Maria Bogusława Olszewska, z domu Kłosowska. Urodziłam się 19 maja 1936 roku w Warszawie, mieszkałam na Grochowie, no i Powstanie zastało mnie w Warszawie.
Adela Kłosowska. Mama udzielała się w AK, była łączniczką w Zgrupowaniu „Chrobry II”. Tata mój zginął w 1939 roku na wojnie. Stanisław.
[Zginął] pod Włodawą. Wracał do domu podobno i go tam napadli już i zabili.
Jedynaczką jestem. Nie miałam siostry, brata, nikogo.
Tak, oczywiście, pamiętam to bardzo dobrze. Chodziłam do szkoły, jeden rok właściwie. Na ulicy Krypskiej była szkoła. Do pierwszej klasy zaczęłam chodzić. I pamiętam, jak mama była w organizacji, to mi za warkoczyki zaplatała takie ulotki i nosiłam te ulotki z Grochowa, z ulicy Męcińskiej, Wiatraczną, prosto do Podskarbińskiej, do jakiegoś domu. To pamiętam. Oprócz tego jeszcze mama, ponieważ była w tej organizacji, to dostała pod opiekę taką Żydówkę, mogę powiedzieć, panią, z dwojgiem małych dzieci, pani Chojnacką nazywała się. Dzieci nazywały się Stasiu i Luluś i te dzieci razem chowała u nas w domu, ukrywała. To było straszne, bo jak teraz oglądam nawet filmy i się zastanawiam, że kara śmierci za to groziła. Oni byli u nas chyba ze trzy lata. Później po wojnie mama z nimi kontakt dalej utrzymywała.
Mama pracowała jako artystka rewiowa i dzięki temu miała nawet różne kontakty, donosiła, że tak powiem, w organizacji, co potrzebowali, jakieś tam sprawy.
Ja dziadka nie miałam, dziadek nie żył, babcia mieszkała z nami, mama mamy.
Tak, oczywiście, pamiętam, bałam się bardzo. Jak chodziłam, to się bardzo bałam.
Pamiętam, że nie wolno się było uczyć języka polskiego, podstawę miałyśmy, książki i nas uczyli. No nie pamiętam już tych nauczycieli, bo przecież miałam tyle lat, dlatego nie pamiętam. Tylko pamiętam, że chodziłam na ulicę Krypską do tej szkoły.
Tak, tak, tak.
No, wybuchło Powstanie. A jak Powstanie wybuchło, mama została powołana do swojego oddziału i wzięła mnie babcia. [Babcia] mieszkała wtedy na Śliskiej w Warszawie i do babci uciekłyśmy. Mama pracowała jako sanitariuszka w szpitalu na Pańskiej. Szpital był na Pańskiej, ale po dwóch tygodniach ten szpital się zapalił, bomba upadła i do kościoła się przeniosło – na Grzybowską do tego kościoła – rannych i szpital. Potem też tam był jakiś pożar, już tego dobrze nie pamiętam. W każdym razie u babci się spalił dom na Śliskiej i uciekłyśmy do cioci na Hożą. Pamiętam, jak żeśmy pod kanałami szły w centrum, na ulicę Hożą 7. Tam byłyśmy dwa tygodnie, siedziałyśmy w schronach, jak były bombardowania. Po dwóch tygodniach bomba upadła. Myśmy byli w schronie, zawaliło się, dom się zawalił. Nie pamiętam, trzy czy cztery piętra miał. No i ledwo nas odgrzebali. Parę godzin nie mogłyśmy w ogóle się wydostać, jakoś nas odgrzebali. Ale obok zginęło dwóch chłopców, bo już nie zdążyli ich odgrzebać w piwnicy. Jak stamtąd wyszłyśmy, tośmy się przeniosły na Mokotowską do jakichś państwa. Już też nie pamiętam, kto to był.
Ciocia Kłosowska, bo jeszcze była wtedy [panną], potem Pasturczak, [gdy] wyszła za mąż. Kłosowska Maria się nazywała ciocia. Potem na Mokotowskiej byłyśmy parę dni, a potem, już jak Niemcy we wrześniu wyganiali Polaków wszystkich z Warszawy, to pieszo, pieszo, żeśmy, pamiętam, z mamą szły do Pruszkowa. Tam chyba dwa dni siedziałyśmy w takich wielkich halach, na dworcu w Pruszkowie. Jeszcze to oglądałam kiedyś i pamiętam te hale. Potem w pociągi nas załadowali, takie bydlęce, można powiedzieć, pociągi towarowe i wywieźli nas wszystkich. Mnie, babcię, ciocię,
Tak, z babcią i z ciocią.
Babcia mieszkała w Warszawie, mieszkała na Śliskiej. Nie, nie, babcia nie mieszkała na Grochowie. No i jechałyśmy tym pociągiem towarowym z babcią, z ciocią. Z tym że ciocia była młodsza, no wtedy tam miała ciocia, nie pamiętam, czterdzieści czy ile lat, i po prostu wiedzieliśmy, że tych młodych to wywożą do obozu. Starych ludzi to czekał gorszy los, a młodych do obozu. Jak pociąg trochę przyhamował, to zaczęli uciekać. Cioci się udało jakoś wyskoczyć z tego pociągu i ciocia uciekła. Dopiero z ciocią żeśmy się spotkały po wyzwoleniu. Została pod Warszawą ciocia, gdzieś w Pruszkowie.
Samotną była, tak, samotną była wtedy jeszcze. To była siostra mojego ojca. Jak nas wywieźli tym pociągiem, to nas dowieźli do Bochni i powiedzieli: „Starsze kobiety z dziećmi, to sobie idźcie, gdzie chcecie, a reszta do obozu”. Nam się udało, że nas zostawili w tej Bochni i tam dobrzy ludzie, górale się zajęli. Każdy kto mógł, to brał nas. Nas wzięli jacyś państwo do Wiśnicza. Wiśnicz Nowy, pamiętam. W Wiśniczu Nowym żeśmy były do wyzwolenia.
Kokoszko… Kokoszko…
Nie, nie. Byłam dzieckiem, nie pamiętam tego. W każdym razie pamiętam, że w Wiśniczu taki zamek był piękny, tak mi się ten zamek podobał. Moja mama musiała jakoś zarabiać, to zarabiała szyciem, szyła trochę. Tam była dziedziczka, bo był dwór, a wtedy się strasznie bali, bo wiedzieli, że Sowieci przychodzą i ci dziedzice to się bali strasznie. I oni gdzieś uciekli później. Jak było wyzwolenie, to pamiętam, żeśmy się wszyscy tak bali. Mama mnie schowała do piwnicy też, bo po prostu się bali tych ruskich, powiem szczerze. Jak oni wchodzili, to była naprawdę jakaś taka szarańcza. Strasznie. Dzicy byli! No już muszę opowiedzieć, jak jeden sobie złapał budzik, taki na rękę, i się cieszył, że ma takie „czasy” wielkie. Znalazł gdzieś tam… Tak że to była okropność. No i jak oni już przeszli przez tą Wiśnicz, to małe miasteczko, to dopiero myśmy powychodzili. No i jakoś później 17 stycznia – to już po 17 [stycznia] już było – poszli dalej.
No nie, jakiś miesiąc [później], bo nie było jak. Babcia już była starsza, to jej było ciężko, to mama postanowiła ze mną najpierw przyjechać do domu. Nie wiedziałyśmy, co my zastaniemy na tym Grochowie, czy w ogóle dom ocalał. No i przyjechałyśmy. Znów pociągi były takie, że chyba ze dwa dni jechaliśmy z tego Krakowa, bo pociąg był… Znaczy z Wiśnicza pieszo przeszłyśmy do Bochni i potem z Bochni do Krakowa pociągiem i z Krakowa do Warszawy. Jechał chyba ze dwa dni ten pociąg do Warszawy. Przyjechałyśmy na Dworzec Główny i pieszo do mostu pontonowego, bo nie było mostu jeszcze, jakąś furmanką, potem na Grochów dalej. Pamiętam, jak żeśmy dojeżdżały do ronda Wiatraczna, to patrzyłyśmy: „Boże, czy nasz dom ocalał?”. Patrzymy, dom jest. No, poszłyśmy do domu, niestety wszystko było rozkradzione, meble, wszystko, ale był dach nad głową. No i tak się nasza przygoda skończyła.
Pierwszego dnia. Pierwszego. Myśmy rano wyjechały, a o piątej się zaczęło Powstanie. Myśmy na pieszo szły, tak że tam gdzieś o trzeciej byłyśmy w Warszawie, a o piątej zaczęło się Powstanie.
Tak! Były barykady, rzucali granaty, co mieli. Tak. Potem jak myśmy tymi kanałami uciekały, to ja się bałam, bo to tak strasznie było ciemno. Woda była w tych kanałach, żeśmy tam przechodziły. To było takie okropne.
No pamiętam, jakoś tak bałam się tych Niemców, to jak szłam nawet ulicą i jeszcze zobaczyłam, to się po prostu bałam.
Ja byłam z mamą w tym szpitalu, jakiś czas byłam z mamą. Tam mnie mama ze sobą zabrała.
Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłam martwą kobietę, jak leżała, i byłam przerażona. Taka młoda dziewczyna w szpitalu, zobaczyłam, zabita była. Tam była przychodnia później na tej ulicy.
No wspominała, ale niestety mama musiała się ukrywać, schować legitymację, bo przecież za to była kara, nie wolno było. Po wojnie przecież wiadomo, że kto do AK należał, to kara śmierci, tak że musiała się ukrywać. Ja tą legitymację miałam schowaną i dopiero później, jak już się to wszystko jakoś uspokoiło, to mogłam. Mama już nawet nie żyła, jak oddałam tę legitymację do muzeum.
Mama raczej nie miała tak specjalnie, znaczy w ogóle to miała, ale ja nie znałam, bo mama nie miała za bardzo. To są ciocie tylko, a tak to nie miała. Z tą panią utrzymywała kontakt, co ją ukrywała. Bo później, już po wyzwoleniu, ona mieszkała na Freta. Starszy syn, Stasio został lekarzem, byłam nawet na jego ślubie, pracował w Szpitalu Bielańskim. Później do Stanów oni wyjechali, kontakt się urwał. To już były lata pięćdziesiąte.
Tak, poszłam do szkoły i trzeba było napisać takie wypracowanie: „Co pamiętasz o Powstaniu Warszawskim?” I ja dostałam pierwszą nagrodę za to wypracowanie i dostałam paczkę UNRRA. Takie były paczki. Wtedy dostałam nagrodę.
Tak, właśnie Powstanie Warszawskie, swoje losy i to wszystko, tak jak mniej więcej opowiadam. To opisałam w tym wypracowaniu. A myśmy mieszkały w małym domku. To nie był nasz domek, mama wynajmowała. Jak żeśmy wróciły, no to myśmy miały dwa pokoje, ale pani gospodyni miała ze dwadzieścia osób krewnych, co nie mieli gdzie mieszkać, i wszyscy tam byli. Jeden pokój nam zabrała i mówi: „Pani z dzieckiem to się w jednym zmieści”, zostawiła nam jeden pokój. Było dobrze, jak ja byłam z mamusią, a potem jak wyszłam za mąż, [był] mąż, dwoje dzieci, to wszyscy mieszkaliśmy – koszmar. No dopiero później, później, jak już skończyłam szkołę, zaczęłam pracować, dostałam mieszkanie w 1968 roku i dopiero się wyprowadziłam.
Pani Zielińska.
No tak, mama pracowała w operze, to znaczy [teatrze] Roma. Pracowała w chórze. Już nie była taka młoda, więc w chórze tylko pracowała i później [przeszła na] emeryturę.
Babcia w 1948 roku zmarła.
Dla mnie to był okropny czas i jak teraz patrzę, co się w tej chwili dzieje w polityce, to jestem przerażona i nie chcę doczekać wojny. Nie chciałabym już doczekać wojny. Ja już swoje przeżyłam. To jest okropność dla mnie.
No to raczej nie, raczej nie mam.
Ciężko było. Nie było tak, że byłam głodna strasznie, ale ciężko było. Jadło się tam zupkę, prawda, chleb. No nie było tak jak teraz, w ogóle nie ma porównania.
Tak, dużo tam było. No, tam jakąś zupę, pamiętam, jadłam. Ktoś tam gotował, coś jakoś tam żeśmy gotowali. Bo myśmy w tym schronie siedziały dość długo. Jak tylko samoloty zaczęły lecieć i bomby, to prędko wszyscy do schronu się chowali i żeśmy siedzieli w tych schronach. To było straszne.
Słupno, 13 marca 2025 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk