Elżbieta Jaworska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Elżbieta Jaworska, z domu Olszewska.

  • Proszę powiedzieć, kiedy i gdzie urodziła się pani?


Urodziłam się w Warszawie przed wojną, 7 kwietnia 1935 roku, w Warszawie na Woli.

  • Kim byli pani rodzice?


Mama Helena Olszewska była nauczycielką. To znaczy w młodości ona nie pracowała, a później już po wojnie pracowała w szkole. Później dosyć ciężko chorowała na gościec, więc była jakimś administratorem, coś takiego robiła. A tata, Stanisław Olszewski. Mama się urodziła w Warszawie oczywiście.

  • A z domu jakie nazwisko pani nosiła?


Rusik.

  • Tata, Stanisław.


Stanisław Olszewski. On się urodził na Kujawach. Jak miał trzynaście lat, kiedy trzeba było iść do gimnazjum, to jego siostra była już w Warszawie, no i on tu przyjechał. A ponieważ był z 1903 roku, to było to w 1916 roku i już tak tu został.

  • Czy pani była jedynym dzieckiem państwa Olszewskich?


Nie, mam brata, który jest o dziewięć lat ode mnie młodszy, Mirosław, i który się urodził 3 czerwca 1944 roku, a więc dwa miesiące przed Powstaniem.

  • Gdzie państwo mieszkali? Gdzie się pani urodziła i wychowywała przed wojną?


Mieliśmy kilka domostw, dlatego że tak, do 1939 roku mieszkaliśmy przy ulicy Wolskiej 151, to jest tam na rogu obecnej Redutowej. To był tak zwany Dom Buchholza. Tylko w 1939 roku padały bomby burzące, bomba uderzyła i wszystko rozbiła. Ja pamiętam, jak tam chodziliśmy i wygrzebywaliśmy z gruzów dobytek. Wtedy miałam cztery lata, ale pamiętam to. Później zamieszkaliśmy przy ulicy Wolskiej 86, naprzeciwko Bema. To był taki carski budynek z czerwonej cegły, [mieszkaliśmy] na pierwszym piętrze. Również moi dziadkowie tam zamieszkali, dlatego że oni do 1939 roku mieszkali przy ulicy Bema, naprzeciw obecnej szkoły Kopernika i też bomba uderzyła i taki sam efekt był. I nam przydzielono wtedy całe pierwsze piętro w tym budynku. Tam były jakieś dwa wejścia, więc z jednego wejścia [wchodziliśmy] moi rodzice plus ja, a z drugiej strony dziadkowie.

  • To byli rodzice mamy?


Rodzice mamy, tak. Babcia miała Konstancja, a dziadek Antoni. Z nimi to też jest taka historia, że oni w ogóle w Zaborówku mieszkali z rodzicami. Tam była jakaś pandemia, nie wiem, że jednemu i drugiemu rodzice zmarli i oni byli trochę wychowani przez rodzinę Wodzyńskich. Oni tam mieli dom, duży pałac, a później ich skojarzyli i oni przyjechali do Warszawy i mieszkali tam przy Bema, to był tak zwany Dom Bojarskiego, pamiętam. No i później, jak w 1939 roku też ta bomba uderzyła, to tam zamieszkaliśmy przy Wolskiej 86. No i pech chciał, że w 1944 roku, już w lutym… Bo my zajmowaliśmy pierwsze piętro, a na dole, okazało się, że tam miały być jakieś magazyny czy coś, a tam produkowali te butelki zapalające, karbid tam był.

  • Ale to była jakaś nielegalna wytwórnia?


Moja mama mówiła, że oni to produkowali i dla żydowskiego powstania, i później dla naszych Powstańców. Ale pech chciał, że tam, nie wiem, coś się zapaliło i proszę sobie wyobrazić, moja mama w czerwcu urodziła, a to było w lutym – my we dwie tylko tam byłyśmy, bo i dziadek gdzieś pracował, i ciocie (bo były jeszcze dwie ciocie, znaczy siostry mojej mamy, które były niezamężne i były z rodzicami), babcia wcześniej zmarła, i wybuchł pożar. Ten pożar był tak duży, że naprzeciwko w budynku była apteka, to mało się nie zapaliła. Tam były kraty w oknach i tą moją mamę w ciąży i mnie dziewięcioletnią strażacy sprowadzali z pierwszego piętra. No i wtedy już był kataklizm, bo wszystko nam się spaliło, co jeszcze zostało i co zostało dokupione. I wtedy rodzina się złożyła i kupili nam małe mieszkanie przy Jana Kazimierza 18a. To było Jana Kazimierza, róg Gizów. Ten budynek do tej pory stoi.

  • Tam właśnie państwa zastało Powstanie?


Tak. To był dom takiego biznesmena, jakby teraz powiedzieć, Kamińskiego, który produkował podobno bardzo znane ramy rowerowe, znane przed wojną na całym świecie. On wybudował w czasie wojny ten budynek, trzypiętrowy, trzy klatki, z urządzeniami sanitarnymi, więc to nie tak było, że [była tylko] sławojka. I tam nam kupiono mieszkanie. Z tym że [był] pokój z kuchnią, duży pokój, duża kuchnia, ale [ogólnie] to było małe. I myśmy tam zamieszkali, moi rodzice, ja, tam mój brat się urodził w czerwcu, dziadek i dwie ciocie, więc proszę sobie powiedzieć, jaka liczba osób tam była.

  • Jak ciocie miały na imię?


Starsza miała Anna, była z 1898 roku, a młodsza, Józefa, z 1906 roku, a moja mama z 1913.

  • Czym zajmował się tata? Bo mama zajmowała się domem, tak?


Tak, tak.

  • Przede wszystkim dziećmi. A czym zajmował się tata, z czego się państwo utrzymywali?


Proszę pani, była taka sytuacja, że moja mama w ciąży, ja też nieduża, więc strasznie się bała o ojca, ojciec nigdzie nie pracował. To znaczy on był w ogóle pepeesowcem, to trzeba powiedzieć, no i przed wojną też tam miał jakieś historie z tym związane. Nawet był zatrzymany, bo tam jakieś gazetki, coś. I też znajomi załatwili mojemu ojcu pracę przy ulicy Okopowej. To później chyba była Syrena, fabryka obuwia czy coś takiego. Ja zapomniałam jak to [się nazywało], Temler chyba i coś tam. I tam mu załatwili [pracę], no to już miał dokument, że pracuje.

  • Mówi pani już o okresie okupacji?


O okresie okupacji. I w czasie okupacji on tam chyba niedługo pracował, bo później już było Powstanie. A przed tym to cały czas w domu siedział, bo moja mama go nie wypuszczała po prostu, tak się bała, że zostanie sama z dziećmi i z jednym nienarodzonym.

  • Pamięta pani w ogóle pierwsze wspomnienie okupacyjne czy sam wybuch wojny, coś z początku wojny? Mówiła pani o wygrzebywaniu rzeczy z państwa domu.


To było tak, że jak moi dziadkowie mieszkali przy ulicy Bema 90 ileś, naprzeciwko szkoły, to tam dalej jest ulica Ludwiki i tam mieszkał mojej mamy brat. I tam były dobre piwnice, że tak powiem. Myśmy [kryli się] w tych piwnicach w 1939 roku, bo budynek, gdzie mieszkali dziadkowie, i ten nasz na Wolskiej to bardzo szybko został zburzony. Te bloki do tej pory stoją, jakieś takie masywne i nikt ich nie zburzył, znaczy Niemcy nie zburzyli, natomiast my tam w piwnicy mieszkaliśmy.

  • W piwnicy pod mieszkaniem brata mamy. Jak miał na imię brat mamy?


Jan.

  • Czy pamięta pani, jak długo państwo w tych piwnicach spędzaliście czas?


Niemcy szli z zachodu, właśnie od strony Woli. Trudno mi powiedzieć, jak długo, ale w każdym razie jak weszli, to już później myśmy wyszli. I wtedy właśnie przeprowadziliśmy się, dostaliśmy taki przydział. Wtedy jakoś tak było, że cała nasza rodzina dostała. Z tym że wujka, tego Jana, mieszkanie tam przy Ludwiki nie było zniszczone, oni tam mieszkali, on z żoną i z dwiema córkami.

  • Jak wyglądał czas, kiedy powinna pani zacząć edukację?


Wtedy mówiło się, że dzieci mają iść w wieku sześciu lat. Ja poszłam, jak miałam sześć lat, w związku z tym w 1941 roku poszłam do szkoły i chodziłam do szkoły. W 1944 roku nawet byłam u komunii. To wszystko się dzieje na Woli.

  • Do jakiej szkoły pani chodziła?


Też przy Bema. Tam były trzy szkoły podstawowe, Wróblewskiej, Rysaka i Maciejewskiego. Wtedy to wszyscy wiedzieli, co to za szkoły, jak kierownicy się nazywają. Ja chodziłam do Wróblewskiej. Ale to też jest ciekawe, że tę szkołę zaczęto budować w 1925 roku, kiedy moi dziadkowie tam mieszkali naprzeciwko, i moja mama do ostatniej siódmej klasy chodziła do tego samego budynku, do tej samej kierowniczki, co później ja w 1941, od pierwszej klasy zaczęłam, skończyłam siódmą klasę i pani kierowniczka była ta sama.

  • Jak się nazywała kierowniczka?


Wróblewska, tylko nie pamiętam…

  • Aha, czyli szkoła Wróblewskiej od nazwiska kierowniczki.


Tak, tak się mówiło wtedy. To były trzy podstawowe szkoły.

  • Zapamiętała pani może jeszcze jakichś nauczycieli z tej szkoły?


Tak. Moim wychowawcą był pan Zakrzewski, pamiętam, że chemii chyba mnie uczył pan Chojczak. Pan Zakrzewski miał na imię Stanisław, to był mój wychowawca.

  • A jakieś koleżanki, przyjaciółki?


Tak, ja jeszcze niedawno… Jak skończyliśmy tę szkołę podstawową, to w 1949 roku zorganizowano tak zwane liceum rozwojowe, to znaczy od pierwszej do czwartej, rozwojowe, i większość uczniów z tych trzech szkół przeszła do tego gimnazjum, więc te moje koleżanki ze szkoły podstawowej również tam się spotkały. I był czas, że my jeszcze niedawno… [Początek] w 1949, to w 1999 było pięćdziesięciolecie szkoły. I proszę sobie wyobrazić, że moja klasa, ta pierwsza, rozwojowa – było [z tej klasy] najwięcej uczniów na tym zjeździe, na tej uroczystości, bo czternaście osób. My później bardzo długo jeszcze się spotykaliśmy prywatnie albo gdzieś tam. Pamiętam, jak poszłam do tego liceum i na pierwszej wychowawczej godzinie był kolega, który się nazywał Aleksander Blum, był pochodzenia żydowskiego (on też swoje przeszedł, tam był zamurowany, coś), ale na tej godzinie wychowawczej wstał i powiedział: „Nazywam się Aleksander Blum i jestem Izraelitą – tak powiedział – i będę zakładał koło ZMP”. I wszystkich nas zapisał do ZMP, całą klasę. Ale później, po tych pięćdziesięciu latach, jak on przyjechał i poszedł do szkoły, zaczął nas szukać, spotkaliśmy się też w dużym gronie, zupełnie prywatnie. W ogóle inaczej wyglądał, przystojny, siwy mężczyzna, bo przed tym był taki czarny, kędzierzawy. Powiedział, że on pamięta, co on zrobił, on tego wszystkiego żałuje, więc to było niesamowite.

  • Piękne.


[…] I proszę sobie wyobrazić, ja temu Aleksandrowi Blumowi, temu koledze, bo on w Stanach mieszka, bo on ze Stanów przyjechał specjalnie, żeby odnowić sobie. […]

  • Czy miała pani taką przyjaciółkę z czasów szkoły, czy jakieś takie przyjaźnie w tym czasie się nawiązały?


Tak, tak, miałam. Była taka Danusia Goliasz, ona później medycynę skończyła, ale jakoś wcześnie zmarła. Była Ala Durniewicz, z nią bardzo się przyjaźniłam, ona mieszkała na Woli (wszyscy mieszkali na Woli) przy ulicy Godzimira, ale później z nią straciłam kontakt. Z tą natomiast Goliasz Danusią to był czas, że były… Był tam taki… Bodnar się nazywał, Bogdan Bodnar chyba, on później pisał wiersze, ale też nie wiem już teraz, bo to okazuje się, że już teraz z tych ludzi jest coraz mniej, że właściwie nie wiem, czy jeszcze [żyje], bo bez przerwy chodziłam na pogrzeby.

  • Jak pani wspomina okupację? Czy były jakieś takie wydarzenia, które utkwiły pani bardzo w pamięci?


Wciąż nie mówię o Powstaniu, tylko o okupacji. No więc chodziłam do szkoły, urodził mi się brat. Strasznie chciałam mieć braciszka, no i był, Mirosław. Żyje, tylko też jest chory, źle chodzi, ale też jest kombatantem, bo ja też jestem kombatantką, bo poza Pruszkowem i jeszcze jednym obozem jeszcze byliśmy w innym obozie.

  • Bo przeszli państwo przez Pruszków. O tym będziemy też mówić.


Tak. Więc w czasie okupacji, jednak mimo wszystko w tym ostatnim roku [miałam] dziewięć lat, to ja tak jakoś chyba nie przeżywałam tego w taki sposób, że się bałam czy coś. Miałam swoje koleżanki, swoją szkołę. Później jak nam się spaliło, no to już było bardzo ciężko, bo bardzo dużo osób w tym mieszkaniu mieszkało. Ale były i ciocie, dziadek…

  • Czyli rodzina.


Tak. Dziadek był fantastyczny, niestety palił cygara, do tej pory pamiętam.

  • Czy zapamiętała pani dzień wybuchu Powstania?


Tak, ja pamiętam właśnie, bo mojego taty siostra mieszkała na Hrubieszowskiej, Hrubieszowska 10, i ona miała dwoje dzieci: Henryka, który był chyba z 1924 roku, a więc w Powstaniu miał dwadzieścia lat, i córkę dwa lata starszą. I jak się okazało, że [wybucha Powstanie], to był wtorek, pamiętam, 1 sierpnia, to przybiegła ta właśnie Stefa, ta córka i powiedziała, że Heniek idzie walczyć, a nie ma butów. Przyszedł po jakieś buty, pantofle od mojego ojca, bo oni mieli tę samą stopę, i wzięła. Zresztą on poszedł do Powstania i wyszedł z Powstania z kolegą i jeszcze później się rozstali, i ten jeden przeżył, a on nie przeżył. Tak że nie wiadomo, co się z nim stało, w ogóle nie trafiliśmy na żaden ślad. No to był pierwszy dzień Powstania i my od razu przy tym Jana Kazimierza, to był budynek czwarty od Wolskiej, od Wolskiej 151… To były tak zwane domy Kamińskiego, gdzie 6 sierpnia wszystkich rozstrzelali, i do nas ludzie… My w piwnicy siedzieliśmy na samym dole i pamiętam, 5 albo 6 sierpnia przyszedł w ogóle ciężko ranny człowiek, pokrwawiony, miał jakąś gorączkę, a tam w tej piwnicy, jeszcze w drugiej części ten gospodarz, który… Bo to ten budynek dopiero co był oddany do użytku, jakieś ramy okienne, coś, i pamiętam, że ten biedny człowiek ranny tam wszedł w takiej gorączce, jakoś nie można go było wyciągnąć. My nie wiemy, co się z nim stało. Ale przyszła też taka pani, która była w ciąży, cała pokrwawiona, z dziewczynką, moją koleżanką, Zosią, która tam mieszkała w tym pierwszym domu, i one się wygrzebały spod zabitych ludzi. I była taka sytuacja, że ta pani była ranna i ona powiedziała, że ona ma tam dalej, w domu Szymańskiego, a obok był dom Szymańskiego, Edwarda Szymańskiego, tego poety, który teraz jest mało znany. To był przyjaciel mojego ojca, z tym że on zginął w Oświęcimiu, złapali go i mój ojciec do końca życia nie mógł tego przeboleć. [Pani w ciąży chciała iść] do tego domu Szymańskiego, że ona ma tam siostrę i ona tam pójdzie, a ta dziewczynka została.

  • Pamięta pani, jak miała nazwisko Zosia?


Nie pamiętam, kiedyś usiłowałam sobie przypomnieć. Wydawało mi się, że Grabowska, ale nie wiem, chyba nie. Ale Zosia na pewno. I proszę sobie wyobrazić, że w tym naszym domu, w tym nowym bloku na pierwszym piętrze mieszkało małżeństwo i my wszyscy uważaliśmy, że oni są Niemcami, a oni nigdzie nie wyjechali, byli i w naszej piwnicy siedzieli, więc może to byli Ślązacy, nie mam pojęcia. Nie mieli dzieci, ale już byli tacy dojrzeli. Ta pani się zaopiekowała tą Zosią i do mojej mamy, która tu dziecko trzymała, mówi: „Pani Heleno, niech pani da Eli rzeczy, to ja ją umyję i przebiorę”. A moja mama mówi: „To niech pani weźmie klucze i idzie, bo ja nie pójdę”. Powiedziała jej, gdzie są moje rzeczy. I mówi: „Niech pani więcej weźmie, to ja też…”. I ona tam poszła, była… Nie wiem, czy tam była woda, chyba była, bo była umyta, to musiała być w kranie woda, i była przebrana. I później, tego 6 sierpnia, to było święto, to była niedziela, my wciąż siedzieliśmy w tej piwnicy i to małżeństwo, niby niemieckie, i ta dziewczynka.

  • Czy pani pamięta jak się nazywali?


Nie pamiętam. Wiem, gdzie mieszkali, ale nie wiem. Niemcy przyszli w mundurach, z karabinami tam weszli, ale nie wchodzili na dół, tylko zaczęli wołać po polsku. To znaczy niezupełnie po polsku, zaciągali tak. Mówili, że to „własowcy” byli. Mówili łamaną polszczyzną, że jak nie wyjdziemy, to granaty rzucą. I myśmy wyszli, tam było nas czternaście osób. Oczywiście ustawili nas pod murem, przed karabinami, a tu pełno ludzi zabitych. A ta pani zaczęła po niemiecku mówić z jakimś Niemcem. On chyba, nie wiem jak, on zadzwonił czy tam jakąś krótkofalówkę miał i przyjechał taki samochód odkryty, wojskowy, gazik czy jakoś, i ona z mężem i z tą dziewczynką wsiedli i odjechali. Więc wie pani, ja później długie lata (nigdy tego nie zrobiłam) chciałam dać ogłoszenie w Niemczech, no bo myślę sobie, pewnie są, czy ona żyje, czy… No, takie rzeczy są, że się nie zrobiło i się żałuje.

  • Czyli było czternaście osób, trzy odjechały, a co z tymi jedenastoma?


To znaczy było tak: moje dwie ciocie i dziadek, moja mama, ja, no i ten mój brat w poduszce. I jak nas już przed tymi karabinami do rozstrzelania ustawili, moja mama takiej trochę histerii dostała i mówi do mnie: „Bierz Mirusia i uciekaj”. A mój dziadek mówi: „Helu, przecież ją zaraz zabiją, nie wolno tak”. I stał się cud. Ci odjechali, a tutaj ktoś krzyknął: „Uciekać do kościoła Świętego Wawrzyńca”. Więc tą ulicą Gizów myśmy prawie biegli do tego kościoła Świętego Wawrzyńca, a tam już były tłumy ludzi. Z tym że dziadka zostawili na zewnątrz, kazali wyjąć wszystko. On miał cymę taką, duży zegarek, to wszystko tam przed siebie, rewidowali ich. Ale on miał ten zegarek, bo ja go mam teraz, więc go nie oddał]. I później kazali wszystkim… Moją mamę ktoś na szczęście wpuścił do konfesjonału, a ja tam się do niej przytuliłam. I w pewnym momencie, to było po godzinie czy po dwóch, to była godzina jakaś szesnasta, siedemnasta, jak myśmy […] zaczęli wołać, że będzie wybuch i żeby się osłonić. A okazuje się, że na rogu Gizów i Wolskiej była szkoła – szkoła, wysoki budynek trzypiętrowy – i Niemcy sobie tam zrobili szpital […] A później, żeby zatrzeć ślady, wysadzili w powietrze tę szkołę. Jak wysadzili to w powietrze, a to było sto metrów od kościoła Świętego Wawrzyńca, te tynki tam zaczęły spadać. Nam się nic nie stało, bo ja z mamą i z tym dzieckiem siedziałyśmy w konfesjonale, ale były, wie pani, potłuczenia, jakieś krwawe, coś. Później za pół godziny kazali nam wychodzić i my wychodzimy. Wszyscy nareszcie się odnaleźliśmy, i ciocie, i dziadek. Jeszcze tam ciocia miała jakąś torbę, później po drodze wszystko zostawiła, bo nie miała [sił]. To była noc. Jak my wychodzimy, to ludzie z tobołami, czwórkami czy tam w ogóle, idą od strony Warszawy w stronę Pruszkowa. I my też tak szliśmy. Ja pamiętam, że to było dla mnie okropne, bo ja zawsze lubiłam spać i w ogóle. Dziadek mnie niósł. Później ja się kładłam na trawie, było ciepło. Nad ranem doszliśmy do tych hal.

  • Proszę powiedzieć, co z ojcem, bo ojca nie było w domu, kiedy…


Jak Powstanie wybuchło, to mój ojciec poszedł tam do tej swojej siostry. Moja mama bardzo nad tym lamentowała, płakała, żeby nie szedł, a on powiedział, że on musi iść. No i nas zostawił, poszedł. I tam w końcu też różne miał perypetie. Drugi kościół, Świętego Wojciecha, ten przy Sokołowskiej, on się znalazł tam. I było tak, że co jakiś czas Niemcy przychodzili i [pytali], czy są murarze, na przykład, no to tam ludzie się zgłaszali do pracy, czy tam są inni. I mój tata mówi: „Boże, co ja mogę robić?”. Ale ponieważ pracował przeszło rok na Okopowej w tej fabryce obuwia… Ale to podobno było maszynowe, to nie to, że tam klepał, tylko… I mówią: „Potrzebujemy szewców”. I mój tata się zgłosił. I go wzięli tam gdzieś, na jakimś zapleczu… Mówi, że to był dla niego koszmar, ale musiał naprawiać jakieś buty. Nie wiem, co on robił, no coś tam robił. Był Słowak też tam w tym warsztacie i ten Słowak mu pomagał, to znaczy mówił, co się robi, on sam robił, później mu dawał, żeby tego… I on tak go ciągnęli, aż był pod austriacką granicą. Później jakoś tam go uwolnili jeszcze przed zakończeniem wojny i on wrócił.

  • On też przeszedł przez Pruszków, tak?


On nie przeszedł, on z tymi Niemcami tam był, w tym odwodzie, gdzie różne rzeczy robili. Ale wrócił, wrócił. A myśmy […] byliśmy w Pruszkowie kilka dni, później takim bydlęcymi wagonami nas wozili, wozili, później patrzymy znów, już cały dzień wożą nas, jesteśmy koło Warszawy z powrotem. To było kilka dni i myśmy się znaleźli koło Wrocławia. Koło Wrocławia był taki obóz przejściowy. Pamiętam, że jak nas tam wyprowadzili, to wszyscy poszliśmy pod prysznice, nasze ubrania tam dezynfekowali. Tam były straszne tłumy ludzi. Byliśmy w grupie trzydziestej którejś, bo przylepili nam, tak jak zwierzętom się… Tam byli Włosi również. Wtedy chyba Mussolini podpisał jakąś… To było w tym czasie, bo Włosi się pakowali i śpiewali, i wyjeżdżali do Włoch, kiedy Mussolini podpisał chyba coś z Hitlerem. A myśmy tam byli i później nas wywieźli do [niezrozumiałe] i tam znów siedzieliśmy. I w końcu, to był chyba listopad, może koniec października. Już przy Wrocławiu chyba słychać było naloty i stamtąd było widać te takie „żyrandole” oświetlające, jak […] Amerykanie rzucali bomby. Myśmy wtedy byli w takiej miejscowości, Mierczyce chyba to się nazywało, to jest Polska teraz, pomiędzy Jaworem a Legnicą. Tam nas ulokowali u takiego bauera. Mój dziadek, który kończył [szkołę] u Wawelberga, umiał te mechaniczne rzeczy i ten nasz bauer, ten gospodarz był jako jedyny w tej wsi mężczyzna, ale był już starszy. On nawet dziadka polubił, bo dziadek umiał te mechaniczne kombajny, tam mu naprawiał, coś tam robił. Moja mama z kolei… Ja z tym małym zostawałam cały dzień. To w ogóle dla mnie była udręka, bo on i płakał, i… Jak w czerwcu się urodził, to nie miał jeszcze pół roku przecież. W końcu moja mama powiedziała, że umie szyć, cerować. Ta bauerka sprowadziła taką główkę od maszyny, […] przynosiła cały worek skarpetek dziurawych, tego bauera, który… Wtedy się cerowało, moja mama to pięknie robiła. I później była w domu, mogła coś ugotować. A jeszcze było tak, mieliśmy kartki, plus te Niemki, które tam w tej wsi były, z dziećmi tylko. Jeszcze jeden mężczyzna był, który był psychicznie chory, po tej wsi chodził, a tak żadnego mężczyzny nie było. To one, już wieczorem, jak było ciemno, to jedna przyszła, przyniosła tam dziesięć jaj, inna przyniosła kostkę masła, takie były. Tak że nie powiem, bo tam nie głodowaliśmy już. Ale w lutym nas Rosjanie wyzwolili.

  • Siostry też mamy były, też pracowały?


Tak, pracowały w polu. Teraz przypomniałam, że one przy [pracowały] burakach cukrowych, miały ręce pokaleczone, bo one tym sierpem musiały, nie wiem, wyrywać, tam coś obcinać. To one przychodziły, nieprzyzwyczajone do takiej pracy, były strasznie zmęczone, bardzo.

  • Powiedziała pani, że do Powstania poszedł Henryk, syn siostry ojca.


Tak. Maciejewski.

  • Maciejewski. Czy ktoś jeszcze z państwa rodziny był w Powstaniu?


Tak, moja babcia, Konstancja, mojej mamy mama, miała pięciu braci […]. Ludwik miał na imię jeden z braci. I on był w zakonie. Ale jak miał prawie pięćdziesiąt lat, to poznał [kobietę]. Może to była szarytka, nie wiem, Helena miała na imię. Pamiętam, jak wyglądała, ale nie wiem, z jakiego [zakonu]. No i się zakochali w sobie. I proszę sobie wyobrazić, że wtedy mu zapewnili byt i go przydzielili, bo oni mieszkali w Warszawie, do katedry, dali im mieszkanie przyjezuickie i on został zakrystianinem. I to było na początku wieku. I proszę sobie wyobrazić, że ona w tym wieku jeszcze troje dzieci urodziła. Jeden z [synów], najmłodszy, Tadeusz, który jeszcze żył długo po wojnie, był chrzestnym ojcem mojej córki, był organistą, w ogóle skończył akademię muzyczną, to on był właśnie w Powstaniu, na Starym Mieście.

  • Jakie nazwisko nosił?


Trzebiatowski.

  • Tadeusz Trzebiatowski.


Tak, moja mama była z domu Trzebiatowska.

  • Myślałam, że Rusik.


Mówiłam, ale to dziadek był.

  • Aha.


Przepraszam, zaraz, coś mi się pomyliło. Moja mama to oczywiście Rusik, ale moja babcia była z domu Trzebiatowska, bo bracia byli Trzebiatowscy.

  • To było jeszcze poprzednie pokolenie.


Tak. I ten mój cioteczny dziadek Ludwik już w Powstaniu był bardzo wiekowy, miał około dziewięćdziesiąt lat. Zresztą w takiej książce „Przemarsz przez piekło” [Podlewskiego] jest to opisane […], że on z księdzem wynoszą dokumenty różne, żeby się nie spaliły. On miał reumatyzm, źle chodził i go postrzelono, bo później wszystkim kazali [iść], a on nie mógł iść i go prawie żywego rzucili na stos. To jest rodzony brat mojej babci.

  • Czyli ojciec Tadeusza Trzebiatowskiego, tak?


Tak.

  • A sam Tadeusz właśnie?


Tadeusz [Trzebiatowski] był w Powstaniu, później był w oflagu. Nie wiem, jak on tam się dostał. Jak wrócił, no to tak, Stare Miasto – w ogóle nie istniało ich mieszkanie. Jako organistę, bo on już w katedrze grał, bo wcześniej skończył, to go przydzielili do kościoła Świętej Teresy na Tamce. Tam dostał mieszkanie, tam miał żonę. Ale na początku zajmował się… bo on też wykładał w Akademii Muzycznej (teraz jest uniwersytet, akademia była). Jeździł na Ziemie Odzyskane i te najlepsze instrumenty, Steinway, inne, on wybierał. I tu się tak zasłużył. Zresztą sobie też wybrał dobry instrument. Bo kiedyś ja do niego na początku, jak byłam mała, chodziłam, ale nie wytrwałam, bo on mieszkał na Tamce, a my na Woli.

  • Jak potoczyły się państwa losy, kiedy państwo, jak pani powiedziała, zostali wyzwoleni przez Rosjan? Od razu wróciliście do Warszawy?


O, proszę pani, to było straszne. Dlatego że Niemcy, jak już się zbliżali Rosjanie, to wszyscy wyjeżdżali i robili w tej wsi z takich wozów, to nie były konne, tylko woły zaprzężone, bo tam koni w ogóle nie było… Oni mieli tak pokryte dachem, bo to była zima, bardzo ciężka zima, bo to był luty.

  • Takie tabory.


Tak. I kilka tych wozów zostało. I myśmy takiego – oni mówili „oksy” na te woły – wzięli i moja mama ze mną siedziałyśmy w środku, ciocie i dziadek szli, i jeszcze tam kilka osób. Rzeczy, które mogliśmy wziąć, wzięliśmy i tak szliśmy, cały dzień szliśmy. Później puste domy. Jak szliśmy, to bardzo dużo Niemców zabitych przy drodze. To było dziesiątki, bo to było po trasie wojny.

  • Było chyba też bardzo zimno.


Tak, jak już się robiło ciemno, to myśmy upatrywali sobie jakiś dom przy drodze, przeważnie była kuchnia, wszystko, i sprzęty, bo oni zostawiali. [Ludzie] jakieś kury łapali, później krowy były, to doili te krowy. Tak że w taki sposób do Opola aż przeszliśmy, ale to było kilka dni. I to było ciężko, może mnie nie było ciężko, bo siedziałam. Ale wiem, że mi było zimno, wtedy dziadek mnie brał i powiedział, będziesz szła, to będzie ci ciepło.

  • Mama musiała powozić jakoś tymi wołami?


Nie, to tam ktoś, kto był na zewnątrz. Te woły to bardzo wolno idą. Tylko było tak, że też przechodziliśmy przez jakieś punkty kontrolne i na przykład…

  • Rosyjskie, tak?


Tak. I mój dziadek od tych, co wkroczyli, tych Rosjan, dostał dwa pudełka cygar, to później ci następni mu to zabrali. Tylko miał trochę, co tak po kieszeniach poupychał. Moja mama miała znów, wzięła ze sobą, jakąś biżuterię i srebrne pieniążki, takie z Piłsudskim. Gdzieś tu schowała i jakoś… A to, co miała w kieszeni, to jej zabrali. Obrabowali tak strasznie, że nie wiem. No ale do tego Opola dotarliśmy i tam koczowaliśmy na dworcu, na tej posadzce. Wie pani, z tym jedzeniem to ja już nie pamiętam, bo ja mało jadłam, mogłam nie jeść, tak że chyba nie byłam taka głodna, bo zawsze coś mi tam [dali]. A jeszcze pamiętam, że jak byliśmy w tym obozie koło Wrocławia, to tam miejscowi Polacy, którzy też byli pewnie na jakichś robotach, to po południu przychodzili pod to ogrodzenie, które było bardzo wysokie, i wyrzucali gotowane ziemniaki, bułki. Kiedyś ciocia mi nie złapała ziemniaka, to tak płakałam. No więc takie były czasy, jednak ja też miałam takie przeżycia, że chciałam ten ziemniak, a ludzie się rzucali na to, bo to… Tam dawali jakąś zupę, ale już nie pamiętam, chyba jakieś były niedobre, ale jadłam, jadłam. No i oczywiście robactwo było straszne, to było okropne. Pamiętam, jak staliśmy w kolejce po zupę i przed nami taki mężczyzna stał, to po plecach mu chodziły. I wiem, że tak dziadek, bo mama się zajmowała bratem, a dziadek mną, a ciocie to starały się o wszystko, żeby zdobyć do jedzenia czy coś.

  • I ten powrót właśnie…


I ten powrót do Opola. Później (to był już może koniec lutego, może początek marca, ale wciąż było bardzo zimno) do Warszawy jechały te bydlęce wagony odkryte. W tym wagonie była jakaś słoma, coś i myśmy tam [leżeli]. To były dziesiątki ludzi, może setki nawet. Bardzo wolno ten pociąg jechał, było strasznie zimno, a poza tym bez toalety, bez picia – to był koszmar. I dojechaliśmy, pamiętam, to była prawie noc, do Włoch. No i tam naprzeciwko były jakieś domy i myśmy wtargnęli tam. Dziadek był taki dosyć energiczny. I nie chcieli nas wpuścić w ogóle, wie pani. […] W końcu dziadek jakoś zdobył jeden pokój w jakimś domu.

  • We Włochach?


We Włochach, naprzeciwko dworca kolejowego. No i tam mogliśmy się przespać, było jako tako ciepło. Wiem, że moja mama ze mną i ciocia została, a jedna ciocia z dziadkiem poszli pieszo na Wolę. Zobaczyli, że jest mieszkanie, ale bez tynków, bez podłóg, bez drzwi, okien. W kuchni była tylko kaflowa kuchnia, no i kominy były. I myśmy chyba za dwa dni wszyscy tam [przeszli], oni po nas przyszli. I jeszcze tak się zdarzyło, że ponieważ mój dziadek i moja babcia w tym Zaborówku mieszkali, u Wodzyńskich, bo Wodzyńska jeszcze mieszkała, ona była hrabiną chyba, to oni zaczęli chodzić z Woli do nich, dwie ciocie i dziadek i na plecach przynosili masło, ser, ziemniaki, dawali im. A dziadek z sąsiadem gdzieś wydobył w kuchni, bo duża była kuchnia, duże okno, więc część okna… Więc dziadek jemu pomagał, a ten sąsiad dziadkowi. Część zamurowali, więc wstawili okno. W drzwi była jakaś tkanina, nie wiem, koc czy coś. Na szczęście kuchnia była czynna i można było czymkolwiek palić i było ciepło. I myśmy w tej jednej kuchni, tyle nas osób, bo tak: trzy, cztery i dwoje dzieci, prawda. Później przyjechała jeszcze mojego taty siostra, która była aż tam pod amerykańską [strefą].

  • Mama Henryka, tak?


Ta, co mieszkała przy Hrubieszowskiej i miała tego syna Henryka, który nie wrócił. I ona z tą córką przyjechali, tutaj też wszystko było zburzone i jeszcze dwoje ich doszło. I później jeszcze jakiś kuzyn doszedł. I myśmy wszyscy koczowali w tej jednej kuchni. Oni później pojechali do Gdańska, bo tam ktoś im dał znać, że tam jakiś pociotek jest. A myśmy to mieszkanie remontowali, remontowali, remontowali.

  • Kiedy wrócił ojciec?


Ojciec chyba wrócił […] w maju, ale nie wiem, którego maja. Ja chyba myślę, że to było już po 9 maja.

  • Ale już do tego mieszkania?


Tak, no ale to mieszkanie było… W stropie były dziury i widać było, co tam na dole jest. Na szczęście te stropy były betonowe, nie drewniane. Schody też z lastryko. No, co się spaliło, to się spaliło. Okna, podłogi, tynki pospadały. I żeby zamieszkać w tym mieszkaniu, to najpierw z kuchni – znaczy ja nie, tylko oni – wynosili ten gruz, bo te tynki jak spadły… A później jeszcze było strasznie dużo gruzów w pokoju, też stopniowo wynosili. Później jakieś okno w pokoju, no w ogóle było tak, że spali w pokoju, to się ubierali w czapki, we wszystko i tam, no bo tu było jakoś ciasno.

  • Rozumiem, że dzieci przy piecu.


Tak. W 1945 roku, no to już było po wojnie, ale dopiero co. Moja mama, mój tata lubił chodzić, a wtedy to nie było autobusów, tylko były samochody ciężarowe ze schodkami. Ale był jeszcze Kercelak, bazar. Moja mama wysłała mojego tatę przed świętami, żeby kupił kapustę kiszoną. Tam coś, niewiele. Mojego taty długo nie ma, nie ma, w końcu przychodzi. Tą kapustę ma i pod spodem coś ma. Okazuje się, że ma radio. Bo spotkał znajomego na Kercelaku, który czymś tam handlował i namówił go, że mu sprzeda radio, telefunkena, na raty. Moja mama mówi: „Słuchaj, my tu jeść nie mamy co, a ty kupujesz radio”. No i za karę to radio miało stać w kuchni, a nie w pokoju. A ponieważ ja z moim bratem i dziadkiem spałam w tej kuchni, to pamiętam, jak oni wszyscy poszli spać do tego pokoju, to ja to radio, takie magiczne oczko było, zielone, włączyłam i zasnęłam. I w nocy się budzę, cichutko, dziadek nie słyszał, mój brat też spał, i słyszę przepiękną muzykę. A to było adagio Czajkowskiego. Długie lata później, jak już z ojcem chodziliśmy do filharmonii, to dopiero się dowiedziałam, że to jest Czajkowski. Tak że mam takie przeżycia muzyczne jeszcze.

  • Piękne.


Bo jeszcze muszę powiedzieć, że mój tato też śpiewał w chórze „Harfa” przed wojną, u Lachmana. Ja mam zdjęcie, takie trochę inne, ale pokażę.

  • Czy pani pamięta z tego okresu, jak tata śpiewał?


To znaczy ja chyba nigdy nie byłam, może raz byłam, jak śpiewali. Natomiast pamiętam pana Lachmana, który do nas przychodził. On był dyrygentem, taki znany, później zmarł. Później się okazało, że on też uczył śpiewu w szkole, w innej szkole gdzieś. Więc mój tato śpiewał w chórze „Harfa”. A, w kościelnym też, bo tak się poznali z mamą. Mama też śpiewała.

  • Pani odziedziczyła talent muzyczny?


Nie, moja córka skończyła Akademię Muzyczną, jeszcze teorię muzyki, teraz też pracuje na uczelni. No i jej ojciec chrzestny, Tadeusz Trzebiatowski, po wojnie uczył również w Akademii Muzycznej. No i był organistą w katedrze przed wojną i w czasie wojny, a później w [kościele] Świętej Teresy.

Warszawa, 27 września 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Elżbieta Jaworska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także