Nazywam się Janusz Stasiak, urodziłem się 28 lutego 1938 roku.
Moja rodzina mieszkała i ja się urodziłem na Ochocie, na ulicy Przemyskiej 21, ulica równoległa do Bitwy Warszawskiej 1921, w domku drewnianym. Niestety on się w czterdziestym drugim roku spalił. Z jakiego powodu, nie wiem. Może rodzice nawet nie chcieli, może im się tam coś nie podobało, ale zlikwidował się i władze Warszawy dały nam mieszkanie na ulicy Pańskiej. Wracając do Szczęśliwic, najbardziej polubiłem i zapamiętałem, mając lat cztery, że z bratem, który jest o pięć lat ode mnie, był starszy…
Wiesław. Franciszek, ale mówiliśmy Wiesław. On prowadził mnie do tych rowów, czyli w zasadzie to były Glinianki Szczęśliwickie, prawie że codziennie, nad wodę. To jest niebezpieczne, ale rodzice się zgodzili. I ja, jak co roku tam w zasadzie chodzę, to do tego drzewa, gdzie pozwolił mi brat. „Przy tym drzewie nie wolno ci dalej niż dwa kroki w wodzie robić, bo tam jest głęboko i można się po prostu utopić”. Ale miałem cztery lata i to była dla mnie wspaniała sprawa. Z tamtych okolic to szczególnie tę część mojego życia pamiętam najbardziej przyjemnie.
Tak.
Moja mama nazywała się Aniela Stasiak, pochodziła z Raciąża, to około stu kilometrów od Warszawy, obok Płońska.
Tomczak. Natomiast ojciec urodził się w Warszawie, chyba na ulicy Łuckiej w Warszawie. Był tapicerem i przed wojną [pracował] jako tapicer samochodowy.
Nie, nie, pracował w Warszawie, pracował u Fiata. Był dobrym fachowcem.
Nie, mam aktualnie, bo on zmarł, on był z czterdziestego trzeciego roku, natomiast…
Z trzydziestego trzeciego, bo ja trzydziesty ósmy, natomiast pięć lat młodsza ode mnie była i jest moja siostra.
Urodziła się w czterdziestym trzecim roku, na ulicy Pańskiej.
Jadzia. Ona nic nie pamięta z [czasów wojny], natomiast pamiętam, ale to później będziemy mówić.
W czterdziestym trzecim przenieśliśmy się na ulicę Pańską. Co tam nas spotkało? Mieszkaliśmy w domu, też taka czynszówka, pięciopiętrowy, na pierwszym piętrze w pięć osób, to znaczy rodzice i siostra mojego ojca.
Jadzia też, tak, ona panna i nasza trójka, Wiesiek, ja i Jadzia.
Tak, mała Jadzia. A w tej chwili ma już swoje lata, ma już osiemdziesiąt trzy lata, mieszka też w Warszawie.
Z Pańskiej, jak sprowadzili nas z Ochoty na Pańską, to utkwił mi od razu mur getta małego. Pańska 53, a dokładnie po drugiej stronie ulicy było już getto. Ja widziałem to palące się getto, widziałem, bo tam się przenieśliśmy w czterdziestym drugim roku, czyli cztery lata po Ochocie. No i tam właśnie te burzenie, te wypalania i niszczenia całej tam połaci, ulicy Waliców, bo tam była ulica Waliców, która dochodziła do ulicy Pańskiej.
Nam tylko wolno było z bratem… Może brat [chodził] trochę dalej, ale ja chodziłem tylko róg trochę Pańskiej w stronę Mariańskiej i w drugą stronę, w stronę Żelaznej. Pamiętam, jak po drugiej stronie na Pańskiej przy Twardej po prostu bomba spadła do nich. Sklep z zabawkami był na dole i my takie maluchy, a tam wolno nam było wychodzić na skrzyżowanie ulicy, bawiliśmy się, braliśmy sobie do domu. Natomiast co najbardziej tragiczne to my jak mówię mieszkaliśmy po prawej stronie na 1 piętrze, a po drugiej stronie tego podwórka upadła tak zwana „krowa” i ten niemiecki pocisk, który zniszczył część naszego domu aż do parteru. Tam zginęło chyba około 20 osób w piwnicach, bo my cały czas w zasadzie w piwnicach Powstanie całe spędziliśmy.
To już było w trakcie Powstania, tak.
Nie, nie było. Niemców tylko widzieliśmy w dniu ewakuacji, a to było koło 3 października. Niemcy natychmiast wkroczyli i powiedzieli: „Piętnaście minut i wychodzić z piwnic, ustawić się na ulicy Pańskiej”.
Nie, nie.
Wybuch, tak, to było najtragiczniejsze.
To było we wrześniu, nawet chyba koło 15 września, bo wiem, że już potem był taki ruch, co z nami, czy następna bomba jakaś nie upadnie na nas. To był strach, strach po prostu. W dniu tego wybuchu stałem na pierwszym piętrze i podmuch mnie od razu zrzucił do piwnicy po schodach. To najbardziej zapamiętałem.
Nie. Ojciec chyba był… Nie mówił, nie chwalił się. Wiem, że były [przejścia] z naszych piwnic do domów obok, na Pańskiej i Twardej – to były po prostu ściany, że można było przechodzić.
No więc ojciec często bywał poza domem w czasie Powstania. Postarali się z kilkoma kolegami wprowadzić konia do naszego domu, ale ten koń był właśnie w tej części wybuchowej. Czyli zginął też koń na tym podwórku. Bo nas na przykład po prostu w czasie Powstania to czym się karmiono? Przede wszystkim mięsem końskim. Tu [było] najwięcej końskiego, bo koni było dużo, wobec tego po prostu żeśmy się nimi żywili, taka była procedura.
Nie, nie wiem.
Tak.
Zosia.
Zosia, ciotka Zosia.
Ona się urodziła w 1899, ojciec w 1902, mama w 1911, takie lata, to zapamiętałem.
Cały czas. Wspaniała kobieta. Ona była właśnie, bo jak byliśmy (później będziemy o tym mówili) na tym wygnaniu w Wielkiej Wsi, to ciocia przyjeżdżała do Warszawy, żeby poszukać, już po wyzwoleniu Warszawy, gdzie mamy zamieszkać. Ona właśnie znalazła [miejsce] na Waliców 14.
Nie.
Tam generalnie w przeciwieństwie do Waliców było mało dzieci. Mało dzieci, nie wiem dlaczego. To było jednopodwórkowe mieszkanie, na Walicowie były dwa, więc tutaj było bardzo mało ludzi, nie było z kim się za bardzo bawić, tym bardziej że z Ochoty, to my krótko tam mieszkaliśmy, ale niestety nas tak spotkało.
Czteroletnie dziecko, bo tyle miałem, no więc trudno było.
W Powstaniu miałem sześć, oczywiście, sześć i pół, bo ja z lutego, a to jest sierpień. Nikogo specjalnie nie zapamiętałem.
Tak, dokładnie, w piwnicy.
Tak.
To był po prostu krzyk – krzyk, przepędzanie i ustawianie się na ulicy. Na ulicy, bo to nie tylko z naszego domu, ale wszystkich obok niestety zaganiali. Później musieliśmy iść w stronę Dworca Zachodniego.
Cały czas na piechotę, ojciec trzymał jeszcze dziecko. Później ojca szybciutko odstawili do innego wagonu niemieckiego i wywieźli do Niemiec na roboty.
Tutaj z siostrą walczymy o informacje, gdzie ojca wywieźli. […] Króciutko powiem, że jak wróciliśmy do Warszawy, to ojca nie było jeszcze prawie że półtora roku. My w tej chwili z siostrą się buntujemy, co się z ojcem stało, że my znaleźliśmy się, ojciec był w Niemczech. Zgłosiliśmy w Warszawie tę sprawę, żeby oni prześledzili, co z ojcem było, dlaczego oni nie powiadomili ojca, że my jeszcze żyjemy. Bo później, jak ojciec wrócił do Polski, to mówi: „Ja nie otrzymałem żadnej wiadomości”. Ciągle mówili, że my żeśmy już wszyscy zginęli w Warszawie, w Polsce, nie w Warszawie. Czekamy na informację aktualną, może znajdziemy powód.
Nie, nie znamy.
To było w Pruszkowie, to był już Pruszków.
Tak.
Tak. I tutaj najbardziej przyjemna [część] tamtego okresu, jak, nie pamiętam, czy to na odcinku Dworzec Zachodni – Pruszków, czy z Pruszkowa dalej… Moja siostra miała rok i jeden miesiąc. Ona w tym towarowym pociągu, drewniane wagony, ona pierwszy raz zaczęła chodzić. O jejku, jak mnie było i wszystkim tam przyjemnie, że wreszcie ruszyła. Rok czasu i jeden miesiąc.
Tak, w tym pociągu. Jeżeli chodzi o Pruszków, no to w Pruszkowie co mnie uderzyło. Ogromna ilość ludzi, wielki tłok. Tam chyba byliśmy trzy, cztery dni, żeby wsadzić [w pociąg]. Bo albo do Oświęcimia wrzucają, albo gdzieś do Niemiec, najczęściej mężczyzn, albo tak jak my, rodziny, wyrzucali do Polski.
Tak, do Generalnej Guberni.
Nie.
To był kierunek do Starachowic, obecnie to koło Kielc, [potem] ze Starachowic do Wąchocka też pociągiem. Z Wąchocka jakimiś wozami dojechaliśmy do Wielkiej Wsi.
Wielka Wieś to jest prawie że dzielnica Wąchocka. Jak się nazywa ten, kto we wsiach rządzi?
Sołtys. Jak się zorientowałem, w tej chwili Wielka Wieś jest rzeczywiście wielką wsią, wielką i bardzo bogatą, ale w tamtym okresie to była bidota okropna. Tam stacjonował jakiś oddział Niemców. Niemiec, ten kapitan chyba czy kto, to on rozdzielał, on nakazał nie wójtom tylko sołtysom rozdzielić. Nie zmieściliśmy się w jednym domu, tylko mama z Jadzią moją, siostrą mieszkali w jednym domu… E tam, domu – to po prostu były klitki kompletne, absolutnie to jest nie do zamieszkania. My z ciocią i z bratem byliśmy w drugim.
Próbowałem w tej chwili znaleźć, kto… Zresztą powiem. Tak jak wspomniałem, Wielka Wieś podzieliła się na dwie części. Rozmawiałem z jedną panią, sołtyską, z nią rozmawiałem niedawno, jakiś miesiąc temu czy trochę wcześniej, czy ktoś mieszka, kto mógłby potwierdzić, że my tam byliśmy. A ona mówi: „Mam jedną osobę, moją mamę, która mieszka w innej części tej Wielkiej Wsi, ale ona jest niekumata absolutnie”.
Zupełnie nic nie wie. Podała, że to jest rok trzydziesty dziewiąty, czyli ona była o rok ode mnie młodsza. Ale w tej jednej i w drugiej części absolutnie nikogo tu nie ma z naszego rocznika, z mojego rocznika lub przynajmniej młodsi, nikogo.
Kto nam pomagał? Od razu powiem, kto nam pomagał w tej Wielkiej Wsi. Na pierwszym miejscu, to mama mówiła, że pomagał nam kapitan, Niemiec. Ten Niemiec przynosił jedzenie. Dlaczego? On mówił, że on taką sama rodzinę, trzy osoby, maluchów, zostawił w Niemczech. On Ludkę miał. Drugi to ksiądz z Wąchocka, który przynosił jedzenie, a trzecim źródłem, żebyśmy nie umarli z głodu, to był brat i ja. To znaczy brat pilnował, a ja kradłem kartofle, autentycznie my na kartoflach…
Na polu, z pola.
To był październik, tak, to jeszcze było. Tym się ratowaliśmy. Mama miała troszeczkę od tego Niemca czy od księdza, a my tymi kartoflami [ratowaliśmy się], żeśmy jedli, żeby przeżyć.
Nikt, żaden, i do Wąchocka telefonowałem, i do wójtów – absolutnie nikt [nic nie wie], nie ma żadnych śladów, żeby ktoś mógł potwierdzić.
To była zima już, to była zima. Jak zadzwoniłem do tego […] sołtysa, on mówi… Bo mu powiedziałem, że ja jako sześciolatek [tam byłem], żeśmy zjeżdżali na takich saniach, gdzie konie mogły ciągnąć, a my z chłopakami żeśmy zjeżdżali gdzieś na dół. A on mówi: „Tak, były takie górki, trzy nawet”, w tamtym czasie jak rodzice jego [tam mieszkali], natomiast w tej chwili to wszystko wyschło. Nie ma takich, już w ogóle absolutnie po tych strumykach… nie ma od lat żadnego lodu. […] To były dziecinne takie właśnie [zabawy]. Oprócz tej kradzieży… No bo to pamiętam, to pamiętam: brat cały czas patrzył, czy ktoś nie idzie, a ja to szybciutko [zbierałem].
No i właśnie, nie wiem, czy mogę powiedzieć. To siostra mi powiedziała, że rozmawiała z mamą. W tej części u tego gospodarza, gdzie była mama i córka…
Siostrzyczka. Ona nie miała w ogóle żadnych butów, była na bosaka.
Siostra. I prosiła mama tego gospodarza, ona nawet powiedziała mi, jaką on miał profesję, i on powiedział…. A on był chyba od butów.
Szewc. Mama poprosiła, żeby jakieś ścinki dawał, żeby jej ciotka mogła zrobić dla Jadzi, tej małej, przynajmniej buty jakieś, jakieś coś. A on mówi: „Nie, jak pani mi się odda, to ja będę dawał”. To powiedziała mama do siostry teraz, za życia. Niestety taka była sytuacja.
Ojciec w osiemdziesiątym drugim roku, leży na Centralnej, to jest koło Puszczy Kampinoskiej, mama dziesięć lat później, w dziewięćdziesiątym, a ciocia leży na Bródnie, chyba [zmarła] w dziewięćdziesiątym roku.
No wszyscy nie, wszyscy po osiemdziesiąt lat, ojciec osiemdziesiąt jeden, mama osiemdziesiąt jeden, no i mój brat też osiemdziesiąt dwa lata, to zmarli. Tylko ja mam w tej chwili osiemdziesiąt siedem lat.
Też już skończyła.
Niemcy zostali przez, my to nazywaliśmy kałmuków, tych Rosjan [zabici]. Oni wycieli tych wszystkich Niemców, którzy tam byli.
Tak. A nas po prostu wieś się pozbyła.
Nie, oni byli krótko i dalej lecieli, tylko żeby wygonić [Niemców].
Też jakimiś wagonami. Tego nie pamiętam, tego absolutnie w zasadzie nie pamiętam. Jedynie już Waliców.
Tak, to było siedem miesięcy, czyli my siedem miesięcy byliśmy [poza Warszawą]. W kwietniu 1945 roku znaleźliśmy się w Warszawie z powrotem.
Tak.
Widocznie miała kłopoty ze znalezieniem, gdzie były jakieś miejsca wolne.
Kilometr od Pańskiej, mniej więcej kilometr, gdzie żeśmy mieszkali, gdzie ciocia właśnie wszystko [znalazła]. Pamiętam pierwsze miesiące na Walicowie.
Waliców 14a, mieszkania 30, trzecie piętro. Dlaczego na trzecim piętrze? Wszystkie mieszkania za wyjątkiem tej oficyny przyulicznej, która za rok czasu była rozebrana, były zajęte, parter, pierwsze piętro i drugie piętro, a trzecie piętro już można było wprowadzić się. Ale padało, po prostu nie było dachów, po jakimś wybuchu dach został po prostu poniszczony. I my się wprowadziliśmy do eleganckiego, ładnego mieszkania, trzypokojowego. Ja tutaj mam zanotowane, że prawdopodobnie w tym naszym lokalu numer mieszkania 30, tam był jeden poeta żydowski, ale to nie u nas, i prawdopodobnie w naszym pomieszczeniu, gdzie my zamieszkaliśmy, był piosenkarz, taki warszawski, żydowski.
Chyba znam. Ten nazywa się Menachem Kipnis, to jest śpiewak żydowski, a w tym samym domu tylko w innym miejscu Władysław Szlengel.
Poeta. Dlaczego mówię, że prawdopodobnie to był właśnie ten śpiewak? Cała jedna ściana były książki żydowskie i nuty. Obok stało pianino, piękne pianino, czyli prawdopodobnie… Nie mówię, że na pewno w tym lokalu, co mieszkaliśmy, tylko prawdopodobnie to był chyba ten śpiewak.
Ale zaraz chyba po roku, nie no, wcześniej, po pół roku, administracja wyprowadzili wszystkie meble, wszystkie od nas wynieśli. Możliwe, że się bali, że deszcz pada. Jak deszcz padał, to u nas było mokro, padało z sufitu. Później dopiero dach położyli, na czwartym, piątym, i byli nowi lokatorzy. No więc mieszkaliśmy początkowo w tych trzech pokojach w sześć osób.
To znaczy w pięć osób i później, po tym półtora roku, ojciec przyszedł do domu. Ale moja mama miała koleżanki i one sprowadziły się do tego mieszkania, [jedna] nazywała się pani Cieszek, z synem, i Dworak, też z synem. Czyli łącznie było sześć plus cztery: dziesięć osób. A ponieważ były trzy pokoje, my mieliśmy jeden duży pokój, a oni jedna w kuchni, a druga była w drugim pokoju, takim oświetleniowym, dobrym pokoju. Tam mieszkaliśmy w dziesięć osób, ale to i tak nie aż tak mało, bo w wielu przypadkach [był] kocioł, jeden za drugim, bo musieli gdzieś mieszkać. Przecież ci warszawiacy najczęściej się pchali z powrotem do Warszawy, ci, którzy przeżyli, że chcieli mieszkać, ale przecież Warszawa w osiemdziesięciu procentach była niestety zniszczona.
On nie zajmował się tapicerką, tylko chyba musieli w ziemi [pracować], czyli u jakiegoś chłopa niemieckiego, ale mieszkali w obozie. Ojciec mówi, że strasznie bili ich Niemcy, strasznie byli w tym okresie [agresywni]. Po prostu Polak był wrogiem dla Niemca.
Ojciec natychmiast zajął się [pracą], żeby utrzymać [rodzinę]. Mama sprzątała, żeby przeżyć. Budowali Mirów i […] matka pracowała na budowie. Ojciec […] wozem po prostu [woził] węgiel, bo ulica niedaleko, przy Towarowej, w tych okolicach, to była zawalona węglem.
Składy. Tu właśnie obok, jak oglądamy. Dla mnie, jeszcze jak chodziłem w tych okolicach, to ulica Towarowa była najbrzydszą ulicą w Warszawie, zdecydowanie. Kocie łby i tramwaj. I zaraz obok mur, za którym były składy węgla.
Tak. A po drugiej stronie była stajnia. Róg Grzybowskiej, Towarowej była stajnia. W tej chwili tu jest w miarę elegancki dom. Zresztą w ogóle w tych okolicach jesteśmy w tej chwili najpiękniejszych – najdroższe domy, najdroższe mieszkania to są właśnie tutaj, w tych okolicach. Dla mnie ulica na Walicowie to był Pekin, ale mi się tam dobrze żyło.
To była dziesiątka. Ale jeżeli chodzi o nasz, o czternastkę, ja miałem jedenastu kolegów w swoim wieku, rok może ode mnie młodszych czy starszych i my żeśmy grali w piłkę na ulicy Grzybowskiej. Na Grzybowskiej, bo Waliców to były kocie łby, to nie można było grać. Do którego roku graliśmy w piłkę nożną na Grzybowskiej? Do roku pięćdziesiątego trzeciego. Dlaczego tylko do tego roku? Jak zaczęli budować Rosjanie Pałac Kultury, to ulicą Grzybowską woziły samochody aż tutaj, wozili po ulicy Grzybowskiej, przy Wroniej, po prostu wykopki, czyli piach, i nam niestety zabrali nasze boisko.
W wojsku byłem z dwoma moimi kolegami.
Z Walicowa. W technikum, bo najpierw skończyłem tu, a później skończyłem studia, ale w technikum łączności też było dwóch czy trzech moich kolegów. Był Waldek…
Miałem jednego. Nie chcę mówić, jaka profesja, nie chodzi o profesję, tylko niestety, jak to się mówi, pedał. Ale miły człowiek. Jeżeli chodzi ogólnie [o kolegów], to znałem Waldka, drugi Waldek, Witek… Były te imiona, ale uciekli mi wszyscy z pamięci.
Nie, nie mam nikogo.
W czterdziestym piątym roku, jak sprowadziłem się na tych Waliców 14 w pełny budynek, czysto było, natomiast oficyna przy ulicy była całkowicie niezamieszkała. Śliczne, bardzo ładne klatki schodowe i tak dalej, niezamieszkałe, ale można było biegać. Tych jedenastu chłopaków biegali na piąte piętro i z powrotem i się bawiliśmy, natomiast mój brat z dwójką czy z czwórką swoich kolegów oni z piątego pietra zjeżdżali po linie. Rękawice tylko mieli i zjeżdżali z piątego pietra na parter po linie windy, taka zabawa była. Po półtora roku dom przy ulicy rozebrali.
Ta oficyna cała została zdjęta, ale dlaczego. Dlatego że Niemcy… Jeżeli chodzi o Waliców, w czterdziestym trzecim roku – to jest pożydowskie – w czterdziestym trzecim AK przejęło ten dom. Tam oddziały w tym Waliców 14 po prostu były… Chcieli Niemcy zlikwidować ten oddział AK przy Waliców 14. W tej chwili można oglądać po przeciwnej stronie naszego domu Waliców 14, ile tam jest odprysków, bo mur został. Ten jeden mur został i plus nasz dom. Niemcy [wprowadzili] taki miniczołg. Miniczołg z bombą, zdalnie sterowany wjechał do bramy i rozsadził bramę, ale przede wszystkim uszkodził fundamenty. Te wycieczki, które w tej chwili prowadzą, mówią, że dom został zniszczony z bomby lotniczej. To jest nieprawda. Ten dom z przodu stał półtora roku, do roku 1946 jeszcze stał, natomiast później cegła po cegle go rozebrano. […]
No właśnie, my w czterdziestym piątym [wróciliśmy] do Warszawy, szkoły jeszcze nie były otwarte. We wrześniu to było, ja w kwietniu [wróciłem], wobec tego w czterdziestym piątym roku nie zaliczyłem żadnej klasy. W czterdziestym szóstym [chodziłem do szkoły] na ulicy Miedzianej 8. Pierwsze trzy klasy, pierwszą i drugą w jednym roku i w drugim jako trzecią klasę, spędziłem na Miedzianej 8.
Tak, dokładnie. I dokąd przeprowadzono nas na ulicę Żelazną 88. W tej chwili tam jest urząd [dzielnicy] Wola […]. Tam podstawówkę skończyłem i po dwóch klasach szkoły średniej się wyłączyłem. Powiedziałem, że muszę pomóc mamie i ojcu w utrzymaniu. Poszedłem i próbowałem… Bo moim hobby była geografia, taka od map, nie gospodarcza, że hektary i tak dalej. Ja po prostu do małej matury po dziewiątej klasie na Żelaznej przeniosłem wszystkie papiery. W Alejach Jerozolimskich, niedaleko Starynkiewicza, są zakłady graficzne wojskowe i tam zgłosiłem się oczywiście od razu 1 września. Oni mówią, że szkoły nie ma, zlikwidowano tą szkołę graficzną dla wojska. Więc co? Wypadało wrócić. Poszedłem na Nowogrodzką do technikum łączności, róg Nowogrodzkiej i Poznańskiej. Tam skończyłem technikum, dostałem nakaz pracy, już po skończonym [technikum]. To był rok 1955, wrzesień, dostałem nakaz pracy do Instytutu Łączności w Miedzeszynie. Z Miedzeszyna poszedłem na studia i skończyłem, byłem inżynierem łączności, czyli inżynierem elektronicznym, elektroniki. Oprócz tego skończyłem AWF warszawski i też byłem lub jestem przewodnikiem górskim. Takie moje hobby – hobby, jeżeli chodzi o góry, to jest niebywałe. Ja z żoną, mimo że mam te 87 lat, co roku chodzę po górach i nikt ze mną nie chce chodzić. Niestety, mimo że ja mający 87 lat, „A jak padniesz nam?”. Dlatego wolą ze mną nie chodzić, sam chodzę. Chodzę po górach, między innymi w tej chwili w maju, jeszcze pod koniec maja, po wyborach, jadę na Skrzyczne.
Tutaj mogę dużo mówić. Moim głównym takim [nauczycielem], który naprowadził mnie w życiu, to jest Roman Wszoła. Roman Wszoła to jeszcze w technikum łączności, jak przyszedłem z technikum łączności, on skończył AWF i zaczął się ten… To jest ojciec Jacka Wszoły, mistrza olimpijskiego. My z Romanem po górach cały czas chodziliśmy. Zdarzało się, że trzy razy w ciągu roku [jeździłem] na obozy, które były w górach.
Nauczycielem, był wychowawcą w technikum.
Tak, bo on mnie skierował na AWF warszawski. Tam znałem między innymi rektora, Sozański był rektorem AWF-u warszawskiego. To był podopieczny Romana Wszoły, który skakał wzwyż dwa metry. Znałem tych ludzi. […] Byłem trenerem lekkoatletyki. Niestety lekkoatletyki w Warszawie i w Polsce prawie że nie ma, nie ma żadnego stadionu lekkoatletycznego za wyjątkiem AWF-u. Rok czasu… Bo ja biegałem, razem z Wszołą biegałem, Wszoła był moim trenerem. Między innymi rok czasu byłem w Polonii Warszawie razem z Ireną Trzebińską.
Biegałem sto i dwieście, i sztafetę. […]
Warszawa, 7 maja 2025 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk