Barbara Marlow „Lisek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Marlow, z domu Bregman, w czasie wojny w papierach nazywałam się Marianna Anyszka. Byłam w zielonej drużynie hufca „Wybrzeże Kościuszkowskie”, w zastępie „Dzięciołów”, pseudonim Lisek.

  • Proszę podać rok urodzenia.


Urodzona 21 września 1930 roku.

  • Rozpocznijmy od czasów przedwojennych, od pani domu rodzinnego. Proszę opowiedzieć, kim byli rodzice, gdzie państwo mieszkali, jak duża była rodzina.


Urodziłam się w Warszawie 21 września 1930 roku. Mieszkaliśmy w Alejach Jerozolimskich pod numerem dwadzieścia trzy. Moja najbliższa rodzina, czyli rodzice: Leon i Bronisława. Ojciec był oficerem rezerwy, walczył w dwudziestym roku. Przedtem jako uczeń Staszica był aresztowany przez niemieckie władze, siedział przez pięć miesięcy na Cytadeli za roznoszenie bibuły. Brał udział w wojnie dwudziestego roku. Mam świadectwo, które pokazuje, że brał udział w pochodzie, jak to nazywali, w pochodzie na Kijów i w pochodzie na Mińsk. W czasie wojny wyjechał z Polski, w kwietniu, razem z moim… Przepraszam, źle powiedziałam. Miałam jednego brata, który był starszy ode mnie o osiem lat. Był uczniem gimnazjum, liceum Batorego. Brał udział ochotniczy [w walkach] we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku. Wyszedł z Warszawy, tak samo jak mój ojciec, 7 września. On wyszedł z grupą (nie wiem, czy to byli harcerze, czy przysposobienie wojskowe), wędrowali, że tak powiem, na wschód. Został zaaresztowany przez Niemców, był w obozie jakimś, z którego uciekł, i obaj z ojcem wrócili do Warszawy w tym samym dniu, kiedy Hitler miał obchody zwycięskie. Ja wtedy złapałam szkarlatynę w schronach, tak… Ponieważ nasze mieszkanie było zbombardowane w trzydziestym dziewiątym roku (wcześnie, nie wiem kiedy, nie pamiętam tej daty), resztę września spędziliśmy u moich dziadków. Mój dziadek był neurologiem, znanym bardzo, bo wydał pierwszą książkę o studiach neurologii w 1906, którą widziałam w Muzeum Narodowym. Niestety nie mam kopii, egzemplarza, natomiast udało mi się dostać wersję niemiecką, bo była tłumaczona na niemiecki i na francuski ta książka.

  • Dziadek ze strony mamy czy ojca?


Ojca, ojca. Ludwik Bregman. Jak wojna wybuchła, to miał siedemdziesiąt pięć czy sześć lat, już był na emeryturze. Dziadkowie mieszkali na ulicy Moniuszki, na rogu placu Napoleona. I jak nasze mieszkanie tak… Może przeskoczę. Ja byłam z mamą na wakacjach w Zakopanem w sierpniu trzydziestego dziewiątego roku i pod koniec miesiąca ojciec zadzwonił, żebyśmy natychmiast wracały do Warszawy. I byłyśmy w pociągu, w Krakowie jacyś znajomi, nie wiem kto, już nie pamiętam nazwisk, byli na stacji i namówili moją mamę, żebyśmy wysiadły, że ja nigdy nie byłam na Wawelu, wobec tego powinnam zobaczyć Wawel przed wojną. I wysiadłyśmy z pociągu, spędziły noc u tych znajomych, nie znam nazwisk. Rano poszłyśmy na Wawel i pamiętam, na pierwszym piętrze był balkonik mały, który dawał na ulicę taką dochodzącą do Wawelu… I ja wyszłam na ten balkonik i nagle patrzę, to ojciec galopuje, że tak powiem. Przyjechał do Krakowa, bo bał się, że nie dostaniemy się do pociągu. Bo były takie tłumy na stacjach już, że obawiał się, że mama ze mną, zostaniemy na stacji.

  • Przyjechał samochodem?

 

Nie, przyjechał koleją i później wsiadł na bocznicy do wagonu, żeby tam rezerwować nam miejsca. Ale dziadkowie byli pod Warszawą. Nie pamiętam, to może było w Śródborowie, ale nie pamiętam dokładnie. I mnie tam zdeponowano, że tak powiem, i byłam tam do wybuchu wojny. I doskonale pamiętam, bo dziadkowie spali dłużej, a ja zbiegłam na dół 1 września i widziałam masę ludzi, przy radiu siedzieli i mówili: „Wojna”. No to, to był… Przecież nam mówiono przed wojną. Ja byłam, skończyłam drugą klasę szkoły powszechnej w gimnazjum pani Kurmanowej, więc miałyśmy maski przeciwgazowe wydane. Nie mówiło się o wojnie, to wydawało się coś fantastycznego. Bo ja bardzo dużo, bardzo lubiłam czytać, tak że czytałam pełno o wojnie. I co to za przeżycie! Nigdy sobie nie mogłam wyobrazić, co [to] naprawdę jest wojna. Nie byłam na to przygotowana. I jedne z pierwszych bomb… Jakiś samolot, bo już leciały na Warszawę, zrzucił gdzieś nie bardzo daleko, tak że słyszałam pierwsze wybuchy wojny. Mój brat Jurek pisał pamiętnik, który został wydany kilka lat temu tutaj. Ja przetłumaczyłam jego wszystkie pamiętniki wojenne na angielski dla mojej rodziny, ale tutaj wyszedł… Bo on był w lotnictwie i Grupa Pamięci Lotnictwa wydała jego pamiętnik pod tytułem: „Polak, który wojował z Japończykami. Wspomnienia Jerzego Bregmana”.

 

  • Chciałabym się jeszcze na chwilę zatrzymać w czasach przedwojennych. Wiemy już, kim była rodzina, jak była liczna, gdzie pani chodziła do szkoły, ale proszę powiedzieć o wychowaniu, bo rodzina bardzo zaangażowana w walkę o niepodległość Polski. Czyli zarówno dom, jak i szkoła przygotowywały panią do tych późniejszych decydujących wyborów.


Ja nie wiedziałam o tym, prawda, wtedy. Wiem, że ojciec na przykład był prezesem organizacji, która się nazywała Stowarzyszenie Żydów Walki o Niepodległość Polski. Był bardzo czynny, był prezesem tego przez pewien czas. I w ogóle był wielkim piłsudczykiem. […]

  • Jeszcze wróćmy do czasów przedwojennych, bo zaczęła pani opowiadać o rodzinnym tle życia.


Tak. Zawsze słyszałam, bardzo lubiłam widzieć, jak ojciec był w mundurze i szedł na obchody 3 maja, 11 listopada. Był radnym Warszawy też przed wojną. Tak że byłam do tego przyzwyczajona.

  • Czy był wojskowym? Cały czas był w wojsku?


Nie był w wojsku, był oficerem rezerwy.

  • A jaki zawód wykonywał?


Skończył studia prawnicze, a później miał firmę, która importowała… Bo pracował u Shella, [miał] jako pierwszą posadę po skończeniu studiów. Nie praktykował jako adwokat. Tak że miał swoją firmę z siedzibą na ulicy Mazowieckiej. Znał angielski, bo właśnie reprezentował angielską firmę i prowadził tę firmę do końca pokoju, że tak powiem. I w trzydziestym dziewiątym roku, 7 kwietnia nie był… Nie było dobrej organizacji wtedy, żeby oficerowie rezerwy byli powołani do służby. Różnie to było. I wyszedł z Warszawy, tak jak mówię, wrócił na początku października i jego brat, który wyjechał z Warszawy z rządem jako rzecznik [Becka] wtedy, przysłał… Wiedział, że ojciec będzie w niebezpiecznej sytuacji, przysłał wizy rumuńskie dla ojca i Jurka, nie myśląc, że cokolwiek grozi mamie i mnie. No trudno sobie było wyobrazić, jak to się wszystko rozwiąże. Ojciec nie chciał wyjechać bez nas, wobec tego kupił jakieś wizy, nie mam zielonego pojęcia [jak]. I to był bardzo długi proces, żeby wyjechać. Wiza wyjazdowa wymagała wywiadu na Gestapo, gdzie siedział jak… Ten gestapowiec telefonował do archiwum, czy nazwisko jest znane. Zgubili. Miał szczęście, bo szukali go, ale ponieważ nasze mieszkanie było zbombardowane, nie wpadło im do głowy, żeby sprawdzić u dziadków. W każdym razie byli tacy, którzy załatwiali ten podpis Franka. I pamiętam doskonale, walizki były już zapakowane, wszystko było gotowe do wyjazdu. I taki facet pojechał do Krakowa z trzema paszportami, bo ja byłam na paszporcie mamy, i wrócił, to było w końcu marca, początku kwietnia czterdziestego roku, że urzędnik, z którym on załatwiał te sprawy, był w złym humorze i wobec tego on się bał dać trzy paszporty na to samo nazwisko i zdecydował, że ojca i Jurka paszporty są najważniejsze. Dostał podpis, wizę wyjazdową i powiedział: „Ja za tydzień jadę z powrotem i wtedy pani paszport zabiorę”. Ojciec powiedział: „To poczekamy”, a mama powiedziała: „Ani godziny dłużej. My pojedziemy za wami, jak dostaniemy te paszporty”. I oni wyjechali z Warszawy do Berlina, gdzie ojciec poszedł do ambasady jugosłowiańskiej o wizę tranzytową. I na to mu powiedziano: „My mamy rozporządzenie nie wydawania wiz na paszporty polskie”. I ojciec poprosił o wywiad z konsulem. To jest zresztą wszystko w pamiętnikach, jeżeli pani dostanie kopie tych pamiętników Jurka, to jest opisane wszystko dokładnie. Wrzesień, a potem ta podróż. I ojciec powiedział konsulowi: „Czy mogę mówić otwarcie?”. Powiedział: „Oczywiście”. I ojciec powiedział: „Ja jestem oficerem polskim, ja nie jadę do Rumunii. Jest polska ambasada w Jugosławii, ja się tam muszę zgłosić do wojska”. Na to odpowiedź była: „Pan mi nic nie powiedział, nic nie słyszałem, proszę przyjść za godzinę” i paszporty czekały. I wtedy przez Wiedeń pojechali do Jugosławii. Jurek miał siedemnaście lat czy już prawie osiemnaście. To był czterdziesty rok, to jeszcze nie skończył osiemnastu, ale też zapisał [się] do wojska. I ojciec był oczywiście od razu. Byli przetransportowani do Francji, gdzie Jurek miał odroczenie na zrobienie dużej matury. Jedna z sióstr [mojej matki] moich matek wyszła za mąż za Francuza, mieszkali na południu Francji, więc tam się uczył do matury. Wezwali go na egzamin do Paryża, jak przyjechał do Paryża, to z drugiej strony Niemcy wchodzili. Więc znowu opisuje, jak wsiadł w pociąg z powrotem, później do Bordeaux. Perypetie dostania się na statek do Anglii. Wszystko było niezorganizowane, jak sobie wyobrażacie. Ojciec mu posłał telegram: „Natychmiast jedź do Bordeaux”. I dostał się w końcu, i przyjechali do Anglii, gdzie Jurek zdał małą maturę i chciał się zapisać do lotnictwa, ale lotnictwo nie przyjmowało wtedy niewyszkolonych, jeszcze nie było zorganizowane. I dostał pisemne pozwolenie od generała Sikorskiego, że może wstąpić do lotnictwa angielskiego, gdzie mu dali dwa miesiące, żeby się nauczył języka i po dwóch miesiącach go przyjęli, i odbył cały trening w RAF-ie. Najpierw w Anglii, potem w Południowej Afryce i w Kenii. Dostał stopień oficerski i wysłali ich do Egiptu, skąd mieli dostać przydziały, i myślał, że wróci do Anglii wtedy, ale został przydzielony nie na powrót do Anglii, natomiast do Indii, bombardować Japończyków. Jak się o tym dowiedział, to poszedł do polskiej ambasady w Egipcie powiedzieć, że jego wojna nie jest z Japończykami, ma matkę i siostrę w kraju, chciałby walczyć w polskim lotnictwie. Anglicy na to powiedzieli: „Dobrze, ale najpierw musi odbyć trzydzieści lotów bojowych w Indiach nad Birmą”. Przeżył te trzydzieści lotów bojowych, został wysłany z powrotem do Anglii, gdzie musiał przejść przeszkolenie, bo samoloty były inne. On był nawigatorem. W Indiach były Blenheimy, a w Anglii były Lancastery. I po przeszkoleniu został wysłany do 300 dywizjonu „Ziemi Mazowieckiej”, gdzie pisał kronikę dywizjonu, tak że to też zostało moją własnością po wojnie, bo on swój cały majątek tak zwany zostawił dla mnie, jeżeli przeżyję. I normalnie po sześćdziesięciu lotach bojowych przechodziło się w stan spoczynku. Jurek został odznaczony Krzyżem Walecznych i generał Iżycki, dowódca lotnictwa, który wręczał to rodzicom, powiedział: „Ja państwa syna doskonale pamiętam, bo był już u mnie prosić. On nie chce iść w stan spoczynku”. I był przyjęty do lotów specjalnych. Niestety nie dożył tego, bo w pięćdziesiątym ósmym locie bojowym, w powrocie z bombardowania Ruhry, jego samolot został zaatakowany przez myśliwca niemieckiego, tak zwanego asa lotniczego, który miał już za sobą dwadzieścia pięć samolotów alianckich i cały samolot z pełną załogą wpadł do morza. I zostałam jedynaczką.

  • Czyli ojciec z bratem wyjechali z Polski, pani z mamą została w oczekiwaniu na wizę w paszporcie. Jak potoczyły się dalej te sprawy?


Nie wiem, czy ta wiza przyszła, czy nie, ale zaczęła się ofensywa niemiecka na Zachód i dziadkowie, i mama uradzili, że jest za niebezpieczne ruszać w… Kobieta z dzieckiem. Ja miałam wtedy dziewięć lat. Za niebezpieczne jest wyruszyć w drogę i nie wiadomo gdzie utknąć, bo Niemcy już zaatakowali wtedy Norwegię i szli na Francję. Tak że myśmy zostały w Warszawie.

  • Nie było ojca, ale pozostała ta spuścizna i to, co mówił pani o poczuciu obowiązku, o patriotyzmie.


To było moje wychowanie. To było nasze wychowanie, i Jurka, i moje. On był w liceum, znaczy i w gimnazjum, i w liceum Batorego. To w ogóle nie była kwestia dla nas, myśmy byli Polakami. Znaliśmy historię ojca walki o Polskę. Pamiętam, jak miałam pięć lat i byłam na spacerze w Łazienkach, i marszałek chodził tam na spacer. Tam zdaje się, byłam ładną, małą dziewczynką wtedy i poklepał mnie po głowie, a ja bardzo dumnie mu wtedy powiedziałam: „A mój tatuś był ordynansem pana marszałka”. To nie było prawda, ale ojciec siedział przy gabinecie, jako część swojej służby wojskowej. A ja nie znałam, czym on był, powiedziałam, był ordynansem pana marszałka.

  • Jaka była reakcja marszałka?


Uśmiechnął się do mnie. Ale mam pamięć tego, że poznałam marszałka.

  • Mówiła pani o słowach ojca, który powiedział, że nieważna religia, ważne jest, że jesteście Polakami.


„Zawsze pamiętajcie, że jesteście… Pierwsze, jesteście Polakami”. To były ojca mego słowa: „Pamiętajcie, że jesteście Polakami, religia jest drugorzędna”. I myśmy się przechrzcili jako rodzina, to znaczy rodzice, Jurek i ja, w lutym czterdziestego roku.

  • Aha, Jurek jeszcze był w kraju.


Tak, tak, ojciec i Jurek byli w kraju. Tak ja mówię… W getcie się czułam strasznie obca.

  • Może jeszcze za chwilę do tego getta dojdziemy. Czyli wybuch wojny zastał panią pod Warszawą. Kiedy wróciła pani do miasta i co pani tam zastała?


Bardzo wcześnie, bo pamiętam, jeszcze zanim ojciec i Jurek wyszli, a oni wyszli siódmego, więc nie wiem, nie pamiętam dokładnej daty. W jaki dzień tygodnia był wybuch wojny?

  • To był piątek.

 

Piątek. To Jurek przyjechał tam na wieś, gdzie myśmy byli w poprzednią niedzielę, znaczy w ciągu tego tygodnia… Myśmy musieli przyjechać zaraz na początku, drugiego czy trzeciego, coś takiego, bardzo szybko po wybuchu wojny, ale dokładnej daty, kiedy wróciłam do Warszawy, nie mam, tylko wróciliśmy już do mieszkania, prosto do dziadków na placu Napoleona i rogu Moniuszki. Byłyśmy początkowo tam, ale Niemcy strasznie walili, bo chcieli zbombardować budynek Prudentialu, to był ich cel, więc bombardowanie było dosyć skoncentrowane właśnie na tej okolicy. Później byliśmy w schronach. Brat mojej babci mieszkał na Sienkiewicza, troszeczkę dalej, ale nie dużo, i tam byliśmy w piwnicy do końca bombardowania. Jedno co doskonale pamiętam, Niemcy przestawali bombardować koło godziny szóstej wieczorem, w ciągu dnia to te samoloty latały na lotnisko w Warszawie i wracały, tak że nie było dużo tych samolotów, ale ciągle bombardowały. I pamiętam, jak żeśmy wyszli ze schronu, właśnie jak się kończyło bombardowanie i mam ten obraz: zawsze naokoło był taki zielony plac w środku placu Napoleona. Z jednej strony była Poczta Główna, a naprzeciwko były domy. I naokoło tego zieleńca w środku zawsze stały dorożki zaprzężone w konie. I mam ten obraz w oczach jeszcze, jak my wyszliśmy ze schronu, te konie wariowały przez ten hałas i rzucały się jeden na drugi. I były takie stosy martwych koni, zaprzężonych dalej w te dorożki. I łuna wszędzie. To było coś niesamowitego. Widzi pani, po osiemdziesięciu latach ja to pamiętam. To był niesamowity widok. Te biedne konie zaprzężone i martwe.

 

  • Czy z państwa mieszkania, z państwa dobytku coś się uratowało po tym bombardowaniu, czy wszystko zostało zniszczone?


Nie wiem, nigdy nie wróciłam do tego mieszkania po wakacjach i nie wiem, co się tam stało. Nikt mi widocznie nie powiedział, nie pytałam się, byliśmy u dziadków i koniec był. Z tym że oczywiście ponieważ dziadkowie byli Żydami, na drzwiach była nalepka, że to jest mieszkanie żydowskie i wszystko, zawartość należy do Rzeszy. I Niemcy przychodzili jak do sklepu, co im się podobało, znaczy, niektóre rzeczy trzeba było od razu oddać, jak na przykład cały gabinet. Ja nie wiem, co tam było. Ja to nazywałam pokój maszyn. Czasami mówię głupie te, ale…

  • Tak dziecko określało po prostu pewne zdarzenie.


Tak. I pierwsze poszły wszystkie maszyny dziadka. Pamiętam, w jego gabinecie własnym była jedna ściana książek, cała ściana i rząd w skórzanej oprawie „Press Medical”. Pamiętam to, cała biblioteka poszła, bo była w różnych językach. Dziadziuś studiował i w Heidelbergu… Kończył swoje studia medyczne w Estonii na uniwersytecie, gdzie mieli wszystkie wiadomości o nim. Kiedyś na komputerze znalazłam ten uniwersytet i przysłali mi jego dyplom i wszystkie inne wiadomości. Byłam bardzo zdziwiona, podałam tylko nazwisko i wszystko to dostałam. I później studiował we Frankfurcie i w Heidelbergu. I tak jak mówię, napisał książkę, pierwsze, zdaje się, [opracowanie]. Pracował w szpitalu Czerwonego Krzyża na Krakowskim, a potem był ordynatorem w szpitalu żydowskim, w którym, już tak powiem na boku, w pierwszej serii uratowali babcię, bo dyrektor szpitala… Jak Niemcy ją zabrali z parafii, jak zaczęła się likwidacja… W parafii była tak zwana szopa i babcia i siostra mamy tam były i wszystkich zabrali stamtąd. Ale to opowiem tę historię, jak wróciłam z mamą, bo byłyśmy… Znajomy adwokat, który był w żydowskiej policji, zaproponował mamie, że następnego dnia będzie akcja w tej okolicy i że on zabierze mamę i mnie do rodzin policyjnych. I w ten sposób nas uratował w danym momencie. I jak wróciłyśmy tam, to jest ten jeszcze jeden z tych obrazów żywych, które ja mam: sala, która żyła, ale nie było już ludzi. Ale nożyczki były w jakimś materiale, igła na wpół nawleczona, w kuchni kartofel z nożem, ktoś coś szykował, garnek, w którym woda wyparowała. I nagle otworzyła się klapa w podłodze i staruszka, ale pewnie nie była stara (ja jestem starsza niż ona była, ale dla mnie to była staruszka), wysadziła głowę i mówi: „Poszli?”. I wszyscy, tam był ten adwokat, moja mama, jego żona i ja, i wszyscy: „A co pani?”. Ona mówi: „Taki krzyk był, ja się zlękłam – i wybuchła płaczem – Zabrali moją córkę, zabrali mego wnuka, co ja teraz zrobię?”. Nie wiem, co się z nią stało. Ale tej nocy było zdecydowane, że ja wyjdę z getta.

  • Czy pani potrafi umieścić w czasie to wydarzenie?


To było koniec lipca albo początek, sam początek sierpnia.

  • Roku?


Czterdziesty drugi. Dziadziuś umarł w grudniu czterdziestego pierwszego.

  • Czyli przeskoczyłyśmy pewien odcinek czasu…


Tak, to był drugi. Zaczęła się likwidacja chyba gdzieś w połowie lipca, ale coraz bardziej… Początkowo to były dyskusje. Wiem, że moja mama poszła do prezesa Czerniakowa prosić o opiekę nad babcią. I w jego gabinecie był portret mojego pradziadka. I on wtedy mamie powiedział: „Proszę pani, ja jestem zupełnie bezradny, ja nic nie mogę zrobić”. I dwa dni potem popełnił samobójstwo. W każdym razie tej nocy było, że ja mam wyjść z getta.

  • Może zacznijmy od tego, jak się pani znalazła w getcie.


Myśmy poszli w końcu września.

  • Skończyłyśmy te wrześniowe wspomnienia na tym, że państwo mieszkali po zbombardowaniu swojego mieszkania u dziadków. Że mieszkanie stało się miejscem, gdzie Niemcy przychodzili i zabierali wszystko, co im się podobało.


Tutaj pani powiem jeszcze jedną rzecz, która się stała. Tak jak mówiłam, mój stryj wyjechał, jego mieszkanie na Mokotowie było zbombardowane częściowo i dziadkowie zabrali do siebie, bo to było duże mieszkanie, uratowane meble, między innymi właśnie pokój stołowy. I przyszedł oficer niemiecki z dwoma żołnierzami, obejrzeli mieszkanie i spodobał im się kredens, wobec tego zabierali kredens. Moja babcia stała przy schodach, jak wynosili ten kredens. A ja sobie nagle przypomniałam, że mam moje znaczki bardzo ważne, w kredensie. I wybiegłam do babci, i mówię: „Moje znaczki!”. Babcia znała niemiecki, bo jako młoda kobieta była w szkole niemieckiej. I ona powiedziała do tego żołnierza: „Czy moja mała wnuczka może wziąć swoje znaczki z szuflady?”. I nigdy sobie tego nie darowałam, bo ten żołnierz, smarkacz, odwrócił się i w ten sposób babcię uderzył w twarz. To jest nie do zapomnienia. No, ale mógł. Na pewno siostry, przyjaciółki, swojej matki by nie uderzył w ten sposób, ale tutaj on był ważny.

  • I całkowicie bezkarny.


Wolno było, wszystko można było robić. Nigdy sobie tego nie darowałam i mam ten obraz w oczach, niech mi pani wierzy.

  • Czyli mieszkanie powoli pustoszało i przyszła kolej na mieszkańców.


No i w końcu września chyba albo na początku października mama mnie wzięła na spacer i wróciłyśmy do pokoju. Dwa pokoje w mieszkaniu czyimś na ulicy Siennej, gdzie były domy przechodnie, Sienna, Złota, znaczy żydowska strona była od Siennej, a polska od Złotej. Na początku… Wracam do tego, ale bo to się mniej więcej w tym okresie stało, Jurek był w przedszkolu, gdzie dziewczynką była Jola Wedecka, moja przyszła hufcowa. Oni byli w tej samej klasie szkoły, w tej samej grupie przedszkola i mamy się zaprzyjaźniły. I jak wojna się zaczęła, ponieważ pani Wedecka wiedziała, że Jurek i cała rodzina jest żydowska rodzina, wtedy zadzwoniła do mojej mamy i powiedziała, czy ona może w czymś pomóc. I została naszym aniołem opiekuńczym. Ja przez to wstąpiłam do harcerstwa, bo jak myśmy wyszły z getta, to pani Wedecka się nami stale opiekowała.

  • Jeszcze zapewne do tego wrócimy. Chciałabym prosić panią o opowiedzenie: jak to się zdarzyło, że pani i pani mama trafiłyście do getta.

 

Bo było rozporządzenie, no i mama z dziadkami… Nie liczyło się, że myśmy były ochrzczone, to nie było ważne. Trzy pokolenia, tak że było dużo ludzi, którzy byli chrzczeni wcześniej w getcie, ale według Niemców było się Żydem przez trzy pokolenia.

  • Czyli nastąpiła przeprowadzka do tego mieszkania, o którym pani wspomniała na rogu Siennej.


Tak, ale ta część Siennej była bardzo szybko wyłączona z getta, tak że musieliśmy zmienić mieszkanie, a w międzyczasie getto się tak zapełniało, w takim tempie, bo przywozili z prowincji, z innych miast, tak że już nie mogliśmy dostać dwóch pokoi razem. Tak że mama i ja miałyśmy pokój na ulicy Pańskiej w jakimś mieszkaniu, nie pamiętam już nazwiska tych państwa, u których mieszkanie to było. Miałyśmy jeden pokój, a dziadkowie gdzie indziej mieli jeden pokój.

  • Coś z osobistych rzeczy tego mieszkania dziadków można było zabrać i przenieść do getta?


Nie.

  • Po prostu tak, jak się stało.


Trochę osobistych rzeczy chyba tak. Naprawdę, szczerze powiem, że tak jak ja mówię, mnie nie było przy tej przeprowadzce tak zwanej.

  • Czyli mama wzięła panią na spacer i wróciła do nowego mieszkania.


I wróciłam do nowego mieszkania.

  • Jakaś lalka może gdzieś, nie pamięta pani?


Chyba nie, chyba już nie miałam nawet. Wiem, że na wyjazd, ponieważ wtedy jeszcze przychodziły do domu do szycia, takie były zwyczaje, że moja lalka „shirleyka” była ubrana na podróż. Ale czy ona ze mną poszła do getta, to nie pamiętam. Chyba nie miałam żadnych zabawek. Jeden pokój. Nigdy przedtem nie spałam z mamą w tym samym pokoju. To były bardzo dziwne czasy. Pańska była jedna strona ulicy w getcie, druga strona nie, był mur w środku ulicy. Nie wolno mi było dojść do okna wieczorem. Zawsze była strzelanina w nocy, bo głównie dzieciaki wyjmowali jedną [cegłę] z tej ściany i szmugiel w ten sposób szedł. I była policja żydowska, i byli Niemcy, i strzelanina była. Kiedyś w nocy gestapo przyjechało do sąsiedniego domu, ale nie wiadomo było, do którego domu oni przyjeżdżają. Tam gdzieś się słyszało i też nikt nie mógł dojść do okna, ale wiadomo było, że to jest gestapo. I zastrzelili dziennikarza, który mieszkał w sąsiednim domu, nazywał się Warszawski. Nie wiem, kiedy to było. W każdym razie chodziliśmy do dziadków. No, potem dziadziuś umarł w grudniu czterdziestego pierwszego roku na tyfus plamisty i babcia została sama, i jedna siostra mojej mamy się tam wprowadziła, żeby się nią opiekować. No i nie wiem, jaka data to była, kiedy ten adwokat, który był w policji żydowskiej, a mieszkał w tych… Domki były przy kościele Świętego Krzyża, były domki parafialne i tam było dużo znajomych. Zresztą tam był jedyny ogródek, gdzie ja mogłam iść się bawić, bo Warszawa nie była zielona wtedy i te ulice, gdzie było getto, nie było nic, nie było żadnego parku, nic zielonego.

  • Oczywiście już o edukacji nie było mowy.


Nie. W getcie tak, byłam na jakimś komplecie, miałam… Nauczycielka była jakaś panna Dorotka, która nas uczyła. Niebywała kobieta. Myśmy pisały wypracowania i… Ja szalenie kocham czytać i jak się tylko nauczyłam sama czytać, to połykałam książki. I jak nie byłam w szkole, bo nie poszłam do szkoły, prawda, od 1 września nie wróciłam do szkoły, to ja ciągle czytałam. Była jakaś biblioteka, nawet ta pani podobno powiedziała do mojej mamy: „Basia ciągle czyta. Czy ja mam sprawdzać, co ona czyta?”. Ja czytałam historię i do dziś dnia pamiętam wiersze, które się nauczyłam, niektóre.

  • To było oficjalne nauczanie?


Nie, nie, nie było szkół.

  • Czy to były tajne komplety w getcie?


To były komplety, tak. Nie wiem, jak było z kompletami, tylko wiem właśnie, że ta panna Dorotka… Było nas troje, czworo, już nawet nie pamiętam. Wiem, że jedna dziewczynka była państwa Bogen, których… Jej mąż, później się okazało, że był oficerem, był zamordowany w Katyniu. I ona nas później uczyła robót ręcznych. Kwiatki robiło się z bibułki, palmy na niedzielę. A wypracowania? Pamiętam, pisałam wypracowanie: „Przygody włosa z głowy” , „Przygody liścia jesiennego”. Wszystko, o czym wyobraźnia… Patrzeliśmy, jak coś się wkłada do wody w wannie. Troszeczkę fizyki, arytmetykę. Ona jedna nas uczyła. A poza tym ktoś, jakaś pani, która studiowała w Oxfordzie, uczyła mnie trochę angielskiego, ale to było bardzo powierzchowne, że tak powiem. Ale ja, ponieważ ja się nigdy nie bałam mówić językiem, ja znałam… Jak miałam pięć lat, to miałam wychowawczynię Francuzkę, tak że ja mówiłam płynnie po francusku, to był mój drugi język, no a w getcie się zaczęłam uczyć troszeczkę angielskiego.

  • Jak wyglądała sprawa aprowizacji, żywienia?


Nie byłam nigdy głodna, ale dostałam jeden, jedyny raz klapsa od mojej babci, bo… Ona prowadziła gospodarstwo. Dawniej była kucharka, potem babcia przejęła to. I jako jarzyna była brukiew. I ja na to podobno spojrzałam, mama mi opowiadała, i powiedziałam: „Ja tego nie będę jadła, to dla świń”. I za to dostałam klapsa, bo było tak trudno o jedzenie. Nie byłam głodna, ale jedzenie nie było takie, do jakiego byłam przyzwyczajona.

  • Czyli oczami dziecka zapewne zapamiętała też pani te wszystkie strasznie rzeczy, które się działy na ulicach getta.


Getto dla mnie było… Dlatego jak wyszłam… To spowodowało, że jak wyszłam z getta, to się czułam nagle, że jestem wśród swoich. W getcie nie byłam. Ludzie mówili językiem, którego nie rozumiałam i nigdy nie słyszałam. Po żydowsku, w innych językach, ale głównie to tam masa żydowskiego. Nic nie rozumiałam, nie wiedziałam, co oni mówią. Wyglądali inaczej niż ludzie, do których ja byłam przyzwyczajona. A poza tym, to źle o mnie [świadczy], ale mnie odrzucało: brud i ludzie umierający na ulicy. Pod ścianami siedzieli, żywe trupy. W czterdziestym pierwszym roku w lecie pani Wedecka mnie zabrała na wakacje. Wyszłam przez Sądy. Mama weszła od żydowskiej strony do Sądów, pani Wedecka z polskiej strony i ja sobie poszłam. Wyszłam z nią i byłam wysłana na jakieś kolonie dziecięce. Jak wróciłam do getta, to miałam ze sobą koszyczek truskawek dla babci. I jeszcze jedno wspomnienie. Ludzie umierali z głodu na ulicy. Ponieważ tak wyglądali… Nie rozumiałam tego. Ale byli tacy, co jak tylko się ludzie… ktoś niósł coś, co mogło być jedzeniem, to się rzucali na to i rzucali się jak zwierzęta, zębami. I to mi się zdarzyło właśnie z tymi truskawkami, że taki żyjący trup rzucił się zębami w ten koszyczek. To było straszne. Tak jak mówię, w getcie byłam obcą i może dlatego jak myśmy wyszły z getta… Wyszłam z getta tej nocy, kiedy zlikwidowali tę salę parafialną przy kościele Świętego Krzyża, zabrali wszystkich i myśmy wróciły…

  • To jest właśnie to wydarzenie, o którym pani opowiadała, że tam była ta szopa, czyli ten taki warsztat pracy.


Tak.

  • Gdzie pracował…


Babcia, niby i ciocia Mitka, Michalina.

  • I nastąpiła likwidacja tego miejsca.


Tak. Tego dnia, kiedy myśmy poszły na tę policję, to mama mi powiedziała, żebym powiedziała babci: „Do widzenia”. I ja pobiegłam, babcia wyszła i… To też z tych moich żywych obrazów. Przy murze kościoła powiedziałam: „Mama powiedziała, żebym powiedziała »Do widzenia«”. I babcia mi powiedziała na to: „Poczekaj, ja ci chcę coś dać”, a ja, dobrze wychowana dziewczynka, powiedziałam: „Mama nic nie powiedziała, żebym brała” i uciekłam. A babcia mi chciała dać podobno bransoletkę, która była lokatą kapitału tak zwaną. A ja uciekłam. Znaczy to poszło. Tej nocy, jak żeśmy wróciły na tę martwą parafię…

  • Babcia stamtąd została zabrana właśnie?


Została zabrana. Potem dowiedzieliśmy się, że na tym Umschlagplatzu gdzie była, dyrektor szpitala, który był z jednej strony, zobaczył babcię w tym tłumie i ponieważ ją dobrze znał, bo była w komitecie pań, które się zajmowały szpitalem, wysłał pielęgniarkę z fartuchem białym i wyciągnął ją z Umschlagplatzu. Ciotka została zabrana do pociągu, a babcia była zabrana do szpitala. A w międzyczasie było załatwione, że ja mam wyjść z kolumną. Mama nie chciała wyjść, bo chciała pomóc babci, mimo że to nie była jej matka, ale ponieważ jej ojciec wcześnie umarł, a babka… Jej matka umarła w styczniu trzydziestego dziewiątego roku, więc rodzice mego ojca byli jej rodzicami. Były bardzo dobre stosunki. I rano ubrali mnie w, nie wiem, szczęśliwie byłam zawsze wysoka na mój wiek, tak że mimo że miałam dwanaście lat, wyglądałam na więcej. Ubrali mnie w jakąś długą spódnicę, chustkę na głowie, diabli wiedzą co i postawiona byłam w takiej kolumnie, która szła do pracy. I w ostatniej chwili podobno powiedziałam do mamy: „Ja bez ciebie nie idę”. I ten, który prowadził tę kolumnę, zląkł się, że Niemcy zauważą, że coś się dzieje, bo ja mówiłam: „Ja nie idę”, mama mówiła: „Idziesz”. No, normalne. I powiedział: „Niech pani z nią idzie”. I mama stanęła przy mnie i wyszliśmy razem. I poszłyśmy prosto do… Pierwsze, do mojej dawnej niani.

  • Czyli to było załatwione przez tego znajomego policjanta, adwokata, tak?


Tak, tak.

  • Że panie w ten sposób wyjdą z getta…


Że ja wyjdę z getta.

  • Razem z kolumną ludzi, którzy szli do pracy.


Do pracy, tak. Oddzieliłyśmy się od tej kolumny…

  • Czy później mama też miała być według planu tak wyprowadzona?


Mama nie, mama miała zostać, żeby z babcią załatwić coś, dla niej.

  • Czyli mama wyszła razem z panią. A jaki był los babci?


Babcia była w szpitalu, a mama starała się załatwić… Bo moja niania, która mieszkała w polskiej części Siennej, powiedziała, że ona weźmie panią doktorową. Myśmy tam pierwsze poszły. Ale to była prosta kobieta i następnego dnia rano zabrała mnie na zakupy na plac Kazimierza i zaczęła wszystkim kumom opowiadać: „Co za szczęście, że jej Basia się uratowała”. Więc bardzo szybko musiałyśmy stamtąd wyjść i poszłyśmy do pani Wedeckiej, która mieszkała pod trzydziestym pierwszym na Złotej. I tam ja się zorientowałam, że jest harcerstwo, bo się odbywały zbiórki w tym mieszkaniu.

  • Może żeby jeszcze zakończyć sprawę dalszych losów babci. Została z tą nianią i co było dalej?


I później był zlikwidowany szpital, i ci, którzy nie mogli chodzić, byli zastrzeleni na miejscu, a reszta była wywieziona. Uratował się dyrektor szpitala i jak przyjechał kiedyś do Anglii, to opowiedział moim rodzicom całą historię, co się z babcią stało. Była wywieziona prawdopodobnie do Treblinki i zginęła tam.

  • Po wyjściu z getta musiały być panie zaopatrzone w nowe dokumenty zapewne.


My nie miałyśmy żadnych dokumentów i pani Wedecka… Tak jak mówię, ona się nami przez całą resztę okupacji, to był nasz anioł, że tak powiem, załatwiła, że byłyśmy gdzieś na wsi, ale nie powiem pani gdzie, bo nie pamiętam. I w tym pensjonacie, gdzieśmy były, bez papierów żadnych, był ksiądz z kuzynką, jako goście. I ja bardzo lubiłam, jak powiedziałam, deklamować i jeden wiersz, który mi się ogromnie spodobał, był Wiktora Gomulickiego, który kawałek pani zadeklamuję, żeby pani wiedziała. „Było to na podwórku żydowskiego domu, I w jasny wieczór dostałem się tam po kryjomu. Wiara, zamiast jednoczyć, dzieli i oddala, Wśród murów poruszała się głów czarnych fala. Żenił się żydek [Icek], waciarz, z tandeciarki córką, A goście i coś [ciekawi] zalegli podwórko. I miejsce było szpetne, i ludzie zwyczajni”. I ten wiersz dalej idzie, już nie pamiętam wszystkich. Ale ten wiersz do mnie tak przemówił, że ja ciągle wracałam do tego wiersza. I przy tym księdzu powiedziałam to. On rozmawiał z mamą, mama powiedziała, że mąż jest za granicą. I ksiądz się zapytał, czy my jesteśmy… Ukrywamy się. I mama powiedziała: „Tak”. I on powiedział: „Czy ja mogę w czymś pomóc?”. To był ksiądz Pawlina z Caritasu. I mama powiedziała: „Jedną rzecz, którą, jeżeli ksiądz może. My nie mamy żadnych papierów”. I on powiedział: „Dobrze, załatwię metryki”. I po kilku dniach były metryki urodzenia, nie byłyśmy już mamą i córką. Mama była Paulina Karczewska, a ja byłam Marianna Anyszka. I mnie się to zupełnie nie podobało, ja chciałam być Basią. Nie rozumiałam, głupia byłam bardzo. I załatwił, że od 14 lutego poszłam do sióstr felicjanek w Wawrze do szkoły, do internatu.

  • To czterdziesty drugi rok.


To był czterdziesty drugi. Wylądowałam tam 14 lipca. Pamiętam, bo obchodziły święto wtedy. 14, nie sierpnia, lutego. To się nazywało wtedy Valentines, dzień… I był tort. I tak mi utkwiło w pamięci. W każdym razie byłam, to był pierwszy raz, jak byłam w szkole od przed wojny. Ale to trwało tylko kilka miesięcy. Znaczy nie widziałam mamy przez ten cały okres, bo… Co się stało wtedy, przepraszam. Tak. Chyba na początku czerwca siostry, jakaś dziewczynka była tam: czy Żydówka, czy pochodzenia żydowskiego, ale się domyśliła o moim pochodzeniu, czy mnie znała – nie wiem, bo nigdy nie dowiedziałam się, jak się nazywała. I odkryto, że ona jest Żydówką. I ona powiedziała: „Ale Marysia też” – Marianna. To jedyny raz, kiedy używałam moje papiery. No i pani Wedecka mnie zabrała wtedy do siebie. Raz miałyśmy przygodę, bo przyszła policja do mieszkania pani Wedeckiej, gdzie mama i ja spałyśmy razem w sypialni pani Wedeckiej.

  • To już było po opuszczeniu Wawra?


To już było w czterdziestym drugim roku, tak. Przyszła policja. Mama wyskoczyła z łóżka i przez okno… Tam był taki dodatkowy budynek przez podwórko, parterowy, i tam pani Wedecka miała mieszkanie. Mama wyskoczyła przez okno i stała za oknem. Tak okno było otwarte, nie było widać, że ona jest. Była zbiórka w sąsiednim pokoju. Dziewczyny wyskakiwały z okna, a ja byłam w łóżku i schowałam głowę pod poduszkę. A jak mama wyskoczyła, to kołdrę odrzuciła, tak że ja byłam schowana pod tym. I pani Wedecka weszła do sypialni z tym Niemcem czy policjantem, już nie wiem kto, i on powiedział: „A kto tu spał?”. I pani Wedecka powiedziała: „To moja sypialnia”. I nikogo nie znaleźli. Sprzyjało mi trochę szczęścia.

  • To było w jakim miejscu, przy jakiej ulicy?


Ulica Złota 35.

  • A zbiórka, o której pani mówi, że była w sąsiednim pokoju, to…


Zbiórka?

  • Tak.


No tak, wyskoczyły przez okno. Wszystkie pamiętają, te, które jeszcze żyją, pamiętają.

  • I co było dalej?


To było rano.

  • Co było dalej w sensie pani dalszych losów. Czy już zostały panie u pani Wedeckiej?


Nie, później… Wtedy moja mama zamieszkała u pani Nowodworskiej, wdowy po dziekanie rady adwokackiej, który był zaaresztowany przez Niemców w trzydziestym dziewiątym roku, bo on i rada odmówili skreślenia adwokatów, Żydów, z listy adwokackiej i Niemcy ich aresztowali, i pan Nowodworski siedział w więzieniu. I nie wiem kiedy, bo się nigdy Hanki nie pytałam (to jest moja przyjaciółka do dziś dnia, spotykam ją dzisiaj o pierwszej). I wtedy pani Nowodworska… Nie mam słów, co to była za dzielna kobieta. Została wdową, pracowała w patronacie nad więźniami. U siebie w mieszkaniu chroniła dwie panie żydowskiego pochodzenia. Była fabryka Franaszka, tapety. To była jego teściowa, matka jego żony. On z rodziną, znaczy jego żona, która była w ciąży, dwuletni synek i on zginęli na Woli, byli zastrzeleni w kościele na Woli, na początku Powstania. To jest pani Michalina, tam mieszkała i moja mama, każda miały swój pokój. I mama tam była do Powstania.

  • Mama nie ukrywała się, nie musiała się ukrywać.


No ukrywała się tak samo na te fałszywe papiery.

  • Czy wychodziła na zewnątrz?


Wychodziła. Pani Nowodworska była niebywała właśnie w tym, że nie tylko że mama mieszkała tam, ale ona podtrzymała ją na duchu. Ona potrafiła powiedzieć: „Pani Paulino, czy pani chce wziąć Dusię na spacer?”. Dusia to była najmłodsza córka, która miała wtedy cztery czy pięć lat. Jak było nabożeństwo w kościele Świętego Krzyża na pamięć pana Nowodworskiego, to i ja zawsze chodziłam, i one, i moja mama. Jak był koncert raz, patronatu, tajny koncert, pani Nowodworska potrafiła powiedzieć do mojej mamy: „Ja myślę, że…”. Hanka miała sprzedawać programy. Mówi: „To ja myślę, że wezmę Basię też”. Mama mówi: „Pani Paulino, Basię znają”. Ona mówi: „Jak Basia jest ze mną, to nikt nie powie”. Tak że pani rozumie, co to znaczyło dla mojej mamy, że nie mogła zawsze wychodzić na ulicę, jak chciała i tak dalej, ale była podtrzymana na duchu w ten sposób.

  • Czyli były takie sytuacje pozorujące normalność, dające też poczucie bezpieczeństwa.


Tak. Miały czasami… Mnie umieszczono w mieszkaniu, [gdzie mieszkała] pani Czajkowska, dentystka, wdowa. Miała córkę w moim wieku. Mama mieszkała u pani Nowodworskiej koło Krakowskiego Przedmieścia, na Królewskiej, a ja mieszkałam mniej więcej w połowie do ulicy Marszałkowskiej i przychodziłam do Hanki, tak że widywałam mamę. I nawet jak Powstanie… Ja wiedziałam, że będzie Powstanie. Nie miałam przydziału, ale byłam tak zwaną czujką domową. A ponieważ było dużo do podpatrywania, artyleria w Ogrodzie Saskim, mieliśmy w domu… Od podwórza ktoś strzelał z jakiegoś okna. Sympatyzował z Niemcami czy był Niemcem, nie wiem, ale obserwowałam, gdzie te strzały przychodzą, i poszłam zameldować. Na Kredytowej zaraz była komenda, naprzeciwko wyjścia na Kredytową. Poszłam zameldować, gdzie mają szukać szpiega.

  • To już było w Powstaniu.


Już w czasie Powstania, tak. I potem miałam powiedziane, że mam iść do pani Wedeckiej. Jola i nasz hufiec prowadził punkt sanitarny u głuchoniemych.

  • Zacznijmy może od tego, jak pani trafiła do harcerstwa w tych niezwykle skomplikowanych okolicznościach.


Po prostu jak byłam u pani Wedeckiej, zobaczyłam, że są zebrania. Nie jestem taka głupia, domyśliłam się, o co chodzi, i powiedziałam: „Ja też chcę”. Pierwsza odpowiedź była: „Nie. Dosyć niebezpieczeństwa jest i tak, niepotrzebne jeszcze więcej”. Ale mama mnie poparła i zostałam przyjęta do harcerstwa. Składałam przysięgę u druhny Jagi, byłam w zastępie „Dzięciołów”. Dużo zbiórek było u Hanki Nowodworskiej na Królewskiej.

  • A Jaga to było imię czy pseudonim?


Falkowska. Druhna Jaga Falkowska.

  • I to była pani drużyna „Dzięciołów”?


Nie, drużyna zielona, hufca „Wybrzeże Kościuszkowskie”. Jola Wedecka była hufcową, Zocha Zawadzka była drużynową, a Hanka Czarnocka, pani zna nazwisko, była zastępową. Jest dalej moją przyjaciółką w Londynie i znałam doskonale jej mamę, Halinę Czarnocką, która ma też piękną kartę.

  • Jak wspomina pani to składanie przyrzeczenia czy też przysięgi? Jakie to były okoliczności? Jak pani to przeżyła?


Wie pani, myśmy były trochę młode na to, ale my wszystkie chciałyśmy coś robić. Nosiłam opatrunki w plecaku. Myśmy uszyły sobie plecaki z tak zwanego płótna, to nie było zupełnie płótno, ale uszyłyśmy sobie plecaki. Dopiero już dobrze po wojnie się zorientowałam, jaka byłam zupełnie głupia, że wszystkie koleżanki mnie znały jako Basię. Robiłam idiotyczne rzeczy. Jako harcerka… Na zbiórce Hanka dała nam kawałki papieru, gdzie napisała, gdzie mamy iść i liczyć posterunki niemieckie. I pani pewnie może mi nie uwierzyć, ale jak poznałam Hanki córki, to one mówią: „Znamy tę historię”. Ona mi napisała: ulica Sucha, mam iść posterunki… Nigdy nie słyszałam o ulicy Suchej, wobec tego z własnej inicjatywy zdecydowałam, że to jest pomyłka, i domyśla się pani, co wymyśliłam.

  • Tak, zapewne Szucha.


Tak. No i idę na aleję Szucha. Szlabany po obu stronach ulicy, a jak ja mam wejść? Kretynka. Pewnie pani myśli, że byłam bardzo głupia.

  • Bardzo odważna, powiedziałabym.


Nie, nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa, po prostu byłam za młoda. No i czekałam, czekałam, w końcu podnieśli szlaban i jakiś samochód wjeżdżał, i ja z nim. Nikogo, żywej duszy nie było na Szucha, tylko jakiś gestapowiec z jednej strony na drugą przeszedł, a ja się kręciłam na tej ulicy i liczyłam posterunki. Do dziś dnia nie wiem, jak ja się stamtąd wydostałam, w każdym razie to długo trwało. Przyszłam na naszą zbiórkę i Hanka do mnie: „A gdzieś ty się zgubiła?”. I ona powtórzyła, potem swoim córkom mówiła. Ja powiedziałam: „A co, myślisz, że tak łatwo się dostać na Szucha?”. Ona prawie zemdlała w tym momencie. To była najlepsza moja wycieczka, że tak powiem. Na głupotę nie ma lekarstwa. No, myśmy robiły ćwiczenia. Byłam, jak to mówimy, trochę postrzelona. Uczyłyśmy się skakać z pierwszego piętra na gruzy domu koło kościoła Świętego Krzyża, tam były zbombardowane domy i myśmy skakały z pierwszego piętra, żebyśmy były dobrze wyszkolone. No, do Powstania szykowałyśmy punkt…

  • W którym roku pani wstąpiła do harcerstwa?


Druga połowa czterdziestego trzeciego, czterdziesty czwarty.

  • I jakiego rodzaju były przygotowania pod kątem Powstania?


Dla mnie to był punkt sanitarny u głuchoniemych, bo to był punkt mojego hufca i starsze dziewczynki tam były. A ja nie miałam przydziałów oprócz tej czujki domowej. Ale pani Wedecka, która wiedziała, że jestem na Królewskiej, w pewnym momencie powiedziała, że mam przyjść na Złotą do niej. Nie pamiętam daty, ale harcerki zorganizowały… Jak ona się nazywała? Wilska. Zorganizowała Wojskową Służbę Społeczną właśnie dla takich smarkatych jak ja. I myśmy chodziły i prosiły ludzi, żeby dali coś ze swoich zapasów jedzenia dla karmiących matek i tych, które miały rodzić. I była sala w podziemiach dawnego kina Palladium na Złotej. Nie. Czy to była Złota? Już nie pamiętam. Dawne kino. W podziemiach, nie wiem, czy to był szpital, w każdym razie tam były właśnie matki, które miały rodzić, i te, które miały bardzo małe niemowlęta. I myśmy tam przynosili… Ludzie dawali czasami łyżeczkę cukru, jedną czy coś…

  • Co mieli.


Ale jak się przynosiło to, cośmy zdobyły, to nas po rękach całowały, bo one były głodne. Przecież nie było jedzenia. Myśmy żyły na „zupie-pluj”. Pani wie, co to była „zupa-pluj”. Była kuchnia w Prudentialu, tam myśmy chodziły na zupę, a jedzenia, no…

  • Zanim przejdziemy do pani losów w czasie Powstania, to jeszcze zapytam, czy w tym okresie mieszkania u pani Wedeckiej była szansa na jakąś naukę, taką bardziej zorganizowaną?


Jola czasami, jej zastępczyni, Maryla Tworkowska, trochę mnie uczyły czasami czegoś, ale…

  • Nie było to zorganizowane.


Nie, nie było, nie uczyłam się. Właściwie można powiedzieć, że nie byłam w szkole od dziewiątego roku życia do piętnastego. Dopiero po wojnie jak się znalazłam w Łodzi, bo mama, która przed wojną nigdy nie pracowała, dostała posadę przez znajomego w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym, a ja poszłam się zapisać do szkoły. Zapytano mnie, do której klasy, powiedziałam: „Ja mam piętnaście lat, to która klasa?”. I poszłam do trzeciej gimnazjalnej.

  • Czyli ta edukacja zdobyta w sposób nieformalny wystarczyła, żeby kontynuować naukę w gimnazjum.


Tak. Ale nie byłam tam długo, bo jak ojciec się zorientował… Mój ojciec przeżył gehennę przez nas, bo Jurek zginął 19 lipca czterdziestego czwartego roku. Ojciec był wtedy koło Monte Cassino w wojsku. Dostał list… Po prostu jego list do Jurka wrócił do niego na początku sierpnia z karteczką, którą ja mam. „Podporucznik Jerzy Bregman nie wrócił z lotu bojowego 19 lipca 1944 roku”. To była wiadomość. I mniej więcej w tym samym okresie dowiedzieli się o Powstaniu w Warszawie… Ta Wojskowa Służba Społeczna niedługo trwała i myśmy… Potem ja się czepiałam…

  • Na jakim obszarze to było?


To była północna Warszawa, Złota, ta dzielnica.

  • Śródmieście Północne.


Tak. Jola przysłała wiadomość, że ja mam się włączyć do tego. Nie wiem, jak długo to było.

  • Jak ludzie, do których zwracała się pani z prośbą o pomoc, reagowali? Czy pani chodziła sama, czy z koleżanką?


Nie, była nas cała grupa, ale każda chodziła do innego, kogoś innego prosić. Na początku niebywała [życzliwość], tak jak mówię, dawali. Potem się zrobiło coraz trudniej i to się skończyło. I ja roznosiłam gazetę. Teraz jakiś pan mówi: „Ja panią pamiętam”. Ja mówię: „Kto, przepraszam, ale nie… Gdzie pan był?”. A on był w redakcji gazety powstańczej, która wychodziła w czasie Powstania, a ja roznosiłam…

  • Pamięta pani tytuł tej gazety?


Nie, przepraszam.

  • Gdzie mieściła się redakcja?


Koło Szpitalnej, gdzieś tam. Chyba to była Szpitalna. Nazwy i nazwiska to trochę [pozapominałam].

  • Bardzo dużo pani pamięta i nazwisk i ulic. Odbierała pani jakiś plik gazet i roznosiła je na stanowiska powstańcze.


Tak. A poza tym czepiałam się [różnych zajęć] – jak ktoś coś potrzebował na posyłki, to byłam. Nie miałam przydziału.

  • Dlaczego pani tego przydziału nie miała?


Jola uznała, że jestem za młoda.

  • Rozumiem. A czy miała pani opaskę na rękawie?


Miałam, oczywiście.

  • A ubranie takie własne, cywilne czy może coś w rodzaju mundurku?


Ubrałam się bardzo wojskowo. To się źle skończyło, bo miałam wiatrówkę i jak mnie złapali… Gdzieś właśnie mnie ktoś posłał, gdzieś na Powiśle i ja, jak myśmy wchodziły piwnicami i w te dziury między domami, ja się wpakowałam, że z drugiej strony Niemiec, Niemcy przyszli. I maszerowałam do Pruszkowa, sama, znaczy z ludźmi, ale…

  • Ale to już po…


W pierwszej połowie września wpadłam.

  • Czyli po prostu zupełnie przypadkowo…


Przypadkowo…

  • Przypadkowo weszła pani w sytuację, która się skończyła ewakuacją do Pruszkowa.


Tak. No i w Pruszkowie się znalazłam.

  • A mama?


Mama mieszkała na Królewskiej. Nie miałam pojęcia, co się z nią stało, bo to była ta część Królewskiej, że ona była wzięta przed czołgi, z panią Nowodworską i z Hanką, moją koleżanką z zastępu. Tak że 1 września… Mogę tylko powiedzieć wspomnienie. 1 września stałam po wodę na rogu Marszałkowskiej i Złotej i nagle ktoś zawołał: „Baśka!”. To był młodszy brat przyjaciela mego brata, który… W Batalionie „Zośka”, kompania „Rudy”, pluton „Alek”. On był w grupie, która przeszła przez Ogród Saski.

  • Pamięta pani imię i nazwisko tego chłopca?


Oczywiście. Wojtek Lenart. Byłam wczoraj na jego grobie, bo zawsze chodzę, jak jestem tam. On był w grupie, która się przebiła przez Ogród Saski w mundurach niemieckich. I on mówi: „Baśka…”. Jaś, jego starszy brat, właśnie on był przyjacielem Jurka i to byli moi bracia czasu wojny. Profesor Lenart z Akademii Sztuk Pięknych i jego żona opiekowali się mamą i mną też. Ja tam często bywałam. I on mi powiedział: „Jaś został zasypany ze swoją narzeczoną w komendzie przy ulicy Franciszkańskiej pod sam koniec Powstania”. I mówi: „Gdzie twoja mama?”. A ja mówię: „Nie wiem”. Bo ja nie miałam żadnego kontaktu z mamą. Ja widziałam mamę 1 sierpnia, poszłam jej powiedzieć, że będzie Powstanie tego dnia. Niemcy maszerowali Królewską. Oddział szedł, jak zawsze śpiewali. Ja zobaczyłam opaskę na ziemi, rzuciłam na nią chustkę do nosa i wsadziłam do kieszeni. Poszłam do mamy i powiedziałam: „Będzie Powstanie”, czy chce, żebym z nią została. I mama powiedziała: „Nie, wróć do swojego miejsca, będziemy już potem razem”. Ona została… Ta część była w rękach niemieckich od początku i mieszkańcy tych domów byli wzięci przed czołgi razem z moją mamą. Wobec tego jak Wojtek mnie zapytał, ja mówię: „Nie wiem, chyba nie żyje”, bo nie wiedziałam, co się z nią stało.

  • Ale nie wiedziała pani o tej sytuacji, że…


Nie, nie miałam pojęcia, co się z nią stało. Nie. Od 1 sierpnia nie widziałam, nie słyszałam nic. Pytałam się mojej przyjaciółki Hanki nawet teraz: „Co się z wami stało przed tymi czołgami?”. Mama mi nigdy nie chciała powiedzieć i ona mi nigdy nie chciała powiedzieć. Znalazły się na Starówce, były odcięte. Tak że zapytałam Wojtka: „A co z twoimi rodzicami?”. Oni mieszkali na Mokotowie. Mówi: „Nie wiem, też pewnie już nie żyją”. I wtedy mi powiedział: „Baśka, myśmy dwoje zostali, idź z nami”. Oni szli na Czerniaków. Ja powiedziałam: „Ja nie mogę, ja już tu coś robię”. Gdybym z nimi poszła, to bym dzisiaj nie siedziała tutaj, oni wszyscy zginęli. Byłam wczoraj na Powązkach i zawsze zabieram kwiaty dla Wojtka i dla Jasia. I grób jego rodziców jest na końcu tej alei, gdzie są po obu stronach groby „Zośki”. Tam była mego męża kuzynka, też była na Starówce, Pieńkowska. Też zginęła, też ma swój grób tam. A na końcu samym jest grób jego rodziców, profesora Lenarta i żony. No, w każdym razie zabrali mnie do Pruszkowa. Jak powiedziałam, ja się bardzo po wojskowemu ubrałam, miałam wiatrówkę przez całe Powstanie.

  • A jak wyglądało to wyjście?


No po prostu wyprowadzili nas.

  • Dołączona pani została do grupy ludności wychodzącej, wypędzonej.


Tak. Do Pruszkowa.

  • I to mniej więcej było kiedy?


To było na początku, koło dziesiątego chyba, w drugim tygodniu Powstania.

  • Znaczy w sierpniu?


Nie, w lipcu. Tfu, we wrześniu.

  • We wrześniu, czyli w drugim miesiącu Powstania.


We wrześniu, tak we wrześniu.

  • W drugim miesiącu Powstania.


We wrześniu gnali nas przez Pola Mokotowskie, gdzie były… Gdzieś tam były działki. I zobaczyłam pomidory. Przecież nie widziało się owoca czy jarzyny przez całe Powstanie. Najadłam się tych pomidorów, a resztę… Bałam się, że już nigdy pomidora nie zobaczę, wobec tego załadowałam to do kieszeni. To się źle skończyło, to nie był dobry pomysł. W każdym razie w Pruszkowie byłam sama. Ktoś mi pożyczył scyzoryk, bo miałam bardzo gęste włosy i mocne warkocze, i obcięłam sobie warkocze, bo były takie pełne gruzu, że z tym nic nie można było zrobić. Nie można było rozpleść, nie miałam grzebienia na pewno, jedyny ratunek był [w obcięciu]. Musiałam wyglądać jak strach na wróble, bo sobie sama obcięłam. I była selekcja. Ja nie mówię po niemiecku, nigdy się nie chciałam uczyć i jak doszło… Ale znam kilka słów. I bardzo głupio jak się te… Właściwie się niedawno tego dowiedziałam. Zakomunikowałam temu Niemcowi, że ja mam trzynaście lat. Nie wiedziałam, że trzynaście lat to była granica, po tym się do pracy szło, zabierali, a przed tym od razu na zagładę młodszych. Ale on w ogóle mnie nie słuchał, co ja próbuję mówić. Co mogę powiedzieć, nie byłam bardzo posłuszna, zdecydowałam… Od razu tak, pamiętam tę myśl: „Jak on chce tu, to ja pójdę tam”.

  • A gdzie panią skierował? W którą stronę? Nie wiadomo, jakie przeznaczenie…


Nie wiadomo, nie wiadomo, ale moja decyzja była, że to, co on chce, to ja nie robię. Niemądra. No i byli cywile. Załadowali nas do pociągu, ale był otwarty taki bydlęcy pociąg. I było dwóch młodych chłopaków. Ten pociąg jechał, co kilka wagonów był Niemiec z karabinem maszynowym, bo te otwarte pociągi były. Tej nocy gdzieś stanęli, gdzieś… Wiem tylko, że jechali na zachód, bo poznawaliśmy przez szpary. Ludzie nam rzucali chleb, jabłka. No, przecież myśmy nie jedli. I ci chłopcy powiedzieli, że oni wyskoczą. To ja powiedziałam: „Ja też”. I wtedy było: „To was zastrzelą”. Powiedziałam: „A co?”. Każdy już był na to przygotowany. Mi się wydaje, że właściwie już życie nie było ważne wtedy. Ale później powiedzieli: „Ale nas zastrzelą”. No było trochę trudniej. W każdym razie dosłownie chłopcy mnie podnieśli, rzucili i za mną wyskoczyli. Każdy z nas uciekł w inną stronę. Ja po drodze widziałam, już nie pamiętam, jakie miasto. Była stacja i wiedziałam, że w tej okolicy jest majątek państwa Wilskich, których właśnie córka była komendantką WSS. I zdecydowałam, że ja pójdę tam z wizytą, bo nie miałam gdzie iść. Po drodze spałam gdzieś w jakiejś stodole i weszłam gdzieś do sklepiku poprosić, czy mi dadzą chleba, bo byłam głodna, przecież nie jadłam przez ten cały czas poza tymi kochanymi pomidorami. I ta babka mówi: „A umiesz czytać?”. Mówię: „Umiem”. Napisała mi kartkę, żałuję, że jej nie mam, bo było: „Przyjmij jom, to ci będzie dzieci uczyć”. I posłała mnie do swojej córki w tej wsi. Ja się zgłosiłam. Nikt nie chciał się uczyć czytać, nie było zainteresowania zupełnie, ale powiedzieli, że mogę u nich zostać, jeżeli wezmę krowy paść. Niestety ja się nigdy z krową w życiu nie spotkałam. Ja się urodziłam w Warszawie, mieszkałam w Warszawie i jak jeździłam na wakacje, to też nie w pole. Nie wiedziałam, że to jest tak trudno pasać krowy, ale miałam całą wieś dzieci, które się nabijały, że jaka ja jestem głupia, bo ja w jedną stronę, krowy szły, gdzie chciały. W końcu dzieci zdecydowały, że mi pomogą. Pomoc polegała na tym, że mi dali instrukcje, że jeżeli chcesz, żeby krowy szły w jednym kierunku, to mam wsiąść na pierwszą krowę, a inne za nią pójdą. Bardzo mądra, prawda, byłam. To się źle skończyło. Muszę z doświadczenia powiedzieć, że na krowie jeździć nie można, krowy nie chcą. Nie lubią, nie chcą i nie uważają, że to jest jeden z ich obowiązków.

  • Czy to skończyło się może jakimś złamaniem?


Nie, nie, miałam szczęście. Oprócz tego, że byłam jeszcze brudniejsza, niż jak zaczęłam ten eksperyment, bo próbowałam…

  • Dzieci miały uciechę.


No, cała wieś się ze mnie śmiała. I źle się skończyło, bo mnie tak zezłościło to wszystko, że tym biczem, który miałam na krowy, przyłożyłam moim kolegom i koleżankom, że tak powiem. No i to był koniec mojej posady.

  • Pamięta pani nazwę tej wsi?


Nie.

  • Ale gdzieś niedaleko Warszawy czy już w znacznej odległości? Jak długo ta podróż trwała?


Niedaleko Różanej, gdzie był majątek Wilskich. W każdym razie stamtąd już poszłam tam, gdzie jak się zgłosiłam, to pierwszą rzecz, mnie wzięli tak jak stałam, dosłownie i wsadzili do wanny. Miałam strasznie owrzodzone nogi, bo ciągłe latanie po tych gruzach, to przecież myśmy wszystkie miały podrapane i przynajmniej ja miałam okropne wrzody na nogach. No i byłam tam, nie wiem, czy tydzień, czy dłużej.

  • Jeszcze raz poproszę nazwę tego majątku.


Zdaje się Różanówka czy coś takiego. Ale to byli Wilscy, państwo Wilscy. I stamtąd, właśnie ta dawna wychowawczyni od pani Nowodworskiej skierowała mnie, ponieważ dużo było warszawiaków, którzy się dostawali do majątków, każdy gdzie kogoś znał, to szukał przytułku. I wysłali mnie do Radomska, gdzie była rodzina pani Nowodworskiej, państwo Biedrzycccy, majątek koło Radomska, Sekursko, mieli tam. I tam spotkałam najstarszą córkę pani Nowodworskiej, z najmłodszą, które mi powiedziały, co się z mamą stało, bo ja do tego momentu myślałam, że mama nie żyje, że jestem sama w ogóle. [Dowiedziałam się], że mama była z nimi w Pruszkowie, była lekko ranna na Starówce. Nie wiem, czy to było przy czołgach, czy to było na Starówce. Tak jak mówię, na ten temat się nigdy nie rozmawiało i dalej się nie rozmawia, co się stało. I mama napisała do tego majątku zapytać się, co się stało z panią Nowodworską i z Hanką, bo się zgubiły w Pruszkowie po Starówce. Na co się dowiedziały, że Hanka i pani Nowodworska są na robotach w Niemczech, natomiast ja jestem tam. Ale to już był koniec października albo listopad. Mama, jak wyszła z Pruszkowa, napisała pocztówkę do przyjaciół do Szwajcarii, którzy byli, że tak powiem, pocztą naszą, bo oni się mogli komunikować z moim ojcem. I napisała na tej pocztówce: „Żyję i mam nadzieję, że Basią zaopiekowali się dobrzy ludzie”. No więc to nieduża informacja, prawda? I z biegiem losu od tego momentu aż do końca wojny każda wiadomość, którą mama miała okazję wysłać, gubiła moje imię. Tak że mój ojciec, jak wojna się skończyła, nie wiedział, że żyję.

  • A dlaczego ta informacja gubiła pani imię?


Bo ludzie zamiast posłać tę wiadomość… Cały list od mojej mamy, pisali, że słyszeli od Bronki, ale zapominali o mnie, nie wiadomo dlaczego.

  • Tak jak głuchy telefon po prostu ta wiadomość była przekazywana, na kolejnych etapach już interpretowana przez tych…


Tak. Przez tych, którzy dostali. Wobec tego wojna się skończyła, ojciec był we Włoszech. Wziął samochód i pojechał do Niemiec jeździć po obozach z moją fotografią, czy ktoś widział tę dziewczynkę. Wiedział, że Jurek nie żyje i szukał mnie. W Murnau, gdzie w końcu dojechał, powiedział ktoś: „A! Ona była w naszym oddziale, a nie wiem, co się z nią stało”. I dopiero w październiku czterdziestego piątego roku dowiedział się, że jestem z mamą. Niech pani sobie wyobraża, co ojciec przeżył. Wiedział, że stracił Jurka, nie wiedział, co ze mną się stało. No i wtedy zdecydował…

  • Czy dzięki temu kontaktowi w Szwajcarii mama wiedziała o tym, co się dzieje z ojcem, o śmierci syna?


Nie! O śmierci Jurka nie wiedzieliśmy nic.

  • A o losach ojca?


O losach, gdzie ojciec jest, też nie wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy, że jest w wojsku, ale poza tym…

  • Że jest, że żyje po prostu.


Tak. Myśleliśmy, że Jurek żyje. Jak mama się widziała z matkami kolegów Jurka, którzy zginęli, to zawsze mówiła: „Jak ja mam z nimi rozmawiać, kiedy Jurek jest bezpieczny”. Nie wiem, może my byłyśmy głupie, ale jakoś wydawało się, że jak ktoś jest za granicą, to jest bezpieczny. Nawet wiedząc, że Jurek… Wiedzieliśmy, że Jurek jest w lotnictwie, ale… Nie ma wiadomości… Ja mam dwa listy, które się zachowały, dwa listy Czerwonego Krzyża, dwadzieścia słów, które myśmy w Polsce… Dostałyśmy od ojca na adres pani Wedeckiej. I z tego, z tych listów, które były szyfrowane, że tak powiem, wiedzieliśmy… Domyśliłyśmy się, że Jurek jest w lotnictwie. Ale wydawało się – to jest w lotnictwie. Może to było głupie, ale było tyle śmierci naokoło, że wydawało się, że ci, którzy nie są tutaj, się uratowali. W każdym razie jak ojciec się dowiedział, że my jesteśmy i że jesteśmy razem (nie było mowy, żeby mógł wrócić do kraju, bo walczył w dwudziestym roku), zdecydował, że musi nas sprowadzić. I z kolegą, drugim oficerem, pojechali do Austrii z poleceniem… Stworzyli grupę taką. Była pani Ziunia Mordasewicz z domu Lilpop, dawna tenisistka, reprezentantka Polski na Wimbledonie. Jej mąż był w wojsku polskim. Pani, której nie pamiętam nazwiska, z dziewczynką, która się urodziła przed samą wojną, wtedy miała dziewięć lat. Nie, wtedy miała sześć lat. Syn dowódcy mego ojca, pułkownika (miałam ich na końcu języka, wróci zaraz), który był w tym samym wieku co ja, Orłowski. I taka para przewodników. Któregoś dnia w listopadzie czterdziestego piątego roku zjawili się wieczorem w mieszkaniu, gdzie myśmy były, w Łodzi, z kartką napisaną przez ojca: „Zaufaj – do mamy – Zaufaj. Czekam”. Dosłownie. I tak jakśmy stały. Nie można powiedzieć, żebyśmy miały dużo wtedy. Aha! Do mojej garderoby… Jak chłopcy zdobyli jakiś niemiecki skład, to dali nam po kawałku materiału granatowego i białego na mundurki po Powstaniu. I ja miałam chlebak, któryśmy sobie też szyły, i wsadziłam do tego chlebaka. Ja po tych wszystkich przygodach sprzedałam ten materiał i kupiłam wełnę. To nie była normalna wełna, to była drzewna wełna wtedy, ale zdecydowałam, że potrzebuję skarpetki i nauczyłam się robić na drutach, tak że jak moja mama napisała, to powiedziałam: „Nie martw się, bo ci zrobię sweter”. I ubierałam moje córki na drutach od tego czasu. W każdym razie następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Ci przewodnicy to byli Żydzi z Austrii.

  • Ale pierwszy etap jaki był? Z Łodzi dokąd?


Z Łodzi do Katowic, gdzie oni wiedzieli, że była jakaś grupa, którą szmuglowali do Izraela i myśleli, że się dołączą do tej grupy. Nie chcieli nas. Ostatecznie wyjechałam z Polski przez Kłodzko, na autostop żeśmy przyjechali… Wyjechali, na rosyjskiej ciężarówce. Tak. Bo wsadzili nas z tyłu i… A co będzie na granicy? Rosjanie powiedzieli: „Rosyjskich ciężarówek Polacy nie sprawdzają”. No i oni mieli nas odwieźć do granicy austriackiej.

  • Czyli rozumiem, że oni odebrali za to jakąś dobrą zapłatę, prawda?


No oczywiście.

  • Który to był miesiąc?


To był listopad czterdziestego piątego roku. Granicę koło Kłodzka żeśmy przejechali i oni obiecali, że nas dowiozą do granicy austriackiej. To była amerykańska zona, Czechosłowacji wtedy. Ale zmienili zdanie i wysadzili nas na drodze gdzieś, gdzie zaaresztowali nas Czesi, policja czeska i z niewiadomych zupełnie dla mnie do dziś dnia powodów, zdecydowali, że my jesteśmy niemieccy szpiedzy. Tak zdecydowali. Wobec tego siedzieliśmy na ławkach policji czeskiej, taka dziwna grupa trochę.

  • Ile tam było osób?


No to dwoje przewodników, Janek Orłowski, ta pani z dziewczynką, mama i ja. I kto jeszcze był? O! Ziunia Mordasewicz. Osiem osób. Siedzieliśmy na ławkach, a tu siedzieli policjanci z rewolwerami i ciągle od Niemców nam wymyślali, a nikt nie mówił po niemiecku. Ja nigdy nie mówiłam, ani mama, ani… No nikt z nas nie mówił po niemiecku. Taka decyzja. Rano oddali nas wojskowej policji jako szpiegów. I tu mieliśmy szczęście, bo to był oddział, który przyszedł z Anglii, Wolni Czesi. Jak się dorośli zorientowali, kto oni są, to powiedzieli im, że my nie jesteśmy [szpiegami], ale jedziemy do rodziny w polskim wojsku. No i oni naszych przewodników natychmiast wysłali na granicę austriacką. Nie, przepraszam. Myśmy byli we wsi, musieliśmy dojechać do Pragi czeskiej i stamtąd do Pilzna, które było bliskie granicy. Dali nam bilety i dali nam przepustkę, z tym że powiedzieli: „Ale ta przepustka nic wam nie pomoże w Pradze czeskiej, a tam musicie zmienić pociąg. Więc nikogo nie pytajcie o nic”. No i dostaliśmy się do tej głównej stacji i do Pilzna, szósta rano. Pół miasta jest rosyjskie, pół miasta amerykańskie. Gdzie jest połowa Pilzna, która […] Oni ruszyli w drogę. Aha! Zobaczyliśmy, że jest hotel i amerykańscy [policjanci], w hełmach MP, policja amerykańska. Nie wiem, jak żeśmy weszli do tego hotelu. Usiedliśmy i czekamy zmiłowania bożego. O ósmej rano oficer polski schodzi schodami, ogląda się i mówi: „Baśka, co ty tu robisz?”. Znowuż ktoś mnie… Nie wiem, jestem wyszczekana, może dlatego mnie ludzie pamiętają. W każdym razie powiedzieliśmy, o co chodzi…

  • Kto to był ten pan?


To był ktoś, kto organizował tych, którzy wracali do Polski. A myśmy wyjeżdżali, uciekali z Polski.

  • A skąd panią znał?


Z Powstania pamiętał. No i wysłał naszych przewodników do Linzu, gdzie ojciec czekał, ulokował nas w tym hotelu na noc i następnego dnia rano otworzyłam portierę i zobaczyłam ojca wysiadającego z samochodu pierwszy raz po pięciu i pół latach. I jeszcze dalej nie wiedzieliśmy o Jurku, bo ojciec nie chciał powiedzieć, że…

  • Tak od razu.


Od razu. I dopiero jakśmy dojechali do miejsca postoju ojca, który był koło Ankony, ja pobiegłam do jego pokoju, kiedy mamę witali wszyscy, cały oddział i zaczęłam… Stos listów czekał, bo ojca nie było przez pewien czas i ja nie znalazłam listu od Jurka, znałam jego charakter pisma. I wybiegłam z pokoju, rodzice szli schodami do góry. I ja do ojca: „Nie ma”. I on od razu powiedział: „Cicho”. Jakżeśmy weszli do jego pokoju, to nam powiedział, że Jurka nie ma. No i wtedy była kwestia, co ze mną zrobić, z takim fantem. Musiałam pójść do szkoły przecież. I ojciec grał w brydża z panią Wysłuchową, która była komendantką kobiet w wojsku. I była szkoła w następnej miejscowości koło ojca, Porto San Giorgio, wojskowa szkoła i wymyślili, że ja powinnam tam pójść do szkoły. Ale trzeba było być w wojsku, żeby być w tej szkole. I pani Wysłuchowa zapomniała powiedzieć lekarzowi, że ja mam piętnaście lat, a nie osiemnaście, wobec tego dostałam kategorię C, niezdolna do służby wojskowej. I jak to rozwiązać? Pani Wysłucha bardzo mile poszła do generała Andersa o specjalną dyspensację dla mnie, żebym weszła do wojska i poszła do szkoły nareszcie. Powiedziała mu, że brałam udział w Powstaniu, na co jego odpowiedź była podobno: „No to co ona mogła robić? Miała trzynaście lat”. I generał „Bór” Komorowski siedział w tym pokoju i słyszał to, i włączył się do rozmowy i powiedział: „Ja odznaczałem ośmiolatków. Wszystko mogła robić”. I w ten sposób dostałam się z powrotem do szkoły. Już tym razem zdecydowałam, że idę do czwartej gimnazjalnej. Mam polską małą maturę i przyjechaliśmy do Anglii, znaczy ja przyjechałam ze szkołą, rodzice jeszcze byli we Włoszech. Jak ojciec przyjechał w październiku, myśmy przyjechały w sierpniu.

  • Czterdziestego piątego.


Czterdziestego szóstego. I wtedy ja się dowiedziałam, że nie wracamy do Polski, bo zawsze myślałam, że to było czasowe. I wtedy ja powiedziałam do ojca: „Wobec tego co ja robię w polskiej szkole?”. I znowuż się zrobiła straszna komplikacja, żeby mnie zdemobilizować, bo nie było systemu demobilizacji, wszyscy szli do tego polskiego resetu… dwuletniego, przygotowawczego systemu na Anglię. Jeszcze im płacili i rodzice byli w obozie, a ojciec mi załatwił miejsce przez kuzyna, który był w Anglii już, miał wprowadzenie do szkoły angielskiej i poszedł do dyrektorki zapytać, czy mnie weźmie, na co powiedziała… [Powiedział], że ja trochę znam angielski, no, umówmy się, wierszyki. I ona powiedziała, że ona ma dziewczynkę, która była w Oświęcimiu, przyszła do szkoły w poprzednim roku zaraz po końcu wojny i zdała maturę w ciągu sześciu miesięcy, małą maturę angielską, i że jeżeli polskie dzieci tak się chcą uczyć, to ona się czuje w obowiązku pomóc. I wzięła mnie, wsadziła mnie znowu do klasy, właśnie do małej matury. To miałam sześć miesięcy? Oblałam próbną małą maturę. Powiedziała, że powinnam powtórzyć rok, na co ja powiedziałam: „Nie, ja zdam”. Ja dostałam od niej dużo pomocy i zdałam, tak że byłam na uniwersytecie zaraz po moich dziewiętnastych urodzinach.

  • Co pani studiowała?


Ekonomię.

  • I pracowała pani w tym zawodzie?


Pracowałam jako ekonomistka, doradca do sześćdziesiątego dziewiątego roku życia.

  • Kiedy przyjechała pani po raz pierwszy do Polski?


O, dopierośmy… Moi rodzice pierwszy mieli odmówiony ze względu na nazwisko Bregman, bo mój stryj był persona non grata, tak że myśmy dopiero przyjechali, jak Joasia miała jedenaście lat, w siedemdziesiątym trzecim roku pierwszy raz. Moja teściowa, teść i teściowa nie mogli dostać nawet pozwolenia wyjazdu, żeby być na naszym ślubie. Rok potem moja teściowa sama dostała pozwolenie i dopiero jak Joasia… Nie, Joasia była moją młodszą córką. Ja straciłam moją starszą córkę. Chorowała na sklerozę rozsianą, mając dwadzieścia lat. Pierwszy raz, jak mogliśmy przyjechać, [to] było w siedemdziesiątym trzecim roku.

  • Pani mąż również brał udział w Powstaniu Warszawskim.


Nie brał, bo… Był w Kedywie i był aresztowany w kotle tak zwanym, siedział na Pawiaku. Jego matka poszła do Gestapo i wyciągnęła go. Powiedziała, że jego ojciec jest więźniem w Murnau, jednym z dowódców polskich oficerów, że ona posłała syna z życzeniami imieninowymi do kogoś w tym mieszkaniu, nie wiem już do kogo, i zwolnili go. I wtedy już nie pozwolono mu zostać w Warszawie i był wysłany do partyzantki w Tatrach. I jak wojna się skończyła, to uciekł, też przez Czechosłowację, do ojca, do Murnau i obaj byli we Włoszech. Ale jego matka nie chciała wyjechać z Polski, bo ojciec też posyłał przewodników, ale nie chciała, bo jej córka już zaczęła studia na uniwersytecie w Krakowie i on wtedy wrócił do Polski, gdzie odebrali mu prawa Virtuti Militari, który miał za wojnę dwudziestego roku, natomiast dali mu Virtuti Militari tej samej czwartej klasy za bitwę nad Bzurą. Tak że chyba był jednym z nielicznych, którzy mieli Virtuti Militari tej samej klasy dwukrotnie.

  • Proszę podać jeszcze imię i nazwisko męża.


Zbigniew Mirgałowski.

  • A nazwisko Marlow?


On zmienił, dlatego że jak poszedł na studia, Zbigniew Mirgałowski wtedy nie było do wymówienia i ciągle go nazywali Mike. I on mówi: „Ja mam tego dosyć, ja chcę mieć nazwisko”. I zmienił nazwisko, przyjął obywatelstwo angielskie. Ja dostałam obywatelstwo angielskie, jak mój ojciec przyjął, a on rok przed naszym ślubem przyjął obywatelstwo angielskie. Nie było mowy o powrocie, nie myślało się, że kiedykolwiek będziemy mogli wrócić do kraju.

  • Pani życiorys tak bardzo bogaty i obfitujący w najrozmaitsze wydarzenia, zbiegi okoliczności, szczęśliwe trafy…


Wszyscy mieli. Kto dzisiaj żyje, przeżył to samo, w jeden sposób czy w inny.

  • Może stosunkowo mało czasu poświęciłyśmy samemu Powstaniu Warszawskiemu, ale to z pewnością był dla pani bardzo ważny czas, który też panią w jakiś sposób ukształtował i wpłynął na dalsze pani życie.


Na pewno.

  • Może jeszcze tak na zakończenie parę słów o tym poprosiłabym.


Będę zawsze Polką. Mówię po angielsku, moje dzieci i wnuki. Tak jak mówię, straciłam jedną córkę, mam tylko jedną teraz, ale mam pięcioro wnuków. Wszyscy znają historię wojny. Dwukrotnie przywiozłam całą rodzinę do kraju, żeby wiedziały, skąd pochodzimy. Widzieli, co tutaj się działo. Ja często mówię o wojnie i o przeżyciach wojennych w Anglii do różnych organizacji. Ostatni raz było 11 listopada rok temu, w zeszłym roku. Mój najstarszy wnuk ze mną pojechał. Bo ja powiedziałam: „Już dosyć tego dobrego”. Jestem zaproszona, żeby mówić o wojnie i teraz będę mówiła o rocznicy 25 września. Mam nadzieję, że dożyję, bo zaraz po powrocie czeka mnie operacja raka piersi.

  • A czy te wystąpienia są do Anglików?


Do Anglików.

  • W szkołach czy w jakichś domach kultury?


W szkołach i organizacjach różnych. To się należy, żeby ludzie wiedzieli.

  • Proszę jeszcze o słowo dotyczące samego Powstania. Jak to panią ukształtowało?


To był najwspanialszy okres mojego życia, bo walczyliśmy… Może ja nie tak, ale to była walka o naszą Polskę i na to czekaliśmy pięć i pół roku. To jest okres, tak jak powiedziałam, niezapomniany i nie może być zapomniany. To jest jedyne, co mogę powiedzieć.

Warszawa, 2 sierpnia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Barbara Marlow Pseudonim: „Lisek” Stopień: łączniczka Formacja: Obwód I Śródmieście, Szare Szeregi Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter