmy, ale do czwartej chodziliśmy, też nie rozmawialiśmy. Spotkaliśmy się w liceum, byliśmy w jednej klasie, ale dalej nie rozmawialiśmy. W innych kołach się kręciliśmy, jak to się mówi. To już budowany był wtedy Pałac Kultury i w kinie Palladium wyświetlany był film „Dicta” i z mamą poszliśmy na ten film. Kolejka była, bo to nie tak łatwo było, tak jak teraz. Staliśmy w tej kolejce, a tak z dziesięć osób przed nami była tu obecna moja żona.

  • Koleżanka z klasy.


Tak, a mama mówi: „Powinieneś się przywitać z koleżanką”. A ja nie chciałem i nie poszedłem, wcale się nie przywitaliśmy i nie rozmawialiśmy w ogóle. I tak było, to było w dziewiątej chyba klasie.

  • A co to było za liceum?


Na Barcickiej, XVI Liceum Ogólnokształcące. I tam już w ostatniej klasie kolega zrobił prywatkę i na tej prywatce się poznaliśmy.

  • I tak się zaczęło.


Tak.

  • Przed nagraniem mówił pan o tym, że budował pan między innymi Dworzec Centralny.


Tak, Dworzec Zachodni też zbudowałem.

  • Skończył pan budownictwo lądowe na Politechnice Warszawskiej.


Tak.

  • I to były pana jedne z pierwszych projektów po studiach?


Nie, mówiłem pani, że tunel. Pierwsza robota to był tunel Wola – Ochota. To się tunel Bema nazywa, bo to niby w ulicy Bema miał być zrobiony, ale on nie jest w ulicy Bema, tylko jak trasa Armii Krajowej wjeżdża w ten tunel. Następnie budowałem taką nowoczesną nastawnię na Dworcu Zachodnim, która stoi do dzisiaj. Budowałem koło Grodziska Mazowieckiego fabrykę wyrobów gumowych, której nie ma, bo to była dla spółdzielni, ta spółdzielnia upadła i tego nie ma.

  • Jak długo trwała budowa Dworca Centralnego?


Trzy lata. Później, jak się skończył, Dworzec Centralny, to Dworzec Zachodni był budowany, do 1980 roku chyba. Później budowałem lotnisko na Bemowie.

  • Dworzec Centralny był chyba pana jedną z większych budowli.


No tak.

  • Pamięta pan coś szczególnego z tego okresu budowy Dworca Centralnego?


Ja wiem… Było dużo roboty, bo tam trzeba było i w dzień, i w nocy budować. Zatrudnionych było tam przeszło dwa tysiące pracowników.

  • A czym dokładnie pan się tam zajmował?


Ja byłem kierownikiem grupy robót i budowałem kawałek dworca. Ale było to tak, że jak się gdzieś na innych odcinkach coś opóźniało, to wtedy ja na ratunek tam chodziłem. Czyli robiłem tą swoją część oraz trochę inne części też robiłem. A, co z takich większych robiłem? Remont tunelu średnicowego. Pamięta pani to? Nie pamięta pani, bo…

  • Tak, wiem, że był.


Ale nie pamięta pani tego, bo to też sporo lat. Nawet nie wiem, w osiemdziesiątym którymś tam, 1985, 1986, 1987 roku. To była trudna sprawa. Decyzja była trudna o tym, jak to zrobić. Pytałem się, nawet mój kolega był na Politechnice, był zakład budowli podziemnych i on tam prawie szefem tego był. Poszedłem do niego i co on sądził o tym. A on takie naukowe pomysły miał, ale to nie do zrealizowania, zawracanie głowy. Więc w końcu zostało zrobione bardzo pracochłonną metodą, bo zamknięte zostały Aleje Jerozolimskie od Dworca Śródmieście do Powiśla. Trzeba było odkopać ten cały tunel, zaizolować, jak Pan Bóg przykazał, zakleić folią i zasypać z powrotem. Trudna to była sprawa, bo tam jest mnóstwo innych instalacji, które trzeba było uszanować i tak zrobić, żeby ich nie zepsuć. A tych instalacji bardzo dużo było, i telefoniczne, i wodociągowe. Awantura trochę była, bo Jaruzelski gdzieś przemawiał, a koparką zahaczyli kabel telewizyjny z domu kultury.

  • Przerwało transmisję?


No, była jakaś aferka, ale poszło.

Warszawa, 3 października 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Andrzej Sternicki Stopień: cywil Dzielnica: Bielany

Zobacz także