Krystyna Czerny

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Czerny. To samo nazwisko miałam [w czasie Powstania Warszawskiego] w Warszawie, zostawiłam sobie swoje po śmierci męża. Mieszkam w tej chwili we Wrocławiu […].

  • Proszę powiedzieć, w którym roku się pani urodziła?


W 1937 roku, 14 września, czyli półtora miesiąca po wybuchu [wojny] […], więc miałam niecałe siedem lat [w czasie Powstania].

  • Proszę najpierw powiedzieć kilka słów na temat rodziny, rodziców, rodzeństwa.


Rodzeństwa nie mam, jestem niestety jedynaczką. Rodzice Melania i Henryk Czerny. Ojciec dzierżawił restaurację Pod Siódemką (taka była nazwa, to była taka symboliczna cyfra ojca), na placu Żelaznej Bramy. Mieszkaliśmy w Warszawie na ulicy Granicznej17, róg placu Żelaznej Bramy. Niewiele pamiętam z tamtych lat, takie przebłyski, ale niezwiązane zupełnie z Powstaniem. Ale pamiętam dwie rzeczy, które jako dziecko bardzo przeżywałam. Jedna rzecz to było przed wybucham Powstania, ale w czasie okupacji: kontrola nocna u nas w mieszkaniu na Granicznej. Walenie do drzwi w nocy, weszli okupanci z wymierzonymi karabinami w naszą stronę, ustawili nas w przedpokoju pod ścianą, w nocnych strojach, bo to środek nocy był. Szukali czegoś, czego jednak nie znaleźli, ale wybebeszyli po prostu całe mieszkanie, zrujnowali właściwie. To mi zostało w pamięci.

  • Czy pani wie, czym była spowodowana ta rewizja?


Nie wiem.

  • Czy ojciec działał na przykład w konspiracji?


Tego się przedtem nie mówiło, zwłaszcza dzieciom, natomiast nie pozwalano mi podchodzić do okna, ponieważ okna z naszego mieszkania wychodziły na plac Żelaznej Bramy, który mieścił się jakby w środku, między Ogrodem Saskim, gdzie Niemcy byli, okopali się Niemcy, a Halą Mirowską, gdzie Powstańcy z kolei mieli swój posterunek. Też strzelali między sobą, więc kule świstały przed naszymi oknami. Rodzice się bali, żeby jakaś zabłąkana kula w trakcie, kiedy będę patrzyła w okno, się nie trafiła. Ale przypominam sobie moment bardzo przykry. Niedaleko było getto, przychodziły często żydowskie dzieci – to przed Powstaniem oczywiście było. Przychodziły żydowskie dzieci, wtedy mówiło się, że w „chałatach”, coś w rodzaju płaszcza, długiego dosyć, z wydłużonymi kieszeniami. Do tych kieszeni dawało się tym dzieciakom jedzenie po prostu. One w ten sposób radziły sobie i dzieliły się z rodziną w getcie.

  • To znaczy przychodziły do mieszkania?


Tak. Nie pamiętam, czy to było w jakichś określonych godzinach czy dniach, w każdym razie pamiętam, że tak było. Dziecko stało w przedpokoju, a mama czy ktoś, kto był w mieszkaniu, do tej kieszeni kładł to, co tam można było.

  • To były różne dzieci czy zawsze te same?


Tego nie pamiętam, ale pamiętam ten jeden szczegół, że był właśnie dzień, kiedy takie dziecko z naszego domu wyszło i wtedy wyglądałam niestety przez to okno i zobaczyłam, jak to dziecko żydowskie pod siatką, która grodziła getto, przesuwa się po ziemi na brzuszku. Był moment, kiedy do tego dziecka podszedł umundurowany Niemiec i wyciągnął to dziecko za nogi z powrotem, wtedy z krzykiem uciekłam. Chyba po tym już więcej do okna nie podchodziłam.

  • Czy pamięta pani czas powstania w getcie?


Nie, w getcie nie. Pamiętam jeszcze tylko jedną historię, kiedy mama, uważam, że niepotrzebnie, zaprowadziła mnie, znaczy poszła ze mną na ulicę Leszno. Tam było kilka osób powieszonych. Nie wiem, czy to byli Żydzi, tak przypuszczam.

  • Czy pamięta pani, co się jadło, co pani robiła, czy miała kontakt z innymi dziećmi?


Nie, tego nie pamiętam. Myślę, że mnie rodzice chronili i może nie pozwalali. Czasem chodziłam, ale z opieką dorosłego z domu na spacer, ale do Ogrodu Saskiego na przykład nie wolno było Polakom wejść. Tam można było tylko Niemcom wchodzić, tak jak do tramwaju czy w inne miejsce. Ale sama z dziećmi innymi się nie bawiłam. Przynajmniej nie pamiętam.

  • Czy coś pani zostało w pamięci z okresu przed wybuchem Powstania Warszawskiego?


To te dwa fakty, o których [mówiłam], trzy właściwie, bo z tą ulicą Leszno.[…]

  • Ale czy z lipca 1944 roku nie ma pani jakichś wspomnień?


Nie.

  • Takiego poczucia, że coś się zaczyna dziać?


Nie no, to znaczy działo się, bo były naloty bombowe, były wtedy alarmy, syreny wyły, wszyscy schodziliśmy do piwnic.

  • Jeszcze przed Powstaniem?


Przed Powstaniem, tak.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego?


Samego wybuchu nie pamiętam. Pamiętam tylko z opowiadania rodziny, że moja ciocia, która też mieszkała w Warszawie, ale w innej dzielnicy, z moimi kuzynami, trudno jej się było wydostać z jakiegoś miejsca, gdzie wtedy była. To wiem tylko z opowiadań. Wiele rzeczy nie wiem, nie znam, może zapomniałam, ale wiem, że ktoś, kto nie był akurat w swoim mieszkaniu czy gdzieś bardzo blisko, to z trudem się dostawał do mieszkania swojego z powrotem, bo już wszyscy byli naszykowani właściwie do wybuchu Powstania. Godzina „W” się zbliżała, a my byliśmy w domu wtedy, na Granicznej.

  • Cała trójka, czyli pani i oboje rodziców?


Tak. Był nalot, więc zeszliśmy wtedy do piwnicy… Ale już się Powstanie zaczęło. Ponieważ częściej, wcześniej już też bywaliśmy w tej piwnicy, więc sygnał był, schodziliśmy i tam każdy miał jakieś swoje miejsce malutkie. Piwnice były przekopane pod budynkami, żeby były dwa wyjścia.

  • Proszę przypomnieć numer ulicy, gdzie państwo mieszkali.


Graniczna 17, to był narożny budynek. Jest taka książka, którą napisał pan Kledzik, i w tej książce jest informacja, że bodajże między 7 a 9 sierpnia Niemcy od strony placu Żelaznej Bramy weszli w ulicę Graniczną, bo tam była jakaś barykada. Chcieli po prostu opanować to miejsce. Wtedy wszyscy, którzy mieszkali na tym odcinku, czyli od placu Żelaznej Bramy w głąb ulicy Granicznej już byli w piwnicach, bo był wcześniej alarm, sygnał.

  • A czy pani ma wspomnienia z zewnątrz, czyli nie z piwnicy, z okresu Powstania?


Z zewnątrz dopiero wtedy kiedy nas wyciągnięto. Znaczy nie wyciągnięto – Niemcy wrzucili granat jednym wejściem do piwnicy, więc wszyscy się rzucili do tego drugiego wyjścia ratować życie. Miałam swoje miejsce w piwnicy na skrzyni przykrytej moim kożuszkiem, rodzice siedzieli obok. Ze mną na tej skrzyni jeszcze był piesek, to był mój malutki piesek, ratlerek, Pikuś miał na imię. Pikuś się zląkł prawdopodobnie wybuchu tego granatu i uciekł, a nie chciałam bez niego wyjść z tej piwnicy, ale wyniosła nas po prostu fala ludzka. No a przy wyjściu z piwnicy już czekali Niemcy z karabinami wymierzonymi w wychodzących. Kobiety z dziećmi osobno, trzeba było się ustawić w szykowany pochód, mężczyźni osobno.

  • Zanim przejdziemy dalej, czy pani mogłaby opisać swoje życie, właściwie życie całej rodziny i całej społeczności w piwnicy?


Mnie zawsze rodzice chronili, więc zawsze mi albo coś opowiadali, albo mama śpiewała kołysanki, żebym chyba nie odczuła strachu ani okoliczności, bo piwnica to nie jest miejsce najprzyjemniejsze dla dziecka. Jeszcze ten Pikuś mi towarzyszył, więc byłam zajęta Pikusiem. A te rozmowy ludzkie to były bardzo różne i właściwie taki chaos się wytwarzał, tak że szczegółów rozmowy nie mogłam zapamiętać, nawet niezrozumiałe dla mnie były. Ale ludzie… No, atmosfera niepokoju, strachu; każdy się bał o siebie, o swoich bliskich, każdy się chciał jakoś schronić, przytulić do kogoś, tyle zapamiętałam.

  • Ile osób tam było?


Była pełna piwnica. Jak mówiłam, piwnice były przekopane, więc nie wiem, czy [byli tam ludzie] tylko z naszego budynku. To był trzypiętrowy dom, stare budownictwo, więc tam były spore mieszkania i sporo osób mieszkało. Piwnice nie były przecież duże. Było klepisko na podłodze, nie było jakichś pomieszczeń dużych. Pamiętam tylko z zasłyszanych rozmów, bo my spaliśmy – siedzieliśmy, trudno powiedzieć „spaliśmy” – w korytarzu piwnicznym. Piwnice nie były duże, więc przypuszczam, że tam już nie było miejsca, ale pamiętam, że małżeństwo, nie pamiętam nazwiska, nie znałam może nazwiska, schowali się do własnej piwniczki, do tej zamkniętej. Ktoś potem mówił, że popełnili tam samobójstwo. Tyle zapamiętałam, nic więcej.

  • Ile mogło być przestrzeni dla pani rodziny?


Bardzo mało, tyle, żeby stało krzesełko obok mojej skrzyni z jednej i z drugiej strony, żeby rodzice siedzieli koło mnie, a ja siedziałam, byłam nieduża.

  • Mama bądź tata wychodzili poza piwnicę?


Nie, wszyscy siedzieliśmy w piwnicy, dopóki wiedzieliśmy, co się dzieje na zewnątrz. Czekaliśmy, jak się uspokoi sytuacja na zewnątrz, żeby można było wrócić do mieszkania.

  • Tam było ciepło czy zimno?


Nie było zimno, sierpień był upalny. Po wyjściu z piwnicy właśnie w tym kożuszku wędrowałam przez płonącą Warszawę. Nie było mi wtedy wcale gorąco, mimo że w kożuszku. Mama moja na przykład była w letniej sukience, więc też nie mogło być zimno chyba w tej piwnicy. Miała przygotowany już wcześniej plecak z butelkami, z wodą do picia.

  • To znaczy, że jak już zeszliście do piwnicy, to już nie wracaliście do własnego mieszkania, tak? Rodzice nie wracali do mieszkania?


Tego dnia nie, tego dnia już byliśmy…

  • Ale mam na myśli cały ten okres, kilkanaście dni?


Tak, odczekało się jakiś czas po tym sygnale, że trzeba zejść, każdy miał swoje miejsce, tak jak mówiłam, ja na tej skrzyni, rodzice obok, no i powoli wracaliśmy. Ktoś dał sygnał, że już po wszystkim, można wyjść, wrócić do mieszkań, to się wychodziło wtedy.

  • Czyli to nie było tak, że byliście cały czas w piwnicy?


Nie, tylko jak był sygnał, że bombowce nadlatują, syreny wyły, to wtedy wszyscy schodziliśmy.

  • A jak było z żywnością, z wodą?


No myślę, że było wszystko w porządku, ponieważ ojciec miał tą restaurację Pod Siódemką, mówiłam, więc musiała być też restauracja zaopatrzona, ale tego nie wiem. Mnie chroniono, nie mówiono mi, że może być głód.

  • Jak daleko było między restauracją a państwa mieszkaniem?


Przechodziło się za róg po prostu.

  • Czyli w czasie Powstania był swobodny dostęp do restauracji, tak?


W czasie Powstania – to był początek Powstania. Tak jak mówiłam, pan Kledzik w swojej książce napisał, że to było w pierwszym tygodniu mniej więcej.

  • Tak, mówię całościowo o okresie, w którym państwo tam byliście?


W tej piwnicy?

  • Albo we własnym mieszkaniu.


No to mówię, parę dni raptem, od 1 sierpnia.

  • Czy pamięta pani – może przez okno widziała – jakieś oznaki Powstania, barykady, Powstańców, jakieś działania?


Nie, tego nie widziałam, ponieważ jeżeli by coś takiego było, to by wydawało się rodzicom groźne, żeby nie wyprowadzali wtedy dziecka. Widziałam tylko tą jedną sytuację na ulicy Leszno.

  • Ale w czasie Powstania czy przed Powstaniem?


Nie, w czasie Powstania nie.

  • Czyli nie ma pani żadnych obrazów Powstania na zewnątrz?


Nie.

  • Którego dnia Powstania zostaliście wyrzuceni z piwnicy?


No przypuszczam, właśnie tak jak pan Kledzik napisał, bo daty nie pamiętam. Nikt zresztą wtedy się nie orientował w kalendarzu, ale to było, przypuszczam, w pierwszej dekadzie sierpnia. Były to początki.

  • Czyli wyszliście całą grupą. Proszę opisać, co działo się potem.


Wyszliśmy z piwnicy właściwie w objęcia żołnierzy, z wycelowanymi w nas karabinami. Kobiety z dziećmi były ustawiane osobno, mężczyźni osobno. My z mamą już byłyśmy ustawione w grupie kobiet z dziećmi [utworzonej] wcześniej. Nasza piwnica, nasze miejsce w piwnicy było prawdopodobnie mniej więcej środkowe, więc dużo osób przed nami już powychodziło. Niemcy: Hände hoch, więc się trzymałam spódnicy mamy, a mama ręce podniosła do góry obie, bo miała plecak z butelkami z wodą do picia. Stałyśmy w tej grupie kobiet z dziećmi, natomiast ojca pamiętam i widzę to w tej chwili: Ojciec był w płaszczu długim, ciemnym i miał walizkę z naszym dobytkiem, to co można było przechować wtedy w piwnicy. Ponieważ ręce do góry trzeba było podnieść, więc walizkę musiał postawić. To była już nie nasza rzecz, ale Niemcy, ponieważ ten płaszcz może coś sugerował, zaczął szukać coś w płaszczu. Ojciec miał kieszenie dosyć duże, celowo przedłużone, jak się potem okazało, nie wiedziałam o tym wcześniej. Kieszenie były wypełnione sucharami, więc kiedy Niemiec włożył rękę do kieszeni i trafił na suchary, wyjął te suchary, z obrzydzeniem wyrzucił, z jakimś przekleństwem, ale głębiej ręki nie zanurzył. I całe szczęście, bo na dnie tej przedłużonej celowo kieszeni była jedyna rzecz, którą wynieśliśmy: pamiątkowa papierośnica ojca z inicjałami na wieczku, z inicjałem ojca Henryk Czerny, HC, z Krzyżem Walecznych, miniaturką. Krzyż Walecznych ojciec dostał za rany odniesione i bohaterstwo na wojnie 1939 roku. Siódemka, symboliczna cyfra ojca, herb rodziny, Nowina Złotogoleńczyk, i moje imię, imię Krysia, napisane ręką mamy, złotem. To była jedyna cenna rzecz, którą z życia w Warszawie wynieśliśmy. Myślałyśmy wtedy z mamą, że ojca widzimy po raz ostatni. Pamiętam jeszcze jedną sytuację, którą też widzę właściwie do dzisiaj. Siedząca staruszka, drobniutka, siwa staruszka siedząca na walizce, niedaleko od nas. Podszedł do niej Niemiec umundurowany, coś mówił, staruszka kiwała głową. Pewnie kazał jej wstać i może dołączyć do grupy, która był szykowana już do marszu, ale nie wstała, nie chciała. Wtedy odpiął kaburę, wyjął pistolet, skierował w stronę głowy staruszki, ale mama już mi zasłoniła ten widok. Ale strzał słyszę, słyszę do dzisiaj.

  • Pani powiedziała, że myślałyście, że widzicie ojca po raz ostatni. Pani pamięta, dlaczego tak myślałyście?


Ponieważ rozdzielono nas, kobiety z dziećmi miały szereg osobno, mężczyźni byli ustawieni osobno. Nasza grupa już ruszyła w pochód uformowany przez Niemców, a ojciec stał w tej grupie, która stała jeszcze przed wyjściem z piwnicy, więc nie wiedziałyśmy, co [się stanie]. Ponieważ ten pistolet zapamiętałyśmy, może się myślało wtedy… Nie pamiętam tego, nie mogę powiedzieć, jak myślałam, w każdym razie popłakałam się, że tatę… Bo pchnął dosyć mocno ten Niemiec. Ojciec był inwalidą wojennym, miał sztuczne biodro, więc trochę utykał. No ale został pchnięty, a nasz pochód już ruszył, więc ojca już potem nie widziałyśmy. Pochód ruszył. Trzeba było bardzo uważnie patrzeć pod nogi, bo szło się po gruzach, wokół płoneły budynki, w perspektywie szło się w ogień właściwie. Trzeba było patrzeć uważnie, żeby się nie przewrócić, bo wstać nikt by już nie zdążył. Nie wolno było pomagać, natychmiast byłby zastrzelony.

  • Była pani świadkiem takiej sytuacji?


Tak. Nie pamiętam strzału kogoś już w trakcie pochodu, ale pamiętam ludzi, którzy się przewracali i ktoś próbował pomóc podnieść się – tego nie wolno było robić. Mama mnie bardzo kurczowo trzymała za rękę. Już się nie szło z podniesionymi rękami, tylko normalnie i trzeba było patrzeć, żeby się nie potknąć, a wokół był pożar.

  • Pamięta pani, jakimi ulicami mniej więcej szłyście?


Jak długo, nie pamiętam. Tego nie pamiętam, przypuszczam, że dziecko było tak przerażone tym ogniem wokół i tym dymem gryzącym w oczy… A ja mówiłam, w tym kożuszku, mimo upału, mimo tego ognia nie czułam w ogóle gorąca, tylko pewnie strach. Doprowadzono nas do kościoła na Wolskiej, Świętego Stanisława, Świętego Kazimierza, podwójne imiona, bo jedno pod wezwaniem kościoła, a drugie imię świętego to była parafia. Tam nas zatrzymano przy wejściu – duży dziedziniec przed kościołem i powoli trzeba było wchodzić, bo wejście nie takie szerokie, żeby bardzo dużo osób naraz weszło. Na dziedzińcu był postawiony krzyż, tak jak często bywało, krzyż z Chrystusem wiszącym. Ten krzyż był otoczony niskim płotkiem, coś w rodzaju takiego małego ogródeczka, tam rosły nieduże kwiatki. Mój Pikuś uciekł w piwnicy, więc na pewno też już nie żył, ale były osoby, które swoje zwierzaki do tamtej pory jakoś ochroniły, więc trzeba było wszystkie te kotki, pieski, jakieś inne zwierzątka wstawić za ten niski płotek, pod ten krzyż. Stał obok Niemiec, który z takim satysfakcjonującym chyba go uśmiechem strzelał do tych zwierzątek. To również słyszę, ten skowyt cierpiących, biednych zwierząt, braci naszych mniejszych. To trudno opowiadać.

  • Czyli zwierzęta rozstrzeliwano na oczach właścicieli?


Tak, na oczach właścicieli. Wprowadzono nas do kościoła. Wszyscy się gnieździli, bo kościół niezbyt duży, a ludzi masa. No ale pozamykano wszystkie drzwi, kto zdążył złapać miejsce na ławce, to usiadł, kto nie, to musiał stać albo siadał na podłodze. No i czekaliśmy nie wiadomo na co. Czy zbombardują kościół, czy zagazują nas, wpuszczą gaz, czy podpalą. Nie pamiętam, jak długo to trwało. Po jakimś czasie usłyszałam od strony ołtarza płacz dziecka. Urodziło się dziecko – w tym czasie, w tym kościele. Mam gęsią skórę. Więc uważaliśmy, że to jakiś symbol, że dziecko nowo narodzone, może i my jakoś przeżyjemy. I tak było. W końcu otworzono kościół, wypuszczono nas, uformowano znowu pochód i znowu nas popędzono dalej, nie wiem gdzie, dokąd, docelowo nie wiadomo, nikt nic wiedział. Tak doszliśmy do Pruszkowa, do obozu, który nazywa się Dulag 121.

  • Czyli całą drogę do Pruszkowa pieszo, tak?


Przypuszczam, że – ale to już jak przez mgłę pamiętam – przypuszczam, że przez krótki jakiś odcinek wprowadzono nas do towarowych wagonów, ale z tych wagonów przed wejściem do obozu nas wypuszczono. Ten obóz mieścił się w dawnych warsztatach kolejowych, więc tam były i tory, i te kanały pod torami wykopane. Weszliśmy już piechotą na teren tego obozu. Tam suchy beton, głównie niezadaszone hale były. Gdzieś tam w odległości widać było jakieś dachy, słupy betonowe. Każdy już próbował gdzieś się położyć, usiąść po tym marszu, bardzo długim i bardzo męczącym. Doskwierał upał, głód, kolosalne zmęczenie, przerażenie. Nie wiadomo, co nas czeka. Ale było bardzo dużo młodych osób i to przeważnie młode osoby, kobiety, sanitariuszki, które próbowały nam jakoś pomóc, podawać jakąś wodę do picia czy opatrywać rany, przekazywać wiadomości, o które prosili ci wygnańcy obecnie w obozie, wiadomości dla swoich bliskich czy przyjaciół. Na początku nie wiedzieliśmy, gdzie ten obóz [jest], ja nie wiedziałam, gdzie jesteśmy. Okazało się, że to w Pruszkowie, czyli w miejscu mojego urodzenia, bo się urodziłam w Pruszkowie, w domu moich dziadków, na ulicy Cichej. To mała uliczka. Właściwie mieści się ta uliczka na wprost, w tej chwili na wprost wyjścia głównego z obozu, obecnie z muzeum.

  • Czy w tamtym czasie dziadkowie tam mieszkali?


Tak. Ponieważ moja ciotka i prawdopodobnie wujek byli w AK, więc przypuszczam, że to może z ich pomocą wydostaliśmy się, cała trójka. Ale jeszcze wcześniej nie wiedziałyśmy o ojcu. Dzieci podobno można było wyprowadzać w jakiś sposób, legalnie bardziej lub mniej, więc mnie za rękę prowadziła jedna z sanitariuszek ubrana w biały fartuch z czerwonym krzyżem na ramieniu, a za nami w pewnej odległości szła moja mama ubrany w taki właśnie fartuch i też z drugą sanitariuszką. Ja wyszłam pierwsza. Wartownik, który pilnował wyjścia, coś tam dyskutował z tą moją sanitariuszką, ale otworzył bramę i wyszłyśmy. Wyszłyśmy, musiała wiedzieć, że czekają na mnie dziadkowie pod tym adresem, bo od razu weszłyśmy w tą uliczkę. To tylko się przez jezdnię przechodziło i już się zaczynała uliczka Cicha. To mała ulica, tylko dziesięć numerów, czyli po pięć domów z każdej strony było. Zobaczyłam coś, czego się zupełnie nie spodziewałam. Przed naszym domem (to był ostatni dom w uliczce, numer 10 wtedy, teraz numer 4) zobaczyłam stojącego mojego ojca z dziadkami przed domem, więc puściłam rękę tej mojej sanitariuszki i zaczęłam biec po prostu w stronę ojca, a ojciec kulejąc, w moją stronę biegł. Takiej radości i takiego powitania – właściwie chyba zmartwychwstania – to trudno to opisać, to trzeba jednak przeżyć. Moja sanitariuszka wróciła do obozu, upewniwszy się, że dziecko jest we właściwych rękach. Wróciła do obozu (prawdopodobnie czekali na nią następni wybrani, szczęśliwcy) i za chwilę dołączyła do nas moja mama, ale już sama. Z opowiadań, pewnie późniejszych, zapamiętałam jej opowiadanie. Mama podeszła z tą swoją sanitariuszką, z tym swoim aniołem stróżem, jak mówiłam, do tego samego wyjścia, z którego niedawno wychodziłam, ale Niemiec już miał zastrzeżenia do tej sanitariuszki, bo miał jakieś pretensje. Wtedy ta sanitariuszka zdjęła z palca swoją obrączkę – to były młode kobiety, więc prawdopodobnie była młodą mężatką – i wręczyła ją temu wartownikowi. To była dla mojej mamy przepustka do życia. Wtedy otworzył bramę i mama wyszła. Sanitariuszka tylko krzyknęła „proszę uciekać”, ściągnęła z mamy fartuch biały i wróciła do obozu. To były wspaniałe kobiety. Opowiadałam te wspomnienia kiedyś już i powiedziałam, że tym osobom powinno się stawiać pomniki, bo to były osoby, które oddawały [siebie]. Stanisław Sojka śpiewa: „Żeby żyć, samemu siebie trzeba dać” i one właśnie same siebie dawały obcym ludziom, nieznanym zupełnie sobie osobom. Poświęcały swoje życie i swojej rodziny, bo przecież takie były skutki, gdyby były przyłapane na tak zwanym gorącym uczynku, czyli ratowaniu czyjegoś życia.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądała historia ojca, jak to się stało, że się tam znalazł.


Właśnie tego nie wiem, domyślamy się z takich półsłówek właściwie, bo bardzo długo się nie rozmawiało w ogóle na ten temat. Na temat okupacji może częściej, ale na temat Powstania w naszej rodzinie się nie mówiło. Z takich półsłówek mogłam się domyślić. Nie pytałam ojca o to, bo zbywali mnie po prostu. Mogłam się domyślić, że coś o furmance opowiadał, a wiem, że furmanką wywożono ciężko chorych z tego obozu, już takich nie do uratowania i zmarłych. Często pod osobą zmarłą przemycano osobę żywą, żeby można było poza bramą cmentarną już tego żywego wyzwolić. Myślę, że to tak było. Ale w obozie wiedzieliśmy, też nie wiem skąd, prawdopodobnie przez te kontakty mojej rodziny z AK, że moja ciocia z dwoma kuzynami moimi też jest w tym obozie, więc też rodzina uruchomiła wszystkie możliwe kontakty i po jakimś czasie oni również u nas zamieszkali. W domu dziadków było więcej osób przechowywanych przez moich dziadków. To byli też bohaterowie. Narażali życie swoje, nas, których przechowywali, i właściwie wszystkich lokatorów. To był dwupiętrowy dom, więc wszyscy by wtedy zginęli. Na strychu stale ktoś czuwał w okienku, bo od czasu do czasu oprócz tego, że były wywieszone plakaty, że osoby z Warszawy mają się zgłosić na posterunek niemiecki (wiadomo, w jakim celu, ale to nie było napisane na tych plakatach), były też łapanki na ulicach. Jeździły tak zwane budy. To były ciężarowe samochody z nakrytą plandeką ([nazwa] budy to chyba, że kształt taki) i wyłapywano z ulic. W Warszawie tak samo podobno było. Więc ktoś czuwał w tym okienku na strychu, czy nie ma łapanki, czy te budy może nie jadą, czy gdzieś Niemcy nie chodzą, bo były kontrole w budynkach też. Wtedy my szybko wchodziliśmy na strych. Na strychu ktoś stale miał dyżur. Dawniej się na strychach suszyło bieliznę pościelową, osobiste ubrania. Były przygotowane wilgotne rzeczy w tak zwanej bali. To była albo drewniana, albo metalowa, duża taka – coś w rodzaju dużej miednicy. Ktoś wieszał tą przygotowaną wcześniej mokrą bieliznę na sznurkach, żeby można było w odpowiednim czasie… My musieliśmy wejść w szparę pod dachem. A to było kilka osób, nie zdążyłoby się już zamknąć strychu i zejść z kluczem, więc to była taka specjalna ceremonia, jak byśmy to może nazwali.

  • Czy to się zdarzyło czy tylko mogło się zdarzyć i byliście przygotowani?


Zdarzało się, to się zdarzało. Jak ktoś dał sygnał, że Niemcy w pobliżu, to wszyscy wchodziliśmy na ten strych. Po drabinie trzeba było wyjść w taką szparę pod dachem, ze wszystkimi. Ojciec wciągał drabinę i siedzieliśmy tam. Nie wolno było się poruszyć, kichnąć, kaszlnąć, więc mama mnie trzymała wtuloną w siebie, żebym jakiegoś ruchu nie zrobiła, bo Niemcy wchodzili. Pamiętam dwie takie sytuacje, języka nie znałam, ale słyszałam obcy język. Któregoś razu – to też z opowiadania wiem, bo przecież nie zrozumiałam – Niemiec pytał, co tam jest na tym strychu, bo szpara była widoczna, no ale podobno dziadziuś wtedy mówił, że nie wie, bo tam tylko kominiarz wchodzi, że właściwie niepotrzebna ta szpara, bo nie wiadomo, co tam jest. No więc Niemcy jakoś rzeczywiście dali nam spokój, myśmy wtedy schodzili. Drabiny nie było już, bo była z nami w tej szparze. Po pewnym czasie, jak już można było wyjść z tej szpary i zejść do mieszkania, to schodziliśmy. Ale to było dosyć często i trwało dosyć długo.
Pamiętam jeszcze jedną sytuację, kiedy stałyśmy z mamą w kolejce po chleb do piekarni i ktoś właśnie krzyknął: „Budy jadą, łapanka”. No więc wszyscy się rozpierzchli. Ja z mamą chciałyśmy na skróty wrócić do domu dziadków i tak…

  • Jaka była odległość między piekarnią a domem?


Nieduża. Piekarnia była na ulicy 3 Maja, [właściwie] wejście do piekarni, a uliczka taka boczna, na której kolejka stała po chleb. Bo nie wolno było na ulicy się pokazywać w takiej dużej ilości, bo wiadomo było, że to chyba nie mieszkańcy (mieszkańcy byli wcześniej zaopatrzeni), że to warszawiacy, bo nie starczało przecież chleba z jednego wypieku. No więc tam czekałyśmy. To było niedaleko. Po drodze, w tej uliczce właśnie, gdzie stałyśmy w kolejce, wciągnęła nas do swojego domu jakaś kobieta – przechodziłyśmy, parterowy domek – zupełnie obca. Wejście od razu do jakiegoś pomieszczenia, chyba to kuchnia była, [potem] przez jeden pokój, przez drugi i w trzecim pokoju stały dwa łóżka pod dwoma ścianami, łóżka ze stertami kołder, pierzyn, poduszek. Na każdym łóżku były piętrowo ułożone pierzyny i poduszki. Pod te pierzyny do jednego łóżka byłam ja schowana, do drugiego łóżka mama. Ja nie chciałam być sama, bo się bałam po prostu, ale mama, też już schowana pod tym stosem pierzyn, mnie uspakajała, że jest dobrze, że zaraz wyjdziemy, żebym się nie bała. W końcu się uspokoiłam trochę. Nikt obcy nie wszedł do tego domku. Nie pamiętam, jak długo tam leżałyśmy pod tym stosem pościeli. Pani powiedziała, że można już wyjść, właścicielka tego domu, tego mieszkania. Tak że drugi raz nam uratowała życie obca osoba. Wróciłyśmy do domu, bo już po łapance można było wyjść – bez chleba, ale żywe.

  • Ile było osób w domu dziadków?


Oj, sporo, sporo, bo dziadziuś chował jeszcze ludzi w piwnicy, bo w samym mieszkaniu się nie pomieściliśmy. Pamiętam, że ludzie spali na podłogach, bo zabrakło łóżek. Nas było troje, ciocia potem jeszcze doszła z dwoma chłopcami, no to też trójka. Dzieci może mniej miejsca zajmowały, ale jeszcze [byli] obcy ludzie, obcy dla mnie wtedy. Być może, że to były osoby, które dziadkowie znali, ale tego nie wiem. Po prostu ktoś potrzebował pomocy, schronienia i był dom dziadków otwarty. Dziadkowie byli znani w Pruszkowie z dobrego serca, byli bardzo pomocni. Po jakimś czasie zaczęliśmy się wszyscy gdzieś przemieszczać, żeby chronić dziadków, poza tym jedzenia już też brakowało. Nie pamiętam, jak to było, w każdym razie my znaleźliśmy się w Krakowie. Ktoś nam też musiał udostępnić strych. To był już okres Bożego Narodzenia, zimno, mróz, jakieś sklecone legowisko na tym strychu, w okienku gałązka świerku (nie pamiętam, kto przyniósł). Ojciec szukał gdzieś pracy, żeby zarobić na chleb, a my z mamą sprzedawałyśmy jakieś nieudolnie pewnie zrobione ozdoby choinkowe. Stała matka z córką (matka w czyimś ubraniu, bo w samej sukience wyszła z Warszawy, i ja w swoim kożuszku) na ulicy Lubicz i pod Sukiennicami w Krakowie, ale ludzie od nas kupowali, pewnie z litości. W Sukiennicach była toaleta ogrzewana, ale płatna, ale mimo wszystko mama, ze względu na mnie przypuszczam, sama by się nie odważyła, wchodziłyśmy do tej toalety ogrzać się trochę. Babcia klozetowa udawała, że nas nie widzi, żeby nas nie poprosiła o zapłatę. Tak się jakoś przechowałyśmy. Po jakimś czasie… Właśnie są ludzie dobrzy i ci drudzy. Po jakimś czasie ktoś dał nam znać, pukając w nocy bliżej strychu, że chyba musimy iść stąd, bo prawdopodobnie my jesteśmy z Warszawy i Niemcy dowiedzieli się o tym. Ktoś musiał nas wydać, a ktoś drugi dał nam sygnał, żeby uciekać. Więc spakowałyśmy węzełek z naszym dobytkiem i znowu nam się udało jakoś uratować życie. Tak znalazłyśmy się w Kazuniu, Kazuń pod Warszawą.

  • Kiedy to mniej więcej było?


To już było po Nowym Roku.

  • Czyli po przejściu frontu sowieckiego znalazłyście się w Kazuniu?


Nie słyszałam o froncie, nie wiedziałam, gdzie ten front, czy już [przeszedł]. Jeszcze nie, no bo wyzwolenie było dopiero w maju.

  • W maju było zakończenie wojny, ale tereny wokół Warszawy i część Polski już były…


Tam Niemców nie było, w Kazuniu na tej wsi nie było Niemców. […] To już była wiosna, już przyleciał bocian na gniazdo, które było na drzewie w rogu podwórka gospodarzy, którzy nas też przyjęli. Też obcy ludzie. Domyślali się, ale nie pytali, skąd jesteśmy, w co wierzymy, co mamy, jaki majątek, bo widzieli to wszystko na nas, naszych grzbietach. Przytulili po prostu bezdomne sieroty. Przed chałupką takie bele drewniane leżały, tam siadaliśmy w wolnej chwili, jak trzeba było coś pomagać w gospodarstwie. Pewnie ja nie, ale pewnie rodzice. Ojciec nie był z nami, zapomniałam powiedzieć, więc nie pamiętam, jak to się stało, byłyśmy tam same z mamą. Tam już były małe kurczaczki, małe kaczuszki, no, niebiański spokój. Trudne do porównania to, co przeżyliśmy, i to co teraz mamy przed oczami, jaki spokój, jaka błogość, ludzie cudowni. To była wiosna. Polacy chcieli zorganizować szkołę polską i w prowizorycznym, podobno jakimś baraku, ale tego nie wiem, mnie się to wydaje, że to w jakichś chałupach, takich większych izbach wiejskich, stoliki były ustawione. Ktoś nam pokazywał, znaczki jakieś rysowali na tablicy, na ścianie chyba. Siedziałam w takiej jednej szkole, a moja mama, ponieważ skończyła uniwerek warszawski w trzydziestym trzecim roku, uczyła w innej szkole, która była gdzieś w innej chałupce. I tyle zapamiętałam z tego okresu wyzwolenia. Jak to się stało… W tych szkołach był oczywiście obowiązkowo pan woźny, bardzo ważna osoba, bo dzwonił takim ręcznym dzwonkiem na początek lekcji i na koniec lekcji. Przerwa była, to wszyscy do pana woźnego się garnęli, żeby ten dzwonek chociaż dotknąć, spróbować. Mnie się nigdy nie udało, taka wojna o dzwonek. Ale oby tylko takie wojny przyszło nam staczać. Po tym, też nie pamiętam jak, już 1945 rok osiedliliśmy się w Katowicach. Już nie pamiętam, jak to się stało. Pamiętam, że ojciec wtedy opowiadał, że szedł… Katowice były puste wtedy, prawie puste, bo Niemcy już wyszli, a Rosjanie podobno jeszcze nie weszli, więc było dużych pustych mieszkań. Ojciec zajął takie jedno mieszkanie na Chopina numer 10 mieszkania 5. Tam mieszkaliśmy po wojnie, tam zdałam maturę, urodziłam syna.

  • Czy po wojnie pani wróciła na chwilę chociaż do Warszawy?


Nie, w ogóle nie było rozmowy na ten temat, na temat przeszłości przed Katowicami, nie mówiło się o tym w ogóle. Zaczęłam chodzić do szkoły, rodzice pracowali i zaczęło się takie w miarę normalne życie, bardzo biedne życie. Pamiętam, że chodziłam w sukienkach po sąsiadce z piętra wyżej.

  • Co pozostało w pani z okresu Powstania Warszawskiego? Jakieś szczególne wspomnienie, uczucia, może jakieś obrazy?


Obrazy, o których opowiadałam: ten pochód nasz, te płonące domy po dwóch stronach, perspektywa, którą w ogień wchodziliśmy, potem te zwierzątka biedne, które były zastrzelone na oczach ich właścicieli.

  • Co pani dziś myśli o Powstaniu, o tamtym czasie?


Myślę, że to był heroiczny zryw. Heroiczny zryw. Chyba wszyscy wiedzieli wtedy – uczestnicy, bo ja sobie sprawy nie zdawałam, bo byłam za mała – uczestnicy tego Powstania, przypuszczam, że wiedzieli, że to walka przegrana, ale ich bohaterstwo pokazało, że w najgorszym czasie ludzi na coś stać. [Chcą walczyć] swój honor, pokazać jakąś odwagę, zwrócić uwagę ludziom na to, co się z ludźmi dzieje w czasie wojny, na tą nienawiść. Teraz jakie mamy społeczeństwo podzielone. Człowiek człowiekowi wilkiem, prawda. Myślę, że to była heroiczna walka, mimo że przegrana z góry, ale potrzebna. […]

  • Czy jest jeszcze coś, co by pani chciała dodać do swoich wspomnień?


Co bym chciała dodać? Ludzie, opamiętajcie się. Miejcie na uwadze spokój, bądźcie dobrzy dla siebie i dla otoczenia, nie niszczcie siebie nawzajem, bo ta wrogość, która w tej chwili się toczy, ten podział społeczeństwa, kto jest prawdziwym chrześcijaninem, a kto gorszym sortem, kto prawdziwym patriotą, a kto nie, czyja flaga może powiewać, a czyją wytrzeć podłogę – przecież to są koszmarne rzeczy.

Warszawa, 22 lipca 2025 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski

Krystyna Czerny Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także