Bogdan Andrzej Modzelewski

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Bogdan Andrzej Modzelewski. Urodziłem się w marcu 1935 roku, stąd moje własne wspomnienia zwłaszcza z okresu przedwojennego i częściowo z okresu wojny są ograniczone. Raczej to są poszczególne zdjęcia, można powiedzieć. Ponieważ interesowałem się sprawami najnowszej historii Polski, wojny, okupacji, to będę starał się oddzielić to, co wyczytałem, i o tym nie mówić, tylko mówić o tym, co sam pamiętam.
Przed wojną mieszkaliśmy w domu moich rodziców przy Wąskim Dunaju 8. Dużą część roku od maja do września czy października spędzaliśmy w domu ojca mojej matki (Edmunda Wyszyńskiego) w Józefowie koło Otwocka. Postawił tam duży dom z wielkim ogrodem. To była bardzo dobra rzecz dla małego [dziecka]. Tam można było się bawić we wszystko, co tylko człowiek zapragnął. To że wojna nadchodziła, to oczywiście było poza moją świadomością, aczkolwiek pewne obrazy pamiętam. Na przykład chyba w sierpniu w Józefowie było klejenie okien na krzyż paskami papieru. To było takie wezwanie władz chyba, żeby ograniczyć wypadanie odłamków szkła przy bombardowaniu czy coś w tym stylu. To jest jedno co zapamiętałem.
Zaraz po 1 września miało miejsce bombardowanie linii kolejowej Warszawa – Lublin – Lwów i za rzeką Świder został strącony samolot niemiecki, niedaleko tego miejsca, gdzie myśmy byli. Wiem, że wszyscy biegaliśmy i oglądaliśmy to miejsce, tam niewiele zostało. Zaraz w pierwszych dniach września przyjechał mój ojciec, który został zmobilizowany, był oficerem rezerwy. Postanowiono, że w Warszawie będzie bezpieczniej, więc jedziemy do Warszawy. Miał polskiego fiata i tym samochodem załadowanym po dach przyjechaliśmy do Warszawy na Wąski Dunaj. Początek to oderwane obrazy. Na przykład na Rynku Starego Miasta pamiętam jak dzisiaj wozy taborowe i konia, który był raniony gdzieś nad okiem. Miał duże nacieki krwi i – wydawało mi się – łzy. Bardzo było mi tego konia szkoda, dzisiaj go jeszcze dobrze pamiętam. Doszło do ataku niemieckiego, do prawdziwego oblężenia. Początkowo myśmy przebywali w naszym mieszkaniu na drugim piętrze, ale później kiedy zaczęło się bombardowanie artyleryjskie i bombardowanie lotnicze, zeszliśmy na dół. Na parterze w domu przy Dunaju był sklepik, który miał z tyłu podręczny magazynek, myśmy mówili wówczas „pakamera”. Mury były tam potężne, metrowej grubości czy więcej. Większość najcięższego oblężenia Warszawy przeleżałem na półce oczyszczonej z produktów. Pamiętam tylko tyle, że dom się chwiał, a efekty akustyczne dla małego chłopaka były straszliwe. Tak sobie można było wyobrazić tylko piekło. Ale Bogu dziękować, przetrzymaliśmy ten okres. Później nastąpiło zawieszenie broni, kapitulacja. Co pamiętam, ale to słyszałem, tego sam nie widziałem. Magazyny monopolowe zostały otwarte i na przykład ludzie wynosili w dużych ilościach zapałki. Był Polski Monopol Zapałczany. Były rozdawane, żeby te artykuły monopolowe nie dostały się w ręce niemieckie. Tak upłynęło oblężenie Warszawy. Kilka dni później zobaczyliśmy pierwszy oddziałek niemiecki gdzieś koło kościoła ojców paulinów na Freta. To było jeszcze bez wrażenia.
Następnym smutnym faktem dobrze przeze mnie zapamiętanym jest aresztowanie mojego ojca, którego wzięto na Pawiak w maju 1940 roku. Chcę powiedzieć, że ojciec był członkiem Polskiego Związku Zachodniego. Była taka organizacja społeczna, która zajmowała się, dzisiaj mówiąc, ziemiami odzyskanymi. Podobno spisy członków tego związku zostały zniszczone. W ten czy w inny sposób został aresztowany. Zapamiętałem dokładnie, że któregoś dnia mamusia wzięła mnie i moją niewiele starszą siostrę, poszliśmy na Dzielną. Wiadomo było, że za tym oknem jest mój ojciec, okna były otwarte i chciała z nim trochę porozmawiać. Chodziliśmy po Dzielnej, niby spacerując. Mama rzuciła kilka słów, odchodziła, potem ojciec rzucał kilka słów. W pewnym momencie podchodzi do nas jakaś nieznajoma Żydówka i mówi do mamy: „Proszę pani, już mają na panią oko. Proszę uciekać”. Myśmy bardzo szybko się zebrali, przebiegli przez ulicę, wbiegli gdzieś na klatkę schodową domu naprzeciwko. Ale skończyło się dobrze. Z tym że wtedy jeszcze chyba pilnowane było więzienie przez bardzo nielicznych strażników polskich i może oni nie byli zbyt aktywni.
W 1941 roku zacząłem chodzić do szkoły. Poszedłem do gimnazjum Zamojskiego, do którego przedtem chodził jeden z braci mojej matki. Ale chyba już w tym samym roku szkolnym to gimnazjum zamknięto. To znaczy poszedłem oczywiście do pierwszej klasy. Wtedy przeniesiono nas do gimnazjum Górskiego, wówczas ulica Hortensji, a dzisiaj Górskiego. Ale to też dosyć szybko zamknięto i wylądowałem w szkole powszechnej na ulicy Sewerynów. Taki chłopak, który trzymał się cały czas sukienki matki, odbijał trochę od tych miejscowych chłopaków, tak że tam mi się nieco dostało, ale to nie jest istotne. Najważniejsze, czego się nauczyłem, to nauczyłem się zjeżdżać na teczce w zimie ulicą Oboźną w dół. Po pewnym czasie skończyłem naukę na Sewerynowie, natomiast zacząłem uczyć się na kompletach, czyli w ramach tajnego nauczania. Były nieduże grupki. Nasze komplety zbierały się albo na ulicy Boduena, niedaleko placu Powstańców Warszawy, a drugim miejscem była wielka kamienica na ulicy Jasnej albo Zgoda (na rogu). Jej dzisiaj nie ma, bo tam jest przedłużenie ulicy Złotej do Górskiego. Nas było sześciu, ośmiu. Oczywiście to było trochę inaczej niż w normalnej szkole. Można było się zasłonić tym, że nie mogłem przynieść zeszytu, bo obawiałem się, że po drodze mnie ktoś może zrewidować czy coś takiego.
Pamiętam znowu pewien bardzo dramatyczny moment. Mianowicie któregoś dnia uczymy się na Zgoda i nagle przychodzi wiadomość: „Niemcy!”. Oczywiście wszystkie książki i zeszyty powędrowały do pieca (nieczynnego w tym czasie), a myśmy powyciągali jakieś zabawki i zaczęliśmy się bawić. Widzę to tak jakby to było kilka lat temu, że na rogu Złotej i Zgoda jest bank. Teraz ten budynek już bardzo zszedł na psy. Chyba to był Bank Spółek Zarobkowych. Podjechało kilka bud z żandarmami, karabiny maszynowe na trójnogach, zamknęli ulicę, obstawili kawałek. To wyglądało bardzo nieciekawie. Ale okazało się, że ktoś im nadał, że tam jest magazyn z bronią. Oni tą broń Armii Krajowej wyciągnęli, załadowali na samochody i odjechali. Skończyło się zupełnie bez żadnych problemów.

  • Jak państwo żyli w czasie okupacji? Jak pan wspomina pracę swojej matki? Z czego państwo się utrzymywali?

Ojciec poszedł do więzienia 1940 roku, potem pojechał do Oświęcimia. Zabrano go do Oświęcimia w sierpniu, ale we wrześniu udało się go wykupić. Niemcy byli bardzo łasi na pieniądze. We wczesnym okresie okupacji, jak się trafiło na – w cudzysłowie – uczciwego Niemca, to można było za duże pieniądze człowieka wykupić. Ojciec wrócił z Oświęcimia, prowadził jeszcze praktykę, bo zarejestrował się jako adwokat. Tak że z tego były dochody i to chyba było główne źródło utrzymania. Później w roku 1942 był aresztowany jeszcze raz. To jest dla mnie jakaś dziwna sytuacja, ale cuda się zdarzają. Został wzięty na Szucha, jak twierdził, przez sabotaż. Oficer, który go przetrzymywał, powiedział: „Idź do domu”. Przesłuchał go i: „Idź do domu”. Tak że tak to się skończyło z nim.
Natomiast bardzo źle skończyło się z braćmi mojej matki. Mamusia moja miała dwóch braci, jednego lekarza i jednego adwokata, którzy mieszkali na Łuckiej 8. Wiem, że jeden z nich, lekarz, Stefan był zajęty na tajnym uniwersytecie przy szkole medycznej, a jednocześnie był w służbie sanitarnej Armii Krajowej Okręgu Warszawskiego. Drugi, Marian, adwokat, podejrzewam, że był powiązany z delegaturą, a być może spełniał jakieś funkcje w wywiadzie. Byli ostrzegani przez organizację: „Uważajcie, bo się do was mogą dobrać. Nie śpijcie w domu”. Ponieważ nie chcieli narażać rodziców, uważali, że jak ich nie będzie, to wezmą rodziców, żeby w ten sposób dotrzeć do synów, więc spali na Łuckiej. Któregoś dnia w czerwcu 1943 roku myśmy byli w Józefowie, przyjechał ich ojciec, dziadziuś Wyszyński, z hiobową wiadomością: „Wzięto ich!”. Przy rewizji znaleziono jakieś materiały. Marian bronił się, że podrzucone. Ale co miał powiedzieć? Prawdopodobnie to było rzeczywiście coś, co ukrył. Znowu były starania, były próby. Pamiętam, że mamusia mówiła, że sięgali przez jakiegoś barona. Były listy nawet do Berlina w tej sprawie, żeby to zrobić. Ale w tym czasie oni już byli rozstrzelani i nikt nie wie właściwie, gdzie ich prochy. Rozstrzelani prawdopodobnie w murach getta w lipcu 1943 roku. Od tego czasu myśmy się przenieśli na Łucką, bo mama chciała być ze swoją matką, która chorowała na serce od połowy lat trzydziestych, jeśli nie wcześniej.
