Nazywam się Maciej Chwilczyński, urodziłem się 30 września 1939 roku na ulicy Pańskiej pod numerem 10. 28 [września] Warszawa została poddana, niestety wszyscy moi domownicy zostali w piwnicach i urodziłem się w piwnicy.
Miała mnie przyjmować położna, która mieszkała w kamienicy u nas na piątym piętrze. Jeszcze wrócę do tego, że te dwie kamienice, Pańska 10 i Pańska 12, były własnością mojej babki, która dostała je w wianie przy ślubie.
Babka nazywała się Jadwiga Pręczkowska z domu Tchorzewska. Znana dość rodzina w Polsce, dlatego że jej brat Tadeusz Tchorzewski był twórcą i wieloletnim prezesem Ruchu, znanego przedsiębiorstwa, do tej pory egzystującego. Zginął niestety w Powstaniu Warszawskim w 1944 roku, w sierpniu zginął. Tam urodziłem się w piwnicy. Zamiast tej położnej przyszedł nasz znajomy doktor Bulski, późniejszy profesor Bulski z Akademii Medycznej w Warszawie. Matka podobno zadała mu pytanie: „I co teraz będzie?”, a on mówi: „Wszystko w porządku, będą z niego ludzie”. Tak się zaczęło moje egzystowanie.
Ojciec mój, Jerzy Chwilczyński pochodził z rodu aptekarzy warszawskich. Był geodetą, jego brat najstarszy [Włodzimierz Chwilczyński] był doktorem medycyny i wieloletnim kierownikiem działu wirusologii, do emerytury, w Państwowym Zakładzie Higieny na Chocimskiej. [W okupacji współpracował z profesorem Weiglem (szczepionka przeciwtyfusowa i jednocześnie specjalny azyl dla konspiracji – strach Niemców przed tyfusem)].
Młodszy brat był współwłaścicielem dwóch aptek podczas okupacji. To odegrało też bardzo ważną rolę, ponieważ był bardzo prężny i miał znajomości wśród, jak to mówią, „Niemców”, zdobywał benzynę. Nazywał się Jan Chwilczyński, był farmaceutą. Jedną aptekę miał z kolegą na Siennej, a druga była na Marszałkowskiej. W Powstanie Warszawskie dostarczył benzynę do pomp, które pomogły zdobyć PAST-ę. Pompowali benzynę w mieszance z ropą, podpalili PAST-ę i zdobyli. Jak dzisiaj pamiętam, miałem przed sobą w latach sześćdziesiątych jeszcze list Komendy Głównej Armii Krajowej „z gorącym podziękowaniem panu Janowi Chwilczyńskiemu, magistrowi farmacji”, za dostarczenie benzyny do zdobycia PAST-y. O tym nikt nie mówił, niestety wuj umarł, a jego druga żona wyrzuciła wszystkie rzeczy i niestety to wszystko zginęło.
Trzej bracia Chwilczyńsc, [Włodzimierz, Jerzy, Jan].
Włodzimierz, ten, który był w PZH, mój ojciec Jerzy, geodeta, i trzeci, Jan, farmaceuta, który miał te dwie apteki dziedziczone po swoim ojcu Henryku, też farmaceucie.
Moja mama pochodziła z rodu bardzo starego, który niestety w latach osiemdziesiątych zginął. Pierwsze wiadomości były z kroniki z 1530 roku, gdzie autor podawał, że Jan Pręczkowski z rąk króla Jagiełły otrzymał dwie wsie za dzielność podczas bitwy pod Grunwaldem. Pochodzili z [Ziemi Dobrzyńskiej] i mieli majątek Pręczki. […] Poprowadził rycerstwo z Ziemi Dobrzyńskiej do ataku, podobno był bardzo efektywny ten atak. [Epopeja Pręczkowskich zmieniła się zupełnie w XIX wieku, po upadku powstania styczniowego, za czasów mojego pradziadka Ignacego Pręczkowskiego].
Moja mama mieszkała [w Warszawie z rodzicami na ulicy Pańskiej].
Zaraz wszystko pokażę. [Z Ziemi Dobrzyńskiej przez zesłanie na Syberię, konfiskatę dóbr i studia na obczyźnie Ignacy Pręczkowski zamieszkał w Warszawie. Po skończeniu Akademii Sztuk Pięknych i farmacji] kończył [trzeci fakultet], medycynę w Warszawie i zastało go powstanie styczniowe. Oczywiście brał udział w powstaniu styczniowym i za udział w powstaniu styczniowym dostał wyrok, katorgi piętnaście lat na Syberii. Został zesłany do Wiatki i tam ze swoim przyjacielem, literatem, znanym zresztą, Chodźko, utworzyli na Syberii pierwszą fabrykę zapałek. I atelier fotograficzne. Po częściowej amnestii wyjechał stamtąd, ponieważ bał się wrócić do Warszawy, wyjechał do Paryża. W Paryżu skończył [cywilną] politechnikę paryską, [szkołę inżynierów cywilnych]. W międzyczasie potem jeszcze skończył wydział w Niemczech, w Lipsku i po całkowitej amnestii cara wrócił do Warszawy. W Warszawie skończył kurs piekarski i został mistrzem piekarskim. Otworzył na Ogrodowej piekarnię, mając dyplomy: [farmacji], medycyny, [Akademii Sztuk Pięknych], mając dyplom dwóch szkół inżynierów, miał taką fantazję.
To był mój pradziad, pradziad Ignacy Pręczkowski.
Dziadek mojej mamy, tak. On miał ośmioro dzieci, w tym czterech mężczyzn. Na zdjęciu mamy tutaj Pręczkowskich wszystkich, którzy wszyscy w głównej mierze mieszkali na Woli. To zakończyło tragicznie Powstanie Warszawskie. Ludzie, którzy w okresie międzywojennym stanowili elitę Rzeczpospolitej, dlatego że Stanisław Pręczkowski […] jako pierwszy, tutaj siedzący, był właśnie inżynierem [po politechnice w Karlsruhe i Wydziale Komunikacji w Warszawie], był specjalistą od budowania cementowni. Wybudował wiele cementowni na terenie imperium carskiego i po odzyskaniu niepodległości wrócił do Polski i budował w Polsce. Między innymi na polecenia swojego przyjaciela, […] prezydenta Mościckiego, wybudował cementownię [Rejowiec (portland cement)] i Mościce i wiele jeszcze innych cementowni.
Nie, mój dziadek to jest Wacław. [Stanisław był jego starszym bratem. Najmłodszym bratem dziadka był Władysław, oficer Legionów w 1920 roku, adiutant generała Kościałkowskiego (i jego „prawa ręka”), gdy generał został mianowany prezydentem Warszawy przed Starzyńskim. Zginął w Katyniu].
To co bardzo ważne, tutaj jest Zbigniew, lekarz weterynarii, który w dwudziestym roku był rotmistrzem, leczył Kasztankę marszałka Piłsudskiego, i był dyrektorem szpitala końskiego na [Pradze], ale to inna historia. I wszyscy inni, też synowie ich, ci, którzy zostali po wojnie, którzy nie zginęli, to był Jerzy Pręczkowski, brat mojej matki, oraz Kazimierz Pręczkowski, [syn Stanisława], dyrektor Szkół Sztuk Plastycznych na Miodowej i mój dziad Wacław, ojciec Jerzego [Pręczkowskiego]. Mój ojciec [Jerzy Chwilczyński] i Jerzy [Pręczkowski, brat mojej matki], podczas okupacji byli poza Polską. Najpierw byli w oflagach. Potem [brat matki] Jerzy był oficerem łącznikowym […] między polską armią na Zachodzie a brytyjską armią Renu. [Był prawnikiem i przed wojną pracował w Prokuratorii Generalnej].
Mój ojciec z kolei był najpierw obrońcą Modlina w 1939 roku. Dowodził [częścią] artylerii ciężkiej w Modlinie, [ostrzeliwali drogi podejścia do twierdzy], był oficerem rezerwy i dzięki temu Modlin przetrwał do 2 października i dopiero po upadku Warszawy się poddał. Ostrzeliwali wszystkie drogi, które prowadziły do fortu w Modlinie, i Niemcy nie mogli dojść, tylko bombardowali. Ojciec w 1939 roku został przez Niemców honorowo wypuszczony, tak jak załoga w Modlinie, z szablami. Oczywiście następnego dnia przyjechało Gestapo i wszystkich zgarnęło i wywieźli ich do Murnau w Bawarii, w Niemczech. Tam był w oflagu i stamtąd ojciec przeszedł do 2 Korpusu, nie wiem jak, do 2 Korpusu generała Andersa, i wrócił dopiero w 1948 roku. [Wtedy] pierwszy raz zobaczyłem ojca.
Moja mama Zofia Chwilczyńska. Była w redakcji Walki Zbrojnej Komendy Głównej Armii Krajowej. Tu ja jestem na zdjęciu, ten grubas, i mój brat Jacek Chwilczyński.
Tak. […] To jest właśnie opowieść na Powstanie Warszawskie…
To jest moja babka. [Starszy] brat [Jacek] urodził się [w lutym] 1937 roku. Razem przeżyliśmy Powstanie Warszawskie, przeżyliśmy okupację, oczywiście z matką, z babcią i dziadkiem Wacławem.
No właśnie ciekawe rzeczy. Nami opiekował się i wychowywał praktycznie dziadek i babcia. Matka była zaangażowana do maja 1944 roku, kiedy wpadka była, wpadka w Komendzie Głównej. Została wyeliminowana [ze współpracy] przez współtowarzyszy. Groziło jej aresztowanie i więzienie, ewentualnie rozstrzelanie.
Pracowała w redakcji. Była wykształconym człowiekiem, pracowała w redakcji [Walki Zbrojnej]. Woziła materiały pode mną w wózku – dopiero dowiedziałem się po wojnie o tym – Niemcom pod nosem przewoziła bardzo ważne informacje i materiały, a ja na tym leżałem i siedziałem, udawałem malucha.
No, ja już byłem taki chłopak bardzo rozgarnięty, zupełnie inaczej myślący niż obecne pięciolatki. Z Powstania Warszawskiego pamiętam bardzo dużo. Okres okupacji, z dziadkiem chodziliśmy do Ogrodu Saskiego i pamiętam momenty takie, usiadłem zmęczony na ławce, dziadek mówi: „Wstawaj natychmiast”. Ja mówię: „Dlaczego?”. – „Bo to jest nur für Deutsche” i trzeba było się przenieść dalej, na inną ławkę. Inna sytuacja, chodziliśmy na przepiękny Dworzec [Główny], piękny architektonicznie, pamiętam do tej pory. Utkwiło mnie w pamięci – a zdolny byłem, jeśli chodzi o zapamiętywanie – z megafonów szła taka informacja: Achtung, Achtung, Personenzug nach Krakau – po niemiecku, a potem po polsku było. Pamiętam to jeszcze w okresie przed Powstaniem Warszawskim, z dziadkiem chodziliśmy na takie długie spacery. Między innymi chodziliśmy na gruzy na tyłach kościoła Wszystkich Świętych, tam biegaliśmy po tych gruzach. Nasze domy [Pańska 10 i 12] stały z tyłu, przylegały jak gdyby do ogrodów kościoła Wszystkich Świętych, który był na ulicy Grzybowskiej, i tam z bratem chodziliśmy. Ponieważ była pierwsza kamienica, Pańska 10, z przodu, pięciopiętrowa, z tyłu była oficyna taka sama i było podwórze. Na tym podwórzu stała kapliczka, gdzie wszyscy się zbierali i modlili, taki czas był wtenczas. Myśmy tam przechodzili, było przejście do ogrodów, i z nami bawił się proboszcz, ksiądz Godlewski, starszy, siwy, pamiętam jak dziś, i jego wikariusz też, taki młody – podwijali sutanny i grali z nami w piłkę. Mam jeszcze zdjęcia z tego ogrodu.
Dowiedziałem się potem od dziadka: mój dziad Wacław Pręczkowski, który jest tutaj na zdjęciu, brał udział w ucieczce żydów, takich jak gdyby wyselekcjonowanych, tylko tych, którzy byli asymilowani, na ogół inteligencja. Bo inni, którzy mówili tylko w jidysz i mieli ubiór i wygląd [charakterystyczny], ich na stronę aryjską nie można było przerzucić. Wybili przejście, bo to było chyba małe getto, wybili przejście wzdłuż ulicy Pańskiej na odcinku za murem i tam oni wychodzili. I kilkaset, a dziadek mówił, że nawet i tysiące mogły być. Organizował to właśnie ksiądz Godlewski, który był cały czas na terenie parafii Wszystkich Świętych i opiekował się tymi nawróconymi na katolicyzm żydami. To była głównie inteligencja żydowska i ich można było przerzucić, bo byli spolszczeni i nie było żadnych problemów. Między innymi tam chyba przeszedł z kolei szef mojego wuja Włodzimierza Chwilczyńskiego, mojego chrzestnego ojca, profesor Hirszfeld, który został przerzucony przy pomocy kolegów i Komendy Głównej na stronę aryjską. Potem załatwili u kolegi w majątku przechowywanie [jego i rodziny].
Mieliśmy te dwa domy i z lokatorów. Ale połowa lokatorów nie płaciła, bo nie miała pieniędzy, i to było albo z pieniędzy odłożonych jeszcze sprzed wojny, bo to byli dość bogaci ludzie…
Na parterze mieszkał krawiec, pamiętam, na pierwszym piętrze mieszkał ktoś, którego nazywali „zabity komunista”. „Zabity komunista”, który cały czas czekał podobno na armię radziecką. Dziad z nim dysputy prowadził, bo dziad był w Legionach w latach dwudziestych i mieli inne zdania, między innymi na temat polityki. Myśmy mieszkali na drugim piętrze. To było wielkie mieszkanie, ja jeździłem na rowerze, pamiętam jak dzisiaj. Na balkonie z bratem przesiadywaliśmy. Naprzeciwko nas był dom, chyba Pańska 9, docenta, neurologa, chyba Niro się nazywał, znany neurolog polski, który stworzył pismo „Neurologia”. Żyd, którego oczywiście w 1942 roku zamordowali [Niemcy] chyba w Auschwitz. Jeszcze jedna rzecz, ja się urodziłem na Pańskiej, w 1941 chyba roku nas wypędzili z Pańskiej i Pańska weszła w skład małego getta. Nas wypędzono na ulicę Chmielną, mieszkaliśmy na Chmielnej. Wróciliśmy w 1943 roku do tych budynków po likwidacji getta […]. To było, pamiętam jak dzisiaj, jeszcze przed Powstaniem 1944 roku, 1 sierpnia – Niemcy przechodzili ciągle ulicą Pańską. Ulica Pańska była jedna z niewielu asfaltowanych wtenczas ulic i jak dzisiaj pamiętam, szli zawsze trójkami. Potem interesowałem się, co to były za formacje i skąd oni pochodzili. Byli na czarno ubrani i stwierdziłem, że to byli esesmani, ale w pobliżu nie było żadnego miejsca, gdzie by oni stacjonowali. Ale przechodzili parę razy dziennie i jak dzisiaj pamiętam to, co się śpiewali: Heili Heilo. Potem (znałem całe zwrotki i zapomniałem zupełnie) śpiewali taką pieśń: Wir werden Waffen und zahlreich Maschinen i te zwrotki całe, ponieważ ja pojętne dziecko byłem, uczyłem się. To tak wyraźnie śpiewali i chodzili, [tupiąc o asfalt podkutymi butami.
Taki moment, który bardzo mną wstrząsnął przed Powstaniem Warszawskim, przed samym Powstaniem, to pamiętam jak dzisiaj, patefon nakręcałem i puszczałem sobie płytę, i bez przerwy puszczałem Josephine Baker. To była tak gwiazda okresu międzywojennego i moja ulubiona płyta to było J'ai deux amours mon pays et Paris. Coś mnie tknęło, wyleciałem na balkon i w tym momencie zobaczyłem człowieka, który biegnie środkiem ulicy Pańskiej w białym płaszczu, rozchełstany taki, w borsalino, taki jak dzisiaj pamiętam, w brązowym kapeluszu. Do niego podskoczyło trzech młodych ludzi. Dwóch złapało go za ręce, wykręciło mu do tyłu, a jeden strzelał z pistoletu w niego bez przerwy, aż skończył chyba cały magazynek. Ten człowiek upadł i tak się dziwiłem wtenczas, dlaczego takie ilości ma krwi ma człowiek. Pływały takie stróżki krwi tego zabitego we wszystkich kierunkach. Jak się później dowiedziałem, to był gestapowiec pracujący w alei Szucha, na którym wykonano wyrok śmierci. To było przed samym Powstaniem.
W momencie jeszcze przed Powstaniem – też takie momenty bardzo ciekawe dla dziecka – jeździliśmy na Wolę do ogrodów. Tam na tyłach były przepiękne ogrody, to były posesje Wolska 102, Wolska 104, które należały do właśnie Ignacego Pręczkowskiego. Ignacy Pręczkowski wybudował tam domy i po założeniu telegrafów kolei warszawsko-terespolskiej, która należała do miliardera Kronenberga, dostał od Kronenberga około 700 złotych rubli, to był majątek. Wtenczas kupił właśnie tę posesję od Wolskiej aż do Górczewskiej. Teraz tam jest park w tym miejscu. Tam były wybudowane domy Wolska 102, 104 i tam mieszkała ta cała rodzina Pręczkowskich, Wolska 102 głównie. Tam mieli lokatorów i głównie żyli z tego. Myśmy tam jeździli, objadaliśmy się pomidorami, objadaliśmy się jabłkami i tak dalej. To była okupacja, ciężkie czasy. Potem przeżyłem to bardzo mocno, jak dowiedziałem się, że wszystkich tam zabili. Babcia była zrozpaczona wtenczas, pamiętam. Ciekawa rzecz, jak się potem dowiedzieliśmy (to spisał w swoim takim pamiętniku Jerzy Pręczkowski, syn Wacława, po powrocie do Polski w 1946 roku), że egzekucja odbyła się na wysokości Wolska 102. Niemcy spędzili z czterech domów dwa i pół tysiąca ludzi i wystrzelali. Zaczęło się o godzinie jedenastej [5 sierpnia]. Ciekawa rzecz, że to było z relacji pani Breitling, Genowefa Breitling, która w 1947 roku brała udział w procesach zbrodniarzy – jedyna zachowana z tego rozstrzelania, z tych dwóch i pół tysiąca ludzi. Podejrzewam, że mogli ją uznać za Niemkę po nazwisku, Genowefa Breitling, albo się podała może, nie wiem. To moje domysły. Przeżyła i była naocznym świadkiem i potem świadkiem w sądzie polskim w 1947 roku.
To 5 sierpnia się odbyło. W ciągu trzech dni wystrzelali pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Ciekawa rzecz, że jak poszedłem tam potem po wojnie i zobaczyłem: Pod wiaduktem stał [w tym czasie] samochód dowodzącego całą akcją generała SS Obersturmbannführera Reinefartha i sto pięćdziesiąt metrów dalej była Wolska 102, więc musiał słyszeć i widzieć to wszystko. Ci, którzy to robili, to byli w tym momencie policjanci z kraju Warty, ludzie stateczni, czterdziesto-, pięćdziesięcioletni, policjanci z rodzinami, nie żadni esesmani. Dużo to daje do myślenia.
Tam około trzydziestu osób wyrżnęli. Zginął Stanisław, twórca Gdyni, [dyrektor cementowni w Wejherowie], który musiał opuścić Gdynię, bo go wyrzucili [z jego domów wybudowanych na Skwerze Kościuszki], bo Gdynia została wcielona do Reichu, czyli do Rzeszy, i przyjechał, usadowił się na Woli u swojego brata Zbigniewa i innych, którzy tam mieszkali, i tam ta cała rodzina [razem mieszkała]. Uratował się między innymi syn Kazimierz. Uratował się tylko dlatego, że mieszkał na ulicy Puławskiej 24 [dom wybudowany przez ojca Stanisława], to była dzielnica Nur für Deutsche. Oni byli właścicielami, on był architektem. Ciekawa rzecz, żona jego była Helena Pręczkowska z domu Busch, to była rodzina gdańskich Niemców, spolszczonych, od XV wieku [tak zwani] gdańszczanie. To była znana rodzina Buschów i Arnoldów. Ona była z rodziny Buschów, skończyła architekturę w Warszawie razem z Kazimierzem i wyszła za niego. Niemcy im pozwolili mieszkać w tym domu. Ona, z tego co mnie było wiadomo, później się dowiedziałem, była oficerem wywiadu Komendy Głównej AK i zbierała wiadomości bardzo cenne dla Armii Krajowej. Tak słyszałem [od rodziny].
Tu jest na zdjęciu, mam ją, Helena. Tu mam ich zdjęcie nawet, Hela Busch.
Helena. Tu mam ich zdjęcie nawet, jest mąż Kazimierz i ona, Helena Busch.
Pręczkowska, tak, z domu Busch.
Zaczęło się tym, że wszyscy wbiegli do piwnic. W piwnicach przeżyliśmy sześćdziesiąt trzy dni, z tym że wychodziłem. Ja byłem niesfornym dzieckiem, nie mogłem wytrzymać w piwnicach, wylatywałem na zewnątrz nawet podczas bombardowań. Co trzecia kamienica była praktycznie zburzona, zasypywana aż do podstaw, dlatego że ten moździerz Karl, który stał w Pruszkowie, ostrzeliwał dzielnicę Śródmieście [Północne], bo to była enklawa, gdzie Niemcy nie weszli. Oczywiście byli tam, jeśli chodzi o PAST-ę, bo inne pozycje pozdobywali [Powstańcy]. Tam głównie zarządzała moja matka, mój dziadek. Babka się nami opiekowała, dziadek organizował drążenie studni i odnawianie takich studni, które były z pompami, jeszcze sprzed I wojny światowej, bo wody nie było. Pamiętam jak dzisiaj, był też szpital, gdzie leżeli ludzie na łóżkach.
Szpital to ja też dobrze zapamiętałem, dlatego że jak pocisk spadł obok i zniszczył całkowicie dom, nasz dom się cały zatrząsł i był wielki baniak eteru, ten baniak pękł i ja spałem przez trzy dni. Nie mogli mnie docucić i myśleli, że już będzie koniec ze mną zupełnie. To też jedno ze wspomnień.
To było na pograniczach, to było wszystko przebite. To było przebite i myśmy tam przechodzili z bratem, nalewaliśmy butelki benzyny. Ja jako chłopak, który mógł szybko się przecisnąć, przechodziłem aż do ulicy Wielkiej i tam ode mnie Powstańcy odbierali. Brat się bał, ja się niestety nie bałem niczego i to była katastrofa, bo raz wylazłem i o mały włos mnie snajper nie załatwił. Tylko słyszałem dookoła mnie takie „pac, pac, pac” – pociski padały.
To jeszcze było przed zdobyciem PAST-y, bo tam straszne było… Jak potem wychodziliśmy, to [miejsce] zasłane było trupami. Straszne.
Pamiętam, bo PAST-a była dwieście dwadzieścia metrów od nas w linii prostej, Pańska, tak w linii prostej od tyłu. Jeśli chodzi o wspomnienia z Powstania, uciekałem i straszne lanie dostałem do dziadka, bo uciekłem z piwnicy na gruzy sąsiedniego domu i przyniosłem niewypały z moździerza. Dziadek to wyniósł, wyrzucił. Straszny pył był [po bombardowaniu], dusiliśmy się wszyscy, nie było nic widać. Babcia zakładała nam poduszki jako maski gazowe. I ludzie też tak przetrwali, tylko dzięki poduszkom i dzięki mokrym szmatkom na twarzy. Jeśli chodzi o jedzenie, do pewnego czasu mieliśmy zgromadzone, potem nic już nie było i pamiętam po zdobyciu, to była chyba wytwórnia piwa Haberbuscha, Powstańcy i ludzie przynieśli worki z jęczmieniem i worki z grochem. Nie wiadomo, dlaczego w wytwórni, w magazynach był groch. Jedliśmy cały czas ten groch. Potem bardzo polubiłem grochówkę, ale tylko z kiełbasą. Tak że przeżyliśmy przez te sześćdziesiąt cztery dni – bardzo ciężko, ale przeżyliśmy. Były takie momenty spokoju, kiedy zamilkła cała artyleria, zamilkły bombardowania i ludzie powychodzili z piwnic i przyglądali się: były walki myśliwców radzieckich z niemieckimi nad Warszawą. To roje takie były. Mówili: „O, zobacz, ten go dogonił, ten go nie dogonił”. Potem to się skończyło, znowu ostrzał był, wszyscy schowali się znowu do piwnic.
Jeszcze wracając do PAST-y, też była przerwa zupełnie po zdobyciu PAST-y. Z ulicy Zielnej przedłużeniem była ulica Wielka, która nie egzystuje teraz, równoległa do Marszałkowskiej. Tam był taki wielki dom, chyba dziesięciopiętrowy, wielki, który zamykał ulicę Pańską, tam się zaczynała ulica Pańska. Myśmy tam wyszli i widzieliśmy w dwóch takich momentach… Jeden moment, to jak nieśli porucznika z urwaną nogą, szła kompania Powstańców i nieśli swojego dowódcę. Ja tego człowieka znałem. To był taki bardzo miły człowiek, który mieszkał niedaleko nas. Jak dzisiaj jeszcze w uszach mam, śpiewali na cały głos pieśń „Serce w plecaku”. Ja byłem taki oszołomiony i śpiewaniem ich, i tym porucznikiem bez nogi, którego nieśli na noszach. Jeszcze taki moment, jak po zdobyciu PAST-y prowadzili Niemców, też szokujące dla mnie było. Mieli ręce założone z tyłu na karku i prowadzili ich od strony Zielnej, z Zielnej, dochodzili do Pańskiej i gnali ich Pańską aż gdzieś w kierunku Towarowej. Gdzieś tam podobno przechowywali ich, tych jeńców. Byli cywile, którzy podtrzymywali niektórych rannych Niemców. I tak się dziwiłem: „Jak to jest, tu strzelają, tutaj ich prowadzą”. Potem się zastanowiłem i tak mówiłem, jaka inna mentalność była w dwóch przeciwnych obozach. Skończyło się Powstanie i dziadek mówi do mojej babki: „Wychodzimy, musimy się ustawić i nas pognają gdzieś w kierunku Dworca Zachodniego”. Taki wielki miś był w piwnicy, którego od małego miałem – nie wiem dlaczego, złapałem go i wyniosłem, postawiłem przed domem, rękę wzniosłem mu i w takim salutowaniu on został. Jak dzisiaj pamiętam, ten dom taki zniszczony i on został.
A jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała z okresu okupacji, która się mogła skończyć tragicznie. Ja byłem narwany chłopak, zobaczyłem dwóch lotników na dole, pod balkonem stali, zacząłem na nich siusiać po prostu. Ściągnąłem majtki i zacząłem na nich siusiać i chyba nasiusiałem na nich. Oni zobaczyli mnie, wściekli się, widziałem, wyciągnęli pistolety i polecieli na górę. Wpadli do mieszkania, dziadek blady, a ja nie mogłem wciągnąć majtek i stałem jeszcze z opuszczonymi majtkami. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, podniosłem rękę na heil Hitler, oni to zobaczyli, ryknęli śmiechem, włożyli pistolety do [kabur] i poszli. Jak ja to mówię, cud i łaska Boska była.
W momencie kiedy nas wypędzono, wypędzono nas ulicą Pańską w kierunku Mariańskiej, tam dalej i w kierunku Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim, jak dzisiaj pamiętam, wrażenie z tej podróży było straszne, bo pełno trupów dookoła leżało i trzeba było omijać, chodzić już po nich. Straszne to było. Tak sobie pomyślałem potem, że w obecnych czasach jak mówi się, że tu zginęło tyle a tyle osób – w Powstaniu Warszawskim ginęło od czterech do pięciu tysięcy dziennie. Teraz sobie uświadamiam to, jak to było. Doszliśmy do Dworca Zachodniego, byłem potwornie zmęczony. Miałem zawieszony woreczek z kawałkiem szarego mydła i moimi danymi wszystkimi personalnymi, jak bym zapomniał. Babcia mnie to zawiesiła. Pamiętam, jak wychodzimy z tego domu i mój dziad zrozpaczony mówi: „Jadziu, co teraz będziemy robili? Nie mamy żadnego utrzymania, nie mamy nic. Popatrz, domy spalone, nic nie mamy”, a babcia – cudowna kobieta – mówi: „Wacku, słuchaj, jakie to szczęście nasze. Nie będziemy mieli problemów z lokatorami”. Zapamiętałem to jedno zdanie. To była cudowna kobieta, która skończyła Dorpat – w tamtych czasach, I wojny światowej. Miała zresztą wspaniałego ojca i brata potem Tadeusza [Tchórzewskiego], twórcy Ruchu. Wielki społecznik, który stworzył wiele różnych spółdzielni, [zginął w Powstaniu]. Doszliśmy do Dworca Zachodniego, tam usiadłem na ławeczce i raptem spod ławeczki ukazały się białe nogi. Przerażony uciekłem. Okazało się, że tam był położony nieboszczyk, przysypany ziemią. Jak usiadłem na ławeczce z jednej strony, to ten sztywny nieboszczyk się podniósł. Tam załadowano nas w wagony, dowieźli nas do Ursusa i zapędzili nas, chyba to była fabryka Traktorów w Ursusie. Tam byliśmy parę godzin i znowu nas przepędzili na dworzec w Ursusie, zapędzili do wagonów i wywieźli nas do Pruszkowa, do obozu w Pruszkowie. Byliśmy tam przez tydzień. Jeszcze teraz mam pamiątkę z obozu Dulag 121w Pruszkowie.
To powojenne, tak. Dulag 121. Tam był potworny głód. Było potworne zagęszczenie, bo raptem sto sześćdziesiąt czy dwieście tysięcy ludzi wrzucono tam w ciągu paru dni po Powstaniu. To był, nie pamiętam, 4 czy 5 października. Tam ludzie stali praktycznie. Błoto ze słomą zmieszane, zaczęło być zimno, nie można było ani usiąść, ani się położyć. Niestety reumatyzmu dostałem po tygodniu, bo spałem w tym błocie, bez ubrania praktycznie. Niby zupę nam RGO dowoziło, ale to było dla jednej trzeciej, jednej czwartej ludzi po prostu. Potem się dowiedziałem, że to organizował pan Hoser, ogrodnik i ojciec mojego kolegi z wydziału weterynaryjnego, Piotrka Hosera, lekarza weterynarii. Był właścicielem [dużej części] Pruszkowa [wraz z] rodziną Hoserów. On to organizował z [ramienia RGO] u Niemców. Był pochodzenia niemieckiego, znał świetnie niemiecki, był Polakiem. […] Jego ojciec […] został zamordowany razem z jego wujem […] – zostali zamordowani z moją rodziną Pręczkowskich na Woli. Niemcy mu powiedzieli: „Albo podpiszesz folkslistę, albo…”, a on mówi: „Nie, jestem Polakiem” i go rozstrzelali. Tak że to takie tragiczne były momenty. [Zeznania pani Braitling].
W Pruszkowie biegałem po całym obozie i taką jedyną świetlaną i bardzo miłą chwilą to były siostry szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, rozdawały dzieciom puszki z mlekiem. Takie wózki z metalowej siatki ciągnęły i na tym puszki z mlekiem były i dzieciom dawały. Dostaliśmy z bratem po puszce, dwie puszki. Ja wypiłem to od razu, byłem spragniony niesamowicie. Byłem bardzo obrotny, wziąłem czapkę, którą ktoś tam miał, poszedłem, a one śmiały się i mówiły: Komm, komm, że byłem drugi raz. Ale dały tę puszkę dla brata i dla mnie drugi raz. To był taki moment, gdzie Niemcy jeszcze widzieli, że to już zbliża się koniec, i pozwolili Czerwonemu Krzyżowi szwajcarskiemu dostarczyć te puszki. Stamtąd była selekcja. Ponieważ dziadek był starszą osobą, babcia była starszą osobą, matka z nami dwojgiem dzieci, powiedzieli: Raus nach links, na lewo, i wsadzili nas do takich wagonów świńskich, bez dachu. Można było wyglądać. Deszcz padał, było zimno, stłoczeni. I wywieźli nas do Generalnej Guberni, wywieźli nas do Nowego Sącza. Jechaliśmy chyba trzy dni o głodzie, w strasznych warunkach. Dojechaliśmy tam, wyrzucili nas w Nowym Targu i stały podwody górali, każdemu góralowi przydzielali rodzinę. Nam przydzielili takich górali z biednym konikiem, z biedną taką furmanką. Wsiedliśmy, kilkanaście osób wsiadło i zawieźli nas do wsi Zabełcze nad Dunajcem. Przepiękna wieś, na takim lekkim zboczu, schodzącym do Dunajca. I były chałupy, bardzo biedne wtenczas, w połowie były obory, a w połowie ludzie mieszkali. My dostaliśmy [miejsce] w części takiej pseudomieszkalnej. W słomie leżeliśmy, na siennikach takich. Ci górale byli wspaniali. Sami przechodzili potworną nędzę. Na wielkich miskach drewnianych wyrzeźbionych w pniu drzewa było zsiadłe mleko, a na drugiej misce były kartofle nieobrane. Tak jedliśmy z jednej miski zsiadłe mleko, z drugiej kartofle – z rana, z wieczora i cały dzień tak było. Myłem się… Ponieważ brat bał się, w ogóle taki trochę lękliwy zawsze jest, zbiegałem [sam] do Dunajca i kąpałem się w tym Dunajcu. Zimno było, to był październik, listopad, no ale jakoś przetrwałem. Potem dziadek wpadł na myśl, stacjonowała obok jednostka strzelców alpejskich, Austriaków i dziadek, który znał świetnie niemiecki, znał świetnie rosyjski, poszedł tam. Były tam kuchnie polowe i dziadek zaczął rozmawiać z oficerem. Dziadek wszedł w porozumienie z oficerem, wiedeńczykiem i ponieważ dziadek znał Wiedeń, dogadali się, że jakieś wspólne wspomnienia mają. Ten oficer powiedział, ponieważ dorośli nie mogli tam wchodzić, żeby dziecko przychodziło z garnkiem i będą dostawali zupę. Ponieważ trzeba było [przynieść] jak najwięcej tej zupy, dostałem duży jakiś garniec stary i ponieważ był bardzo ciężki, ciągnąłem go na sznurku. Nalewali tę zupę i raz w ciągu dnia tę zupę przyciągałem. Najśmieszniejsze było, że ciągnąłem ją nie po drodze, tylko zawsze jak ja, wykombinowałem – po przeciwnej stronie. Okazuje się, że tam było pole minowe. Przez dwa tygodnie chodziłem po tym polu minowym.
Tak. Dziadek mówi: „Słuchajcie, nie możemy tu być. Front radziecki się zbliża, musimy pojechać do Nowego Miasta nad Pilicą, do wsi Lutobory”, gdzie nasza kuzynka miała taki mały mająteczek. Dwanaście kilometrów od Nowego Miasta, Nowe Miasto nad Pilicą. Tam [podróżując] przez parę dni różnymi pociągami, furmankami, dojechaliśmy do tego Nowego Miasta. Przyjechał pan Skrętowski, taki który prowadził ten mająteczek, zabrał nas bryczką do tego majątku. Tam już było pełno ludzi, uciekinierów i ta biedna ciotka, wielka społeczniczka, żywiła wszystkich w biedzie strasznej. To był majątek, który ledwo, ledwo szedł, bardzo słaba klasa ziemi była. Tam przeżyliśmy okres tak zwanego wyzwolenia. Pamiętam jak dzisiaj, Niemcy uciekali, czołg niemiecki „pantera”, znałem go z Powstania Warszawskiego, bo tam było pełno popalonych, ugrzązł na mostku, który był na skraju wsi. Podjechali Rosjanie czołgami i zaczęli strzelać do nich nad chałupami. Dziadek, ponieważ znał świetnie rosyjski, gimnazjum rosyjskie kończył, studia i tak dalej, poleciał do tych Rosjan i powiedział im, żeby zaprzestali, że [chłopi] wyciągną tych Niemców, którzy się zapadli na tym mostku, potem ich pod lasem Trębaczewskim dogonią i ich wykończą. Ja tam też poleciałem. Ci Niemcy, ten czołg oblepiony rannymi Niemcami, wszystko obandażowane i krzyczeli: Hitler kaput, Hitler kaput – zupełnie inni Niemcy. Chłopi wzięli wszystkie konie ze wsi, założyli orczyki i wyciągnęli ten czołg. Wyciągnęli ten czołg i dziadek im jeszcze powiedział: „Uciekajcie w tamtą stronę. Tam są partyzanci, to się poddacie polskim partyzantom, bo was wytną, a partyzanci wezmą was do niewoli”. Pamiętam, taki wujek Bramecki, który dowodził całym okręgiem AK, powiedział im: „Niech jadą tam, to tam moi chłopcy ich zaaresztują i rozbroją”. No i tak to było. Rosjanie… Potem nie wiem, co się stało z tymi Niemcami. Rosjanie, przejeżdżał cały ten front. Jak dzisiaj pamiętam, w salonie stał fortepian i przyszedł taki rosyjski oficer. Potem babcia z nim rozmawiała, też świetnie po rosyjsku mówiła, bo skończyła w Dorpacie rosyjski uniwersytet. Okazuje się, że był z Leningradu. Był profesorem z konserwatorium, Rosjanin, kulturalny bardzo, z inteligencji rosyjskiej. Grał Czajkowskiego, Chopina grał, rozmawiał z babcią i ciotką, która też potem siadała i też grała na tym pianinie. Na ogół to byli jacyś skośnoocy, jacyś tacy straszni, brudni, coś potwornego. Kradli i tak dalej. Ja pamiętam, urządzili nam przyjemność, przyleciał kukuruźnik, [dwupłatowiec] i pijani dwaj lotnicy. Jeden wysiadł i wódkę pił, a drugi też pijany, zapraszał dzieci, wsadzał dzieci do tego kukuruźnika, startował na polu. Lataliśmy dookoła komina cegielni i on prawie że zawadzał, ale ja byłem zadowolony, że pierwszy raz samolotem leciałem. Potem pamiętam jak już po zakończeniu wojny, jak wracali ci Rosjanie na furmankach i Rosjanki na mundury miały założone koszule nocne, pasami zapięte, i to takie koszule różowe. Strasznie wszyscy się śmiali, nawet ci wieśniacy, którzy tam byli, się śmiali. Taka kultura wtenczas.
Ponieważ trzeba było żyć, moja matka została nauczycielką w sąsiedniej wsi Paprotnia. Jedna nauczycielka, która uczyła od pierwszej klasy do siódmej. Matka miała to w małym palcu.
Ja byłem w wieku szkolnym, sześć lat.
Matka mnie w domu uczyła, bo to takie czworaki były, gdzie tam w ogóle nie było na czym siedzieć. Szkołę założyli i pamiętam, pierwszy, który przyszedł, przyszedł brat matki. To był czterdziesty szósty rok. Idzie jakiś człowiek ubrany w bateldresie, w mundurze, z naszywką Poland. Patrzymy, kto to może być, co to jest, a on mówi: „Czy nie wiesz, gdzie tutaj pani jest Zofia Chwilczyńska?”. Ja mówię: „To moja mama”. Ale ponieważ byłem dziecko takie, które było nieufne, pobiegłem do matki i mówię: „Słuchaj, jakiś człowiek się pyta o ciebie”, wychodzi matka i mówi: „O! Jerzyk, mój brat”, ten, który był tym oficerem łącznikowym między armią na Zachodzie a armią Renu, brytyjską armią Renu. On wrócił, mój ojciec wrócił w 1947 roku, po rozwiązaniu 2 Korpusu generała Andersa.
Nie, ojciec wrócił, jak już myśmy pojechali do Warszawy. Do Warszawy przyjechaliśmy, w ogóle już spalone domy na Pańskiej, nie można było nigdzie [zamieszkać]. Zakwaterowano nas (to takie przydziały były) na ulicy Jotejki 4, na tyłach kościoła Świętego Józefa, na placu Narutowicza, Kaliska i ulica Jotejki. Dziadkowie na parterze dostali mieszkanie, [właściwie] pokój – z mieszkania każdy dostawał pokój. Myśmy dostali na pierwszym piętrze i była świetna komunikacja. Była dziura taka wielka, bo czołg, działo pancerne, które strzeliło, bo tam Powstańcy się bronili – to była kwatera Kaliska, Jotejki – strzelili akurat przez okno i [wybili] wielką dziurą, taką dwumetrową. Myśmy mieszkali na górze i ja się wychylałem na dół i mówiłem: „Dziadku, co tam słychać?”. I tak mieszkaliśmy, dopóki nie załatali tej dziury deskami. Warunki były straszne. Tak tam mieszkaliśmy do 1955 roku. Tam przeżywaliśmy bardzo ciężkie chwile, bo ojciec po tym Andersie był cały czas podejrzanym. Przychodziło UB co tydzień, rozwalało nam wszystko, prycze. Nic tam nie było. „Gdzie macie coś ukrytego?” Okres stalinowski straszny był, jak dzisiaj pamiętam.
Ojciec się urodził tutaj. Ja nie znalazłem tego, ale jak znajdę, to dostarczę, to pokażę, kwit za 300 srebrnych rubli sprzedanej ceraty na… Tam Ukraina bombardowana jest teraz, tam Eisenstein kręcił na schodach.
Odessa. [Kwit] z Odessy z pieczątką 300 srebrnych rubli, kupienie ceraty. To była wielka fabryka, która wychodziła aż gdzieś tam do Żelaznej, Karolkowa. [Właścicielem] był mój pradziad Didier, Ludwik Didier, [syn Konrada]. To była rodzina Alzatczyków. W 1806 roku [Konrad] uciekł z armii pruskiej, która była w Warszawie, okupowała Warszawę. Konrad Didier uciekł i został tu w Warszawie. To była jakaś taka rodzina arystokratyczna gdzieś spod Strasburga. Został w Warszawie i potem jego syn Ludwik Didier i drugi jego syn tutaj [zamieszkali]. Od zera zaczynali i dorobił się tak, że wybudował olbrzymią fabrykę ceraty. Jedna z największych fabryk nazywała się Pierwaja Warszawskaja [Mechaniczeskaja] Fabrika Klienok, Pierwsza Warszawska Mechaniczna Fabryka Ceraty. To było tu, cały okrąg. Potem odsprzedawał kawałek i odsprzedał ten budynek właśnie chyba na elektrownię Tramwajów Warszawskich, [później synowie Ludwika sprzedali resztę Philipsowi]. Tu się urodził mój ojciec, mojej nawet żonie mówił: „Słuchaj, ja się tu urodziłem na pierwszym piętrze”, bo tu był ich budynek administracyjny i mieszkalny. Oni tu mieszkali.
To pradziad mój, jest na Powązkach piękna kaplica Ludwika Didier [wybudowana przez Norblina, zabytek].
Bo moja babka była Didier. Antonina Didier, [córka Ludwika], była moja babka, a [jej mąż Henryk Chwilczyński] pochodził z kolei z Pajęczna, spod Częstochowy, [późniejszy magister farmacji, warszawski farmaceuta apteki Sienna, Marszałkowska]. Antonina Didier, moja babka, zginęła podczas Powstania. Wyrzucili ją podczas Powstania z Warszawy i gdzieś podobno zostawili w rowie i umarła w tym rowie, nawet nie wiadomo, gdzie, co i jak. […]
Warszawa, 9 lipca 2025 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk
* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na prośbę rozmówcy.