Nazywam się Andrzej Szymański. Urodziłem się 20 lipca 1938 roku na Mokotowie, na ulicy Podchorążych 59.
Rodzice ze mną mieszkali.
Marianna Bogowolska, no i ojciec Antoni Szymański.
Mama była z wykształcenia krawcową, ojciec tokarzem, pracował na lotnisku mokotowskim.
Domem się zajmowała, tak jest, głównie. Poza tym była ciężko chora na serce i ledwo chodziła.
Tak, od strony mamy babcia tylko była i córki, które mieszkały na Iwickiej, róg Iwickiej i Chełmskiej. Dziadek mój, z mojej strony, mieszkał też niedaleko, jeszcze chyba bliżej nawet, na […] ulicy Janowskiej.
Mogę pani opowiedzieć, co mi ciocia opowiadała. Jak niosła mnie na ręku, wtedy miałem pewnie około dwóch lat i na ulicy Podchorążych mijał nas jakiś oficer niemiecki, a ja się odwróciłem i walnąłem go pięścią w ramię i powiedziałem: „Kop byk”. Ten człowiek załapał ręką tutaj na lewą stronę – tu kaburę nosili – ciocia zdrętwiała. On spojrzał podobno na mnie, pogroził mi: Polnisch, polnisch i poszedł. Ciotka mówi: „Słuchaj, ja jeszcze chyba pięć minut w miejscu stałam. On już daleko odszedł, a ja się nie mogłam ruszyć”.
Siostra mamy.
Bogowolska.
Leokadia, nawet mam dziesięć stron jej opowiadania, znaczy to było…
Wspomnienia, które spisywali ludzie w Szwecji, bo ciocię wyzwolili, znaczy wykupili ileś tam kobiet z Mauthausen. Tam właśnie opisywali i pięknie to jest opisane. Mam nawet w telefonie, mogę pani udostępnić.
Drugi epizod był taki, że podobno jechaliśmy do Brzostowca kolejką, ciuchcią taką małą.
Rodzina moja i mamy. To było piękne gospodarstwo, tam oni byli robotnikami. My z mamą tam często jeździliśmy, bo tam łatwiej było się wyżywić. Poza tym ojciec miał nas z głowy i w Warszawie mógł dopiero działać, coś robić. Co on tam robił, to nigdy nie wiem. Jechaliśmy pociągiem i w pewnym momencie ojciec się zorientował, że nie ma mnie na kolanach. Zaczął mnie szukać w tym wagoniku, bo to mały wagonik był, no i słyszy niemieckie rechoty na początku, więc pofatygował się tam. Patrzy, a ja siedzę na kolanach jednego Niemca, obżeram się czekoladkami i grożę im: „Wy kopy, byki”, a wszyscy rechoczą niesamowicie. Ciocia mówi, że podobno ojciec ze złością wyciągnął mnie stamtąd i klapa mi dał. W tym momencie jeden wstał i mówi czystą polszczyzną: „Proszę pana, my specjalnie go podpuszczamy”. To prawdopodobnie byli albo poznaniacy, albo Kaszubi, tego nie pamiętam. Natomiast później ciągle się kłóciłem z wartownikami, którzy naprzeciwko mojego okna stali na warcie, jak był wjazd do koszar. Jęzor im pokazywałem, ręką groziłem i kiedyś ten żołnierz złapał za karabin i udawał, że strzela. Wtedy prysnąłem z okna pod stół. Ciocia z mamą była w mieszkaniu, mówi: „Co się stało?”, mówię: „Ten szkop chce mnie zastrzelić”. One się wychyliły lekko bokiem i mówią: „Zobacz, on się śmieje z ciebie”. No to sobie wtedy pozwoliłem, na tym parapecie usiadłem, bo to były szerokie te mury. Później zapomniałem o tym, wyszedłem na podwórko, z tym że podwórko było bardzo małe, to myśmy, wszyscy ci gówniarze mali, bawili się na ulicy. Tam ruchu prawie żadnego nie było, tylko Niemcy jeździli do koszar i z powrotem. I znalazłem się blisko tego żołnierza. On mnie w pół złapał, pamiętam, że się bałem go niesamowicie, a on rękę w kieszeń włożył i chciał mi dać cukierki. Nie przyjąłem tych cukierków, rzucił na ziemię, chłopaki przyjęli. Wtedy uciekłem, nie wziąłem. Trzeci moment, to z ojcem żeśmy poszli, rowerkiem pojechali, na Belwederską (Podchorążych kiedyś szła do Belwederskiej, teraz jest taki krótki odcinek) i tam popisywałem się na rowerku, bo to była jedyna ulica, która była wyasfaltowana, więc nogi na kierownicę. Wtedy miałem cztery lata, cztery i pół. Oficerowie [niemieccy] szli i zaczęli znowu cukierkami we mnie rzucać. Słuchajcie, on się wkurzył strasznie, odwrócił się, wziął mnie za rękę i chodu. Też żeśmy nie wzięli nic. Co jeszcze… Na podwórku, na Podchorążych, żeśmy się często bawili i na zakręcie Podchorążych w tym rogu jest kapliczka. Byłem nie tak dawno, kilka dni temu, spojrzałem tam, jest zupełnie inna oczywiście, elegancka i tak dalej, murowana. Kiedyś to była taka malutka kapliczka, wybudowana z listewek, ale po tym doskonale żeśmy się wspinali na mur. Z muru skakaliśmy do Łazienek na drugą stronę, bo tam była sterta śmieci i liści. Kiedyś też tam z tymi kolegami poszedłem, wtedy mogłem mieć koło pięciu lat chyba, i usłyszeliśmy strzały, niedaleko nas, tam w Łazienkach. Chłopaki zaczęli uciekać, ja też, ale ponieważ byłem najmłodszy, to się nie załapałem. Skakałem pod tym murem, bo nie mogłem sięgnąć, więc któryś się zlitował nade mną, rękę mi podał i uciekłem.
Nie, nie.
Nie. Sąsiadów później z Podchorążych poznałem, [kiedy] znowu byłem tam po wojnie. Ciotka od strony mamy mnie zabrała, mówi: „Chcą się z tobą koniecznie zobaczyć”. To już po wojnie było.
Nie, ona na Iwickiej. Tego domku nie ma, domek stał dosłownie na rogu Iwickiej i Chełmskiej. Tam teraz są instytuty leków, coś takiego. Byłem tam, z tym że to byli sąsiedzi z Podchorążych. One często mnie zapraszały, ja tam do nich chodziłem. Teraz sobie kojarzę to, że jak mama się ciężko czuła, to mnie usuwali, żebym nie widział pewnych rzeczy i tak dalej. Z tym że wtedy one już mieszkały na rogu Podchorążych i Sieleckiej. Tam taka ładna willa była, biała, pamiętam. One mieszkały w „bejsmencie” i po wojnie u nich byłem, jeden jedyny raz. Ta moja koleżanka [tam była], dużo starsza ode mnie zresztą, no to z przyjemnością żeśmy wtedy się poznali.
Nie pamiętam zupełnie. To była Ula.
Tak, tak. Ledwo powietrze łapała.
Serce, dlatego właściwie sam byłem, [bez opieki]. Aha, taka śmieszna rzecz: ponieważ ojciec musiał pracować i on i handlował, i kombinował, tak jak za okupacji było, to mnie do przedszkola zapisał. Przedszkole chyba było na Sieradzkiej, tak mi się wydaje, w takim malutkim domku. Mamusia mi dawała kilka groszy, ja na dół schodziłem, brałem te grosze dawałem i dwa cukiereczki z takiego słoja pod skosem dawała mnie ta pani. To była łapówka, żebym poszedł do przedszkola. W tym przedszkolu, bo ja wiem, byłem kilka dni właściwie, bo dopóki zabawa była w pomieszczeniu, śpiewy i tak dalej, „Pociąg jedzie z daleka”, to jak żeśmy wychodzili na podwórko (to też malutkie podwórko było, tylko takie otwarte jak gdyby), to ja się urywałem. Bardzo często mój pobyt w przedszkolu polegał na tym, że przychodziłem do przedszkola, zakręciłem się i już mnie nie było. I zrezygnowali z tego. Później mama… A, jeszcze jedna rzecz, jechaliśmy z mamą z Brzostowca kolejką i po drodze przed Gołkowem była jakaś taka stacja, nawet w tej chwili nie pamiętam, jaka. Tam często Niemcy naloty robili, bo kupa tych handlarzy było, bo cała Warszawa handlowała przecież, to wszystko zabierali, wszystko. Mama dostała taką kilogramową z poduszki uszytą poszewkę i mąka była w tym, zabrali mamie to. Mama jeszcze wcześniej taką kosteczkę słoniny, z dziesięć deko, nie więcej, dała mi do ręki i mówi: „Trzymaj to, ręce z tyłu”. Postawiła mnie przy oknie na ławce i mówi: „Tylko nie pokazuj”. Ja, bohater, przewiozłem – wszyscy później mnie za bohatera mieli. Wszystko Niemcy wywalili. Różni byli Niemcy, różni ludzie, tak jak i teraz. Już nie chcę mówić o kacapach.
Chyba w 1931 roku, tak mi się wydaje.
Przypomniałem sobie dokładnie adres, gdzie mieszkałem na Podchorążych.
Tak.
Nie wiem, może tym, gdzie się meldowała tam. To jest legitymacja mojego ojca, przejazdowa jakaś. […]
Już po niemiecku i tak dalej i tutaj z tyłu są napisy.
Tak, pół roku przed Powstaniem. Później zostałem z ojcem.
Byłem dzieckiem, które często bywało albo u jednego dziadka, albo u drugich dziadków, bo to wszystko było blisko. Czasami z ojcem przyjeżdżałem na Targową 21, to jest na wprost Kijowskiej, tam mieszkała moja ciocia, najstarsza siostra mojego ojca.
Stanisława Martyniak, z domu Szymańska. Wspaniała kobieta, dzięki niej przeżyłem. Często przyjeżdżałem z ojcem. Myśmy przyjeżdżali tramwajem, bo tramwaj Czerniakowską jeździł kiedyś. Więc żeśmy szli na piechotę do Czerniakowskiej. Tam jest zakon sióstr. W tym czasie duża część tego zakonu była zajęta przez Węgrów, węgierskich żołnierzy. Pamiętam, jak żeśmy z ojcem kiedyś szli do tramwaju, ojciec zaczął rozmawiać – nie wiem, jakim językiem, jak oni się porozumiewali, ale gadali. Później [wsiadaliśmy] do tramwaju, Czerniakowską do góry później, do Nowego Światu i na Targową. Jak już tutaj kiedyś byliśmy u cioci z ojcem, to w niedzielę, pamiętam, wujek i ciocia stwierdzili, że warto był znajomych odwiedzić na Towarowej, tu niedaleko. Wsiedliśmy w tramwaj. Wujek był tramwajarzem, miał czapkę tramwajarską, w mundurze chodził, bo chodziło o to, żeby go Niemcy nie wywieźli gdzieś, bo teoretycznie niby dla nich pracował. Miał dokumenty, mógł wychodzić rano, późno wracać. A mój ojciec był ptaszkiem, musiał się ukrywać. Dojechaliśmy do ronda Waszyngtona. Rondo Waszyngtona to zupełnie inne było, tam w ogóle nic nie było. Tam zatrzymali tramwaj i była łapanka. Nas wszystkich z tych tramwajów wyrzucali. Wujek miał swoją legitymację, to nic mu nie zrobili, kazali wyjść razem z ciocią. A jeszcze siostra była.
Józef Martyniak, z zawodu muzyk zresztą. Pamiętam, jak w tym momencie ojciec szybko swoją czapkę z głowy zdjął, [wujek] mówi: „Trzymaj, Tosiek, załóż na głowę. Właź do środka”. No i mój ojciec wszedł do tramwaju. Kiedyś były takie rozsuwane drzwi, jak się wychodziło na pomost.
I ojciec zaczął udawać konduktora, bo wtedy i jeszcze po wojnie konduktorzy byli. Niemcy oczywiście sprawdzali, zajrzeli, ojciec podobno otworzył tylko drzwi, mówi, że już nic nie ma, i puścili ich. Myśmy nie wiedzieli nawet o tym. Myśmy [byli] zdenerwowani, nas przerzucili znowu na ulicę Waszyngtona i tam te tramwaje zakręcały do Śródmieścia. Wsiedliśmy w jakiś tramwaj i pojechaliśmy na Towarową. Ciocia i wujek zdenerwowani, bo nie wiadomo, co z Tośkiem. Wchodzimy na Towarową, pukamy do drzwi, a tu wujek, ojciec mój otwiera. Numery takie czasem robił, że …. Kiedyś – to ciocia opowiadała – dorabiali sobie handlem tytoniu i jeździli, proszę pani, po tytoń w Lubelskie i wracali pociągiem na Wschodnią. Ponieważ ciocia mieszkała naprzeciwko Kijowskiej, no to pięć kroków dosłownie. Wysiedli, ale ciocia z tyłu, ponieważ za moim ojcem była z tą torbą, z tym tytoniem, to się cofnęła, a mój ojciec już za późno było i go zwinęli. Strasznie się denerwowała. No koniec! Za to się szło normalnie do obozu. Już ciemno dosyć było, zresztą w ogóle Warszawa zaciemniona była strasznie, i ciocia przejechała przystanek dalej, do Ząbkowskiej. Wysiadła przy Ząbkowskiej, zdenerwowana wraca do domu, drzwi otwiera, patrzy: mój ojciec. Co się okazało. Ten szkop kazał mojemu ojcu otworzyć, co tam jest, a mój ojciec mówi: „Wióry”. To były suche liście po prostu. Ciemno było, on łapę wsadził, pomacał: Raus! No i [ojciec wziął] tą torbę pod pachę. [Niemiec] puścił go. Czysty przypadek.
No tak, ale szczęście się skończyło 3 sierpnia.
Tak, proszę pani, bardzo to pamiętam. Oj, przepraszam, za bardzo się chyba wzruszam. Ja po raz pierwszy to opowiadam komuś. Ja od siebie to odpychałem po prostu. Proszę pani, to był piękny dzień, słońce śliczne. Ojciec stał obok, sistra przyrodnia najmłodsza stała i ja.
Nie, siostra przyrodnia ojca.
Krystyna Szymańska. Ojciec mówi: „Zostaniesz z ciocią, bo przez trzy dni mnie nie będzie”. Ja trzymałem go za spodnie dosłownie, to do dzisiaj pamiętam, żeby nie wychodził. Ja nigdy się… W zasadzie nie pamiętam, żebym się tak zachowywał. Mówi: „Za trzy dni będę”. No i już żeśmy się nie zobaczyli. Po trzech dniach myśmy się dowiedzieli, że mój ojciec został rozstrzelany na rogu, kiedyś to była Podchorążych, i Nabielaka. Tam jest tablica upamiętniająca. […]
Bardzo szybko żeśmy się dowiedzieli. Ojciec dostał postrzał po brzuchu. Jeszcze podobno pięć godzin się męczył. Ci ludzie, którzy tam byli obok w tych budynkach, zaczęli się trochę tymi ludźmi opiekować, część, bo Niemcy rozwalili to wszystko towarzystwo i poszli. To nie pierwszy raz w tym miejscu rozstrzelali. Z tego co widać, to z więzienia, z Pawlaka ludzi rozstrzelali i tak dalej. Już wtedy byłem z ciocią u dziadka. Dziadek umarł trzy miesiące przed mamą. Tam została tylko babcia i ta ciocia.
Na Janowskiej, [nieistniejąca, równoległa do Gagarina]. Tam żeśmy przebywali około tygodnia, półtora tygodnia, tak teraz to pamiętam.
Tak, na razie tak. Znaczy strzelanina była, tak, ale Niemcy jeszcze nie opamiętali się, a przecież myśmy byli przy koszarach dosłownie. Pamiętam, jak kiedyś Niemcy strzelali do ludzi, okno było chyba na drugim piętrze, jak akowcy uciekali i jednemu tak krew buchała z gardła. To są wspomnienia, o których ciężko się mówi.
Myśmy nie wiedzieli o niczym, proszę pani, nie można było tam dojść i tak dalej. Zresztą część tej dzielnicy to była w ogóle niemiecka, Niemcy zajęli. […] Bo kiedyś była Belwederska, potem Podchorążych skręcała w lewo, prosto to była Bończa, której teraz nie ma, i od Bończej tam jeszcze były budynki, nowiuteńkie, wybudowane tuż przed wojną – to wszystko Niemcy zajęli. Tam jakąś swoją bazę samochodową mieli. Później tam dalej się skręcało i później była ta kapliczka i my w prawo tam dopiero, dalej. Nigdy nie zapomnę, jak ojciec się wkurzał strasznie, jak przez okno patrzył, co oni wożą i co wywożą z tych garaży. Znaczy to była kiedyś konna [baza], nasza. Ale zakrywali to wszystko. Poza tym podejrzewam, że specjalnie chyba trochę patrzył na to. Pamiętam na przykład – już mamy nie było, kilka razy to było – ojciec się ubiera w elegancki garnitur, jaki tylko miał… A miał dwa, proszę pani. Nawet o jeden to się upomniałem. Powiedziałem: „Tata, jak dorosnę, to ten granatowy sobie wezmę”. Kapelusz. Zresztą ojciec w ogóle, z tego co ciocia mówiła, zawsze był elegancki. Taką torebeczkę zawsze miał. Torebeczkę – taką paczkę miał grubości mniej więcej dziesięć, dwanaście centymetrów, wielkości formatu A4 (jestem konstruktorem, więc wiem, ile to, 290, prawie 300 na 400), elegancko zapakowaną. Ja na rowerek i żeśmy wychodzili na spacer. Jechałem tym rowerkiem koło ojca i skręcaliśmy w ulicę na Sielecką […]. Później tam rzadko były takie budyneczki, na ogół drewniane, i takie gospodarstwa malutkie, ogrodnicze. (Tam pełno ogrodników przecież było, dzięki temu żeśmy przeżyli). Po lewej stronie była taka buda drewniana, gdzie myśmy tam chodzili – to był warsztat mechaniczny. Dwie tokarki stały (teraz wiem, że to tokarki), jedna z przodu, druga z boku, a w rogu była taka kanciapa pana kierownika za szybami, z drewnianych tych wszystkich elementów i on siedział za tym biurkiem. Ojciec do niego wchodził, jeden z tych tokarzy mną się zajmował albo drugi i mnie tam bajtlowali. Natomiast mój ojciec z nim konferował, oddawał im to, po czym żeśmy spokojnie wracali do domu. Po wojnie w jakiejś książce przeczytałem, że tam na tej ulicy była wytwórnia stenów i tych rzeczy, a ponieważ mój ojciec był tokarzem, jeszcze pracował, prawdopodobnie częściowo pracował tam na lotnisku, tam miał dojście do materiałów odpowiednich i do odpowiedniego sprzętu – prawdopodobnie współpracował z nimi. To moje przypuszczenia teraz. Ale na pewno nie siedział na miejscu.
Tak, babką, proszę pani, a nie babcią.
Nie tyle ostra, co była paskudna w ogóle. Ja dzięki niej mało nie zginąłem w ogóle w Powstaniu.
Tak. Zostawiła mnie pod płotem.
Tak. Później przeszliśmy do drugiej ciotki, to była druga córka tej babci. Tam była rodzina, oni się nazywali Kochan.
Hala, Halina. Oni mieli dwoje dzieci.
Tak, Janusz był młodszy o dwa lata [ode mnie], a Zbyszek dopiero co się urodził. Mniej [miał] niż rok chyba albo rok najwyżej.
Na ulicy Kaszubskiej. Tam pamiętam taki incydent ładnie, że myśmy kiedyś poszli na półpiętro w tym budynku. To był niewielki budynek, jedno albo dwa piętra były. Na półpiętro żeśmy weszli, tam niskie były te parapeciki… A to była moja wina, byłem starszy w końcu. Przelazłem przez to okno, tam na zewnątrz był taki daszek betonowy nad wejściem i tam sobie usiadłem. Za mną powędrował mój braciszek, żeśmy obok siebie usiedli i żeśmy patrzyli, jak kilka ulic dalej przejeżdżał czołg niemiecki. Dobrze, że ktoś nas zauważył, bo tam ubikacja była na zewnątrz, bo wtedy nie było takich rzeczy wspaniałych – ktoś nas zauważył i nas stamtąd ściągnął. Druga rzecz, to jak wpadła kiedyś jakaś sąsiadka z krzykiem: „Chowajcie chłopy, bo akowcy biorą mężczyzn do budowania barykad”. No i sąsiad, mój wujek – wpakowały go do takiej piwnicy przed mieszkaniem, bo to był taki korytarzyk, ciocia rzuciła derkę na to, ja musiałem usiąść. Jakiś durszlak chyba nam dały, łyżkę i żeśmy tłukli, żeśmy się bawili. Wujek się ukrywał przed akowcami. Później tego samego wujka ukrywałem na Zalesiu przed Niemcami, jak żeśmy leżeli pokotem na podłodze, bo nas tam piętnaście osób w jednym pomieszczeniu było, na słomie i Niemcy wyciągali znowu mężczyzn do budowania rowów i tak dalej, w Zalesiu Górnym. To była [miejscowość] Domanka jeszcze wtedy, ale ogólnie teraz to jest Zalesie Górne.
To już jak żeśmy wyszli. Ale w okupacji jeszcze miałem paskudne wspomnienia oczywiście. Z tego domu z Kaszubskiej powędrowaliśmy na ulicę, na tej ulicy, co teraz chyba jest Gazeta Wyborcza, […] na Czerską. Aha, jeszcze po drodze miałem taką przygodę, że musieliśmy przeskoczyć na drugą stronę Iwickiej, to była przecież mała uliczka. Ona łączyła się do Podchorążych i do Chełmskiej prosto. Tam taki mały schron Niemcy zrobili i mieli ostrzał na całą ulicę Podchorążych, znaczy na ten odcinek duży, i przecinali przejście na Chełmskiej. Myśmy o tym nie wiedzieli przecież i chcieliśmy wyjść. Ja jako mały no to pierwszy się pchałem i ktoś mnie złapał za szyję i pociągnął. W tym momencie cała seria poszła mi przed nosem. Wszyscy żeśmy się cofnęli do tego gospodarza, siedzieliśmy do zmroku, później on nam szeroko otworzył bramę i wszyscy żeśmy rąbnęli na drugą stronę. I za nami znowu seria poszła. Takie życie było.
Już później tak, no bo już nie miałem rodziców praktycznie. Później stamtąd żeśmy przeszli właśnie na Czerską. To był jedyny budynek, który był niewykończony, duży budynek, do tej pory tam stoi. Mury i stropy były betonowe, co się wtedy jeszcze rzadko zdarzało, a pod spodem była jedna wielka hala piasku i tam mnóstwo ludzi było. Bo ja wiem, dziesiątki ludzi. Trudno mi powiedzieć, bo mały byłem, nie policzyłem. Pamiętam, jak „krowy” zaczęły walić (to były te moździerze), to myśmy wszyscy uciekali w jeden lewy róg, tam podobno było najbezpieczniej, bo tam splot tych żelbetów był. Później po Powstaniu jak zajrzałem tam, to właśnie w tym miejscu się zawaliło to, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie myśmy siedzieli. Tam miało być takie bezpieczne miejsce. Tam żeśmy siedzieli w tej piwnicy, bo ja wiem, z tydzień albo i dłużej. Co jadłem, nie pamiętam. Do tej pory się zastanawiam, jakim cudem przeżyłem. Pamiętam tylko pomidory. Żeśmy wyskakiwali na pomidory do tych ogrodników, jeszcze Niemcy do nas strzelali.
Po drodze, gdzie się dało, to się łapało, co się dało.
To później, jak żeśmy z [przechodzili] Czerskiej na Sadybę. Bo tu Niemcy wszystko zajmowali, od strony koszar to wszystko szło, to żeśmy wędrowali na Sadybę. Też pamiętam, już wieczorkiem żeśmy szli… Jak przejeżdżam tamtędy, to widzę to wszystko. Taki [tam jest mur], kiedyś myślałem, że wyższy był, a jest niższy, dużo niższy ten murek. Jest tam kościółek, taki fajny, i cmentarz zaraz z boku. Tam na rogu żeśmy spotkali kobietę, też taką bardzo zdenerwowaną, z dzieckiem w wózku. Później żeśmy doszli, bo żeśmy szli z człowiekiem, który twierdził, że miał syna, oficera AK, który dostał wiadomość, jak żeśmy byli w tej piwnicy, że on jest na Sadybie, żebyśmy tam przyszli. Cała nasza ferajna i on żeśmy szli razem, był naszym przewodnikiem. Dotarliśmy tam bardzo swobodnie, nie było żadnych przeszkód właściwie. Znaleźliśmy się w takiej willi i dostaliśmy jeszcze z jakąś inną rodziną taki duży pokój, gdzie były z trzech stron piękne okna. Pogoda była fantastyczna, ludzi tam trochę było, ale pełno akowców było. To chyba jakaś była… No, jak ten oficer był, [to tam był] jakiś oddział akowski. Z tym że oni głównie siedzieli od strony podwórka i tam był garaż taki. Ja przez ten garaż do tych akowców ciągle łaziłem. Nigdy nie zapomnę jednego z tych akowców, jak tą rurkę tracheotomiczną miał. Takie drobiazgi się przypominają. Po jakimś czasie ci akowcy znikli, myśmy zostali tam w tej piwnicy. Niemcy od drugiej strony przez te okienka nas tam wyciągali, jak… A, nie powiem kto. Pędzili nas. Już wtedy to był ten słynny marsz wielki, z Mokotowa co pędzili ludzi. Znaleźliśmy się w tym tłumie i żeśmy tam tego… Obok na motorach co jakiś czas jakiś szkop przejechał, czasami z wilkiem jakiś łaził. Po drodze były snopki i w którymś z tych stogów i snopków, pokazywali palcami: „O, patrzcie, patrzcie, tam akowiec leży”, a to jakiś człowiek. Zamordowali go prawdopodobnie Niemcy, bo się bronili chłopaki. Z tego co wiem, co wyczytałem, to akowcy wyszli, […] z Mokotowa do Śródmieścia przecież poszli. Aha, po drodze żeśmy szli jakąś taką wiochą właściwie, gdzie były parkany. Ci ludzie z dobrego serca z tymi talerzami wyskakiwali i [częstowali] pomidorami nas, bo przecież nikt nic nie miał. Wszyscy się rzucali na te pomidory. No i ja się tam pętałem i wtedy raz i drugi od babki dostałem, czego ja się nie biję o pomidory. Poszedłem pod ten płot, ludzie mnie przykryli, bo przecież miałem sześć lat dokładnie. Ja się tylko patrzyłem, żeby mnie nie stratowali, nic więcej. Po czym towarzystwo się rozeszło, pomidorów nie było, ja się oglądam, a rodziny nie ma. Najgorszego stracha miałem podczas Powstania Warszawskiego wtedy, powiem pani szczerze. Nie rozumiałem tych strzelanin, tego co do mnie strzelali, bo po pomidory się wychodziło, strzelali, natomiast tu – ta samotność. Ta samotność, przepraszam, bo chciałem coś powiedzieć, też mi ciągle doskwiera. To jest gorzej niż jakikolwiek ból.
Tak. I w pewnym momencie, proszę sobie wyobrazić, ktoś mówi: „Andrzej!”. Patrzę, a to idzie druga babcia ze swoją córką drugą.
Bogowolska.
Nuroszek. Pytają się: „A co ty tu robisz?”, ja mówię: „Idę z babcią, z ciotką”. – „No to gdzie oni są?” – „Nie wiem, zostawili, kazali mi tu o pomidory [walczyć]”. – „No to idź i szukaj”. Znowu „mądre” kobiety się znalazły. Gdyby była ta ciocia Lodzia, ona by mnie nie puściła, a one mi kazały szukać w tym tłumie. Pani sobie wyobraża? Brak mi słów. No i powędrowałem sam w tym tłumie, się obijałem co jakiś czas, długo trwało, ale szedłem do przodu i między ludźmi. Trafiłem. Jak trafiłem, dopiero się zaczęło, bo pomidorów nie przyniosłem i po uszach dostałem. Jeszcze się zgubiłem. Oni nawet nie wiedzieli o tym, że ja się zgubiłem. Jak można sześcioletnie dziecko zostawić i pójść sobie? Teraz tak jak patrzę, jak te dzieci mordują, proszę pani, i matki tak postępują, no to nie rozumiem tych ludzi po prostu.
No i żeśmy poszli, powędrowali. Wygonili nas na taką jakąś polanę, gdzie dużo drzew było dookoła, to duża polana była, i pamiętam, kukuruźniki zaczęły latać, dwa kukuruźniki. Bo za Wisłą już ruskie byli przecież. Zaczęli strzelać, pukać, no to Niemcy się pochowali. W tym momencie kto mógł, to uciekał. Między innymi ja razem z całą tą rodziną uciekliśmy gdzieś tam i żeśmy się znaleźli poza sferą tych ludzi. Rozpierzchło się towarzystwo zupełnie. Pamiętam, że trafiliśmy też do jakiegoś chłopa. Na podwórku stał taki wóz drabiniasty, przy którym osiołek się posilał. Zwierzaki lubiłem, bo przecież z mamą często jeździłem do Brzostowa, no to z tym osiołkiem [spędzałem czas], ciągle go tuliłem. Ale wpadłem na genialny pomysł. Wziąłem patyka, wyciągałem smar z kół i przemalowałem go na zebrę, no i z jednej strony był zebrą. Nigdy nie zapomnę widoku, jak z chałupy wychodzi ten chłop i zdrętwiał. Ale proszę sobie wyobrazić, że nawet na mnie nie krzyczał. Najpierw zatkało go, później się zaczął śmiać, mówi: „Nie poznałem własnego osła”. To takie drobiazgi człowiek pamięta, i straszne, i śmieszne różne. Powędrowaliśmy okrężną drogą do Zalesia Górnego, tam z kolei była rodzona siostra mojego dziadka.
Bulska.
Liliana, chyba coś takiego, takie niecodzienne imię jakieś. Bardzo sympatyczna kobieta, wszystkich nas przyjęła oczywiście i tak dalej. No i później…
Jak ja liczyłem wczoraj, nawet policzyłem sobie, to piętnaście osób z dzieciakami było. To była jednoizbowa [chata], z taką przybudówką kuchenną, ogacona liśćmi i igliwiem kuchnia była. W kuchni nie było podłogi, tylko klepisko po prostu, natomiast w pokoju było drewno. Na jednym łóżku spała babcia z dziadkiem, a na drugim łóżku spał wujek, ten najmłodszy syn mojej babci, i wnuczek, który był dużo straszy ode mnie, a myśmy wszyscy pokotem się kładli w poprzek tego domu, tego mieszkania, no i żeśmy spali na podłodze. Kiedyś Niemcy przychodzili, wyciągali ludzi do roboty, żeby kopać rowy i tak dalej, no i przyszli do nas. Ciemno było jeszcze, no i ten wujek jeden, co spał na łóżku z wnuczkiem babci, to tamten go krył pod pierzyną, a ja znowu z kolei wujka kryłem pod pierzyną z prawej strony. Tego młodszego brata, czyli starszego syna ściągnąłem na siebie, a dziadka nakryli, no i dziadkowi dali minutę na to, żeby wyszedł. A dziadek jak to dziadek, mówi: „Nie będę łaził” – straszny maruda, zawsze marudą był. Wszyscy mówią do dziadka, kupę bab było tam też i te kobiety: „Dziadek, idź, dziadek, idź”, bo przecież jeszcze i Staszek, i Gieniek tu leży pod [pierzyną]. A oni czekali w tej przybudówce. Za chwilę znowu z tymi automatami wchodzą do tego pomieszczenia i znowu dziadka ochrzaniają, a dziadek jedną nogę spuścił. To nagrać, to śmiechu warte. No i wreszcie dziadka stamtąd wyciągnęli. Dziadka nie było przez cały dzień. A też nie wiadomo było, po co go biorą. Przecież wtedy nigdy nie było wiadomo, czy do rozstrzelania, czy tak.
Przyszedł wieczorem. Zabrali, później z powrotem wrócił.
Aż do wyzwolenia Warszawy.
Zaraz po otworzeniu [Warszawy]. Najpierw chyba trzech czy czterech mężczyzn poleciało do miasta, no i wrócili szybko, i zabieramy się, jedziemy do Warszawy. Pewnie gdzieś tak w tydzień po wyzwoleniu myśmy poszli do Warszawy, w tydzień mniej więcej.
Do Warszawy.
Do Warszawy, proszę pani.
Po prostu do Warszawy. Myśmy wiedzieli, jak Warszawa wyglądała, jak wychodziliśmy. Ja miałem po prostu po kolana śniegu i żeśmy szli przez Czerską, chyba Czerska się nazywała. […] Wyszliśmy z domu jeszcze o zmroku, żeby do Warszawy zdążyć, przez Piaseczno, przez… […] W każdym razie żeśmy szli na piechotę do Warszawy. Nigdy nie zapomnę tej drogi, bo pierwszy raz w życiu, miałem sześć i pół roku – po kolana śnieg. Wujek i ciotka swoje dzieci trzymali, nosili, ktoś jeszcze był z nami chyba, jakiś też chętny wujek, a sam zasuwałem. No i się bałem.
Miałem, jakieś tam miałem, ale proszę pani [szedłem] stamtąd do Warszawy, do tego miejsca, gdzie oni zamieszkali, zamieszkali na Podchorążych, żeby było śmieszniej, w tych nowych budynkach, co SS mieszkało. Proszę pani, cały czas szedłem na piechotę. To jest koło dwudziestu pięciu, sześciu kilometrów chyba.
Nie, tego nie czułem. Natomiast poczułem dopiero na drugi dzień, jak już tam żeśmy się zameldowali, znaczy weszli tam do budynku… To były budynki [w czasie wojny] zamieszkałe przez Niemców cały czas, przez oficerów. W tym budynku jak wujek to na parterze zajął, piękne radio było, Telefunkena (Radio Wolna Europa później [na nim] słuchałem). Tam jakiś rozpylacz niemiecki był, różne rzeczy, bo Niemcy nie zdążyli zabrać; mnóstwo zdjęć z olimpiady niemieckiej z trzydziestego drugiego roku. Myśmy się tym bawili przez kilka lat później, tymi zdjęciami. Na drugi dzień to ja się nie mogłem ruszyć, po prostu. Nigdy w życiu takiego bólu nie miałem, jak tutaj, wewnętrzna strona ud. Czołgałem się… A, ubikacja była, to już szczyt [komfortu]. Chciałem iść do ubikacji i babcia zobaczyła, że ja się tam czołgam do tego, no to mnie za kapotę: „Co ty tak tego?”, mówię: „Nogi mnie bolą”. Dostałem klapa w tyłek i tak dalej i pogoniła mnie. Jaki ja straszny ból miałem! Ja później przez całe życie nie pamiętałem takiego bólu. No bo przeszedłem ponad trzydzieści kilometrów – sześcioletnie dziecko, sześć i pół. No i takie życie było. Później po trzech dniach druga ciotka mnie wzięła za rękę, też nie wiedząc, czy przejdziemy przez Wisłę, czy nie: „Idziemy na Pragę”, do drugiej cioci. Po prostu chciały się mnie pozbyć.
I tak, przez Wisłę żeśmy przeszli. Na Wiśle po lewej stronie był Poniatoszczak zawalony, na Wiśle co jakiś czas deska jakaś leżała, na której stał polski żołnierz i: „Gdzie idziecie” i tak dalej. Doszliśmy do cioci na Targową, okazało się, że ciocia żyje (bo też nie wiadomo było, czy kogokolwiek tam zastaniemy), tylko wuja nie było, bo Niemcy go zabrali podczas Powstania. No i zostałem u cioci na Targowej, na wprost Kijowskiej, pod dwudziestym pierwszym, w tym samym domu, pamiętam, jak jeszcze żeśmy z ojcem do nich zaglądali. A myśmy często tam zaglądali, bo ojciec mnie tam często zostawiał, a sam działał gdzieś. Tam było niemieckie biuro zatrudnień, jak ono się nazywało, nie pamiętam.
Arbeitsamt był tam, tak. A ten wielki Arbeitsamt, pamiętam, z siostrą chodziłem jeszcze przed Powstaniem, jak u cioci byłem na… Jak ta ulica się nazywa…W każdym razie, tam gdzie teraz jest szkoła, a później jest kościółek. Tam [trzymali] wszystkich tych, co łapali do Niemiec. Nigdy nie zapomnę, jak żeśmy tam oglądali, jak ludzie kartki wrzucali jeden drugiemu, „powiedz tu”, „powiedz babci”, „daj mi to, tamto”. Żeśmy tam odwiedzali siostrę, bo moja siostra była o pięć lat starsza ode mnie, ta cioteczna. No i zostałem u tej cioci, proszę pani. Gdyby nie ta ciocia, to nie wiem, jakby to dalej było ze mną. Oni mnie wychowali. Wujek wrócił dopiero podczas… Pamiętam, to był tłusty czwartek. Pamiętam, wujek puka do drzwi, ja jak [zawsze], pierwszy zawsze tam, to pierwszy wujkowi otwieram i pierwsze słowa wujka: „Gdzie Tosiek?”. Ciocia wychodzi z kuchni i mówi: „Nie żyje”. – „To on u nas zostaje”.
Córkę, która była starsza ode mnie o pięć lat.
Tak i później, po kilku latach, jeszcze syna ciocia urodziła. Do tej pory żyje i razem żeśmy jakoś się wychowywali.
Prawdopodobnie mój ojciec jakiś tam udział brał, bo twierdził, że…. Bo wyszli razem z sąsiadką, która na dole mieszkała, na parterze. Ona była łączniczką.
Nie mam pojęcia. Jeszcze pamiętam, że szukali jakiejś bańki na spirytus do dezynfekcji i tak dalej. No i ojciec powiedział, że za trzy dni wróci, no ale trzeciego dnia został zastrzelony niedaleko domu, bo to przecież od tego miejsca, gdzie go rozstrzelali, to jest siedemset, osiemset metrów.
Nie. Nawet jest taka tablica z boku, gdzie pisze, że tam z Pawiaka ludzi i tak dalej i później rozstrzelali innych, i z Powstania Warszawskiego 3 sierpnia. A 3 sierpnia mój ojciec właśnie został tam rozstrzelany. Wracał prawdopodobnie do mnie, chciał dotrzymać słowa, tych trzech dni.
Warszawa, 26 maja 2025 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk