Danuta Rafalska

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Danuta Rafalska z domu Kismanowska, [urodzona] w Warszawie 1929 roku.

  • W jakiej dzielnicy przebywała pani w czasie Powstania?


Na Ochocie, niedaleko placu Starynkiewicza, na ulicy Kaliskiej 20. To jest od placu Narutowicza, Suchecka i potem Kaliska.

  • Rozpoczniemy naszą rozmowę od czasów przedwojennych. Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, jak była liczna, czym zajmowali się rodzice i gdzie państwo wtedy mieszkali.


Myśmy mieszkali właśnie na Prostej, w Śródmieściu. Moi rodzice byli oboje farmaceutami. Mama pracowała naukowo w farmacji, a tata prowadził aptekę na ulicy Marszałkowskiej w Warszawie, Marszałkowska 72. Ja się urodziłam właśnie tam. To był szpital Świętej Elżbiety w Alejach Jerozolimskich. Przed wojną chodziłam do szkoły, oczywiście do różnych szkół, ale w każdym razie ostatnio przed wojną chodziłam do prywatnej szkoły pani Statkowskiej, która mieściła się na rogu Nowogrodzkiej i Emilii Plater. I tak dotrwałam do Powstania.

  • Proszę opowiedzieć, co pani pamięta z tamtych czasów? Jak było w szkole? Jaka była atmosfera? Czy przypomina sobie pani może koleżanki, nauczycieli?


Pamiętam doskonale. Więc u mnie było tak. Zaczęłam szkołę urszulanek, ale ponieważ w domu mama mnie przygotowywała, uczyła mnie alfabetu i tak dalej, to urszulanki mnie przeniosły od razu do drugiej klasy. A potem niestety byłam dzieckiem chorowitym i lekarze polecili, żeby dobrze było, jak ja bym nie mieszkała w mieście, tylko gdzieś w lesie. I rodzice umieścili mnie w internacie w Świdrze. To był internat ukrytych sióstr. W tym internacie nauczyłam się języka francuskiego, ponieważ pani madame, starsza pani, nas uczyła francuskiego, na przerwach nie mogłyśmy mówić po polsku, tylko po francusku. To była moja pierwsza szkoła do wojny. Tuż przed wojną tatuś zabrał mnie i przyjechaliśmy w ostatniej chwili, tuż przed wojną, do Warszawy, do domu. Potem ze strachu przed bombardowaniem i tak dalej to moja mama uważała, że w centrum może być niebezpiecznie, więc zamieszkałyśmy u siostry mamy, cioci Zosi, na Żoliborzu i tam w piwnicy siedzieliśmy […]. Ponieważ ja byłam bardzo żywym dzieckiem, więc na placu Wilsona były różne sklepy i między innymi stałam w kolejce – to ciekawostka – stałam w kolejce po chleb, ale musiałam niestety opuścić tę kolejkę, pójść do toalety, bo to niedaleko mieszkała ciocia, na Krasińskiego. I w tym momencie było bombardowanie. Jak wróciłam do sklepu, to na wystawach były jakieś ślady krwi po ludziach, którzy tam byli, bo bardzo nisko leciał samolot do wszystkich tam strzelał. To był dla mnie wtedy straszny wypadek.

  • A sam wybuch wojny, 1 września, jak pani wspomina? Już była pani wtedy w Warszawie. Czy była pani jakoś przygotowywana przez rodziców do tego, że tak się może zdarzyć?


No były przygotowania, były w domu, właśnie dlatego przynieśli… O siedem lat ode mnie młodsza siostra urodziła się i razem z siostrą i z babcią, mamy mamą, udałyśmy się tam do siostry mamy i tam siedzieliśmy w piwnicy, jak wybuchła wojna. A już był strach taki wszędzie, że zaraz wybuchnie wojna i dużo się [mówiło]. Ojciec zawsze słuchał radia – nakrywał sobie głowę ręcznikiem i słuchał radia, bo coś było jakoś z tym radiem niedobrze, jak się słuchało. […] Jak się już uspokoiło i weszli Niemcy, to mama przyszła po nas, zabrała nas do domu. A potem w czasie wojny mieszkaliśmy na Kaliskiej. Ojciec mój udzielał się w AK, miał różne wiadomości i wiedział, że coś złego się odbędzie tego dnia, tak że ja ze szkoły przyszłam, bo szkoła, jak mówiłam, była na Nowogrodzkiej, róg Emilii Plater, więc przyszłam do tatusia, do apteki, z tatusiem pojechaliśmy tramwajem do domu, właśnie na Kaliską, tak jak już mówiłam, koło placu Starynkiewicza…

  • To było 1 sierpnia, kiedy wybuchło Powstanie?


Powstanie, o Powstaniu mówię.

  • Wróćmy jeszcze do czasów okupacyjnych. Czy rodzice pracowali tam w tych samych zawodach i miejscach, gdzie przed wojną?


Tatuś, tak. A była taka ciekawostka też, tatuś, jak mówiłam, prowadził aptekę, ale nie był właścicielem tej apteki, na Marszałkowskiej 72. Tam przychodził do tatusia felczer […]. [Felczer] zgłosił się i powiedział: „Panie magistrze, jak będzie jakaś okazja, żeby komuś zrobić masaże, ja jestem felczerem”. Tak kiedyś się nazywał taki prawie doktor. No i on przychodził, i tata mu nieraz podawał adresy tych, co potrzebują zastrzyki, on robił, z teczką chodził. No i wojna się zaczęła, tata jest w aptece, patrzy, wchodzi gestapowiec w czapce gestapo. Przerazili się wszyscy, a on mówi: „Proszę się nie bać, to jestem ja” i przedstawia się, pamiętałam długo jego nazwisko nawet. I powiedział do tatusia: „Panie magistrze, proszę się nie obawiać, aptece się nic nie stanie”. To był taki wypadek jeden.

  • Czy on był tak zwanym dobrym Niemcem, który nie szkodził, czy po prostu działał po złej stronie?


Nie wiem, potem więcej on się nie pokazywał.

  • Czyli tata dalej pracował w aptece, o której pani wspomniała, na Marszałkowskiej. A mama?


A mama pracowała na Belwederskiej w fabryce [ziół leczniczych] Madausa, to była fabryka homeopatyczna. Mama się zajmowała badaniami tamtych roślin. Tam na Belwederskiej, z tyłu, za swoim budynkiem mieli ogrody i tam z roślinami, z różnymi [ziołami] miała do czynienia. Prowadziła laboratorium po prostu.

  • Proszę powiedzieć jeszcze raz nazwę fabryki.


Madaus, to była niemiecka fabryka.

  • Kto zajmował się domem i dziećmi, kiedy rodzice byli w pracy?


W tym czasie mieszkała z nami babcia, ale nie mogę powiedzieć, że się zajmowała nami, tylko zawsze była jakaś, dawniej się mówiło, służąca, czyli gosposia, która gotowała, przygotowywała i tak dalej. A babcia mnie prowadziła do szkoły albo na spacer, albo dorożką. Bo ja byłam chorowitym dzieckiem, więc miałam różne takie przypadki, jak na przykład koklusz, to z babcią jeździłam dorożką po wszystkich parkach Warszawy, żeby zmiana powietrza dobrze zrobiła dziecku. No i tak, sprawiałam trudności rodzicom po prostu.

  • To była mama mamy, tak?


Mama taty. Mama mamy mieszkała w Łodzi i czasami do nas przyjeżdżała, ale nie bardzo babcie się lubiły, więc przyjeżdżała i wyjeżdżała.

  • Bo Łódź już była na terenie Rzeszy, prawda?


No potem już była. […]

  • Ile lat młodsza była pani siostra?


Siedem lat. Siostra mieszkała do tej pory… Były jakieś takie skłonności, bo rodzina mamy była z rodziny kolonistów niemieckich i bardzo dużo było… Różne wsie [kolonistów] były. Ja na przykład nauczyłam się niemieckiego, bo jak jeszcze byłam dzieckiem małym, jeszcze nawet nie chodziłam do szkoły, to jeździłam do takiej rodziny mamy, to była wieś nad Wisłą, nazywała się Kromnów, vis-à-vis Czerwińska. Tam była ferajna dzieci tych kolonistów i po niemiecku uczyły się śpiewać, a mnie się to bardzo podobało, bo śpiewy były, różne zabawy i tak dalej. Tam zawsze wakacje spędzałam, no nie całe wakacje, ale miesiąc tam byłam. No i ta rodzina oczywiście opuściła Polskę. Dlatego to dla mnie jest bardzo przykre, bo tatuś był czystym Polakiem, Kismanowski, z rodziny Okęckich, a mama niestety, różnie było.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądała edukacja w czasie okupacji?


W czasie okupacji chodziłam do Statkowskiej. Dyrektorem wtedy szkoły podstawowej, jak się dawniej mówiło, powszechnej, była pani dyrektor Gębicka. Niestety dużo patriotyzmu tam doznaliśmy, dlatego że zawsze rano spotykaliśmy się w takiej sali i śpiewaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Pani nam dużo opowiadała o Polsce, o królach i tak dalej. Bardzo to była ważna dla mnie wtedy szkoła.

  • Nie było nigdy zagrożenia…


[…] Niestety [szkoła] została zbombardowana potem, jak Rosjanie szli. […]

  • Budynek szkoły został zbombardowany, tak?


Tak. Jak to było? Bo to tyle lat, Jezu, dziewięćdziesiąt lat. W każdym razie tam z początku byliśmy jakoś z męską szkołą, bo byli też uczniowie, koledzy byli. Ale bardzo miło wspominam, bo właśnie tam bardzo dużo było patriotyzmu i takie różne rozmowy, tak że to mnie bardzo dużo nauczyło. To była dobra szkoła, pani Statkowskiej.

  • Ile klas pani ukończyła do wybuchu Powstania?


Byłam w pierwszej gimnazjalnej, ale już przeniesiona była ta szkoła, […] musiałyśmy opuścić ten budynek. Na Jasnej, na górze samej, na czwartym piętrze była nasza szkoła, tam były [też] tańce. O, moją koleżanką była pani Wiłkomirska, znana skrzypaczka.

  • Z klasy, tak?


Tak. Często były koncerty w szkole. Przychodziła mama pani Wiłkomirskiej i grała na pianinie. Ona wtedy jeszcze nie grała, ale stryj grał na skrzypcach, pamiętam. Były takie występy, tańce były, poloneza się uczyliśmy. Muszę powiedzieć, że w czasie okupacji dla mnie, dziecka, nie odczuwało się, że jest okupacja.

  • Nigdy nie było nalotu Niemców?


Były, były. A tego to nie powiedziałam, dlatego że jak się robiło ciepło, to wszyscy uciekali z Warszawy. Myśmy często wynajmowali domek w Świdrze, duży teren, kilka różnych domków drewnianych znajomych moich rodziców. Wynajmowaliśmy i się tam z rodziną przenosiliśmy, i do szkoły jeździliśmy pociągiem elektrycznym. Otwock, chyba Grodzisk, taka była linia. Jeździłam z tatusiem, tatuś do apteki, a ja do szkoły i potem wracaliśmy do domu.

  • Czy nigdy w czasie tej podróży nie było rewizji przeprowadzanej przez Niemców? Czy było spokojnie? Czy nie czuła pani żadnego zagrożenia?


Nie, nie było, żadnych takich rzeczy nie było. Tłok był straszny, właśnie był tłok, ale tatuś zawsze rozmawiał z konduktorami i konduktorzy wpuszczali nas do takiego służbowego pomieszczenia i tam nie było tłoku. Tatuś zabierał, w pobliżu kto był i tam żeśmy sobie siedzieli. I to w mojej biografii jest zaznaczone w czasie okupacji, jak to było po Powstaniu.

  • Czy mama też jeździła z wami, z panią i tatą do Warszawy?


Mama już wyjechała. To była dla mnie bardzo ciężka sprawa. Mamie powiedzieli w tej fabryce Madausa, że jeżeli nie wyjedzie, to Henio, czyli mój tatuś, pójdzie do obozu. Koniecznie chcieli rozdzielić rodziców.

  • A w tych porach roku, kiedy państwo mieszkali w Warszawie, to jak pani do szkoły podróżowała? Czym, tramwajem?


No tramwajem, tak.

  • Sama?


Czasem z tatusiem, póki jeszcze była mama, z mamą, ale często potem sama. To nie było daleko. Tramwaj był Żelazna, Aleje Jerozolimskie i wysiadałam. Bo najpierw, pierwsze klasy, druga i trzecia chyba, to było w innym budynku, na rogu Pankiewicza i Alei Jerozolimskich. Na trzecim piętrze był hotel, a myśmy na trzecim piętrze mieli tam klasy. Nie wiem, jak to się stało, jak to było, już nie pamiętam. A potem przenieśliśmy się tam i musieliśmy opuścić ten [budynek]. Ale w czasie okupacji [szkoła] była na Jasnej. Potem chodziłam do gimnazjum, do pierwszej i drugiej klasy.

  • Czy czuła się pani bezpiecznie? Czy nie miała pani poczucia zagrożenia, że Niemcy chodzą po ulicach, że może panią coś złego spotkać, panią albo rodzinę?


No, to było, bo słyszałam, jak wszyscy gadali i tak dalej. Na ulicy zginął wujek, który akurat z bronią szedł, zatrzymali go gestapowcy i oczywiście zabrali go. Były różne sytuacje, bardzo przykre.

  • Czy to był wujek ze strony mamy?


Nie, nie, nie, z ojca strony.

  • Czy pani była świadkiem łapanek ulicznych czy rozstrzeliwań?


Byłam świadkiem takiej sytuacji. Jak byłam w tej szkole na rogu Pankiewicza i Alei Jerozolimskich, na trzecim piętrze, to nasze okna od klasy wychodziły na Dworzec Centralny, teraz się mówi, że to jest Dworzec Główny, i tam kiedyś jesteśmy w szkole, a wyprowadzili mężczyzn pod dworzec i rozstrzelali. Ja to widziałam, różne widziałam przypadki. Jechałam tramwajem, zatrzymany był tramwaj na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, i tam na prawo, gdzie teraz… Co tam teraz jest na prawo, na rogu Marszałkowskiej i Alei? Hotel jest, tak?

  • Tak, hotel.


A wtedy nie pamiętam, co było, ale tam był taki jakiś mur. Wiem, że tam tramwaj zatrzymali, wysiedli ludzie z ciężarówki, podstawili pod ten mur, rozstrzelali.

  • Czy pani była świadkiem tego wydarzenia?


Ja się na to nie patrzyłam, tylko słyszałam strzały i potem odjechali, i tramwaj pojechał dalej. Ale wie pani, wtedy jak pamiętam, to dziecko, jakoś tak inaczej to odbierałam, nie tak tragicznie.

  • Czy pani pamięta jakieś przyjemności z tego czasu, jakieś rodzinne uroczystości, imieniny czy urodziny, czy spotkania koleżanek, zabawy?


O, tak! Ja pamiętam […], że przed Wielkanocą przychodził ksiądz do nas do domu, stał długi stół, tam były wystawione szynki, takie różne rzeczy, świąteczne kiełbasy, takie zawijane i on przychodził, ksiądz proboszcz i poświęcał ten stół. To pamiętam takie coś.

  • To było na Żoliborzu, tak?


Nie, nie. Mieszkaliśmy wtedy w Centrum, na Prostej, vis-à-vis szkoły. To była szkoła chyba handlowa, coś takiego. Tak, pamiętam, no były różne imieniny, tak. Rodzice byli bardzo gościnni, całe życie takie nasze było, że byli goście, albo myśmy w gościach, albo byli goście, albo były telefony, rozmowy.

  • Czyli w czasie okupacji też rodzina była dobrze sytuowana? Nie było problemów z wyżywieniem?


Nie, nie było, ale tata kochał muzykę, wspaniale grał na skrzypcach, w ogóle chciał zostać muzykiem, ale rodzina mu mówiła, że: „Z tego nie wyżyjesz, Heniu”, no i dlatego skończył farmację. Grał pięknie na pianinie. Ja do dziś pamiętam, jak tata grał. W każdej chwili kto chciał, to grał, bo słyszał w radio, siadał i grał, taki miał doskonały słuch. Do dziś właśnie tak kocham muzykę przez to, że stale byłam w muzyce.

  • Wspomniała pani, że tata był zaangażowany w działalność konspiracyjną w Armii Krajowej. Czy miała pani świadomość, że tata jest zaangażowany?


Wiadomo, że to jest niebezpieczne, to nie bardzo. Ale na przykład była taka historia, pamiętam, że na ulicy Wspólnej w piwnicy był magiel, prowadziła ten magiel jakaś pani, a jej mąż był policjantem w czasie okupacji. To nie było mile widziane przez AK, ale ten policjant był w AK. I tylko pamiętam, że tam czasami z tatą podchodziliśmy, tata się z nim spotykał, brał jakąś teczkę i wynosił jakąś gazetkę, w czasie okupacji, ale bardzo mi o tym nie opowiadał.

  • Czy miała pani dużo koleżanek, z którymi się spotykała pani po szkole?


Tak, była taka koleżanka, która usiadła ze mną w jednej ławce i do końca jej życia zawsze się spotykałyśmy, Hania Ożarowska, teraz z córką jej się widuję. Druga była Lewicka Hania. Jeszcze pamiętam te tańce w czasie okupacji, na tej górze, gdzie była Wiłkomirska właśnie. Mama grała na pianinie, a myśmy tam tańczyły poloneza, różne takie tańce. Mazura, wiem, że tańczyłyśmy. A tam był taki zwyczaj, że każdą klasą opiekowała się pani wychowawczyni i miałyśmy zawsze wychowawczą godzinę raz w tygodniu. Pani przychodziła i opowiadała nam, jak się dziewczynki zachowują, jak podają rękę, jak wstają, jak starsi są, to pierwsi nie wyciągają rękę, tylko czekają i się kłaniają, jak się kłania, jak się mówi „dzień dobry”, jak się nogę zgina – wszystko to uczyła nas pani. Mimo że na ogół pochodziły te wszystkie dziewczynki z inteligenckich rodzin, ale to nas bawiło.

  • Czy jakieś jeszcze miłe wspomnienia z tego czasu pani zostały?


Wspomnienia to były zawsze, wie pani, właśnie jak się robiło trochę ciepło w kwietniu, wyjeżdżaliśmy do tego Świdra, do tego domku i tam też było dużo dzieci, dużo młodzieży. Jeździliśmy razem do szkoły, ze szkoły. Do Świdra chodziliśmy wszyscy się kąpać. Ten Świder to była rzeczka, która była płytka, i tam się nauczyłam pływać, bo w kolejce się stało, uczyło się pływać, nurkiem nawet, i potem się nauczyłam pływać. I tam były takie rzeczy. Pamiętam, taka Pałaszewska, też koleżanka ze szkoły… Dużo było sympatycznych rzeczy.

  • Czyli książki nosiła pani w tornistrze czy…


O, mama mnie uczyła.

  • Chodzi mi o to, czy wszystkie książki były legalne, czy było też nauczanie z podręczników, których lepiej było nie mieć przy sobie w razie rewizji?


Tak, wie pani, pani mnie zaskoczyła trochę, bo nie bardzo to pamiętam, ale wiem, że z tymi książkami to były kłopoty. Historię Polski… Ale nie będę opowiadać, nie pamiętam, przepraszam.

  • W każdym razie wiadomo, że to był przedmiot niefigurujący w oficjalnym nauczaniu…


Tak, tak. Wszystko to było takie… Matematyka była tylko dobra.

  • Mówiła już pani o tym, że widziała pani, że tata przynosił jakieś gazetki. Ale czy też wiedziała pani o tym, że tajne nauczanie było na wyższych już etapach szkoły organizowane? Czy może wśród rodziny, wśród kuzynów ktoś uczestniczył w takim tajnym nauczaniu?


Tak, oczywiście było tajne nauczanie, tak, pani mnie przypomniała, tak, kuzyni… Ale jak to było? Nigdy nad tym nie rozmyślałam. Oj, będę musiała coś poczytać. Bo ja zawsze bardzo dużo czytałam, ale teraz niestety nie mogę czytać, to jest dla mnie okropne. Nawet gazety nie mogę przeczytać.

  • Czy bała się pani sama chodzić po mieście?


Nie, lubiłam nawet. Marszałkowską doskonale znałam, plac Zbawiciela, plac Unii. Nie, lubiłam. Tata się zawsze o mnie obawiał, ale ja sobie ze szkoły, od Statkowskiej, przychodziłam do apteki sama.

  • Jak było przed samym wybuchem Powstania? Czy były ze strony taty jakieś, powiedzmy, ostrzeżenia, że coś…


Tata powiedział, że muszę przyjść wcześniej, dlatego że może być niepokojąca bardzo rzecz o godzinie piątej, i wyszliśmy z apteki, aptekę zamknęli. Wszyscy opuścili aptekę wcześniej, bo wiedzieli, że coś się będzie działo. Ja dokładnie nie wiedziałam, bo przecież mnie nie informowali. Pojechaliśmy tramwajem szybko do domu i jak docieraliśmy do domu, to usłyszeliśmy sygnały.

  • Wtedy już państwo się przenieśli ze Świdra do Warszawy?


Tak, już byliśmy na Kaliskiej, przeprowadziliśmy się z Prostej na Kaliską. Już dawno tam mieszkaliśmy. I tam właśnie pojechaliśmy tramwajem, do placu Narutowicza dochodził tramwaj. Ale pamiętam ten sygnał. I potem jeszcze była taka historia: Myśmy mieszkali na drugim piętrze. To był pierwszy budynek, bo to był dosyć nowy dom. On chyba był budowany w 1937 roku, coś takiego. Jak podwórko było, to był skwer. To nie było tak, jak to się dawniej mówiło, podwórko, tylko to był skwer, były kwiaty i był drugi budynek. A dość blisko, jak Kaliska była frontem do zachodu, to z prawej strony była linia kolejowa. I tam po tej linii kolejowej jeździł pociąg towarowy. Na tym pociągu był czołg i z tego czołgu strzelali, a myśmy wszyscy siedzieli w piwnicy. I czasami przyleciały… Ja pamiętam, na dole taki młody człowiek, ale dużo starszy ode mnie, student (zawsze mówiło się student), wyszedł na to podwórko i akurat przyleciał pocisk, on dostał w nogę i był ranny, potem leżał, okładany. Tata pomagał, bo tata bardzo się tymi wszystkimi lekami interesował, tak że mu robił okłady i tak dalej. Jak nas wyrzucili z tego domu wtedy… A ten pociąg jeździł i strzelał stale, po Ochocie…

  • Czyli ile mniej więcej czasu byli państwo w piwnicy?


Myśmy siedzieli w piwnicy. 12 sierpnia chyba wyszliśmy z piwnicy. A przepraszam, co ja mówię. Siedzimy w tej piwnicy…

  • Tylko pani i tata, tak?


I wszyscy lokatorzy, tak. Tam się gotowało, tam się wszystko robiło. Ja tylko z tatą byłam wtedy. I nagle słyszymy, wpadają Niemcy do tej piwnicy: Raus! Wychodzą wszyscy z piwnicy. „Mężczyźni do bramy!” Bo jak się wchodziło do nas, do tego budynku, to taka brama była, wjeżdżały samochody, ale była mała bramka z boku i się wchodziło. Na ogół wszyscy lokatorzy mieli klucze, ale też był dozorca zaraz z brzegu i z tym dozorcą tam weszli do piwnicy. Raus! A mężczyźni do bramy. Tata wtedy mówi: „Córko, żegnamy się”. Repetowali karabiny i tam zeszli. I nagle coś się stało i: „Raus! – było – na ulicę”. I wszystkich nas wyrzucili z tego domu. Szliśmy przez Ochotę, na tyłach, nie Opaczewską, tylko na tyłach jakoś tam szliśmy. Idziemy i widzimy w pewnej chwili, siedzą takie „ukrainki”, bo przecież do hitlerowskiego wojska podłączył się ukraiński generał Woroszyłow ze swoim wojskiem. Nie wiem, czy pani wie, czy to wszystko w muzeum jest zanotowane. I idziemy przez te tereny, przez jakieś takie kartofliska. I stoi nagle żołnierz niemiecki w czapce takiej, z karabinem. Ponieważ ja znałam niemiecki, tata też trochę, tata mówi: „Podejdź ty do niego i zapytaj się, gdzie oni nas pędzą”. Ja do niego poszłam, bo ja byłam odważna, nie zdawałam sobie sprawy, że on może mnie zastrzelić czy co. Ale patrzę, proszę pani – to były niesamowite widoki, bo z tymi „ukraińcami” były różne baby, nie powiem jakie, ale… Tam stoi patefon, gra muzyka, a baby w koszulach siedzą, bo ciepło było wtedy, i słuchają tego, a tu stoi ten Niemiec. Co on tam robił, czy tam dalej były inne wojska niemieckie, nie wiem. Ja się jego zapytałam, co jest, a on mówi, że idziemy do obozu. I mówi, skąd… Ja powiedziałam, że niestety mama jest w Niemczech, a myśmy się tutaj zostali. Kłamałam, ale wie pani, chciałam jakoś nas ratować. Mówię: „Mama jest w Niemczech, a myśmy się niechcący tu dostali”. No to on powiedział: „Idziecie teraz do obozu”. A obóz był, proszę pani, w szkole na boisku. […] Po lewej stronie, na Opaczewskiej, jak jest teatr Ochota, Och-Teatr, tam jest skrzyżowanie i tam po lewej stronie była jakaś szkoła i całe duże boisko otoczone murem. I on powiedział: „Tam wejdziecie do tego boiska. Czy pan ma coś ze złota? Bo tam stoją »ukraińcy« i gwałcą. Biorą kobiety do tego. A ty, dziewczynko, malutka, że dzieckiem jesteś. No i ojciec od razu dał temu „ukraińcowi” i mówił po rosyjsku. Przecież do szkoły rosyjskiego chodzili, rosyjski znał. Do nich, dał mu od razu ten zegarek i weszliśmy tam. Ale ten Niemiec jeszcze nam powiedział: „Słuchajcie, jeżeli będzie apel, że wychodzicie z obozu, natychmiast wychodzić, bo na noc niebezpiecznie tam zostać, tam mogą rozstrzeliwać”. No i myśmy wszyscy zaczęli wychodzić z tego budynku, bo tam niedaleko siebie staliśmy. A ten biedny, który był ranny tak strasznie, leżał i był chory, został się tam. Nie wiem, co się z nim stało. Tam szliśmy już pod opieką żołnierzy niemieckich na Dworzec Zachodni.

  • To wszystko się odbywało w ciągu jednego dnia?


Tak, cały czas.

  • Który to mógł być dzień sierpnia?


Jakiś dziesiąty, dziesiąty chyba. Weszliśmy na te perony, a tam stoi pociąg.

  • A jak w tym czasie wyglądała sprawa wyżywienia?


Myśmy się żywili, bo myśmy byli przygotowani, rodziny, że mieliśmy jakieś jedzenie zapasowe.

  • Mówi pani o tym czasie, kiedy w piwnicy byliście, tak?


Tak. Tak że tam u tego właśnie dozorcy, bo on był w tym… To byli bardzo fajni ludzie. Dozorca mieszkał na parterze. Jak się wchodziło po dziesiątej, przecież otwierał drzwi i tam trzeba było mu zawsze coś dać, jak ktoś nie miał kluczy od bramy. I tam u dozorcy się gotowało. Schodzili na dół i rozdawali zupę albo coś. Pani dozorczyni gotowała razem z paniami innymi.

  • A w czasie tej wędrówki, tego wypędzenia przez Niemców, mieliście jakieś zapasy ze sobą?


Nie, wyszliśmy z domu bez niczego. To, co mieliśmy na sobie. Nic nie mieliśmy ze sobą, nic. Nic. I potem doszliśmy właśnie na ten peron, na tym peronie stoi pociąg jakiś taki towarowy czy co i niemieccy kolejarze. Ja podeszłam do tych kolejarzy i pytam się, czy oni nie mają chleba czasami, bo myśmy nic nie jedli już dwa dni. Oni mi dali chleb, a Polacy, warszawiacy, wyrwali mi ten chleb. Ja zaczęłam płakać, a tam była taka konduktorka, też podeszła do mnie: „Nie płacz, pokroimy ci, zapakujemy i dostaniesz jeszcze” i dała mi. I nagle krzyczą: „Wsiadać do pociągu!”. Tam w tym moim życiorysie, co pani chyba przeczytała, tam jest to opisane. Wsiedliśmy do pociągu elektrycznego i jedziemy do Pruszkowa. Już wiedzieliśmy, że do Pruszkowa jedziemy. I znowu tam są kolejarze, polscy oczywiście, konduktorzy, i tatuś mówi: „Panie konduktorze, woził pan nas do Świdra, do Otwocka, a teraz gdzie pan nas wiezie?”. On mówi do tatusia: „O, proszę pana, ja sobie pana przypominam. Pan z córką jeździł pociągiem do szkoły, do pracy. Niech pan zabierze parę osób i chodźcie za mną”. I koło nas byli nasi sąsiedzi, dwie, trzy czy cztery osoby z dzieckiem małym. Wpuścił nas do służbowego wagonu, bo w tych elektrycznych pociągach na końcu jest taki służbowy wagon i jest taki korytarz w środku. „Tu w tym korytarzu się kłaść, jedno na drugim, nie wychodzić, nie ruszać się. Jak Niemcy będą sami pukać do drzwi, dzwonić, nie ruszać się”. I myśmy się tam położyli w tym korytarzyku. Pociąg stanął, tam Niemcy doszli, pukali, walili, ale nic, my cicho siedzieliśmy i to dziecko nawet nie zapłakało. I potem ruszyliśmy, przyszedł ten konduktor i mówi: „Proszę państwa, wysiadać dopiero będziemy za Pruszkowem. Tak że jak w Pruszkowie będą wyrzucać z wagonu, to proszę dalej siedzieć” i dalej nas zamknął. W Pruszkowie wszyscy wysiedli, Niemcy, wszystko tam przepenetrowali, tu było zamknięte. Jakoś cudownie zostaliśmy. I powiedział: „Teraz następne stacje, Brwinów, Milanówek, Grodzisk, proszę wysiadać tylko na zewnętrzną stronę torów. Otworzymy drzwi i proszę wysiadać. Bo my wszyscy jesteśmy z AK. Proszę wysiadać i uciekać od razu od dworca”. A tatuś akurat miał przy dworcu, pamiętał, aptekę, kolega miał aptekę.

  • W jakiej miejscowości?


W Milanówku. Myśmy wysiedli w Milanówku, wylecieliśmy przez taki [płot]. Tam był taki betonowy płot, jakoś tam się wdrapaliśmy i tam przeszliśmy. A tam przecież stali Niemcy na tych peronach. Nie wiem, cud prawdziwy. Wpadliśmy do tego ogrodu, do tej apteki. Tam był [rów], bo wszyscy musieli mieć rowy wykopane i tam w tym rowie siedzieliśmy. Nad ranem przechodziła dozorczyni tej apteki, która w tej aptece sprzątała, i zobaczyła tam nas. No i zaczęła mówić: „A co wy tu robicie?”. Tatuś jej zaczął opowiadać i mówi: „Ale proszę pani, niech pani mnie zaprowadzi do apteki od tyłu –bo apteka wtedy dosłownie była przy tym dworcu – bo tam kolega mój jest właścicielem apteki”, i ona powiedziała: „Proszę pana, wątpię czy pana wpuści, bo już tu parę osób chciało się dostać i nie wpuścił”. – „Ale mnie zna! Zapraszał mnie nawet, żebym z córką przyjechał do Milanówka”. I tatuś zapukał, nie było nikogo, nieważne, to otworzył lekko drzwi i tatuś mówi: „Panie magistrze, to ja, Kismanowski”. A on powiedział: „Jestem ciężko chory, nie wpuszczam”. Nie wiem, to starszy pan był. I ta dozorczyni nas przyjęła do siebie, do tego domku. Taki domeczek nieduży stał, położyła nas pod pierzynami, myśmy tam pospali, dała nam jeść. I potem tatuś mówi: „Ale tu jeszcze w Milanówku mieszka drugi kolega, też farmaceuta, który ma domek gdzieś. Czy pani może zna takie nazwisko?”. Niestety zapomniałam, jakiś „icz” był, jakiś „icz”. A ona mówi: „Znam tego pana, bo on tutaj rozwozi gazety jednocześnie”. I zaprowadziła nas do tej [apteki], a tam już byli warszawiacy, ale nas przyjęli.

  • Jeszcze wracając do podróży pociągiem do Pruszkowa. Kiedy ludzie byli do obozu w Pruszkowie prowadzeni, to słyszała pani zapewne ten cały hałas, gwar, krzyki, rozpacze, płacze.


Tak, no były różne rzeczy. My byliśmy w takim strachu, że nam nie wolno się odzywać, że ja w ogóle…

  • A czy Niemcy się do tego przedziału, gdzie państwo byli, dobijali, czy psy też…


To było zamknięte. Dobijali się, ale było zamknięte i dali spokój.

  • Nie kazali otwierać konduktorom?


Wie pani, to był taki mały pokoik, potem było przejście, a dalej był chyba motorniczy czy coś. Ci konduktorzy już wiedzieli, co mają robić.

  • To był wagon normalny, czyli taka jakby skrytka taka troszkę, tak?


To był normalny wagon, ale jak pamiętam, był ten wagon, potem było takie przejście jakieś i tam mieli jakieś swoje bilety czy rzeczy, czy co, i dalej było wejście, był motor czy jakieś połączenie tych wagonów, nie pamiętam.

  • Takie pomieszczenia techniczne?


Tak. Myśmy tam leżeli, oni walili w te drzwi, Raus! Raus! krzyczeli na tych ludzi, co tam wychodzili do tego Pruszkowa. No nie, to był cud, że myśmy się tam przedostali.

  • Ile osób uratowało się w ten sposób?


Dwie panie z nami w Milanówku wysiadły, bo reszta, tam jeszcze były dwie starsze panie, które koło nas mieszkały na Kaliskiej, to one zaraz powiedziały, że mają rodzinę w Milanówku, i sobie poszły. A potem myśmy właśnie przespali się u tej dozorczyni i potem poszliśmy do tego pana. Mieszkaliśmy parę dni u tego pana.

  • U tego drugiego aptekarza?


Tak, a on jeździł do apteki w Brwinowie czy… W każdym razie wiem, że do apteki wyjeżdżał pociągiem i jak wracał, to nie wiem skąd, brał gazety, roznosił po kioskach i zapytał mnie, czy ja chcę zarobić, a ja mówię, że zawsze chcę. „To dam ci gazety, zamiast żebym ja chodził po tych kioskach w Milanówku, to ty będziesz roznosiła te gazety” i ja roznosiłam do paru kiosków, blisko kolei.

  • A to były oficjalne gazety?


Tak, to była gazeta…

  • Nie pamięta pani tytułu?


Jaka to była gazeta, jak się nazywała ta gazeta, nie pamiętam, ale była oficjalna gazeta, to nie była żadna gazetka tajna. Tam mieszkaliśmy u tych państwa. Nie wiem dlaczego, ta pani z tatusiem razem gotowali mydło. To mydło potem wkładali w takie formy i sprzedawali.

  • Tatuś się znał na tym, na procesie produkcji mydła.


No tak, bo lubił takie rzeczy. Bo też robił kremy dla pań, przeciwko piegom, jakimś tam tego. Lubił swój zawód w ogóle. Cokolwiek tata robił, to lubił to. Dlatego tak lubił muzykę.

  • Jak długo państwo byli u tego farmaceuty?


A myśmy tam… Co trochę były łapanki, wie pani, przyjeżdżali… Najpierw było tak, że nagle zjawili się umundurowani Węgrzy, bo Węgrzy jakoś tak [współpracowali] z wojskami niemieckimi i Węgry się dostali.

  • Stacjonowali w tym domu właśnie?


Nie, przyszedł jeden z tym Węgrem, jakimś pułkownikiem, po polsku mówił. Sierżant, jak się nazywał taki, który był z oficerem, taki…

  • Ordynans?


O, przyszedł, „Nie macie państwo jakiegoś pokoju dla tego [oficera]? W razie tych łapanek, co tu się odbywają, to ja wam pomogę”.

  • Ale był w niemieckim mundurze, tak?


Nie, w węgierskich mundurach.

  • A, i mówił po polsku ten Węgier?


Ten pułkownik nie mówił po polsku, mówił po francusku, po francusku chyba trochę, po niemiecku trochę mówił. Więc dali mu salon taki, z którego się wchodziło do ogrodu, i on tam siedział w tym ogrodzie. Porozumiał się z tym ordynansem, że postawi sobie biurko, a tam w tym salonie była piwnica. „Wszyscy Polacy do piwnicy, a ja będę siedział na biurku”.

  • W razie zagrożenia?


Tak, wchodzą Niemcy, łapanka, bo tam często wyciągali tych warszawiaków, zobaczyli Ukraińca, on siedział, się mu ukłonili…

  • Węgra zobaczyli.


Tak, i wrócili. Ale Węgrzy się wynieśli, dalej poszli wojować czy co. I nagle jest łapanka, są Niemcy. I przychodzą, do nas do pokoju… A wszyscy uciekali zawsze, bo też był wybudowany taki rów, że mężczyźni uciekali do tego rowu, jak łapanka. Ale tatuś uważał, że jest starszy pan, który miał czterdzieści pięć lat – został. Weszli ci w niemieckich mundurach, okazuje się, Ślązacy, którzy mówili po polsku z takim akcentem śląskim, wzięli tatusia. Wszyscy tam uciekli do tego, gdzie tam się chowali w tym rowie, i był przykryty gałęziami, a tata został z tą panią, żoną tego pana magistra. No i w każdym razie oni tatusia zabrali, a ja mówię: „Proszę panów, proszę nie zabierać mojego tatusia, bo on jest chory”. Bo tatuś miał zaświadczenie od lekarza, że jest chory na płuca. A tatuś rzeczywiście był kiedyś bardzo chory na płuca, ale wtedy nie był chory. Miał takie zaświadczenie, że jest chory na płuca. I ja mówię: „Proszę panów, tatuś jest chory, tatuś nie może iść z wami”. A ci Ślązacy powiedzieli do mnie: „Słuchaj, tam na rogu stoi komendant łapanki, Niemiec, ale on jest przyzwoity człowiek. Porozmawiaj z nim, powiedz, że tatuś jest chory – zaświadczenie miał, ale po polsku – może on tatę wypuści”. No to idziemy. Ja za nimi idę, a oni idą z tatusiem. Tam gdzieś był jakiś samochód czy co, nie wiem, już nie pamiętam. Doszliśmy do tego pana. Pamiętam, że w takiej czapce (nie w takiej dużej czapce oficerskiej) stał i koło niego Niemcy stali. A ci przyprowadzili tatusia i się pytali, dokąd mają go zaprowadzić. Ja mówię: „Proszę pana, tak i tak się nazywam, proszę bardzo puścić mojego tatusia, bo jest chory na płuca, nie może nigdzie iść. A myśmy się niechcący – skłamałam – niechcący tu znaleźli, bo mamusia jest w Niemczech, pracuje w aptece w Dreźnie, a myśmy nie zdążyli wyjechać. Proszę nas wypuścić, to pojedziemy do Drezna”. I oni się wszyscy zaczęli śmiać, co tam stali koło tego oficera, a ja mówię do nich po niemiecku: „Wy się śmiejecie, a ja płaczę”. A oni się dopiero… A ten powiedział: Raus nach Haus, czyli do domu natychmiast. No i ci, co nas przyprowadzili, zaprowadzili tatusia z powrotem. I rano o piątej, jak się widno zrobiło, myśmy wyszli, uciekliśmy z tego Milanówka.

  • Czyli drugi raz już pani uratowała sytuację, dzięki znajomości niemieckiego.


Tak. I poszliśmy.

  • I odwadze oczywiście swojej.


I szliśmy ulicami, jak jechał jakiś samochód, tośmy się chowali do rowu. Szliśmy do mojej cioci.

  • Opuścili państwo ten dom, czując, że nie jest to bezpieczne miejsce, tak?


Tak, bo tam były stale łapanki, raz w tygodniu, dwa razy w tygodniu. Myśmy dość długo byli w tym Milanówku. I myśmy na piechotę poszli. Ale jeszcze w międzyczasie, jak mieszkaliśmy w tym Milanówku, tośmy pojechali z tym taty kolegą pociągiem do jakiejś stacji w Brwinowie albo bliżej, w Pruszkowie, gdzie taty kolega miał willę. I tam myśmy poszli do nich, mówi: „Słuchaj, oni tam mieszkają, to może oni będą mieli jakieś rzeczy, bo my się nie mamy w co ubrać”. Bo tatuś był w garniturze, a ja byłam w sukieneczce i w pantofelkach. I myśmy spotkali się tam u tych państwa i ta pani dała mi takie pantofelki na obcasie. Obcięli ten obcas, dostałam pantofelki i dostałam jakiś płaszczyk. To było wszystko, co myśmy mieli. No i poszliśmy na piechotę do ciotki, która miała majątek za Mszczonowem. Jak on się nazywał… […] Karnice, tak […]. Ciocia Wilewska miała ten majątek. My tam przyszliśmy, ciocia nas przywitała, ale już pełno warszawiaków! Jakiś ksiądz… W tym salonie, w dużym salonie, gdzie stało pianino, to były łóżka i tam wszyscy spali. Ja dostałam jakieś łóżko składane. Z tatusiem na jednym łóżku spaliśmy, ja w nogach. Tatuś napisał list stamtąd, z tych Karnic, a ktoś tam poszedł i wrzucił do skrzynki (nie pamiętam już, jak to się odbywało), do kolegi, który prowadził aptekę, własną aptekę Tylmana w Łowiczu. Napisał do nich, że jest w takiej sytuacji, jakiej jest, czy on by nie przyjął tatusia do pracy, do apteki, bo jesteśmy bez grosza, nic nie mamy, nie mamy się w co ubrać. Natychmiast przyszedł list: „Heniu, przyjeżdżaj”. Jak my się dostaliśmy wtedy do tego Łowicza, ja już nie pamiętam, ale jakoś do pociągu na piechotę czy ciocia nas odwiozła powozem, nie wiem. W każdym razie przyjechaliśmy do tego Łowicza, wchodzimy do apteki, pan Tylman nas serdecznie przywitał, a tam znów są Polacy.

  • Warszawiacy.


Warszawiacy. I potem pan Tylman mówi: „Proszę państwa, musicie się podzielić pensjami. Przyjechał mój dobry kolega, Henryk Kismanowski, będzie pracował, mieszkał, dyżury podzielimy”. A tam na zapleczu apteki był dom apteczny i tam był już cały związek medyczny, który się nazywał jakoś tak, że tam się zgłaszali warszawiacy, nie wiem skąd, i tam też tatusia zapisali.

  • Może RGO, Rada Główna Opiekuńcza, która zajmowała się też tymi…


Właśnie nie pamiętam, wie pani, jak się nazywał ten [związek], w każdym razie tam byli i lekarze, i farmaceuci, pielęgniarze, wszystko, tam się spotkali, zebrania robili i tak dalej.

  • To byli ludzie, którzy wyszli z Warszawy?


Tak, wszystko warszawiacy tam byli, jak oni uciekali wszyscy gdzieś; jak to ludzie, jak strach, to wszyscy uciekali. I tam właśnie spotkałam moją koleżankę, z którą siedziałam w jednej klasie, Hanię Ożarowską, w Łowiczu, bo ona też z rodzicami przyjechała. Ich rodzina miała gdzieś tam majątek pod Łowiczem i często bywali w Łowiczu. […] Wchodzę z apteki, a tu Hania stoi. Takie były spotkania przeróżne. Ale okazuje się, tam też mieszkał tatusia kolega, też farmaceuta, pracował w aptece na Marszałkowskiej i tam był z rodziną, u swojej rodziny w Łowiczu.

  • Czy znaleźli tam państwo jakieś samodzielne mieszkanie czy też u kogoś kątem?


Nie, […] Tylman powiedział, że trzeba znaleźć mieszkanie, do tego właśnie, co tam siedzieli, zbierali tych warszawiaków. I kątem jakieś tam mieszkanie na strychu dostaliśmy takiej biednej osoby. Ale tam nocowaliśmy tylko dwa dni, bo nagle znalazło się mieszkanie niedaleko, na ulicy, takiej głównej, chyba się Sienkiewicza nazywała. Tam dostaliśmy pokój z kuchnią, oczywiście bez wody (ubikacje były na dole i studnie były na dole), na piętrze pana Zwierza. To był piętrowy dom, drewniany i myśmy na piętrze dostali duży pokój, z kuchnią i przedpokojem. Tam zamieszkaliśmy z tatusiem i tam zastało nas [przejście frontu], Rosjanie przyszli tam.

  • Czy w czasie pobytu w Milanówku dochodziły wiadomości z Warszawy?


Tam w Milanówku, niedaleko dworca, było takie wolne miejsce, jakieś baraki tam były, i tam często, nie wiem, leżeli ranni Polacy, ale nie, że żołnierze – kobiety i mężczyźni ranni. I tam przychodziły takie paczki z Ameryki, to się nazywało jakoś tak… nie wiem, czy państwo się spotkaliście, na pewno… Jak się nazywały te paczki z Ameryki?

  • UNRRA, ale to już po wojnie.


O, UNRRA. Nie, tam przychodziły jakieś paczki, tak, i ciuchy przychodziły. Jakoś tak te ciuchy się zbierało, nie pamiętam już, jak to było.

  • To jeszcze było w Milanówku?


W Milanówku to było, pamiętam ten plac.

  • Ale wiadomości z Warszawy nie było, tak?


To już było po Powstaniu, już Rosjanie szli.

  • To już jak pani była w Łowiczu, tak? W Łowiczu doczekaliście przyjścia armii ze wschodu.


W Łowiczu właśnie weszli Rosjanie.

  • Jak się zmieniło życie już po uwolnieniu od Niemców?


W Łowiczu ludzie byli bardzo przychylnie nastawieni do warszawiaków, wszystkim, co mogli, to pomagali. Tam […] nawet rynek był, tatuś trochę zarabiał w tej aptece, można było kupić śmietanę, sery, kurczaki, różne rzeczy. Ciuchy można było kupić, wszystko. Wędliny wspaniale były tam robione. I nagle przyszli Rosjanie. Wszystko, co było w tych sklepach, zabrali i poszli dalej, na Berlin. A myśmy potem, nie wiem, jak to się stało, że jak mieszkaliśmy u pana Zwierza, to potem zamieszkaliśmy w straży pożarnej, u komendanta straży. Zamieszkaliśmy na parterze w jakimś domu.

  • Czy tam pani zaczęła chodzić do szkoły?


Potem przyszli Rosjanie, potem przyszło polskie wojsko. Jak się nazywało to wojsko komendanta, który przyszedł z wojskiem polskim.

  • Armia Berlinga?


Nie, armia Berlinga to była… A, Berling, Berling, tak. A oni przyjechali na wozach i ja się tak bardzo dziwiłam: „Jak to? Żołnierze na wozach? Końmi?”. Tamci przyjechali, Rosjanie, samochodami takimi, też te baby siedziały razem w tych samochodach ciężarowych, w koszulach [nocnych]. Kupowały sobie koszule nocne. Wie pani, jak to kiedyś były jedwabne koszule nocne, to one zakładały to jako suknie balowe, do dziś pamiętam. W takich kolorowych sukniach siedziały, siedziały te baby, wiadomo jakich zawodów.

  • Czy pani tam do szkoły chodziła w Łowiczu?


Potem skończyła się tam [okupacja], ci Rosjanie już skończyli, już te napady na sklepy, na wykupywanie, zabieranie wszystkiego [się skończyły] i potem zaczęły być otwarte gimnazja i ja chodziłam tam do gimnazjum. Bardzo było miłe towarzystwo. A tata dalej pracował u Tylmana. I przyszła wiadomość do Tylmana, że trzeba jechać na zachód, bo Polska dostała ziemię do Odry i trzeba tam jechać. Gdzieś się dowiedzieli aptekarze, że jest apteka do objęcia, i tatuś pojechał z drugim właścicielem apteki Tylmana do Wałbrzycha i tam przejęli aptekę. Tatuś tam przyjechał z nimi i został kierownikiem tej apteki w Wałbrzychu. A ja zostałam sama w Łowiczu, no to tatuś mojej koleżanki matkę uprosił, żeby się tam mną zajęli, tam mi załatwił obiady i tak dalej. „Jak tylko będzie można, to dam ci znać”. I nagle, po jakimś tygodniu czy krótkim czasie, przyjeżdża jedna z tych pań, żon, którzy tam też pojechali do Wałbrzycha, i mówią, że tatuś do mnie też przysłał list: „Wracaj, córko, do Wałbrzycha, mamy mieszkanie, wracaj. Ja prowadzę aptekę”. I samochodem z mężem tej pani pojechaliśmy do Wałbrzycha.

  • Kolejny etap życia rozpoczęty.


Tak. I wtedy, jak to bywa różnie z Polakami do dziś dnia, się okazuje, że tą aptekę Pałubiński, ten wspólnik Tylmana, odstąpił komuś tam z Krakowa. Przyjechał z Krakowa z dokumentami, że on przejął aptekę. I nas wyrzucają z tej apteki i z tego mieszkania. Więc tatuś poszedł znowu do tego związku aptekarzy i dostał następną aptekę, z mieszkaniem na piętrze, dużym, i tam przenieśliśmy się, tylko trochę poza Wałbrzych. Nazywała się ta miejscowość w Wałbrzychu jak u nas Bielany: Piaskowa Góra. I tam aptekę otworzył.

  • To był rok 1945 czy już 1946?


1945? Jak to było… W 1944 dostaliśmy się do Łowicza. W 1945, tak. Ja jeszcze chodziłam do jednej [szkoły], miałam bardzo miłe towarzystwo w tym gimnazjum i bardzo mi było szkoda. Jak odjeżdżałam, to wszyscy płakali, że ja już odjeżdżam. […] Dojechałam do Wałbrzycha. A tam zostało otwarte gimnazjum, bardzo niedaleko naszego mieszkania właśnie. Ale potem jak nas wyrzucili, dostaliśmy to inne mieszkanie, to musiałam jeździć tramwajem z tej Piaskowej Góry do szkoły. A wtedy, jeszcze jak w tamtej aptece tata był, to mieszkanie było tuż przy szkole, przy gimnazjum.

  • W Wałbrzychu zdała pani maturę?


Tak. Tam też były różne przedstawienia, bale.

  • Wróciło już takie normalne życie.


W harcerstwie tam byłam. W harcerstwie byłam i proszę pani, z początku, jak jeszcze nie było tak źle z tym socjalizmem, tośmy chodziły, spotykałyśmy się na podwórku przy gimnazjum i szłyśmy drużynami do kościoła w niedzielę. I cały czas szłyśmy, bo to szkoła była troszkę [oddalona], nie w śródmieściu Wałbrzycha; szłyśmy do kościoła i śpiewaliśmy w tych drużynach piosenki powstańcze. […] A ja byłam zastępową. Z tymi zastępami zwiedzaliśmy okolice Dolnego Śląska. Miałyśmy świetną polonistkę w liceum. […] I ta pani polonistka (szkoda, że nie pamiętam jej nazwiska, bo ona potem przeniosła się do Warszawy) świetnie prowadziła polski. Tak że myśmy byli wszyscy bardzo zainteresowani Polską, bo ona nam opowiadała o Polsce, o historii, polskiego uczyła, poprawnej ortografii. Świetna nauczycielka. I ona z nami w niedziele stale robiła wycieczki po tym Dolnym Śląsku, po Karkonoszach. Ale w tym Wałbrzychu to było też towarzystwo fajne.

  • Kiedy państwo wrócili do Warszawy? Czy w ogóle tata wrócił do Warszawy?


Tata był jeszcze w Warszawie, ale ja stale… Jeszcze był taki wypadek, że jak chodziłam do gimnazjum, to jeszcze się uczyłyśmy łaciny. No i pan pyta z łaciny, a ja nie bardzo się przygotowałam, coś tam źle powiedziałam czy coś takiego. I pan profesor mówi do mnie: „Panno Danusiu, pani się najadła kapusty, pusta głowa”. A on się nazywał Sałaciński. Ja mówiłam: „Nie kapusty, tylko sałaty”. „Ooo! Proszę wyjść i przyjść z ojcem”. Ale zamiast przyjść z ojcem, to przyszłam z siostrą cioteczną, która tam przyjechała, starsza dużo ode mnie, i ona w charakterze mojej opiekunki przyszła zamiast [ojca]. Ale panu profesorowi już przeszło. A poza tym, wie pani, jeden z profesorów to mi zwracał uwagę, że ja mam zły akcent, warszawski. A on był ze wschodu gdzieś, ze Lwowa czy z Wilna, już nie pamiętam. On mnie zwraca uwagę: „Panna Kismanowska, proszę mówić poprawnie”. Widocznie takie warszawskie powiedzonka miałam czy coś. A ja byłam warszawianka i już.

  • Kiedy wróciła pani do Warszawy?


Do Warszawy wróciłam w czterdziestym… Jeszcze jak byłam w Wałbrzychu, postarałam się po maturze zdać na studia, na farmację oczywiście. Jak mój tatuś tak kochał, byłam zaszczycona. Poza tym uczył mnie w aptece, jak się robi lekarstwa, bo dawniej to się wszystkie lekarstwa robiło, a nie jak teraz, wszystko się kupuje gotowe. Dawniej się robiło, więc tatuś mnie uczył, jak dokładnie [mierzyć], jak trzeba ważyć. I ja się zachęciłam, że ja też wezmę. Zdałam egzamin, dostałam zaświadczenie, że zdałam egzamin, ale nie zostałam przyjęta, bo jestem córką burżuja.

  • A w jakim mieście? Na jakim uniwersytecie?


We Wrocławiu. Jestem córką burżuja. To się obraziłam na Wrocław i powiedziałam: „To ja już teraz wracam do Warszawy”. Siostra tatusia w Warszawie na Solcu miała mieszkanko, tam do niej zadzwoniłam i ona powiedziała: „Wracaj do Warszawy, nie ma mowy”. Wróciłam do Warszawy. I znowu zdałam egzamin na farmację, a […] przewodniczącym [komisji] był właściciel tej apteki, gdzie tatuś kierował tą apteką, pan Hibner.

  • Czyli tej apteki na Marszałkowskiej?


Tak. On był przewodniczącym tej komisji. On też był zamożny pan, socjalistom się nie podobał, ale był przewodniczącym tej komisji i powiedział do tatusia: „Heniu, nie martw się, Danusia się dostanie na studia”. I ja dostałam zaświadczenie, że się dostaję na studia, a pana Hibnera aresztowali. Zaprosili mnie do tej komisji, jakieś tam pytania mi zadawali i coś mi powiedzieli… Siedział widocznie agent socjalistyczny i mi zwrócił na coś uwagę, a ja się coś oburzyłam. No i oczywiście nie zostałam przyjęta. To ciocia moja załatwiła mi pracę i zaczęłam pracować […] w Metaleksporcie. Kierownikiem wtedy tego działu eksportu (bo ja już uczyłam się angielskiego, znałam niemiecki) był pan Dzierżyński, kuzyn Dzierżyńskiego, który był komunista w Rosji. Pamięta pani?

  • Tak.


Był pomnik Dzierżyńskiego przecież. On nie był żadnym komunistą, bo to byli właściciele majątków, arystokracja, ci Dzierżyńscy, a tamten się nagle zrobił takim komunistą, do Rosji pojechał. I pan Dzierżyński mnie przyjął do pracy, ale długo nie pracował. Był film jakiś, gdzie [Feliks] Dzierżyński występował, i pan dyrektor Dzierżyński, Jerzy Dzierżyński, bardzo sympatyczny pan, elegancki pan, dostał zaproszenie na ten film. Ale on na ten film nie poszedł, bo wszyscy wyparli się tego Dzierżyńskiego z Rosji, a to była bliska rodzina. No to i po pana Dzierżyńskiego przyszło UB i go zabrali do więzienia. Takie były wtedy czasy.

  • Czy tata już do końca życia mieszkał w Wałbrzychu?


Nie. Tato tam został sam. Stale go odwiedzała jakaś rodzina, bo to była apteka, było duże mieszkanie. A że tatuś robił te wszystkie tam maści, to były stale kolejki w aptece, bo te kremy na twarz, na to, na owo. Ale był tam sam. I ja w końcu wyszłam za mąż w 1951 roku. I w aptece był taki punkt, gdzie był nadzór nad farmacją. Ja nie pamiętam, jak to było, kto to prowadził, jakiś pan dyrektor prowadził. Ja poszłam od tego pana dyrektora i ja go poprosiłam, że ja bym chciała, żeby tatuś dostał aptekę, a właścicieli apteki nie było, bo pozabierali te apteki właścicielom. Ja bym prosiła, żeby tatuś mógł gdzieś tu dostać pracę. On spojrzał tam na jakieś [dokumenty]: „Tak, Kismanowski. To może mogę załatwić, ale aptekę by objął w Kosowie Lackim. Bo w Warszawie już wszystkie apteki są zajęte”. A taka apteka znana była na Nowym Świecie, na Krakowskim Przedmieściu, tylko nie pamiętam nazwisk. Pamiętam nazwiska, Kalinowskiego była apteka, jeszcze jedna apteka na Marszałkowskiej, pamiętam, była… Ale nie ma, tylko w Kosowie Lackim [może być] objęta apteka, bo zmarł ten aptekarz. Ale to jest apteka państwowa. No i mąż załatwił jakąś ciężarówę, przeprowadził tatusia z Wałbrzycha. z meblami, ze wszystkim, z Wałbrzycha do Kosowa Lackiego. To był bardzo przedsiębiorczy człowiek, ten mój Włodzio Rafalski. Dwa lata tylko ode mnie starszy, pan inżynier budowlany. No i przeniósł tatusia, przewiózł do [Kosowa Lackiego]. Tam było duże mieszkanie nad apteką. […] No, oczywiście te panie przychodziły: „A, panie aptekarzu…”. A potem mówili do tatusia: „Panie magistracie”. – „Ale ja nie jestem żaden magister, jestem człowiek, Henryk Kismanowski”, tatuś mówił.

  • Czy już do emerytury tam pracował, właśnie w tym Kosowie Lackim, czy jeszcze udał się do Warszawy?


Zaczął chorować na płuca i musieliśmy tatusia przenieść do Warszawy. A ponieważ myśmy po różnych perypetiach dostali małe mieszkanie na Bielanach, na Kleczewskiej, pokój z kuchnią, to nie mogliśmy tam tatusia umieścić, ale umieściliśmy niedaleko, u takiej też biednej pani, która miała mieszkanie, dwa pokoje, i tam tatusiowi załatwiliśmy mieszkanie i tatusia przenieśliśmy. Tatuś zaczął chorować na płuca, bo strasznie palił papierosy. Jak był jeszcze w Wałbrzychu, to już się kiedyś przewrócił na ulicy, bo miał tak przepalone płuca.

  • Czy doświadczenia czasów okupacji, później Powstania, pozostawiły w pani życiu jakiś ślad?


Wie pani, ja byłam człowiekiem pogodnym. Jak przyjechałam do Warszawy, wyszłam za mąż, urodziła się Joanna i nie pracowałam nigdzie, siedziałam w domu. Ale w końcu było za dużo tego domu i chciałam koniecznie pracować. A ponieważ już zajmowaliśmy się trochę żeglarstwem, założona była sekcja żeglarska PTTK i mąż tam zaczął opowiadać, że ja bym chciała gdzieś pracować. Tam kolegom [opowiadał], nie w turystyce… I był jakiś bal na Senatorskiej, pamiętam, gdzie ta sekcja wtedy była sama. Na tym balu poznałam jakiś takich właśnie z PTTK-u, też żeglarzy i mówi jeden: „Oj, jest chyba praca dla ciebie”. Połomski wtedy na tym balu śpiewał. Okazało się, że jest praca w Zarządzie Głównym PTTK, Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego, na miejscu sekretarki Komisji Turystyki Żeglarskiej. Bo to wtedy turystyka… kwalifikowana się nazywała. To była żeglarstwo, kajakarstwo, turystyka podwodna, kolarstwo i motoroznawstwo. Wtedy na tym stanowisku była pani Zjawińska, która to prowadziła, też żeglarka, ale ona dostała pracę w Związku Żeglarskim, w Polskim Związku Żeglarskim.

  • I pani dostała tam zatrudnienie, tak?


A ustąpiła od tego, tylko mnie wprowadzała. Przez dwa tygodnie wprowadzała mnie w to, co ja mam robić jako sekretarka tej komisji, i tam zostałam.

  • Czyli życie nabrało swoich pięknych barw.


Tak.

  • Otworzyła pani nowy rozdział i zamknęła przeszłość.


Proszę pani, bardzo zainteresowałam się tą turystyką i tam w tej turystyce pracowałam. Tam była bardzo miła [atmosfera], w ogóle ludzie byli bardzo życzliwi. Nieporozumienia były różne, jak to między ludźmi, ale na ogół jak się komuś coś działo, to wszyscy starali się pomóc.

  • Czyli turystyka była nie tylko pani zawodem, ale i życiową pasją.


I ja, wie pani, skończyłam na SGH, SGPiS wtedy to się nazywało, taką… to była licencja rozwoju, turystyki. Ale oprócz tego zrobiłam dyplom pilota.

  • Ale pilota samolotu?


Nie, pilota wycieczek zagranicznych. Ale jakoś tam dobrze szło, że byłam tą sekretarką dość długo. Poznawałam tych żeglarzy, wspaniałych ludzi, kapitanów różnych. […]

Warszawa, 12 września 2024 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Danuta Rafalska Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także