Teraz wracam do kompletów. Z Łuckiej myśmy chodzili, dziadziuś mnie prowadził, czy na Boduena, czy na Zgoda. Pamiętam dosyć dokładnie. Doszliśmy do Siennej, idziemy Sienną prosto i nagle patrzymy, że podjeżdżają chyba dwie budy, wysypują się żandarmi, łapanka. Tam była ulica poprzeczna, Sosnowa czy Wielka. „Wobec tego pójdziemy tą ulicą i obejdziemy ich”. Poszliśmy poprzeczną, wyszliśmy na równoległą (Prostą czy Pańską) i okazało się, że tam oni też są. Wtedy oczywiście po prostu musieliśmy się jak niepyszni wycofać. Ale to był taki moment, który dosyć dobrze pamiętam, który mógł człowieka trochę nastraszyć.
Co jeszcze? W pewnym okresie czasu, raczej krótkim, na pewnych odcinkach ulica Żelazna stanowiła granicę getta. To znaczy na wschód od Żelaznej było getto, a na przykład rejon Łuckiej i okoliczne domy stanowiły część aryjską. Przy czym nie było muru, a jeszcze chodziły tramwaje nie dla Żydów. Był parkan czy płot z drutów kolczastych i z kołków drewnianych.
Kiedyś szedłem Żelazną i zobaczyłem też bardzo tragiczny, bardzo dramatyczny moment. Mianowicie wszyscy wiemy, jaki był głód w getcie, to wszyscy wiedzieli. Chłopak pewnie w moim wieku albo niewiele starszy, wydostał się z getta i dokądś pobiegł, żeby kupić ziemniaki, chleb czy coś takiego. Miał długie palto i w tym palcie wewnątrz pewnie miał kieszenie czy worki, żeby to załadować, móc się przemknąć. Niestety obładowany utknął w drucie kolczastym. Podbiegł policjant żydowski i zaczął go tłuc gdzie popadnie. Myśmy poszli dalej, ale jestem przekonany, że tego nie przeżył. To też będę bardzo długo pamiętał. Później powstał mur, tramwaje zostały wycofane i to wszystko się skończyło. Zbliżał się rok 1944, też jeszcze niedużo wiedziałem o tym, co się dzieje w wielkiej polityce. Aczkolwiek słyszałem, że Armia Czerwona zbliża się do nas, że się załamały ofensywy niemieckie z lat wcześniejszych. Byliśmy w Józefowie i tydzień przed Powstaniem (wydaje mi się, że to był wtorek) przyjechał do nas dziadziuś, który znowu powiedział: „Słuchajcie, jedziemy do Warszawy. W Warszawie będzie bezpieczniej”. Tam była babunia i ja z siostrą. We czwórkę chcieliśmy dojechać do Warszawy. Myślę, że Rosjanie już mogli dochodzić swoimi patrolami pod Celestynów, pod Pogorzel. To znaczy był już przyczółek magnuszewski, to wiadomo z literatury. Pociągi elektryczne już nie chodziły. Nam się udało zabrać jakąś platformą ciągniętą przez parowóz, który nas dowiózł do miejsca, gdzie dzisiaj jest Olszynka Grochowska. Wtedy oczywiście nie było przystanku Olszynka, tylko pociąg z Wawra jechał na Warszawę Wschodnią. Przy dzisiejszej Olszynce Grochowskiej, przy szosie z Rembertowa, musieliśmy wysiąść. Wtedy mogłem nawet ja, mały chłopak, napatrzeć się na to, jak wyglądają pobici zwycięzcy. Szły samochody, szły zwykłe wozy, nawet chłopskie. Do jednego przytroczona krowa, na drugim jakieś kaczki, kury czy gęsi. Ci ludzie już nie byli tak jak kiedyś – pięknie ubrani, wszystko spod igły. Widać było, że oni przeszli ciężkie maglowanie i w zasadzie tylko myśleli o tym, żeby się wydostać dalej na zachód, a może do Heimatu po prostu. Tak było na wszystkich drogach, jakie prowadziły do mostów. Myśmy stamtąd doszli do mostu Poniatowskiego i na Łucką.
Do tego prowadzę, że jeśli ja, dziewięcioletni chłopak, to widziałem, to tym bardziej ludzie, którzy ponosili wielkie straty, prawie w każdej rodzinie, pełni nienawiści, pełni wszystkich złych uczuć, chęci odwetu, naprawdę nie byli w stanie ominąć Powstania. Powstanie musiało się odbyć. Nawet gdyby dowództwo tego nie zrobiło, to boję się, że zaczęłyby się jakieś ruchawki oddolne. Doszliśmy na Łucką.
1 sierpnia – oczywiście o godzinie „W” nikt nie wiedział. Aha, jeszcze kilka dni przedtem do mojej mamy zgłosił się jej kuzyn, Jerzy Klonowski, podchorąży, który zginął w Powstaniu, a jego imię, nazwisko znalazłem na murze wolności w muzeum. On rozmawiał: „Słuchaj Zosieńko, to kilka dni. Rosjanie wejdą, zwyciężymy szybko”. Nie tylko on tak na pewno myślał, myślało tak bardzo dużo ludzi. 1 sierpnia mamusia moja przejęła po jednym z braci, którzy zostali zabrani przez Niemców, administrację domu kilka ulic dalej. Poszła normalnie do tej pracy, nie wiedząc, że będzie początek Powstania. Ale szczęśliwie po pierwszych potyczkach, pierwszej wymianie ognia, udało jej się wieczorem przyjść. Przyszła do nas na Łucką.

  • Pan podczas wybuchu Powstania był w domu na Łuckiej?

Od czerwca 1943 roku Łucka 8, tak jest.
  • Dokładnie tam zastała pana godzina „W”?

Tak. Na początku jeszcze nie było źle, każdy miał trochę zaopatrzenia. Natomiast, co się zaczęło? Zaczęło się natarcie z zachodu. Dirlewanger i inne formacje kryminalistów, które walczyły, żeby przebić przejście do frontu od Błonia, od Ożarowa do Wisły. A przed nimi szła ta stugębna fama. Wiadomo, że oni rzeczywiście mordowali, gwałcili, palili, popełniali wszelkie zbrodnie, jakie są możliwe. Dlatego też, nie pamiętam kiedy, ale myślę, że około 5 sierpnia moi pomyśleli, że może spokojniej będzie na Starówce, gdzie był cały czas mój ojciec. Postanowili przejść na Starówkę. To wyglądało w ten sposób, że z Łuckiej myśmy doszli Ciepłą, Waliców, jakimiś ulicami, do Hal Mirowskich. Jak wiadomo Hale Mirowskie… wówczas nie było przelotowej trasy Jana Pawła II, tylko tam była właściwie Smolna oraz połączenie plac Żelaznej Bramy, Elektoralna. To była taka mała zamknięta enklawa. W tym czasie oddziały niemieckie czy walczące dla Niemców, musiały być bardzo blisko, gdyż ostrzał tam był niesamowity. Naprawdę, tych kul to było… Cały czas słyszało się tylko potężną kanonadę. Wszystkie domy dookoła Hal Mirowskich (a domy były z obu stron) paliły się, więc i te efekty, jakiś smród, sadze latały i chmury dymu. Byliśmy tam kilka godzin i myśleliśmy, że może się uspokoi, ale Bogu dziękować nie udało się, bo byśmy pewnie dzisiaj nie rozmawiali. Wróciliśmy na Łucką jak niepyszni. Natomiast po kilku dniach, nie wiem w jaki sposób, dowiedzieli się, że Śródmieście jeszcze nie jest atakowane. Wtedy powstał kolejny plan, żeby się przenieść w rejon dzisiejszego Pałacu Kultury. Sprawdziłem na planie, to była Złota 54. To znaczy ulica Złota miała poprzeczną Sosnową i drugi dom na Złotej za Sosnową to właśnie było to. Potężna kamienica jak forteca, dwa podwórza, oficyna poprzeczna i tam myśmy znaleźli miejsce w piwnicy. Przez jakiś czas to były naprawdę warunki, można powiedzieć, że komfortowe. Można było przez dwa czy trzy dni nawet chleb kupić w piekarni. Potem powiedzieli: „Przynieś mąkę, to ci damy chleb”. Bo już nie mieli mąki. Potem oczywiście to się wszystko zamknęło. Niemcy obrabiali inne dzielnice, choćby Starówkę, a nas zostawili we względnym spokoju.
Wtedy to był mój jedyny, bardzo malutki przyczynek do obrony w Powstaniu. Mianowicie minął ten pierwszy okres, kiedy się budowało barykady z byle czego, tylko żeby zagrodzić drogę Niemcom. Na ulicy Sosnowej przy Złotej budowano na wszelki wypadek barykadę, żeby zamknąć drogę czołgom niemieckim, ale barykadę dobrze zrobioną. Zerwane płyty, zerwana kostka z jezdni, rowy przeciwczołgowe. Potem z tych kamieni, z ziemi, zbudowane umocnienie. Jednocześnie dużo butelek z benzyną, czy do rzucania, czy żeby czołg najechał, rozlał i żeby potem łatwiej go można było podpalić. Byłem chłopak dziewięć lat, nie mogła mnie mamusia utrzymać. Wziąłem na siebie rolę rzecznika prasowego. Wszystkie gazetki jakie były, a było ich pełno, od komunistycznych chyba po monarchistyczne, przynosiłem do piwnicy. Jednocześnie chodziłem tu czy gdzieindziej. Pamiętam na przykład, że w chwili szturmu budynku PAST-y byłem niedaleko i też mnie nic nie trafiło, Bogu dziękować. Natomiast po 20 sierpnia zachorowałem na czerwonkę i od tego czasu leżałem w piwnicy. Natomiast równolegle czy może trochę później Niemcy powoli zaczęli przenosić celowniki na Śródmieście. Pamiętam znowu taki fakt, że ta kamienica, która miała chyba sześć pięter we wszystkich swoich oficynach… To była rzecz frapująca i odważniejsi mężczyźni chodzili spać na górę, gdzie były łóżka, świeże powietrze, pościel, normalne warunki. Któregoś ranka czy przed rankiem – seria z „szafy”. „Szafa” to była naprawdę okropna rzecz. Te jęki czy te dźwięki, które ona wydawała przed oddaniem strzału, to było coś strasznego. Seria i oni na górze, na piątym czy na szóstym piętrze pędzą do drzwi. Całe szczęście, że nie wybiegli, bo nie było klatki. Seria z tego miotacza min obcięła cały kawał budynku z klatką. Jakoś potem przeszli, już potem nie wchodzili na górę.
Zupełnie spokojnie to nie było. Jako przykład mogę powiedzieć, że dziadkowie mieszkali we froncie Łuckiej 8, na drugim piętrze. Między nimi a ulicą Grzybowską właściwie była otwarta przestrzeń, a na Grzybowskiej był dom chyba sześciopiętrowy. Tam gdzieś pod strychem umieszczono niemiecki cekaem. Kiedyś babunia poszła na górę wziąć coś czy może chciała coś ugotować i ten jak ją zobaczył, to ją trzymał pod ogniem. Pociski z cekaemu były takie, że przebiły i ścianę zewnętrzną, i ścianę do przedpokoju. Ona leżała plackiem, szczęśliwie jej nie trafił, ale przez kilka godzin była pod ogniem. Tak że nie było zbyt dobrze. Z drugiej strony ja chory leżałem w piwnicy, natomiast moja siostra była zdrowa, może trochę bardziej się obawiała. Dzieci się bawiły na podwórku… To jest straszna rzecz, którą wiem od niej. U Haberbuscha i Schiele, czyli zaraz za murem od Łuckiej 8, byli na zmianę – raz Niemcy, a raz Niemcy na nas wychodzili, bo bali się powstańców. Ona kiedyś stała w drzwiach do klatki schodowej, z której wchodziło się do naszej piwnicy. Patrzy, a tu ni stąd, ni zowąd pojawia się hełm niemiecki, głowa i tors. Jakiś zbrodniarz, Niemiec, widział, że pięcioro dzieci bawi się w kółko graniaste czy coś takiego, i rzucił wiązkę granatów. Naszatkował. Moja siostra skończyła tylko z odłamkiem pod okiem, który potem był dwa razy operowany, ale szczęśliwie przeżyła, nawet oka nie straciła.
Co mogę jeszcze powiedzieć? W czasie dnia byli tam zwykle Niemcy plus jakieś zaplecze ogniowe, tak że tam powstańcy nie wchodzili. Natomiast, ponieważ w Warszawie był wielki głód, to w nocy przychodziły oddziały wojskowe Armii Krajowej czy w ogóle oddziały powstańcze, patrole i brały [jedzenie]. Tam były płatki kartoflane, kasza, jakieś inne rzeczy. Jak to młodzież, nie zachowywali się zupełnie cicho i bywało tak, że znowu byli poszatkowani, zmasakrowani okropnie, potwornie. To tylko słyszałem, ale słyszałem z pierwszej ręki. W ten sposób myśmy doszli do 1 października…
Aha, jeszcze jeśli chodzi o moją dyzenterię, to jak już byliśmy na Łuckiej, znaleźli jakiegoś medyka z Armii Krajowej. Nie lekarza jeszcze, ale studenta medycyny, który powiedział: „Żadnych leków nie ma”. Wiadomo, nie było żadnych leków i leżałem, nie wiedziałem, co z tego będzie. Raczej byłem przekonany, że przeniosę się „na górę”. 1 października zawieszenie broni i wtedy Wyszyńscy (dziadziuś z babunią) poszli do siostry na Skorupki, można było się już poruszać względnie bezpiecznie, a sąsiedzi z Łuckiej postanowili wyjść. Wtedy ja i siostra dostaliśmy amoku i na tą bidną moją matkę: „Jak nie wyjdziemy teraz, to nas na pewno w nocy zamordują! Musimy wyjść!”. Poddaliśmy ją takiemu atakowi psychologicznemu, że nie mogła się obronić. Wrócili starzy, zmęczeni po takiej wyprawie, a mamusia mówi: „Tatusiu, wychodzimy”. Próbowali wytłumaczyć, nic nie wyszło i wyszliśmy z Łuckiej. Wstałem ze swojego łoża. Pamiętam, że pierwszą wielką sprawą było przejście przez barykadę u zbiegu ulic Twardej, Złotej i Żelaznej. Przedtem chyba deszcz padał, bo ziemia była mokra, gdzieś z boku trawa stanowiła część tej barykady. Ze dwa razy przewróciłem się, zjechałem na nos, w końcu przeszedłem. Doszliśmy do miejsca, to jest dzisiaj chyba „Rzeczpospolita”, chociaż już się „Rzeczpospolita” przeniosła, to jest ten budynek Starynkiewicza i Aleje Jerozolimskie, gdzie do niedawna mieściła się redakcja „Rzeczpospolitej”. Na Dworcu Pocztowym, to była ostatnia placówka Armii Krajowej, byli na daszku Niemcy, kamera i świntuchy robili nam zdjęcia, jak ci „podludzie” wychodzą z Warszawy. Szedł rzeczywiście marsz tysięcy, tysięcy ludzi. Szliśmy Jerozolimskimi, potem jakoś obeszliśmy kawałek Grójeckiej, plac Zawiszy, Tarczyńska do Niemcewicza i do Grójeckiej i alei Krakowskiej. Potem prosto, prosto dalej. Żebym nie miał zbyt łatwej drogi, to się zgubiłem. Nie szedłem za rękę, tylko szedłem sam. Oczywiście jak się zorientowałem, że moich nie ma koło mnie, to zacząłem płakać. Potem jak już się wypłakałem, to usiadłem na pryzmie kamieni i doszli, wyprzedziłem ich. Znowu mi się udało, bo nie wiem, co by się ze mną mogło stać. Ta droga była z rzadka obstawiona przez żołnierzy (chyba Wehrmachtu) i nas wszystkich kierowano na Łopuszańską. Chyba założenie było, żeby nas zaprowadzić do Włoch i z Włoch pociągami elektrycznymi czy jakimi do Durchgangslager w Pruszkowie, do warsztatów kolejowych w Pruszkowie. Doszliśmy do przejazdu kolejowego EKD z Łopuszańską. Trzeba pamiętać, że wtedy to był zwykły przejazd, jednopoziomowy, wąska szosa i jeden tor kolejowy, przy którym to przejeździe stał policjant granatowy i chyba żandarm niemiecki. Babunia podeszła do tych ludzi i zaczęła tłumaczyć policjantowi, że dzieci bardzo zmęczone, że nie możemy iść, że jutro pójdziemy, żeby zgodził się, że gdzieś pójdziemy i prześpimy się. Żandarm odwrócił się, policjant wziął jakieś pieniądze, też się odwrócił i myśmy pobiegli w pole. W ten sposób oddzieliliśmy się od tego masowego pochodu, wielotysięcznego pochodu i dotarliśmy do osady Salomea.
Zaraz w jednej z pierwszych stodół, idziemy, patrzymy, Niemcy. Ale tym razem to był jakiś oddział tyłowy. Nie wiem, rusznikarski czy szewski, czy jaki. Jeden z tych tysięcy, co ze wschodu się wycofywały. Polak, nie Polak, im na tym nie zależało. Zatrzymaliśmy się kilka dni. Było już zupełnie zimno w tej stodole. Gospodyni potem zgodziła się, że chyba mama i my dzieci spaliśmy u niej w przedpokoju. Cały dom był załadowany warszawiakami. Niedługo potem udało się wynająć pokoik w Skoroszach chyba. Gdzieś w polu, trzy czy dwa kilometry dalej. Muszę powiedzieć, że polowanie na warszawiaków wówczas w rejonie przy Warszawie to było jak polowanie na wściekłe psy albo na wilki. Tak że byłem chory, leżałem w łóżku, jakoś mnie nie zaczepiano, ale moi wszyscy chowali się w bruzdach, przykrywali się liśćmi od kapusty, udawali że są kapustą czy coś takiego. Było bardzo źle, bo człowiek nigdy nie wiedział, kiedy przyjdą i zabiorą.
Później przypomniano sobie o tym, że jest w Ursusie dom krewnej Edmunda Wyszyńskiego, mojego dziadziusia, szwagierki jego brata. Oni do niej dotarli, zgodziła się. Znowu ten dom piętrowy, dosyć duży, był naładowany warszawiakami jak szprotki w puszce. Ale zgodziła się, dała nam pokój i tam myśmy trochę pobyli. Dalej było to, że raz na jakiś czas obława i wówczas kogo znaleźli bez dobrych dokumentów, to zabierali na roboty, do Rzeszy przeważnie. Mężczyzn nie było, tak że nie wiem, mężczyzn może rozwalaliby. Było bardzo nieprzyjemnie. Wtedy postanowiono ruszyć dalej od Warszawy, uważając, że tam będzie bardziej bezpiecznie czy trochę bardziej swobodnie. Zaczęliśmy od wyjścia na stację w Ursusie. Przyjechał pociąg, trzy wagony i żandarmi niemieccy czy Bahnschutze nie wpuszczali żadnych Polaków: Nur für Deutsche. Wróciliśmy i poszliśmy piechotą do EKD, które dojeżdżało do Opacza. Tym pociągiem EKD dostaliśmy się do Grodziska Mazowieckiego, ale w Grodzisku była ta sama sytuacja z pociągami. Natomiast w Grodzisku było nas i różnych ludzi, którzy zebrali się w tym samym celu, chcieli jechać, może dwanaście osób, może piętnaście. Któryś z mężczyzn dowiedział się, że jakiś parowóz będzie przejeżdżał do Skierniewic. Skierniewice były przez moich przyjęte jako najbliższy cel podróży, bo w Skierniewicach mieszkała sympatia brata mojej matki, którego Niemcy zamordowali. Mieszkała z siostrą, z rodziną, czyli można było liczyć, że się zatrzymamy. Udało się jakiś bimber czy pieniądze zebrać. To była też bardzo dramatyczna podróż, dlatego że jak wiadomo lokomotywy w czasie okupacji od dłuższego czasu miały przed sobą platformę ochronną. Jeździły powoli i w razie gdyby była mina, to były duże szanse, że on zdąży wyhamować, a na minie wyleci ta platforma. Ten nas zabrał na platformę, była już ciemna noc. Muszę przyznać, że chyba niewiele razy w życiu bałem się jak wtedy. Wszyscy się kurczowo trzymali siebie, nie było żadnych burt. Człowiek wiedział, że jak spadnie, to co zrobią? Ale dojechaliśmy szczęśliwie do Skierniewic.
Teraz dojdę do wyzwolenia. W Skierniewicach po pewnym czasie trafił do nas mój ojciec, który w czasie Powstania na Starym Mieście miał też dużo szczęścia. Mianowicie ojciec zorganizował i prowadził straż ogniową. Nie wiem kiedy, ale chyba około 10 sierpnia na terenie dużego serwisu, chyba „Fiata”, który był położony za kościołem franciszkanów na ulicy Franciszkańskiej, trafił w niego pocisk zapalający z „krowy”. Zdążył zasłonić twarz rękami, tak że miał spalone całe włosy, wielkie oparzenia przedramion, ramion, piersi, oparzenia twarzy, ale ocalił oczy. Wzięto go do szpitala. Był „Pod Krzywą Latarnią”. „Krzywa Latarnia” to jest Kompania Piwna, a vis-à-vis jest teraz fosa i mury miejskie. Tam były domy oczywiście. Jeden z tych domków mieścił restaurację „Pod Krzywą Latarnią” i tam zrobiono szpital. Był w tym szpitalu, smarowali go maścią tranową i tak dalej. Cały był pozawijany do pasa. Wyszedł, a następnego dnia ten szpital został zbombardowany, wszyscy zginęli. Potem był trochę w szpitalu przy kościele garnizonowym, czyli dzisiaj katedrze polowej. Też tam był ileś dni, potem go wypuścili, bo mieli gorsze przypadki, a ojciec już mógł się poruszać i tak dalej. Trochę to się zaczęło goić. Znowu to zostało wszystko zrąbane. Tam dzisiaj jest probostwo wojska polskiego. Też ten cały szpital został zniszczony razem z personelem, z rannymi. Dzięki temu, że miał takie potężne obrażenia (bo miał czterdzieści cztery lata wówczas, dosyć młody człowiek jak dla Niemców), to nie wzięto go nigdzie do roboty po kapitulacji Starówki i pozwolili mu iść. Ojciec doszedł do Nieborowa, bo współpracował z Potockimi jeszcze przed dyplomem i później przed wojną jakieś prace dla nich wykonywał, w związku z czym do nich trafił. Ojciec dostał od nich propozycję, że mogą mu dać intendenturę w szpitalu RGO w Łowiczu. Tatuś wziął, bo to były jakieś środki utrzymania i coś pożytecznego do robienia. Pisał, tak samo zresztą mama pisała, do PCK, tu, ówdzie. W końcu zaczął trafiać na nasze ślady, przyjechał, zabrał nas.
To też była jeszcze ciężka sprawa, to przeniesienie się, dlatego że wziął siostrę na rękę i z nią się wbił do pociągu do Łowicza, a myśmy zostali. Był straszliwy tłok. Potem następnym pociągiem jakoś dojechaliśmy. Godzina policyjna, trzeba było siedzieć na dworcu w Łowiczu. Siedzimy na ziemi, cały ten dworzec załadowany i do mojej mamusi, która miała chyba trzydzieści trzy lata, podchodzi jakiś oficer niemiecki Wehrmachtu i mówi: „Nie szkoda dziecka? Ja panią wyprowadzę”. Mama mówi: „Ja jestem z rodzicami”. – „To ja i rodziców wyprowadzę”. Potem okazało się, że to był Austriak, który myślał o tym, co dzieje z jego rodziną, z jego synem, bo tam w tym czasie już wchodziła Armia Czerwona. Wyszliśmy, jeszcze były jakieś trudności po drodze, ale udało się dojść szczęśliwie. Myśmy szli do szpitala w Łowiczu. Doszliśmy do szpitala powiatowego, portier otworzył, bo widział oficera niemieckiego i mówi: „Żadnego Modzelewskiego tu nie ma”. Nie znał takiego. Ten oficer powiedział: „To mają tutaj siedzieć do rana, a rano będą się rozglądali”. Rano znaleźliśmy ojca i muszę powiedzieć, że skończyły się największe problemy.
Potem były różne [inne] problemy, bo myśmy jednak byli dosyć liczną grupą, dziadkowie i nas czworo, sześć osób. W Łowiczu było trudno, ale w końcu pod Łowiczem we wsi Jamno znaleźliśmy izbę u gospodarza. Razem z jego woźnicą spaliśmy w ten sposób, że była prycza zrobiona z desek, na której spało jedenaście osób, a mój dziadziuś jako senior miał żelazne łóżko. Tak sobie żyliśmy, było zupełnie spokojnie.
Wyzwolenie przyszło właściwie nie wiadomo jak, dlatego że Niemcy szykowali umocniony rejon z Warszawy. Potem te umocnienia widziałem, kiedy jechaliśmy furmanką do Warszawy. A Rosjanie poszli od Warki, pewnie gdzieś na Poznań, a od północy poszli pewnie na Sierpc, Bydgoszcz. Wobec tego wszystko zostawili. Do nas kiedyś w nocy przyszedł frontowy żołnierz, z workiem na plecach i z automatem. Spytał: Germańcy jest? Mój dziadziuś, który chodził do szkoły carskiej, mówi: Niet. – A wy kto? – Bieżeńcy iz Warszawy. (Uciekinierzy z Warszawy). – „O to możecie iść do domu, Warszawa wolna”. Jeszcze było bombardowanie niemieckie w Łowiczu, jeszcze trochę ludzi namordowali Niemcy bez żadnego dania racji, bo tam żadnego wojska nie było.
W zasadzie potem powstał problem powrotu do Warszawy. Wiadomo było, że pieniądze, te „młynarki”, pieniądze okupacyjne niedługo się skończą, trzeba było coś zrobić, żeby przyjechać. Wtedy przydał się sąsiad z Łuckiej, który mieszkał obok w Jamnie. Zresztą znajomy mojego dziadziusia. On miał coś na kształt zakładu, który produkował proste narzędzia rolnicze, brony, pługi, kultywatory, nie wiem co jeszcze. Myśmy namówili gospodarza, który miał dwa konie i wóz, że jak jego syn pojedzie, to będzie mógł nabrać tych narzędzi, ile będzie chciał. Nie wiem, jak to się skończyło, bo myśmy się rozstali. W ten sposób wyjechaliśmy, a ja właściwie cały czas chorowałem. Czasami byłem trochę zdrowszy, potem znowu chorowałem, potem znowu zdrowszy. Kiedy jechaliśmy do Warszawy, to chorowałem na wietrzną ospę, ale dojechaliśmy. Przy czym znowu byliśmy o krok od nieszczęścia. Gdzieś na szosie pod Sochaczewem czy bliżej, szosa wąska, stara szosa poznańska i trąbi ciężarówka, nasz woźnica trochę skręcił w prawo. Ciężarówka przejechała, on wyjeżdża na szosę, a ta ciężarówka ciągnęła drugą uszkodzoną. Szczęśliwie koń przeżył, natomiast wyłamali dyszel. Co jakiś czas musiał pobijać ten dyszel, bo wypadłby zupełnie. Kiedy dojechaliśmy pod Sochaczewem pod te umocnienia niemieckie, mój ojciec patrzy, a ten chłopak z Jamna znalazł pancerfausta i chce tym pancerfaustem pobijać dyszel. Dobrze, że mu wyrwał, bo przypuszczalnie wystarczyłoby tego ładunku i na wóz, i na konie, i na nas. Dojechaliśmy do Warszawy. Właściwie to wszystko, co chciałem powiedzieć.


Warszawa, 24 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Błażej Szulc
Bogdan Andrzej Modzelewski Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter