Arkadiusz Matejkowski „Tofek”
Nazywam się Arkadiusz Matejkowski urodzony 13 [niezrozumiałe] 1925 na Żoliborzu, a właściwie w Cytadeli Warszawskiej. Ojciec był wojskowym, był szefem plutonu łączności w 21. pułku piechoty „Dzieci Warszawy”. Po kilku latach dostaliśmy mieszkanie na tak zwanym Żoliborzu Oficerskim, wojskowym, w blokach koło Cytadeli. W czasach mojej młodości były właściwie trzy Żoliborze: Żoliborz Oficerski ograniczony ulicami Śmiałą, Zajączka, Krasińskiego do Fortecznej, do Cytadeli. Potem był Żoliborz Urzędniczy tak zwany, ulica Felińskiego, Krasińskiego (bloki WSM, Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej) i Żoliborz Dziennikarski, czyli ulica Dziennikarska w dół, do Marymontu, gdzie między innymi mieszkał Dołęga-Mostowicz. W naszych blokach były dzieci zarówno oficerów, jak podoficerów zawodowych Wojska Polskiego. To uzewnętrzniło się zwłaszcza po wybuchu wojny, kiedy doszły dzieci oficerów Korpusu Ochrony Pogranicza ze wschodu, gdzie ich ojców ruscy od razu rozstrzeliwali. Jak był w okrągłej czapce, to był z KOP-u. Z Korpusu Ochrony Pogranicza i marynarzy Floty Pińskiej rozstrzeliwano (według relacji tychże chłopaków). Powstały trzy grupy. Jedna, najsilniejsza, to był Związek Walki Zbrojnej (mój ojciec brał w tym udział, bo uciekł z niewoli niemieckiej), który potem przekształcił się w AK. Były Narodowe Siły Zbrojne, gdzie były przeważnie dzieci oficerów rozstrzelanych przez Rosjan. Zdaje się jeden chłopak, syn dozorcy, był w AL-u. Ale myśmy wzajemnie się wspierali. Wiedzieliśmy, gdzie kto należy. Od 1942 roku już byłem w ZWZ-cie.
- Jak pan zapamiętał moment wybuchu II wojny?
Moment wybuchu wojny był dla nas specyficzny. Dlaczego? Dlatego że w Cytadeli był punkt mobilizacji. Myśmy mieli przepustki, wchodziliśmy jako dzieci wojskowych, nosiliśmy listy do zmobilizowanych. Po krótkim czasie zaczęto bombardować Cytadelę, bombardowano Dworzec Gdański. Byłem tam wtedy z matką, ojciec był na froncie. Byłem w Śródmieściu Warszawy, na Pięknej, gdzie też bombardowano. W każdym razie do wojny ukończyłem szkołę podstawową i w 1939 roku zdawałem do Gimnazjum imienia Czackiego (jedno z lepszych gimnazjów państwowych). Zdałem, zostałem przyjęty. Niestety, gimnazjum było zbombardowane. Potem (w 1939 roku) ojciec powiedział: „Masz się uczyć”. Jeździłem do prywatnej szkoły Górskiego na ulicę Puławską, obok Królikarni, gdzie w stylu angielskim były rozrzucone pawilony w parku, główny budynek dyrekcji. [To było] jako szkoła ogrodnicza. Nienawidzę ogrodnictwa do tej pory z tego względu. Wiadomo było, że Niemcy pozwolili tylko na zawodowe szkoły.
Wracając do pierwszych dni okupacji: u nas zapoczątkował się ten ruch w blokach wojskowych, ale Niemcy mieli swoje wtyczki. W związku z tym w 1942 roku został aresztowany (w nocy z 2 na 3 maja) mój ojciec i rozstrzelany na Pawiaku. Zastrzelił go Oberwachtmeister Bürkl, którego potem nasi zlikwidowali, bo to był jeden z katów Pawiaka. Musiałem uciekać z Warszawy, bo zabrali moje zdjęcie z biurka. Matka wykupiła potem ileś egzemplarzy. Przyszedł pan w cywilu, powiedział: „Niech pani spojrzy, tu jest napisane:
politische Bandit Matejkowski Arkadiusz, Sonderdienst, numer…”. Potem, jak się z matką widziałem po latach, mówię „Mamo, po coś to wykupiła? Mieli kliszę, zrobili drugie”. Ciało ojca nam wydano za 20000 złotych, przewieziono z Pawiaka na ulicę Oczki, do Instytutu Medycyny Sądowej. Jest pochowany na cmentarzu wojskowym. A ja musiałem uciekać. W związku z tym skierował mnie mój dowódca, starszy sierżant „Wariak” i pojechałem do lasów Czerwonego Boru na szkolenie. Była tak zwana mała podchorążówka i szkolenie łącznościowe.
- Zanim pan rozpoczął swoją działalność konspiracyjną, miał pan za sobą jakiś kontakt z harcerstwem?
Tak, byłem przed wojną w harcerstwie zastępowym. Naszym druhem był jeden z działaczy harcerstwa, znany później (nie pamiętam nazwiska), rozstrzelany na Pawiaku. Zresztą u nas dążenia niepodległościowe były w rodzinie od początku. Ojciec był w wojnie polsko-bolszewickiej, potem delegowany do 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej jako łącznościowiec, organizował ją.
- Ukształtowała pana rodzina i dom?
Rodzina, dom i otoczenie, wszystko razem do kupy.
Miałem brata, który został zastrzelony przez Niemców na Dworcu Gdańskim. Potem ojca straciłem.
- Kiedy ta tragedia z bratem się stała?
W 1940 roku. Bawił się obok Dworca Gdańskiego i któryś z niemieckich żołnierzy jadących pociągiem strzelił po prostu jak do celu. Dostał postrzał w brzuch. Młodszy ode mnie o dwa lata. Tak że miałem takie doświadczenia. Mój chrzestny ojciec, nadleśniczy w lasach suwalskich, z całą rodziną został wywieziony na Syberię. Nikt nie wrócił. Przed wojną jeszcze ojciec mówił do mnie: „Słuchaj, oprócz tego, że chodzisz do szkoły, to masz się uczyć niemieckiego i rosyjskiego, bo język swoich sąsiadów, ewentualnych przyjaciół albo wrogów, trzeba znać”. To mi się przydało potem, gdyby nie ta znajomość, to pewnie bym również wylądował na Syberii, a tak – byłem tłumaczem w Armii Czerwonej. Ale to już inna historia, po Powstaniu, po wyzwoleniu.
Natomiast wracając do tego okresu: byłem w partyzantce do 1943 roku, do wiosny. Potem mnie i kolegę delegowano z powrotem do Warszawy. Złapano nas na granicy z Generalną Gubernią. Dziwne, ponieważ łapali wszystkich szmuglerzy, co szmuglowali mięso, słoninę, a tu dwóch młodych chłopaków nagle, bez żadnego szmuglu. Zainteresowało się nami gestapo, zabrano nas do więzienia do Siedlec. Tam w celi trzydziestu trzech nas było. Dwudziestu trzech zabrano na Pawiak i rozstrzelano. Nas dziesięciu mieli włączyć do transportu do Oświęcimia. Namówiłem kolegę, w nocy zwialiśmy – bez pieniędzy, bez dokumentów, tak jak staliśmy. Do Warszawy na gapę przyjechałem.
Udało się nam w taki sposób, że kolegę namówiłem i jak nas zamykali na noc, to położyliśmy się pod barakiem we dwóch. Było oświetlone, bo tam były druty. Pod drutami potem przeszliśmy. Z tym że chodził co pewien czas strażnik z psem, ale myśmy widzieli, że on chodzi, powiedzmy sobie, co czterdzieści minut. Odczekaliśmy. Śmieszny moment, bo kolega zaczepił się o druty i mówi: „Ja wracam”. – „Jak ci w łeb dam, to nie będziesz wracał. Jak już idziemy, to idziemy”. Kolega potem był wielkim bohaterem, pułkownikiem Wojska Polskiego. Zawsze mu przypominałem: „Bracie, jak to tam? Stchórzyłeś wtedy”. To taki śmieszny szczegół, w każdej tragedii są jakieś szczegóły śmieszne. Przyjechaliśmy do Warszawy, a tu się okazuje: łapanka na wszystkich dworcach. My bez dokumentów, bez pieniędzy, ale jakoś dobrnąłem do domu. Zgłosiłem się do swojego dowództwa. To był już rok 1943. Na przełomie wiosny i lata skierowano mnie do pracy w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Tam drukowaliśmy różne rzeczy.
- Kto pana wciągnął do konspiracji?
Ojciec. Bez wiedzy ojca bym nie był. Ojciec powiedział: „Masz już piętnaście, szesnaście lat, możesz o sobie decydować. Jeżeli chcesz, to złożysz przysięgę”. Przysięgę składało się właściwie, jak się było pełnoletnim, ale za zgodą rodziców można było od lat szesnastu już składać. Ojciec wiedział o tym, że byłem w konspiracji. Z tym że ojciec nie o wszystkich akcjach wiedział. Nas jako młodocianych używano do przeróżnych akcji jeszcze przed Powstaniem: a to wożenie jakichś gazetek, a to odbieranie zrzutów z Kampinosu i przewożenie do Warszawy, o czym ojciec nie wiedział, nawet matka. Nikt nie miał prawa wiedzieć. Nie mówiło się o tych sprawach.
- Jak wyglądał oddział, z ilu chłopców się składał?
Myśmy byli w takim układzie, że były tak zwane piątki, były drużyny i dalej się nie znało. Znało się swojego dowódcę. Była taka zasada: jak cię złapie gestapo, będziesz na Szucha czy na Pawiaku, dwanaście godzin masz wytrzymać, a po dwunastu możesz mówić wszystko, co było, bo my w tym czasie już zwijamy majdan. Możesz już mówić, ale dwanaście godzin masz wytrzymać.
Moim dowódcą był starszy sierżant „Wariak”, który zginął w Powstaniu, i porucznik „Kwarciany”, dowódca 3. kompanii w Zgrupowaniu „Żubr”.
- Wróćmy do momentu, kiedy pan wrócił do Warszawy.
Skierowano mnie do Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Drukowaliśmy między innymi kenkarty, żeby mieć kenkarty dla naszych chłopaków. Były skrupulatnie liczone arkusze. Jak maszyna drukarska, automat, porwała arkusz, to trzeba było na drugi naklejać. Owijaliśmy się pod ubraniem arkuszem podobnego papieru. Drukowaliśmy kenkarty na tym fałszywym dla Niemców, a prawdziwy papier się wynosiło pocięty i nasi mieli prawdziwy dokument. Poza tym były drukowane różne przepustki, nie przepustki. Nie wiem, czy warto przytoczyć. Miałem maszynistę, nazywał się Bagiński, który handlował bimbrem. Zecernia PWPW robiła układy dla naszych gazetek, „Biuletynów Informacyjnych”. Natomiast z powrotem już nie przynosili tego i zało wreszcie małych składów. Niemcy się dopatrzyli, że to jest skład czcionek z PWPW. Pewnego dnia na nocnej zmianie pracowałem. Mój Bagiński wypił z kimś. Mówię: „Szefie, połóż się pan”. W zecerni były podwójne stoły. Położyłem go na ten podwójny stół, niech śpi. Nagle słyszę (jestem na maszynie, poprawiam coś):
Hände hoch. Odwracam się, stoi paru esesmanów, paru cywili i blady zastępca dyrektora. Mówią: „Zejdź na dół”. Schodzę na dół: „Gdzie jest twój maszynista?”. – „Nie wiem, poszedł gdzieś”. – „Co drukujecie?” – „To i to”. – „Gdzie?” – „Proszę uprzejmie, tu”. W tym czasie już mrugnąłem na kolegę, żeby zawiadomił zecernię, żeby ten maszynista nie wyłaził, a przy okazji zawiadomił zecerów, że jest wpadka. Oni zjechali windą towarową. Na podwórzu leżały ogromne sterty ścinków papieru. Wtaszczyli się w te ścinki. Zanim tamci weszli do zecerni, to już nikogo nie było, Bagiński spał. Dobrze, że nie chrapał. Tak udało się, że zecerzy przy okazji umknęli, a mnie zostawili:
Weiter machen! (dalej pracuj). To pracowałem, co miałem innego do roboty? To było do 1944 roku.
Potem pierwsza mobilizacja. Na ulicy Barcickiej zgromadziliśmy się 27 lipca. [Mobilizacja] odwołana – do domu. Potem druga mobilizacja i nas rozdzielili. Tych, co mieli przeszkolenie w partyzantce czy gdzieś – jako siły ogniowe plutonu. Byłem w plutonie 213, potem pluton 227. Dali mi polski pistolet maszynowy „Błyskawicę”, ale zało magazynku, więc miałem pełne kieszenie naboi. Kładłem nabój, lufa do góry, żeby nie wyleciały, i tak strzelałem. Atakowaliśmy lotnisko na Bielanach. Tam, w tej chwili jest Szpital Bielański i Lasek Bielański, a było lotnisko. Były przeważnie samoloty J-52, Junkersy transportowe, a na AWF-ie byli lotnicy Niemcy. Dostaliśmy strasznie w kość w tym ataku na lotnisko. Przy mnie (przez płot przeskakiwaliśmy) facet dostał pięć czy sześć kul w gardło. Potem ze mną w szpitalu leżał. Cofnęliśmy się. Z góry było wiadomo, że to jest przegrane. Jak się kończył AWF, była pętla tramwajowa, tam był bunkier niemiecki i karabiny maszynowe, czterolufowe. Miałem jeszcze z okupacji „hiszpana” na pasie, drewniane okładziny, porządny pistolet do różnych akcji, bo się nigdy nie zacinał.
Przed Powstaniem mnie brano na różne akcje ze względu na znajomość niemieckiego. Jeździłem jako kierowca. Braliśmy samochody ze straży ogniowej, które były takie same jak niemieckie
Überfallkommando, czyli na dwanaście osób. Niemcy byli ubrani w hełmy, wszystko, my się tak samo ubieraliśmy. Natomiast samochód był czerwony, trzeba go było przemalować na kolor farby Wehrmachtu czy SS, szarozielony. Kolega, który potem był w Powstaniu, porucznik, jąkał się trochę, mówi: „Alek, takiego pietra miałem!”. Na imię Arek miałem, przeważnie mówiono: Alek. Mówi: „Przyszła kontrola niemiecka w nocy sprawdzać i mówią:
Wagen ist doch schmutzig! (ten samochód jest brudny). Kopnął, a tam warstwa odpadła: farba zielona, czerwona. Zmartwiałem, a on głupi nie zauważył”. Studentów zagonili potem do skrobania samochodów. Mówili: „Wynosiliśmy worami tę farbę”. Jak mnie wzywano, to szedłem, ponieważ znałem niemiecki, umiałem prowadzić samochód, nauczyłem się w partyzantce, bośmy zdobyli tam wóz, na którym się nauczyłem. Kiedy dostawałem polecenie, to szedłem, ale to były sporadyczne przypadki. Jak potrzebowali kogoś awaryjnie, to szedłem.
Wracając do Powstania: pierwszy dzień, potem atak na AWF. Mówię: „Panie poruczniku, nie mamy szans. Ale jak każecie…”. W domku na rogu Babickiej wychyliłem się zza furtki, patrzę: Niemiec zza tramwaju do mnie celuje. Cofnąłem się, klęcząc z pistoletem maszynowym, z polską „Błyskawicą”. Dostałem kulę, wyszła koło kręgosłupa, nacięta, tak zwana dum-dum. Upadłem na wznak. Zza płotu, z zabudowań wychyla się Niemiec, lotnik w hełmie ze szmajserem, pistoletem maszynowym. Mnie się wydawało, że lufa była taka jak kanalizacyjna wielka. Myślę sobie: „Jak mnie rąbnie w łeb, to mnie rozleci się łeb”. Kolega, który był ze mną, wyskoczył, w ręku miał granat naszej produkcji, „filipinkę”. Tym granatem go w łeb. Trzy metry od nas był ten Niemiec. Granat na szczęście się rozleciał, nie wybuchł, a Niemiec uciekł. Potem mnie złapano, nie było noszy, drzwi wyjęto, zaniesiono do szpitala. W sierocińcu w alei Zjednoczenia, w tak zwanym Naszym Domu był szpital akowski. Lekarz opatrzył. Wlot kuli jest, nie zauważył wylotu. Ksiądz, pamiętam, z ojców marianów z Bielan, ze szkoły, gdzie przyjmowano wszystkich wypędków przed wojną, wziął mnie na plecy, umył, mówi: „Synu, wyspowiadaj się”. Mówię: „Proszę księdza, ja chcę jeszcze trochę pożyć, ale wyspowiadać się mogę”. Położono mnie w separatce na pierwszym piętrze, z tym, co dostał sześć pocisków, i jednym, co dostał kulę w płuco. Mnie jako trzeciego. Może do rana przeżyją. Ten z tym płucem, nie płucem, nie przeżył, myśmy przeżyli we dwóch. Po paru dniach okazuje się, Niemcy wchodzą. Szybko nas przeniesiono z separatek, położono jednego chorego, jednego rannego: chory, ranny, chory, ranny na ogólnej sali, już nie w separatce. Wchodzi Niemiec, esesman, jakiś oficer z naszym lekarzem:
Krank oder [niezrozumiałe]? I mówi: „Myśmy dwóch Niemców naszych zabrali, jeden był w pancerzu gipsowym, miał przestrzelony kręgosłup, drugi był ranny w rękę. Powiedzieli, że wyście zachowali się
anständig, w porządku do nich, więc ten szpital zostawiamy. Ale dziwne, bo co jest młody, to ranny, a starszy, to chory. Ci młodzi to są bandyci”. A lekarz ze spokojem mówi: „Nie, proszę pana, to są ranieni przez bandytów”. Zmartwiałem.
Ah so! Nie doszło do niego i dzięki temu nas zostawiono.
Przychodził co nocy patrol z Żoliborza, bo linię ustanowiono między Żoliborzem a Bielanami, mniej więcej na wysokości, jak obecnie jest trasa. Był taki przypadek nawet, że w środku (między nami a Niemcami) spadł jakiś ładunek broni czy coś ze spadochronem. Ani my, ani Niemcy nie mogli wyciągnąć, ale to późniejsza historia. Natomiast ten patrol, który przychodził, przynosił nam leki do szpitala, okoliczni mieszkańcy dawali coś do jedzenia i gdzieś po dwudziestu dniach chyba do lekarza mówię: „Panie doktorze, ja mam tego leżenia dość. Idę z patrolem z powrotem na Żoliborz”.– „Rana ci się otworzy!” – „No to się otworzy”. Buty miałem oficerki, te buty z krwią jeszcze. Do dowódcy patrolu mówię: „Daj mi jakąś broń, do pioruna!”. Dano mi parabellum szturmowe z długą lufą, niewygodne to jak cholera. Jak Niemcy [puścili] jakąś rakietę, wszyscy padali, a ja stałem, udawałem krzak, bo zanim bym się położył z tą parabelką… Poza tym po zranieniu nie mogłem się ruszać i tylko: „Gdzie mnie, do cholery, ustrzelą?”. Ale jakoś się udało. Przyszliśmy na Żoliborz, nasz oddział był w straży ogniowej, barykada była na Potockiej od strony Marymontu (bo tam byli Niemcy) i od Gdańskiej z drugiej strony.
- Czy mieliście jakieś wiadomości, co dzieje się w Śródmieściu?
Mieliśmy, bo kanałami chodzili chłopacy na Stare Miasto i do Śródmieścia. Mieliśmy wsparcie z Kampinosu, z oddziałów porucznika „Doliny”. Też była dobra historia z nim, z majorem „Okoniem” i z pułkownikiem „Szymonem”, ale to inna historia. Z Jurkiem Gajewskim (było trzech braci, dwóch zginęło, a on został) mieliśmy najgorzej jak to możliwe, bo siedzieliśmy na barykadzie. Oprócz tego, jak zerwało gdzieś linię telefoniczną do dowództwa, to ja (po przeszkoleniu łącznościowym) musiałem brać aparat, izolację, kawałek kabla, chodzić i łatać te linie. Wszyscy siedzieli, a to na barykadzie, a to gdzieś w piwnicy, a myśmy łazili. Co pocisk rąbnie gdzieś, to przecinał te linie, więc oprócz pracy na barykadzie i dyżurów, miałem jeszcze te piekielne patrole łącznościowe. Ale to jakoś docenił nasz dowódca, major „Żuk”. Mówi: „Nie przejmuj się, ktoś musi”. Potem byłem jeszcze ranny, bo czołg szedł od Marymontu i myśmy byli na barykadzie. Dostałem odłamkami z pocisku czołgowego, ale już do szpitala nie szedłem. Szpital był na Krechowieckiej, były okropne warunki. Powiedziałem: „Nie idę do szpitala”. Dostałem temperatury, lekarz mówi: „Dostaniesz zakażenia”. Ale jakoś wydobrzałem. Tak było do końca Powstania, kiedy Niemcy już zaatakowali ze wszystkich stron i myśmy dostali polecenie cofać się do Wisły. Tam będzie zapewniona przeprawa, będą łodzie, będzie osłona artyleryjska, ogniowa. Nic z tego naturalnie nie było. Myśmy doszli prawie że do samej Wisły, wał był obsadzony przez Niemców, karabiny maszynowe.
- Na jakiej to było wysokości?
To było na wysokości ulicy Krasińskiego, od tak zwanego Szklanego Domu, w dole, jak się idzie do Marymontu. Jeden tylko pluton złożony z Austriaków, Węgrów, Cyganów i Żydów poszedł na lewo. Były strzały, nie wiem, czy przeszli, czy nie. Powiedzieli, że się nie cofają, bo i tak dostaną w czapę od Niemców. W tym czasie do mnie przyszedł kolega, który przedtem mnie namawiał, żebym przeszedł do AL-u, że dostanę podporucznika od razu. Mówię: „Odczep ty się ode mnie”. Przyszedł: „Słuchaj, podobno kapitulacja nas z AL-u nie obejmuje”. Nie wiem, czy tak było naprawdę, ale jeżeli Niemcy wyłapali kogoś z AL-u, to rozstrzeliwali, nie brali do niewoli. Ponieważ go znałem dobrze, wiedziałem, że to jest porządny człowiek, chociaż w AL-u, to mu swoją akowską legitymację oddałem. On mówi: „A ty?”. – „Jestem w swojej grupie”. Potem przyjechał pułkownik „Wachnowski”, niestety kapitulacja. Zanim się przebiliśmy, to część kumpli zginęła, bo ostrzeliwali nas z Marymontu (przebijaliśmy się do Wisły). Składaliśmy broń na placu Wilsona. Potem na Powązki. Był park samochodowo-saperski, tam nas zgromadzili. Zaczęli się do nas dobierać ci z ukraińskich i ruskich oddziałów pomocniczych: „Rozstrzelać ich!”. Przyszedł jakiś oficer Wehrmachtu, powiedział: „Poszli won, oni są objęci konwencją”. To już było wtedy, jak Niemcy podpisali konwencję, bo przedtem zabierali albo do obozu koncentracyjnego, albo dostawało się w czapę. Ponieważ już się czuli chyba słabiej trochę, to przyznano nam uprawnienia kombatantów. Siedzieliśmy tam parę godzin, potem do Pruszkowa, hala numer 5.
- Jak wyglądała codzienność? Czy miał pan kontakt ze swoją mamą?
Matka moja była na Woli w Powstaniu, potem na Śródmieściu, więc kontaktu nie miałem w ogóle.
Tak, naturalnie, matka była na Woli, gdzieś tam działała, potem w Śródmieściu, potem ją wywieziono z ludnością cywilną.
- Nie miał pan z nią kontaktu?
Nie miałem, spotkałem się dopiero po wyzwoleniu, w Braunschweigu, ale to już inna historia.
- Jak pan zapamiętał zachowanie się ludności cywilnej?
Byłem naprawdę zaszokowany tym, że ludzie to wytrzymują. Siedzenie na barykadzie to była śmierć albo się przeżyło, ale siedzenie w piwnicach bez wody, bez jedzenia, w warunkach okropnych, małe dzieci… Starałem się nie wchodzić do piwnic, bo wychodziłem chory. Powiedziałem: „Wolę już zginąć na barykadzie”. Żal mi było ludności cywilnej. To byli ludzie, którzy z początku byli z entuzjazmem, potem byli obojętni, a pod koniec już mieli tego dość. Wcale się nie dziwię. Myśmy odżywienie mieli marne, to, co się zdobyło. Zdobyliśmy olejarnię na Marymoncie, zdobyliśmy trochę wojskowych, niemieckich konserw. A to się zdobyło trochę kaszy, a to to, a to owo. Natomiast ludność cywilna miała, moim zdaniem, gorsze warunki niż my.
- Czy widział pan msze polowe, pochówki?
Spotkałem kolegów, którzy przeżegnali się na mój widok. Znalazł się kolega, który powiedział, że zostałem zabity w pierwszym dniu Powstania i on wie, gdzie jestem pochowany, więc dla nich byłem zjawa, mara piekielna, ale wyjaśniliśmy sobie wszystko. Natomiast wszyscy moi koledzy, którzy byli właśnie w blokach, brali udział. Przeżyło niewielu, bo myśmy przeważnie byli na pierwszych liniach, nie dekowaliśmy się. Najlepsi zginęli, moim zdaniem.
- Czy miał pan kontakt z prasą podziemną?
Nie. To byłoby do Powstania. Po Powstaniu potem wywieziono nas do obozu Altengrabow, Stalag XI A. Ogromny obóz. Tam siedział między innymi w czasie I wojny de Gaulle. Odgrodzono [nas] od całego obozu,
politische Banditen byliśmy, odgrodzeni jeńcy.
Warunki były okropne. Odgrodzono nas od całego obozu, nie dano możliwości, żeby pomagali inni. Byliśmy razem z jeńcami rosyjskimi i z niedobitkami z armii Berlinga. Ci ludzie byli skołowani, to przeważnie byli ludzie ze wsi, których rzucono potem do walk ulicznych, a nie ma gorszych walk niż walki uliczne. Wiadomo, że z każdej strony się trzeba spodziewać śmierci, a oni byli niewyszkoleni w tym, mieli tylko uzbrojenie dobre w porównaniu z nami. Natomiast ginęli jak muchy. Dano nam warunki takie, że pół litra zupki z pokrzyw czy innej i bochenek chleba kilowy na siedmiu, ośmiu. Ponieważ myśmy już byli osłabieni, bo i słabe jedzenie, i byłem dwukrotnie ranny, to się chodziło prawie po ścianach.
Po pewnym czasie wezwano nas (myśmy tam byli jako podchorążowie), że jedziemy do pracy. Myśmy powiedzieli, że nie jedziemy, bo jesteśmy podchorążowie. „To dajcie dokumenty”. – „Dokumenty wyście zabrali”. Ale zabrali nas za łeb do pracy. Mnie do jakiegoś bauera przydzielono. Ja buty oficerki, mundur amerykański ze zrzutów, z Krzyżem Walecznych, zamszowe rękawiczki, a każe mi bydło obrządzać. Robiłem tak niedbale, że wreszcie on wezwał gestapo, że mu się opieram. Pojechałem do karnego obozu pracy, do fabryki czołgów Kirchmöser, to było koło Brandenburga. Tam było trzystu niedobitków z armii radzieckiej i trzydzieści osób z Powstania. W tej fabryce czołgów był przypadek, którego o mało nie przypłaciłem śmiercią. Dostałem temperatury, bolała mnie głowa, anginę miałem chyba. Na chwilę usiadłem i podchodzi jakiś Niemiec, cywil,
Vorarbeiter. Kopnął mnie, więc się odwinąłem i buch go w łeb. Natychmiast przyszło dwóch esesmanów z psem: „Ty? Do Scharführera”. Scharführer (szrama podobno spod Stalingradu) mówi: „Uderzyłeś Niemca”. – „Nie”. – „Jak to nie?” – „Uderzyłem cywila. Cywil mnie kopnął. Gdybyś ty mnie uderzył, to ty jesteś wojskowy i ja wojskowy. Ale to był cywil, ja się broniłem”. Popatrzył na mnie, „Powinienem cię zastrzelić. Tydzień bunkra”. W bunkrze naturalnie nie było nic do jedzenia ani picia, tylko chłopaki mi coś podawali. To był koniec wojny, więc dlatego widocznie nie dostałem czapy. Wyszedłem, dyrektor fabryki powiedział: „Nie chcę go widzieć”. Wszyscy chodzili do pracy, kwiecień, 1945 rok, a ja się opalałem. Tak się opalałem do chwili, kiedy nas wyzwoliła armia radziecka.
Pierwsze przyjechały jakieś armaty i naturalnie ruscy się rzucili do magazynów z żywnością, a my do magazynów z bronią. Dorwałem jakiś pistolet maszynowy, tu samochód, tu motocykl. Zajęliśmy willę. Mówię: „Chłopaki, wartę wystawiamy, jest nas trzydziestu”. Jeszcze ze dwie, trzy dziewczyny, Polki były, więc bierzemy je, bo wiadomo, co ruscy wyprawiali, gwałty, nie gwałty były. Mówię: „Chłopaki, trzeba się zastanowić, co robimy”. – „Wracamy do kraju”. – „To wracamy do kraju”. Dwie ciężarówki, jeden samochód osobowy, jeden motocykl Sahara, niemiecki z karabinem maszynowym, uzbrojenie. Dziewczyny zabieramy, na autostradę, jedziemy do Frankfurtu nad Odrą. Dojechaliśmy, we Frankfurcie nad Odrą, podchodzi do mnie jakiś oficer w rogatywce, mówi: „Co za oddział?”. Myśmy byli wszyscy jednakowo ubrani w battledressy angielskie, dostaliśmy w niewoli z Czerwonego Krzyża, odznaki przypięte. Mówię: „My do domu z niewoli, Armia Krajowa”. – „Co takiego? Chłopaki, zastanówcie się!” Podchodzi jakiś ruski oficer i mówi:
Szto wy? Mówię: „
Wojennoplienny, do domu jedziemy”. On mówi:
Podażditie zdies. Tamten mówi: „Pryskajcie, zaraz was zgarną i na Syberię prosto”. Mówię: „Oddział, zawracać!”. Zawracamy na autostradę i mówię: „Pierwsza wieś, jaka będzie z lewej czy z prawej, jedziemy do tej wsi”. Miasteczko Bürgermeist. Mówię: „Wszystkich zgromadzić do kupy, do jednego miejsca, do kościoła. Mają siedzieć, nie ruszać się”. A do chłopaków mówię: „Chłopacy, wybierajcie, kto do Polski, to niech sobie bierze jakiś garnitur cywilny, przebiera się, bo w mundurach nie da rady. A kto na zachód, proszę bardzo. Rozwiązuję oddział”. Ja z Urszulą i kumplem (Miecio Baumgarten, którego dziadek był Niemcem, mówił: „Ten sukinsyn, mój dziadek”) trzy rowery wzięliśmy, ubraliśmy się po cywilnemu. Mówię: „Wiecie co? Przypnijmy sobie opaski holenderskie, że my niby Holendrzy. Jak nas coś będą pytali, to po niemiecku będziemy z nimi gadali”. Były rosyjskie punkty kontrolne co pewien czas i nas włączono do grupy Holendrów. Ci Holendrzy do nas po holendersku, my ani be, ani me. Mówię: „Ściągać opaski, wiejemy jako robotnicy polscy”. Prawie że do samej Elby doszliśmy w ten sposób.
Tam siedzimy, ostatni punkt kontrolny, jedzie pijany ruski oficer na rowerze, przewrócił się, zgiął pedał. W rowie leżał pancerfaust ze złamaną rączką. On wziął ten pancerfaust i pedał prostuje. Mówię: „
Ty durak, szto diełajesz? Jak to gruchnie, to nas wszystkich tutaj!”. – „A gdzie tam!” Zatrzymuje się samochód, willis, wysiada dwóch oficerów, dwóch zostało i kierowca. Jeden, jak mu przyłoży w łeb: „Słuchaj, co ci mówi towarzysz! Ty pijanico! Zabrać go”. Okazało się, że to było NKWD. Do mnie mówi: „A ty, kto?”. – „Polak, tu pracowałem, siostra Urszula”. Miecio się zmył w międzyczasie. Myślę sobie: „Żeby mnie tylko nie zrewidowali, bo w kieszeni mam walthera”. Mówi: „Ty rosyjski znasz?”. – „Znam”. – „Niemiecki znasz?” – „Znam”. – „Dawaj z nami”. – „Ale tu siostra, rowery mamy”. – „Wszystko zostanie. Do komendanta posterunku dostarczyć, do Burgau!” Nas w samochód, do komendy. W komendzie mundurek sowiecki mnie dają, że mam być tłumaczem u nich. Mówię: „Nie, ja w Polsce, w Warszawie urodzony, nie jestem godny munduru sowieckiego”. To dali mi do ubrania cywilnego czerwoną opaskę, pistolet tetetkę i legitymację: tłumacz,
pierewodczik. Mówię: „A siostra?”. – „Siostra będzie z wami, dostaniecie kwaterę, wszystko”. I byłem tłumaczem w Armii Czerwonej.
Z tym że to było takie zajęcie, że na przykład w nocy przychodzili po mnie, jechałem jako tłumacz. Mieli listę inżynierów przemysłu korpusu zbrojeniowego. Zabierali takiego pana, zabierali dokumenty, a biżuterię dzielili. Jak ich było trzech, to na cztery kupki: ich trzech i ja czwarty. Brałem, bo jakbym nie wziął, to by mnie w czapę dali. Miałem wojskowy plecak niemiecki, lotniczy, to ładowałem tam biżuterię. Zastępcą komendanta był taki starszy, ożeniony z Polką. Poczuł się w konfidencji z nami i mówi: „Jedziemy na strzelnicę, będziecie się uczyli strzelać”. Porucznik Wołodia mówi: „Masz tetetkę”. Wiedziałem, że tetetka ma ciężką lufę i odbija, czyli z góry trzeba prowadzić. Postawili tarczę i strzeliłem byle jak, żeby nie za dobrze. On patrzy, mówi: „Ty pierwszy raz strzelasz?”. – „Tak”. – „A kto tak z góry lufę prowadzi?” – „Wydaje się mi, że tak trzeba”. Potem mi powiedział: „Przecież wiedziałem, że byłeś w AK, ale porządny chłop byłeś”. Spotkałem się z nim potem w Moskwie, jak był już generałem, ale to zupełnie inna historia. Raz szedłem ze
starszyną… Był głupi, mimo że to był
starszyna. Przyszedł do mnie i mówi: „Ty, znalazłem tutaj amerykańskie dolary złote. To dobre czy nie?” – „
Ty znajesz szto eto? Amerykańskie złoto, tombak”. –
Znaju. – „To jakie dobre?” – „To wyrzucę”. – „Nie, daj, dam ci zegarek”. Dałem mu zegarek w plastikowej kopercie, jak mieli kolejarze niemieccy. Pewnego razu z nim szedłem, siedzi dwóch cywili, oberwańców przy sklepie na schodkach. On mówi:
Kto wy takoje? –
Amierykańcy. –
Jakie Amierykańcy? – „Mamy w Ameryce rodzinę. ten z Bydgoszczy, ten z Torunia”. − „Dawaj ich do aresztu”. Areszt polegał na tym, że potem odsyłano do Magdeburga, a z Magdeburga albo na Syberię, albo już rozsądził. I pierwszych dwóch Polaków tam zamknęli. Mówię do Urszuli: „Nie, pakuj się, pryskamy z tego interesu”. Wieczorem poszedłem do komendanta aresztu, mówię: „Dawaj tych dwóch”. − „Co?” – „Dawaj dwóch, daj im rowery, mają ze mną jechać”. – „To dam ci straż”. – „Nie, poradzę sobie. Wyłaźcie” – mówię do nich.
[Wołam] Urszulę i jedziemy wzdłuż Elby. A tam cofały się ostatnie oddziały SS Galizien. Rosjanie zrobili w ten sposób, że nie atakowali ich, tylko artyleria i dwa dni tłukli. Tłukli wszystko, wille porozwalane, miasteczko. Mówię: „Słuchajcie, już zaczyna widno się robić, pedałujemy ileś kilometrów. Będą nas szukać, w związku z tym ładujemy się do pierwszej jakiejś willi, ale nie całej, tylko zburzonej”. Było pół willi całej, pół zburzonej, myśmy do piwnicy się schowali. Faktycznie, za godzinę podjeżdża samochód, Rosjanie, a obok Niemcy. Słyszę przez okienko, jak pytają się: „Czy byli tu jacyś obcy?”. − „Nie, nikt nie był”. Pojechali. Na nieszczęście w tejże willi znaleźliśmy na dole bańkę ze spirytusem. Naturalnie mówię: „Nie pijcie, bo się przeprawiamy na drugą stronę”. Manierkę napełniłem tylko, którą miałem, i mówię: „Nie pijemy, bo czekamy wieczora”. Znaleźliśmy tratwę: beczki dwie i parę desek, jakieś drągi. Wieczorem na Elbę. Po drugiej stronie Amerykanie. Niestety, popili się obydwaj jak koty, w związku z tym tratwa się kręciła w kółko. Na środku Elby stały barki, o taką barkę uderzyła, przechyliła się, złoto, rowery, wszystko poleciało. Zostałem w skarpetkach, pistolet w kieszeni tylko i manierka ze spirytusem. Urszulę za łeb, tych dwóch pijaków za łeb. Wychodzi Niemiec:
Was ist los? Mówię: „Bierz łódkę, przeprawiaj nas na amerykańską stronę”. – „Nie mogę”. – „Jak to?” – „Co dwie godziny chodzi motorówka sowiecka i zbiera takich, jak was przewiozę, to mnie…”. – „Wiesz co? U nas było tak, że jak nie posłuchałeś Niemca, to ci spalił chałupę i zamordował ciebie. Zobacz, mam spirytus. − Polałem mu na deski, podpaliłem. – Widzisz, jak ładnie się pali? A teraz ciebie i twoją rodzinę wystrzelam, a sam płynę do brzegu, mnie wszystko jedno”. Do syna mówi: „Dawaj łódkę, bierzemy tych wariatów”. Na stronę amerykańską nas przewieźli, idziemy, noc, idzie patrol amerykański, a oni nie zapinali butów, mieli długie sprzączki w butach, brzęczą.
Hands up! Za łeb nas. Naturalnie mówię, że myśmy uciekli, jestem z siostrą, a ci dwaj – jeden z Torunia, drugi z Bydgoszczy (nie znoszę tych dwóch miast teraz). „On był tłumaczem w armii radzieckiej!” –to jeden z tych, których wyciągałem. Amerykanie mnie za łeb, do pudła. Na drugi dzień przyjeżdża jakiś oficer, oznaki SAS i mówi do mnie po polsku: „Kto ty jesteś?”. – „Posłuchaj, kto ja jestem, ja ci wszystko powiem, co i jak”. − „Dobra”. Wysłuchał i minęło może dwanaście godzin, przyjeżdża. „Sprawdziliśmy, był taki w Powstaniu. Masz do wyboru teraz albo iść do obozu dla
displaced persons, albo iść do nas do policji, jako tłumacz pracować i pokazywać”. – „Idę do was do policji”. Nagle z aresztanta zrobiłem się
military police.
To trwało z miesiąc, dwa. W górach Harzu tropiliśmy tych, co tam się ukrywali, przestępców wojennych i tak dalej. Potem do Urszuli mówię: „Urszula, trzeba coś myśleć. Nie mam matury, jestem głupi jak but. Wojna się skończyła, do Polski nie bardzo można wracać”. Dowiedziałem się, że w Heidelbergu jest otwarty uniwersytet międzynarodowy i można robić szkołę średnią. Pojechałem tam, zrobiłem maturę. Mówię: „Co tu dalej robić?”. Pojechałem do dywizji Maczka, pogadałem z oficerami. Mówią: „Już będziemy się zwijać, wiesz wszystko, co i jak”. Od Amerykanów wydębiłem, że dostałem skierowanie z 3 Armii, z
military police, na studia do Fryburga. Pojechałem do Szwajcarii, studiowałem chyba dwa lata. Matka pisze, że odnalazł się brat, który się urodził jako odwet za zastrzelonego w 1941. Został u rodziny, miał gruźlicę, nie ma środków na wychowanie. No to zwijam się i wracam do kraju.
To był rok 1948. Matura – 1946, dwa lata studiów 1948, w sierpniu.
- Docierały jakieś wiadomości, co dzieje się w Polsce?
Docierały wiadomości, że akowców zamykają i wysyłają na Sybir. Ostatni transport, który z Francji szedł – dołączyłem się do niego w mundurze. Oprócz tego miałem cywilne ubranie, bo tam mi się nieźle powodziło. Miałem narzeczoną Szwajcarkę, której ojciec miał dwie fabryki. Powiedział, że córki nie da do komunistów. Powiedziałem: „Trudno, to zostawaj tu”. Na granicy biorą każdego na przesłuchanie. „Matejkowski”. Idę. Siedzi pan. Mówię: „Nie powiecie, żebym usiadł?”. – „Jak nie mówię, to stójcie”. Mówię: „Siądę sobie, bo będzie dłuższa rozmowa” – taki pewny siebie. „Wyście w armii amerykańskiej byli?” – „Byli”. – „W angielskiej byli?” – „U Maczka byli”. – „A dlaczego?” – „Dawali dwie paczki papierosów dziennie, a ja lubię palić”. On spojrzał. Mówię: „O jednej zapomnieliście jeszcze, o Armii Czerwonej.” – „Jak to?” – „Tak to”. Myślę sobie: „Strzelę już
va banque, może się okaże, że zwiałem od nich, może nie”. „Tak?” Mówię: „Tak”. – „Gdzie?” – „W Burgau, tu”. – „Dobra”. Miałem tak zwane [niezrozumiałe], [bierze] za telefon: „Mam takiego… Tak? Był?”. Odłożył. „Napijesz się wódki?” – „Napiję”. Wyciągnął dwie szklanki, szklankę sobie, mnie szklankę. Wychodzę. „Coś ty podejrzany, po dwunastu minutach wyszedłeś. Każdego z nas maglował pół godziny, czterdzieści minut”. Mówię: „Podejrzany”.
Przyjeżdżam do domu, do Warszawy. Mówię: „Trzeba jakąś pracę znaleźć”. Dostaję wezwanie na Koszykową do departamentu trzeciego. „Mamy o was dobrą opinię”. Mówię: „Słuchajcie, mam nieskończone studia na Wydziale Budownictwa. Studiowałem przy okazji jeszcze medycynę jako wolny słuchacz. Mam maturę, którą muszę tutaj uzupełnić. Jak to zrobię i będę miał pracę, sam się do was zgłoszę. A jeżeli będzie coś, co zagraża Polsce Ludowej, to przyjdę i sam wam powiem”. – „Dobra, to idź”. Kazali mi zdawać uzupełniającą maturę w Polsce współczesnej. Głupi byłem jak but, ale trafiłem na dobry temat o reformie rolnej: kapitaliści, obszarnicy, takie bzdury, ogólniki. Uzupełniłem egzamin, uznali mi maturę. Studiów nie uznano. Pracować muszę, gdzie tu pójść? Na medycynę nie dam rady, bo nie będę mógł pracować. Szkoła Główna Handlowa. Zacząłem na wydziale zagranicznym Szkoły Głównej Handlowej. Po pół roku zrobili z niej szkołę SGPiS. Jedną trzecią wywalają, jedna trzecia na rozmowy, a jedna trzecia pewnych zostaje. Mnie na rozmowy: co dalej mam zamiar robić? Mówię: „Pracować, po to przyjechałem”. – „Ale byliście za granicą”. – „A by wyście nie byli, jak was wywieźli? Przecież nie pojechałem jako turysta”. Wstawiono mnie do grupy, gdzie był Zawadzki (kuzyn Zawadzkiego z rządu), był bratanek pułkownika z UB. W każdym razie same gagatki z rządu i mnie między nimi, nie wiem dlaczego. Jakoś odwaliłem te studia. Skierowanie do pracy, do zbrojeniówki tak zwanej: Psie Pole, Pilczyce, Starachowice. Zawsze miałem fory, bo w Armii Czerwonej byłem tłumaczem. Potem pracowałem w handlu zagranicznym, byłem w Moskwie, dwa lata pracowałem, budując gmach RWPG, tak zwana
rozwartaja kniga. U nich też miałem fory. Do tej chwili jestem zapisany, że byłem tłumaczem w Armii Czerwonej. Dzięki temu może nie pojechałem na Syberię. A potem już się toczyło, różne historie, nawet Instytut Badań Jądrowych. Pisałem pracę magisterską na temat elektrowni jądrowych. Siedzę teraz w Dziekanowie Leśnym, w Łomiankach na emeryturze. Żona pracuje, a ja działam jako zastępca, wiceprezes związku kombatantów w Łomiankach.
- Ma pan okazję przekazywać swoje wspomnienia?
Tak. Parę razy miałem w gimnazjum i w szkole pogadanki dla młodzieży. Powiedziałem im: „Zadawajcie pytania. Mogę wam jedno obiecać: że będę mówił prawdę, a jak nie będę czegoś wiedział, to powiem, że nie wiem”. W gimnazjum nie mają ani jednej godziny w roku o II wojnie światowej. Skąd oni mają wiedzieć. Rodzice zaganiani w pracy, bo wyścig szczurów, nauczyciel nie powie, bo nie ma w planie, ksiądz mówi o czym innym, więc skąd młodzież ma wiedzieć cokolwiek? Nagrywałem z córką koleżanki z Powstania. Jestem w kontakcie, Teresa Lewtak-Stattler, ona była naczelną Domów Centrum, z nią razem byliśmy, była jako łączniczka u „Żubra”. Jej wnuczka w „filmówce” robiła film, tam nagrywałem w porozumieniu z Muzeum Powstania Warszawskiego. Z tym że się nie udzielałem, raczej starałem się działać z młodzieżą, nie występowałem. Awanse proponowano mi tyle razy, powiedziałem: „Podchorąży zawsze zdąży”. Mam u siebie w kole majorów, pułkowników. Są śmieszne rzeczy, bo jest jakaś akademia i ostatnio wystąpili dla mnie o stopień oficerski. Migałem się, jak mogłem, ale do domu przysłali, bo same majory, pułkowniki i jeden kapral podchorąży.
Warszawa, 17 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło