Zdzisława Włodarczyk

Archiwum Historii Mówionej

Zdzisława Włodarczyk z domu Bogdaszewska.

  • Kiedy i gdzie się pani urodziła?


Po drodze, w Kamieńcu – nie wiedziałam długo, w jakim – w Kamieńcu Poznańskim, 21 sierpnia 1933 roku.

  • Kim byli pani rodzice, jak się nazywali?


Mama Jadwiga, tato Aleksander. Mama była dwunasty rocznik, tato mój zero jeden.

  • Mama z domu?


Dziewiątka.

  • Takie nosiła nazwisko?


Takie miała nazwisko, Dziewiątka, tato Bogdaszewski. Poznali się chyba w Jarocinie poznańskim, bo rodzina taty pochodziła z Poznańskiego, właśnie z Jarocina. Konkretnie babcia urodzona była w Jarocinie, bo dziadek prawdopodobnie w Ostrowie, ale zginął na I wojnie światowej, dziadek Józef. W czerwcu 1932 roku brali ślub w Jarocinie.

  • Jak to się stało, że urodziła się pani po drodze?


Prawdopodobnie, tak mi tylko powiedziano, bo dopytywałam. Właściwie babcia po I wojnie światowej mądrze podchodziła, bo mówiła, że w związku z tym że ojciec jej zginął w I wojnie światowej, dzieci muszą pracować w państwowych firmach. Najstarszy syn na kolei, bo tam dziadek pracował, prawdopodobnie był maszynistą, tato do urzędu pocztowego, a najmłodszy brat tatusia Leon w drukarni polskiej, w Jarocinie zaczynali. Córki – jedna sklep Społem, który w Poznaniu był założony, spółdzielnia Społem. Najmłodsza prawdopodobnie nigdzie nie pracowała, bo nie pamiętam i nie wiem o tym. Rodzina, tato pracował na poczcie i nie wiem, czy po ślubie, czy nie, wiem, że pracował jakiś czas w Poznaniu, bo utrzymywaliśmy kontakt z rodziną Nowaków w Poznaniu, na Wielogradach mieszkali. I potem…. Tak się śmieję, że na drodze, bo w Kamieńcu. Nigdy nie byłam w tej miejscowości, nawet nie wiem dokładnie, gdzie leży. Początkowo myślałam, że to Kamieniec Koszyrski, tak podawałam w szkole, [albo] Pomorski, a potem się dowiedziałam, że to Poznański.

  • Była pani jedynym dzieckiem?


Na razie byłam jedynym. Później urodził się brat Stanisław i w czterdziestym roku, w końcu października, urodziła się siostra Barbara, trójka [rodzeństwa] nas była.

  • Gdzie zastała panią wojna?


Tato dostał propozycję… Mama mówiła, że Polska się organizowała, do urzędów potrzebowali ludzi odpowiednich, żeby przedstawiciele urzędu byli zadbani, czysto ubrani. [Chodzili] z taką wypustką przy mundurze urzędnika, pracownika poczty. Tato dostał propozycję [przenieść się] do Warszawy i skorzystali z tego, pojechali do Warszawy. Pracował tato w urzędzie pocztowym przy placu Narutowicza.

  • Gdzie państwo mieszkali w Warszawie?


Przy rogu Grójeckiej i Dalekiej taka kamienica dosyć duża była, tam mieszkaliśmy na czwartym piętrze, balkon na zewnątrz. Ja nawet po wojnie się pytałam, bo pamiętam, że jako dziecko [widziałam] taki uroczysty pogrzeb – dużo koni, dużo księży. Nie miałam kogo zapytać i kolega z pracy powiedział, że to przecież był pogrzeb Piłsudskiego. Przeprowadzali ciało, przewozili w 1935 roku. Z tego wniosek, że myśmy już mieszkali w Warszawie. Ja to z balkonu widziałam, tylko nie miał mi kto powiedzieć, co to był za pogrzeb.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny? Czy pamięta pani jakieś szczególne zdarzenia z tego czasu?


Najpierw tato jedną czy dwie maski gazowe przyniósł do domu. Z ciekawości odkręcałam, przymierzałam. Potem pamiętam krótki ryk syreny. Tato z sąsiadem, który miał syna rówieśnika, ja się z nim bawiłam często…

  • Jak się nazywał?


Lipa, to był Hipolit Lipa.

  • A syn jak miał na imię?


Hipolit, takie imię od Cegielskiego, że to kojarzyłam zawsze, bo tego imienia nie mogłam spamiętać, ale Janusz ten chłopiec. W 1939 roku ona się spodziewała drugiego dziecka. Tego nie widziałam, tylko tyle było mówione, że on zawsze do mnie mówił: „Nie będę do ciebie przychodził. Będę miał swojego braciszka czy siostrę i będę miał z kim się bawić”. Taka była mowa.

  • Pani też miała młodsze rodzeństwo?


Tak, już był brat młodszy, dwa latka miał. Psocił zawsze, wszędzie za mną chodził. To był 1939 rok. Tato chyba z samymi pracownikami urzędu pocztowego – ewakuacja, poczta zamknięta. Platforma. Pamiętam, jak żeśmy na tą platformę [wsiadali] wszyscy, kilka rodzin, z bagażami, wyjeżdżaliśmy z Warszawy. Wtedy pierwszych zabitych zobaczyłam, bo akurat samolot… Zresztą wcześniej tato z sąsiadem oglądali, ja tak się między nimi wciskałam, jak walka samolotów chyba była. Widziałam tylko dwa samoloty, to prawdopodobnie musiał być niemiecki i polski. To tylko pierwsze [chwile] w domu, a potem żeśmy uciekali. Dosyć dużo nas na platformie było, konie zaprzężone i już z miasta wyjechaliśmy i też krótka syrena – nalot. Samolot obniża lot, a żołnierze na wozie gdzieś jechali, tak że [widziałam] pierwszych zabitych – odcięte głowy, koń przecięty na pół od serii z karabinu maszynowego. Mama mnie tylko poduszką prędko nakryła, ale pierwszych zabitych ludzi zobaczyłam. Uciekaliśmy w kierunku wschodu, nie znam miejscowości, tylko [pamiętam] te częste naloty. W pewnym momencie nie zdążyłam dobiec do drzewa, bo konie się spłoszyły. Tato pomagał przy tym, ludzie się rozpryśli, chowali się w krzakach, pod drzewem. Krzyczałam, modliłam się na głos, płakałam, tupałam do Boga z takim krzykiem, żeby [pilot] zaprzestał strzelać. Korona drzew była skoszona, ale nikomu się nic nie stało. Więcej nie wiem, bo mama mnie przygarnęła zaraz. Uciekaliśmy dalej. Noclegi były różne. Chyba ostatni nocleg u takiej gospodyni, która poczęstowała nas jedzeniem i spaliśmy chyba w stodole. W nocy krzyk, żeby uciekać, bo Ukraińcy wyrzynają Polaków. Nas w nocy dosyć dużo w tej stodole było, uciekaliśmy przez rzekę. Promem nas przewieziono, ja z mamą siedziałam na łódce. Ta ciemna woda – do dzisiaj ciemnej wody się boję. Tak zawsze kojarzę ten pierwszy przejazd. Lasem czy krzakami dalej jechaliśmy, bo wóz i ten koń był na takim promie przewożony na drugi brzeg. Ostatni postój był Kowel i jedno bombardowanie, ale spokojne. W budynku dworca kolejowego nocowaliśmy. Wcześnie rano krótki alarm i bombardowanie. Dach był oszklony, szkło się sypało na ludzi, krzyk, ludzie do schodów. Wiem, że wszyscy biegali wystraszeni. Tato tylko krzyczał, żeby się chować pod krzesełka, pod stoły, żeby to szkło nie kaleczyło ludzi. Schody były prawie ruchome, bo tak ten budynek cały chodził. Było bardzo dużo zabitych. Wtenczas zobaczyłam taką ilość ludzi zabitych. Tato gdzieś nas wyprowadzał peronami, bo z pociągu pryskała gorąca woda. Ludzie ranni. Wybiegliśmy z tego budynku. Tato chciał, żeby [wejść do okopów, bo] okopy były, ale mama się bała. Mówi: „Przecież z góry widać, że ludzie są w okopach”. Taka trawa była dosyć wysoka i w tej trawie żeśmy leżeli. Ponownie silne bombardowanie, bardzo silne. Brat… Taką podręczną torbę mieliśmy czarną i nikt nie zauważył tego – ja tylko pamiętam, że miał różowy sweterek – wyciągnął krzyżyk i jak bomby leciały, tak on tym krzyżykiem „bo, bo”. Mama go wtenczas prędko ukryła, zakryła ten różowy sweterek wśród zieleni. Schowaliśmy się gdzieś, że mama była ukryta z bratem. Taki stóg ze słomy był zrobiony, ludzie wyrywali [słomę] i do tego stogu się chowali. Tato mnie wziął ze sobą i szliśmy do miasta, bo większość ludzi z naszej grupy chyba nie żyła, nie wiem, wszystko się rozproszyło. Wiem tylko (ja tak za tatą chodziłam), że taki starszy mężczyzna narzuconą miał marynarkę i krzyczał po prostu, bo było jedno bombardowanie i chwila przerwy i ponownie bombardowanie, [krzyczał], że to ruscy. Ta końcówka ipsylon na końcu przez cały czas mi towarzyszyła. Mówię: „Jak to, Niemcy, ruscy?”. No ale „y” to ja się przesłyszałam – tak sobie tłumaczyłam przez cały czas. Długo mama na ten temat nie chciała ze mną mówić, no a taty… Brakowało mi tego wytłumaczenia, bo tato rozmawiał z tym gościem. Ten krzyk jego, taki poddenerwowany. Potem tato gdzieś się spotkał z żołnierzem polskim. Ten gość zdjął płaszcz… Raczej tato mu dał swój płaszcz z urzędu pocztowego, założył na mundur. Ten żołnierz wziął broń, [miał] z daleka przede mną ukryte. Ja tak za nimi chodziłam. [Ojciec] rozmawiał z nim. [Żołnierz] ukrył broń. Taki był strumyk, pod kamień, do wody, tą broń tam zostawił, to pistolet był. Pas wyciągnął, w tatusia płaszczu żołnierz wracał z nami do Warszawy. To był trzydziesty dziewiąty rok.

  • Ale czy pani pamięta, jak długo trwała droga do Kowla i kiedy w Kowlu się znaleźliście?


W pierwszych dniach września wyjechaliśmy z Warszawy. Wracaliśmy po dużym bombardowaniu w Kowlu. Przypuszczam, że mógł być 17, 18 września. Teraz tak z tą datą kojarzę.

  • Wracali państwo do Warszawy?


Wróciliśmy do Warszawy, most Kierbedzia, wieczorem byliśmy. I ten gość razem z nami jechał. Jeszcze z tatą szukali po wsi, furmanka była załatwiona i tą furmanką z tym żołnierzem mama, brat i ja wracaliśmy do Warszawy.

  • Czy pamięta pani, jak on się nazywał?


Tato na tej furmance został, ten żołnierz wziął brata na rękę i z mamą przechodziliśmy, ja z nimi, przez ten most przeszliśmy. Tato dopiero później podjechał, dlatego że tato znał język niemiecki i czymś się tam tłumaczył, nie wiem. Później dopiero dojechał do nas, a my szliśmy pieszo do domu. Pierwsze domy spalone, bo to wieczór, ten płomień w oknach, te ramy płonące, te kamienice, te ściany kamienic. Ja to widzę, ale nie wiem dokładnie, w którym miejscu które były, tego nie wiem. Tylko te kamienice, jak szliśmy, to widziałam. Pieszo wróciliśmy do naszego domu. Kamienica stała, oczywiście szyb nie było, ale nie była zbombardowana. Mieszkanie nasze sąsiedzi pilnowali, ale ci sąsiedzi, gdy pierwsze wojska niemieckie wkraczały do Warszawy, musieli na balkony wyjść prawdopodobnie, bo ten brat Janusz, z którym się bawiłam, zginął od szrapnela. Jego ciocia też zginęła, bo jego miała na kolanach. On dostał w czoło. Ja pamiętam tę wiadomość: „Janusz nie żyje”. Siostra tej pani Lipowej też straciła wtedy życie. Ona spodziewała się dziecka. Ja tego nie widziałam, tylko tyle mówili. Ona potem urodziła drugie dziecko i Andrzej, Jędruś, u nas bywał, bo bliscy sąsiedzi byliśmy. Powrót do domu, szyby powybijane, sąsiad pomagał tatusiowi zabijać deskami okno. Pierwszy nocleg byliśmy w domu.

  • Czy tata wrócił do Warszawy?


Po paru dniach, zaraz do pracy nie. Porządkowana była Warszawa, wiem, że sprzątanie. Kto co miał w domu, to było do jedzenia, bo nie było. Wróciliśmy z tej wędrówki, taki mały woreczek kartofli mieliśmy, to te kartofle były gotowane. Te szkła, te szyby powybijane, pozabijane deskami. Te pierwsze miesiące ja butów nie miałam zimowych, w śniegowcach takich chodziłam. Sąsiedzi jeden drugiemu pomagali. Tato się opiekował bardzo tymi sąsiadami, co ten chłopiec zginął, Janusz. Najpierw groby były zbiorowe, potem tato kiedyś tylko wrócił, bo rozpoznawanie było tych ludzi, i mówił: „Już nie pójdę, nie mogę”. Wiem, że taki był przygnębiony tym. Zbiorowe mogiły najpierw były, że rozkopują. Jaki to czas był, tego nie wiem. Tato wrócił do pracy, pocztę otwarli i na placu Narutowicza pracował.

  • Czyli to była ta sama poczta, na której pracował wcześniej? Wrócił na tę samą pocztę?


Na tą samą pocztę, tak, przy placu Narutowicza.

  • Jak pani zapamiętała ten czas okupacji? Czy pamięta pani jakieś łapanki, Niemców na ulicach?


Pamiętam, pamiętam. Tato znał język niemiecki, mama też trochę znała. W czterdziestym roku do szkoły miałam iść, to szkoły jeszcze były jedne otwarte, drugie zamknięte. Pierwsza klasa moja była w piwnicach urzędu, jakiegoś urzędu. Nie wiem, czy to było przy Daszyńskiej, czy jakiejś Tarczyńskiej, nie wiem. Wiem, że urząd i w piwnicach mieliśmy takie stoliki i tam była pierwsza klasa.

  • Pamięta pani może jakąś koleżankę z tych lat?


Właśnie, że nie, nie pamiętam, bo kilkakrotnie nas wyrzucali z tych szkolnych budynków. Dopiero ostatnio była na ulicy Nowogrodzkiej, Nowogrodzka zdaje się 54 czy 56. Tam hotel się kończy po przeciwnej stronie. Po jednej stronie był kościół Świętej Barbary i na Nowogrodzkiej ta szkoła nasza była. W tej chwili tego budynku też już nie ma, bo chodzę za każdym razem popatrzeć. Tam już kończyłam czwartą klasę.

  • Czyli przed Powstaniem?


Przed Powstaniem, tak, w czerwcu czterdziestego czwartego roku. Na Tarczyńskiej jeździła kolejka przecież, to czasem kolejką się podjeżdżało, czasem tramwajem. Takim trochę łobuziakiem byłam. Przed Powstaniem to gdy bombardowane było miasto, potem getto jak się paliło, od nas z balkonu… Zresztą pamiętam jak tato mówił: „Rodziny żydowskie wyprowadzają z domu”. Taka cisza w domu była, taka śmiertelna cisza w domu była. Rodziny żydowskie wyprowadzono. Pamiętam ludzi, dzieci proszące o chleb – getto. Jak już wybuchło w czterdziestym trzecim roku powstanie w getcie i paliło się, tato mówił: „Getto się pali”, to jakoś szczególnie pamiętam, bo na balkonie tato mnie trzymał i wskazywał, w którym to kierunku. Łunę widziałam.

  • Czy państwo znali bliżej rodziny żydowskie, które mieszkały w okolicy, w państwa sąsiedztwie?


W naszej kamienicy co mieszkali. Ale nazwisk nie pamiętam. Kaczyńscy mieszkali, Raźniakowie mieszkali, pani Romkowa mieszkała, Wierzbicka, ale to ci najbliżsi byli. Utrzymywaliśmy taki kontakt, bo pani Wierzbicka syna miała, który nie wiem, czy był w trzydziestym dziewiątym roku żołnierzem, tylko raz po raz po cichu wpadał do swojej mamy, Wierzbickiej. Piętro niżej u pani Romkowej też był taki mężczyzna Zbyszek i on też tak, prawdopodobnie… Bo uczono mnie od początku wojny: „Nie wolno ci mówić, kto do nas przychodzi, o czym się rozmawia. Nie wolno mówić nikomu, kto przychodzi, po prostu nie odpowiadać na żadne pytania, że ty nic nie wiesz”. To była nauka od pierwszych dni. Jak się nazywam, ile lat mam, gdzie mieszkam, gdzie ewentualnie rodzina mieszka, to mnie uczono. Już potem jak do szkoły chodziłam, to właściwie normalną rzeczą było, że się nie mówiło o takich rzeczach.

  • Czy pamięta pani kolegów, może jakichś nauczycieli?


No właśnie pamiętam, że była nauczycielka, którą aresztowano, księdza aresztowano. Ja z radości napisałam [potem], że ksiądz został zwolniony, napisałam rzeczywiście przez literę C na końcu i podkreślone grubą kreską. Do tej pory pamiętam, że taki błąd zrobiłam. Nie pamiętam, słowo honoru daję, że zaskakiwałam się – nie pamiętam tych ludzi, bo za dużo się działo na zewnątrz. Myśmy tylko między sobą opowiadali, jak ucieczka była w trzydziestym dziewiątym roku z Warszawy. Pamiętam koleżankę, ale nazwiska, imiona nie wiem. Ta nasza dzielnica… Zresztą tam się stale działo coś; to bombardowanie, wykopywanie ludzi zasypanych. Mama nawet nie wiedziała, że biegałam po podwórkach, gdzie bomba spadła, i z ciekawości przyglądałam się, jak wydobywali tych ludzi.

  • Mama zajmowała się w tym czasie braciszkiem?


No bo był brat, potem czterdziestym roku urodziła się siostra, to mama była zajęta. Zresztą [żywność] na kartki, skromne gotowanie. W naszej […] suterynie mieszkały takie dwie starsze panie i nieraz mama [im pomagała] garnkiem zupy, [który] do tych pań zanosiłam.

  • Czy pani pamięta, jak się nazywały?


Nie, nie pamiętam. Tylko tak jak mówię, [pamiętam] te nazwiska, co najczęściej [słyszałam], co pod nami mieszkała pani Romkowa, co ten syn… Wiem tylko, że on czasem przed gwiazdką się pokazał, to ja: „O! Zbyszek jest”, ale to zawsze palcem cicho – nie mówić. Oni tak raz po raz, tak jak naprzeciwko pani Wierzbickiej, pokazali się tylko w domu i uciekali. I jeszcze Dusza, […] na nią mówiliśmy Dusza, imię, bo miała takie dziwne imię, ale Gwiazda się nazywali. On też uciekał, chyba w partyzantce.

  • Ukrywał się?


Ukrywał się, ta pani, jego żona… Bo ja z koleżanką się tak kolegowałyśmy. Ona do innej szkoły chodziła, nie do tej samej. Ja nie wiem, niby było ulicami, a jednak rozproszone. To takie szczegóły tylko, spotykałyśmy się. Jak tato przyjechał się pokazać, to wiedziałam, że jest u nich, to żeśmy się nie widziały. Bo – nie wolno mówić. To było takie przykazanie. Pamiętam jeszcze taki moment, że jakiś mężczyzna do nas przyszedł, musiał być znajomym mamy. Może to był ten, co wrócił w trzydziestym dziewiątym roku, nie wiem. Mnie się zapytał, czy ktoś jest w domu, i ja z nim do domu wróciłam, właściwie za nim szłam. Mama mu dała talerz zupy, pełniutki talerz, kapuśniak. Tak przygotowany ten obiad dla nas wszystkich był. Mamusia mu tak dużo tego wszystkiego nalała, był bardzo głodny. Potem jak wyszedł, to mama mówiła: „Nie wolno ci mówić, że tu był”. Ja tylko sobie w duchu [pomyślałam], pamiętam do dzisiaj, że jak ktoś bardzo głodny je, to tak zachłannie. Musiał być bardzo, bardzo głodny. Wyszedł. Raz tylko go widziałam. Czy to był ten sam, to nie wiem. To był jakiś znajomy.
Kiedyś gestapo było u nas w domu, przyszli z tatą, wzięli tatę z urzędu pocztowego. Ja do szkoły już chodziłam. Wiem, że miałam zeszyt… Tato chciał mnie uczyć języka niemieckiego, słówka takie miałam popisane. Ale ta ciocia właśnie pracowała już, no kiedyś przyszedł od niej list…

  • Ciocia czyli…


Z Gostynia, ciocia Hela.

  • Żona brata taty?


Tak, Leona. Ona napisała do nas wcześniej (pamiętam, że tato ten list czytał), że są w takim domu, że szron na ścianie jest. No a dwóch chłopców małych. I ściągnęli ich do Warszawy, mieszkaliśmy razem. Potem ciocia, że księgarnię mieli, to tam dostała pracę (księgarnia na placu Trzech Krzyży) i tam dostali też takie skromne mieszkanie. To pamiętam – dwóch chłopców biegających. Mama się zawsze śmiała, że „Zaczem ty zjesz pół kromki chleba, to oni zjedzą już dwie kromki chleba”, no bo chłopcy biegający byli. Tam się bawiliśmy i oni tam mieszkali. Ciocia z mamą utrzymywały kontakt jako rodzina.

  • Powiedziała pani, że tata przyszedł do domu z gestapo?


Właśnie. Ja siedziałam i oglądałam książkę, geografię Polski, Elbląg, Spichrze. I wtedy usłyszałam podkute buty już na schodach, że to są wojskowe buty. Książkę schowałam pod zabawki, wyciągnęłam zeszyt ze słówkami, które tato mnie chciał uczyć z niemieckiego. [Weszło] dwóch żandarmów z blachą, SS, i tato blady. Tłumacz tam był, [pytał], co ja robię. Ja mówię: „Uczę się”. Do dzisiaj mam taki dylemat, czy dobrze, że przyznałam się, że tato mnie uczy języka niemieckiego, że zna niemiecki, czy źle. Rewizję robili, wszystko w kuchni wyrzucali, również zaczęli w pokoju. Mieliśmy w takiej szafce książki. No, takim byłam trochę łobuziakiem, w jednej z książek wyrwałam Bismarcka. Na tronie siedział, ten obrazek wyrwałam i tak się luźno [trzymał]. Jak on otworzył szufladę, ten obrazek się wysunął pierwszy i: „O, Bismarck”. Ucieszył się, tak wyprostował troszkę, oparł o wazonik ten obrazek i zaniechał dalszej rewizji. Zaczęto w szafie, ale już tam, gdzie te książki były, nie patrzył. Wiem, że tam jakaś skrzynka z czymś była, nie wiem, mnie nie było wolno tam zaglądać. Chociaż lubiłam zaglądać wszędzie, ale tam nie. I zaniechali tej rewizji. Tato był blady i tylko byłam wystraszona, czy dobrze, czy źle. Bismarck trochę uratował, że nie było dalszej rewizji. Zabrali tatę z powrotem, wrócił wieczorem, popielaty wrócił, taki szary. Mama się zamknęła, rozmawiali z mamą. Nic nie słyszałam i nic nie wiem. Nigdy więcej mama nie powtórzyła, co za rozmowa była, o czym była. Tato wrócił do pracy i dalej pracował na poczcie. Tylko że do nas przychodzili ludzie i te listy Auschwitz… Nazwę słyszałam. Tata tłumaczył te listy, były po niemiecku pisane. Pisał. Te kobiety, co przychodziły wieczorem…

  • Przychodziły sąsiadki, tak?


To były obce osoby, nie sąsiadki. Był sąsiad Lipa, zaraz w czterdziestym roku był aresztowany. Wiem, że tato był bardzo wystraszony. Ja tak sobie kojarzę, że w tym czasie musieli [sąsiada] zabrać, i kojarzę, że musiał pracować chyba w fabryce Wedla. Zawsze żeśmy od niego chyba mieli dużo takich słodyczy wedlowskich, a potem już tego nie było. Od niego przyszło pismo, tato czytał to na głos, że zmarł w Auschwitz, że prochy przyślą, jak zapłacą pewną kwotę marek, prawdopodobnie 40.

  • Po niemiecku były te wszystkie listy?


Tak, po niemiecku. Tato czytał tę kartkę, bo ona nie znała niemieckiego, to on to czytał na głos.

  • Czyli nazwa Auschwitz…


Od tej pory ja tą nazwę… Zresztą przychodziły panie z listami – ja to tylko widziałam – i tato to im tłumaczył. Zawsze jak była taka szarówka, trochę ciemnawo, to była rozmowa. W czterdziestym trzecim roku – likwidacja getta, po tym Powstaniu się getto paliło.
Niedaleko naszego domu, bliżej ulicy Grójeckiej, był magazyn różnych kwasów, solny, siarkowy – tam spadła bomba podczas jednego z bombardowań. Zapach kwasów do dzisiaj ja nawet prawie że odczuwam, bo ten odór tak wychodził. Widziałam ludzi w bieliźnie uciekających z pianą na ustach, umierali. Tato tylko powiedział, że to jest na skutek oparów kwasów. Nawdychali się, [będąc] za blisko. Niektóre osoby, nie wiedząc, że ten lej jest z kwasami po tej bombie, tam wpadali. [Potem] nie mieli czego [po nich] szukać. To normalna rozmowa była.
Po pewnym czasie zachorowała moja siostra, była w szpitalu na Śliskiej, dosyć długo się leczyła. [Było] takie nasze rodzinne zdjęcie po powrocie jej ze szpitala, bo był bardzo ciężki stan. Tato jej oddawał krew bezpośrednio, robiona była transfuzja w tym szpitalu. Była w domu.

  • Choroba siostry była związana z wybuchem tego magazynu?


Nie, ja tylko mówię po bombardowaniu jak było, jak ci ludzie z pianą na ustach leżeli. Widziałam to sama, bo biegałam, ciekawa byłam tego wszystkiego, jak wykopywali ludzi zasypanych. To było bardzo silne bombardowanie i to się zbiegło z likwidacją getta, czterdziesty trzeci rok. Tato pracował na tej poczcie. Z tym że po tym jak gestapo u nas w domu było, to mama zawsze wysyłała mnie, po szkole już, żebym biegała do taty i tak długo była, żeby wiedziała mama, że wracamy razem do domu.

  • Czyli wysyłała panią po tatę?


Tak, biegałam tam i obowiązek miałam pilnowania go. Ja tak buszowałam po tych sąsiednich domach, z ciekawości wszędzie byłam i po tych schodach, tam takie schodki były, skakałam i czekałam na tatę, kiedy wyjdzie. Po szkole to było. Do szkoły chodziłam, kilkakrotnie nas wyrzucali, na końcu była, przy ulicy Nowogrodzkiej.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego, czyli sierpień 1944 rok, końcówka lipca?


Czterdziesty trzeci rok, tato mówił, że w getcie powstanie, że [walczą] honorowo. Mówi: „Takie tam warunki ciężkie, że ci ludzie się zbuntowali”, ale tylko było miesiąc to Powstanie. Czterdziesty czwarty rok… Mieliśmy działkę na Mokotowie, te łęty od kartofli zbieraliśmy, suszone były i do worków, żeby w piwnicy w razie czego mieć na czym siedzieć. Pieńki od drzewa czy worki z tymi łętami czy… Bo siana nie było, żeby [zebrać] więcej, ale wiem, że takie wysuszone [łęty zbierano], dużo worków. To do piwnicy na wszelki wypadek, taka była mowa. W Powstanie, właśnie 1 sierpnia, nikt mi tego nie potwierdził, ale [pamiętam], że rano trochę deszczyk spadł, do południa. [Wcześniej] jednak siostra ponownie do szpitala trafiła, z uwagi że stan jej się pogarszał w domu. Czy ta sama choroba? Chyba tak. Do tego szpitala z mamą jechałam dorożką. Wiem, że był moment, krótki alarm, strzelanina gdzieś na jakiejś bocznej ulicy, dwa czy trzy strzały. Dorożka się zatrzymała, myśmy wyskoczyli z mamą i z siostrą. Chowaliśmy się do mieszkania w suterynie, okno zabudowane, jak to w takich podwórkach – tam żeśmy skoczyli. To był jakiś krótki moment, potem dorożkarz nas zabrał i zawiózł do szpitala. Tam siostra ponownie została. To było w godzinach dopołudniowych i chyba wtedy ten deszczyk musiał spaść. Wiem, że kałuże były. Tato w pracy czy był w domu? Musiał być w domu, to już było popołudnie. Na podwórku byłam, koleżanka przyszła do mnie. Prosi mnie na podwórku, żebym z nią poszła cukier na kartki wykupić. Chciała mnie wziąć, a brat wszędzie chodził tam gdzie ja, chodziłam za mną. W domu było przygotowywanie zapasów, jarzyn. Mama coś robiła, zaprawy może. Zresztą na podwórku była kapliczka, tak jak w większości kamienic w podwórkach były kapliczki. U nas figura Matki Boskiej była. Za figurą było wyrwane część muru następnego podwórka. Takie były łączone [miejsca], żeby w razie czego takimi tajnymi przejściami można było przejść z podwórka czy z piwnicy, różnie. To wiem, to słyszałam, widziałam, bo biegałam – takie przejścia lewe były robione. Tato był w domu i 1 sierpnia tato musiał coś wiedzieć, przygotowywanie było do czegoś. Ja poszłam cukier wykupić na ulicę Tarczyńską, oczywiście brat, ta koleżanka Marysia i ja. Już cukier ona w rękach miała, mieliśmy wyjść – krótki alarm. Alarm, syrena i strzały na ulicy. Ten kierownik, właściciel tego sklepu: „Zostańcie”. Myśmy w tym sklepie pozostali, ale strzałów było więcej, nie można było wyjść. Później jak z tego sklepu wyszliśmy, okazało się, że naprzeciwko tego sklepu… Ja potem się upewniałam, tam była szkoła przed wojną, czy zawodowa, czy jakaś tam, i w tej szkole stacjonowali Niemcy. Brama była na podwórko otwarta, pełno skrzynek z amunicją stało na tym podwórku. To było widać z naprzeciwka właściwie przez szybę, przez te drzwi częściowo oszklone żeśmy to widzieli. Nie wyjdziemy na ulicę, bo coraz więcej tych strzałów. Tak kilka godzin siedzieliśmy w tym sklepie. Ten właściciel mówi: „W domu się niepokoją, denerwują się rodzice. Co ja z wami zrobię, dzieci?”. Trójka dzieci i my też wystraszeni. Na końcu ten właściciel tego sklepu: „Wyjdziecie podwórkami”. Podwórka były połączone – częściowo piwnicami, częściowo podwórkami, ogródkami przechodziliśmy z kamienicy do kamienicy. Pamiętam w tej piwnicy płacz kobiet siedzących w piwnicach. Jedni się modlili, drudzy śpiewali pieśni do Matki Boskiej, wystraszeni. Prawdę [mówiąc], my dzieciaki [słyszałyśmy], że będzie Powstanie, że będzie coś, tylko kiedy, nikt nie wiedział o tym. Ale my dzieciaki w szkole, że będzie, to żeśmy wiedzieli. W domu [słyszeliśmy] rozmowy albo coś, nie wiem. Tak [przechodziliśmy] podwórkami, piwnicami, tymi ogródkami, jak najbliżej do naszej kamienicy, do naszego przejścia. W bramie ludzi pełno stało, bo też nie znaleźli się w domu. Ludzie momentalnie… Tak jak przy każdej łapance, tak jak przy każdym rozstrzeliwaniu na ulicach Warszawy, to my dzieciaki jak ze szkoły wracaliśmy, jak wiedzieliśmy, że tam będzie rozstrzeliwanie, to biegliśmy i kwiaty żeśmy rzucali. Pewnie, że nie świeżo, tylko po paru godzinach, bo przecież nie wolno było wcześniej [podchodzić]. To było taką naturalną rzeczą, że tak robiliśmy. [Po wybuchu Powstania] na tej ulicy wyszliśmy. Po przeciwnej stronie ulicy stało dwóch żołnierzy z karabinami. Krzyk, ręce do góry. Trójka nas. Wypuścili nas ci mieszkańcy, co mieszkali na tej Tarczyńskiej. Ręce do góry i nas trójka przeszła. Do nich mieliśmy podejść. Ja po polsku mówiłam: „Tu mieszkamy, tam naprzeciwko”, pokazuję ręką. Tak mi się wydawało, że to musiał być Ślązak, bo znał język polski na tyle, że kiwnął głową i jeden z tych żołnierzy wziął brata na rękę i podprowadził do naszej kamienicy. [To było] w czasie pierwszych godzin Powstania. Drugi tą kolbą uderzył w bramę, która momentalnie się otworzyła, tak jak ludzie stali przy bramie, i okrzyk: „Żyją”. Jak echo powtarzane, że żyjemy, ulga, że żyjemy. Mama taka zemdlona, tato osiwiał, no ale wróciliśmy, nas dwójka i ta koleżanka też [wróciła] do swoich rodziców. Mnie się tak wydaje, że ta koleżanka, nie jestem na sto procent pewna… W naszej klatce schodowej mieszkała akuszerka. Ja nie znałam tej nazwy, do czego akuszerka jest, tylko jako pielęgniarka zawsze z torbą gdzieś – jakaś strzelanina była albo coś, to ona tam z czarną torbą chodziła. Ta dziewczynka była od nich, z jej domu, z mieszkania.

  • Była ich córką?


Tak mnie się wydaje, że ona była tak jakby dzieckiem zabranym, u nich mieszkała. Ona była moją rówieśnicą.

  • Miała na imię Marysia?


Tak.

  • A nazwiska pani nie zna?


Nie pamiętam nazwiska, nie pamiętam. Wiem, że też Kaczyńscy mieszkali, dwie dziewczynki bliźniaczki były w tym domu, Tereska i Marysia, a tą tutaj żeśmy się częściej tak… Ona, żebym towarzyszyła jej do sklepu, tak jakby ona i znała i nie znała. Ja byłam zawsze ostrzegana, że nie mówić, co się w domu dzieje, kto przychodzi, o czym się rozmawia. „Nie wolno ci mówić”, bo potem zabierają i zabijają. Tak człowiek tym żył, to było normalne właściwie.

  • Rozumiem, że już po powrocie z tej Tarczyńskiej nigdzie nie wychodziliście?


W piwnicach siedziało się, tam się spało na tych porobionych workach z sianem. Czy tato do domu wchodził? Być może, że próbował, tylko wiem, że zaraz strzały były i że to życie było w piwnicy.

  • Czyli tata był cały czas z wami?


Był z nami. Zresztą wiem, że z kimś, z drugim mężczyzną. Czy on był z naszego podwórka, z naszego domu? Bo mężczyzn się nie widziało dużo, nie było takiego życia towarzyskiego, to było takie wszystko po ciuchu zawsze. Tato z jakimś mężczyzną zaraz na początku biało-czerwoną flagę powiesili. Któregoś dnia w tych dniach wpadli do nas Niemcy. Wszystkich mężczyzn pod bruk, pod mur, kobiety z drugiej strony, wygonili nas z piwnicy i czekaliśmy. Tak wyglądało, że ci mężczyźni będą rozstrzelani, ale dozorca był, takie wąsy miał, wysokie buty z cholewami, i on nas tak osłaniał, dzieci i kobiety. Bo tato z jakimś gościem… Za figurą Matki Boskiej na podwórku były porobione przejścia. To było wiadomo, ale nieoficjalnie. To było zaraz za figurą, tak że figura zasłaniała. Na innych podwórkach też tak było – mur był przebity i takie wąskie przejście. I tato się z jakimś gościem tam schowali w tym przejściu. Wiem, że workami byli przykryci. Tak wyglądało, jakby tam drzewo leżało. Ja potem ich przyprowadzałam z tego podwórka, z tej skrytki takiej. To było w którymś dniu Powstania.

  • Na początku?


Tak, w pierwszych dniach.

  • Później mężczyźni zostali wypędzeni…


Mężczyźni stali pod murem, a my naprzeciwko staliśmy i przygotowywali się do strzelania, ale ten dozorca coś powiedział i oficer podszedł do dozorcy, pociągnął go za wąsy i powiedział: „O! Piłsudski”. Ja to do dzisiaj pamiętam, że na Piłsudskiego byłam zła o to, takie rozumowanie dzieciaka. Kazał mu buty zdjąć, oficerki, te buty zabrał, za te wąsy jeszcze raz go tam szarpnął i odeszli, nie rozstrzeliwali. Wszyscy [odetchnęliśmy] z ulgą. Dozorca jeszcze przygotował później nam takie palenisko, kocioł na wodę, żeby [była] gorąca woda w bramie przejściowej, głównej wejścia. Takie było życie. A dzieciaki goniły, siedziały na schodach, na ulicy. W bramie główne wejście było po lewej stronie, oficyna z lewej strony i z prawej, takie w naszej kamienicy było ustawienie. Dozorca wodę gorącą pilnował, żeby dzieciaki czy chorzy mogli się napić. To trwało i długo, i krótko. Dla nas, dzieciaków, to było coś nowego. Po paru dniach wpadli Niemcy. Byłam na podwórku, w tym czasie wpadli Niemcy. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy był w czarnym ubraniu, czy w zielonym, umundurowany cały, z pistoletem w ręce. Reszta żołnierzy w hełmach, granaty w ręce. Już na parterze do okien mieszkań, co miały od podwórka wejście, wrzucali granaty. I do piwnicy. Z krzykiem od razu. Ja tylko wiem, że zobaczyłam ich, jak wpadli do pierwszej klatki schodowej, do drugiej, do frontu. Krzyk, że przyszli Niemcy, wyrzucają z domu. Wpadłam do piwnicy, rzeczy, które pod ręką były, wszystko na jeden rękaw – koc, woreczek z sucharami, torba z opatrunkami… Nie wiem, ja w tych nerwach, co na brzegu było, wszystko zabrałam. Mama z tatą, nie wiem, wzięli coś czy nie, nie pamiętam. Ja tylko to ciągnęłam po ziemi i wyszliśmy. Z tej pierwszej klatki znieśli mężczyznę po schodach na dół na krzesełku, bo nie mógł chodzić. Oczywiście ubrany w marynarkę… Ten oficer wyciągnął pistolet, bez słowa w kark strzelił, zabił go na miejscu. Z krzykiem: „Cicho, nie płakać”, bo kobiety płakały, jęczały. Tylko to wszystko taki krzyk był… Rodzice też wyszli, ja z tymi rzeczami i wyszliśmy z kamienicy. Koło naszej kamienicy, od frontu, od ulicy Grójeckiej była zrobiona barykada, która została po prostu jakby czołgiem przejechana, zniszczona. Poza bramę nie wychodziłam, bo nie wolno było dzieciakom, dorośli, tylko tą barykadę zobaczyłam koło naszego domu taką rozjechaną. Wyprowadzili nas na ulicę Grójecką, a tam już tłum ludzi szedł w stronę placu Narutowicza, pod kościołem Świętego Jakuba. Chwilę się zatrzymali, „własowcy” z nimi szli. Ci żandarmi w hełmach, jak ktoś pierścionki miał, ściągali z ręki, z szyi, szarpali, jak widać było łańcuszek. Do mamy też… Ja dostałam od jednej krewnej na komunię świętą zegarek złoty, nie wolno mi było za dużo w nim chodzić, tylko go raz kiedyś zakładałam i mamusia go miała gdzieś założonego. Szarpnęli. Tato chciał bronić, a karabin maszynowy do serca, taki maszynowy, taki duży. „Niech wezmą – krzyczałam – tato”. To wszystko pod kościołem się działo. Tata już nic nie mówił. Poprowadzili nas dalej. Kobiety starsze szarpane były w pasie, czy czegoś nie mają ukrytego. Na Zieleniak.
Na Zieleniaku, na Opaczewską żeśmy szli. Zapędzili nas, plac, taki Zieleniak był, i tak żeśmy na tej ziemi koczowali. Słyszałam krzyk, płacz kobiet. Nie wiedziałam, co się dzieje, tylko tato w pewnym momencie kazał się mamie położyć na ziemię. Tym kocem, który wzięłam, przykrył mamę, jeszcze coś chyba położył, nie wiem, i mnie kazał usiąść na mamie, jakbym siedziała na bagażu. Prawie całą noc spędziliśmy na Zieleniaku w ten sposób. Tak tą mamę przykrywałam, siedząc niby na bagażu. Pamiętam słowa na następny dzień rano, wcześnie: „Do Pruszkowa”. Bo nie wiedzieliśmy dokąd, dopiero potem ktoś krzyknął, że do Pruszkowa, a raczej na Dworzec Zachodni, z Dworca Zachodniego do pociągu i do Pruszkowa.
W Pruszkowie bramę żeśmy przeszli, hale przepełnione ludzi. Tylko krzyk: „Z Woli jesteśmy”. Nie było miejsca, żebyśmy tam mogli wejść, to żeśmy po prostu koczowali na ziemi. Wiem, że tato [chciał dojść] do pompy, żeby nalać wody do butelki, żeby umyć się, trochę odświeżyć, bo cały dzień [byliśmy w drodze], do późna. Nie zdążyliśmy do tej wody dojść, bo kolejka była. Krzyk, że pociąg towarowy jest podstawiony. Tato poszedł załatwić i pamiętam, że do mamy później mówił: „Poczekajmy trochę, mamy załatwione, że tą furtką tutaj wyjdziemy”. Zapędzili nas do wagonów towarowych. Pamiętam, że ktoś krzyknął: „A dokąd pojedziemy?”. Padła odpowiedź, to pamiętam jak dziś: „Na podkrakowską wieś”. No i zapędzali tych ludzi. Starsze kobiety leżały, płakały, dzieci płakały. Wiaderko było w tym wagonie, ale deskę wyrywali, bo pociąg pełny nieczystości. Tato się trzymał raczej blisko pierwszych drzwi i przy szparze patrzył, jaką trasą pojedziemy.

  • W samym Pruszkowie byli państwo w zasadzie jeden dzień, nie dłużej?


Nie dzień cały, godziny. Parę godzin tylko, dwie godziny, trzy. Nawet do wody, do tej pompy nie zdążyliśmy podejść. Jak nas przyprowadzili tutaj z tej dzielnicy, to tam było pełniutko ludzi. Na tym Zieleniaku też było pełno ludzi.

  • I teraz są państwo w pociągu?


Pociąg i te godziny jechaliśmy. Tata mówił tylko: „Częstochowę przejeżdżamy”, to pamiętam, widziałam te wieże kościelne. Na następny dzień w godzinach nadwieczornych, szaro się robiło, tato w pewnym momencie zaczął krzyczeć. Chwycił się za głowę i krzyczał: „Boże, gdzie nas przywieźli! Gdzie nas przywieźli!”. Ja tak popatrzyłam i też ten napis zobaczyłam: Auschwitz. Tato wiedział, bo przecież listy tłumaczył. Brat jego był wcześniej w obozie. Wjechaliśmy w tą bramę Auschwitz do obozu i [zostaliśmy] rozdzieleni. To był nasz przyjazd do Oświęcimia. Jak zgłoszenie było muzeum, że 12 sierpnia przybyliśmy do obozu, to musiał być 9, 10 sierpnia, początek. Bo przecież kalendarza [nie było], to tylko dni – dla jednych krótkie, dla drugich długie dni były, różnie.

  • Czyli to były też pierwsze transporty do Auschwitz?


Tak, nasz był pierwszy. Potem starsi więźniowie, z którymi pracowałam, to mówili, że wszyscy wiedzieli, że przyjeżdża pociąg z Warszawy, bo mówili, że „bandyci” przyjeżdżają. „Staliśmy, patrzeli…” Bo ten jeden więzień już dawno nie żyje. On miał nawet funkcje kapo, bo był w czterdziestym roku aresztowany, ze Śląska tutaj był zabrany. On mówił, że „bandyci”. „Patrzyliśmy, jacy »bandyci« przyjeżdżają, a tutaj wyskakują dzieci, kobiety”. Po tym dowiedzieli się, że to Warszawa przyjechała. To był nasz pierwszy taki pobyt, do tego rozdzielenie.

  • Czy te rodziny z kamienicy, które mieszkały w sąsiedztwie państwa, też się znalazły z państwem?


W czterdziestym piątym roku, jak Czerwony Krzyż nas przywiózł do Warszawy, ja do naszej kamienicy poszłam gruzy zobaczyć. Ta część z ziemią… tylko stos gruzów. W jednej części drabina była podstawiona do pierwszego piętra i już tam ktoś mieszkał. Od podwórka to oczywiście było, bo z frontu, z tej strony od ulicy Grójeckiej to wszystko było zburzone. Nie było sensu. Ktoś tam mieszkał, do piwnicy podkop, gruzy, nogi, że ktoś tam chciał wejść – zabity. To były te pierwsze miesiące, to był kwiecień czterdziesty piąty rok, po obozie.

  • Mówi pani o obozie, a ja jeszcze zapytam o obóz. Czy do obozu w Auschwitz trafiły także rodziny państwa sąsiadów?


Jedna z sąsiadek, która u kogoś chyba mieszkała, pani Andrzejewska, trafiła do [obozu]. Ja tylko na tym Zieleniaku [pamiętam] panią Wierzbicką, starszą, nie widziałam jej już w pociągu. Przedtem ją szarpali (ona starsza była, dużo starsza), odzież [sprawdzali], czy nie miała coś ukryte. Za ciasno było, żeby się w Pruszkowie szukać po prostu. Czekaliśmy wszyscy, co dalej będzie. Jak ta pierwsza noc… Bo to cały dzień prowadzenie. Ta noc, co ten płacz, krzyk kobiet słyszałam, tylko nie wiedziałam, dopiero się potem dowiedziałam, że dziewczęta i kobiety były gwałcone, dlatego mama była tak przykryta. Potem dopiero w obozie w Pruszkowie jeden drugiego ludzie mieli czas szukać się. W Pruszkowie tato próbował załatwić, żeby wyjść z tego Pruszkowa. Tłum ludzi, bo już ludzi prowadzili, i nas tylko wciskali w grupę, którą wchodziło się, z innych kamienic. Tak że [pamiętam] tylko panią Andrzejewską. Jeszcze była dozorczyni też w obozie, bo ona dostała sukienkę (nie wiem, czy miała ze sobą, czy nie) i dla mnie [przyniosła] sukienkę, żeby się [ubrać], bo mi zimno się robiło, a ja tylko spódniczkę miałam. Miałam cienką sukienkę, ale było za zimno, bo już był chyba wrzesień, październik, nie wiem. Ona [miała] sukienkę, taką aksamitną, niebieską, i ona mi tą sukienkę dała. Byłam na jej bloku.

  • Jak wyglądało to życie w Auschwitz, kiedy państwo znaleźli się w obozie?


Jak nas przywieźli na rampę, mężczyzn i chłopców większych oddzielnie. Ja stanęłam przy tacie, że nie zabiorą mnie, bo będę z tatą, brat z mamą, ale odrzucili mnie od taty, że [mają być] sami mężczyźni. Do mamy wróciłam i szliśmy, kobiety osobno. Nawet nie można się było pożegnać. Jakiś bagaż, nie wiem, czy tato miał ze sobą coś, czy nie, nie widziałam niczego. Stał w grupie mężczyzn i tylko na siebie mogliśmy popatrzeć. Prowadzono nas wzdłuż torów kolejowych do budynku takiego, w kierunku łaźni, w głąb obozu. Jak tą główną bramą ten pociąg wjechał, to po lewej stronie, na stronę prawą, [na] rampę nas wwieźli. Stały murowane budynki, a po lewej drewniane. Za czym wysiadłam, wyskoczyłam z tego wagonu i wwozili nas, to widziałam karne komando. Wiedziałam, że to jest karne komando. Nago mężczyźni skakali żabką. Jeden rzucał beret, kurtkę i na końcu spodnie i przez cały czas żabką musieli skakać. Grupa ich była, nie wiem, czy piętnastu, czy dziesięciu mężczyzn. Jeszcze w wagonie byłam, a już to zobaczyłam. Nawet nie zdążyłam zapytać się, tylko wystraszona patrzyłam, jak te pasiaki im rzucano. Jak wyskoczyliśmy, to już nie było tego widać, bo to jeszcze z wagonu zobaczyłam. Ten krzyk, te jęki, ten płacz… Myśmy z matkami, dzieciaki, odebrali nas od taty, to tylko widziałam, że do grupy mężczyzn stoi [przydzielony], osobno. Nawet podejść nie można było, powiedzieć nic. Poprowadzono nas wzdłuż baraków, drutów pod budynek murowany. Co to było, to nie wiadomo, dopiero potem, że to łaźnia. Tam nas podprowadzono i koczowaliśmy na ziemi. Nie… Był drewniany barak, jeden czy dwa i do tego baraku wpędzono. Ten barak był wysypany piaskiem. Żółty piasek i chlorek – ten proszek, chlorek, wysypany, zapach chlorku na tej ziemi. I na tej ziemi żeśmy po prostu siedzieli, koczowali zmęczeni. Potem mama tylko rano, bo myśmy usnęli, brat i ja, powiedziała do mnie, że tato jest pod blokiem, że mężczyzn nie wpuszczają do środka, tylko pod blokiem. No to żeśmy tatę znaleźli. Im nie wolno było do nas wejść, nam wyjść do niego można. Cały dzień siedzieliśmy pod tym blokiem, rozmawiali. Mama z tatą rozmawiała, mężczyźni jeden drugiego szukał, kobiety szukali się, dopiero znajomy… Ludzie kopali dołki, zakopywali, palili papierowe pieniądze, wymieniali zdania między sobą. Tato z kimś tam rozmawiał, ale siedzieliśmy razem w czwórkę. Co ktoś miał przy sobie, suchary, to żeśmy jedli, bo jeszcze nikomu niczego nie zabrali. Nie było co do picia, jedzenia innego, tylko to, co się miało przy sobie. Ludzie się między sobą po prostu szukali, kto kogo znał. Może mama z tatą widzieli kogoś, ja nikogo więcej nie widziałam. Pilnowałam, przy tacie siedziałam, to był ostatni wieczór. W nocy ich zabrali do łaźni i już więcej żeśmy się nie widzieli. Myśmy potem znowu cały dzień… Próbowali nam więźniarki jakąś zupę czy wodę rozdawać, roznosić, ale albo to zostało wylane, albo jak się udało komuś. Kobieta krzyczała, małe dziecko w poduszce było. Czy to dziecko żyło jeszcze, czy tylko, że chore było… Do tego oficera niemieckiego krzyczała, żeby pomóc, bo jest chore. Wyciągnął pistolet, przyłożył matce do czoła. Ja stałam, bo… Małe dziecko było. I ją zabił, a dziecko z tą poduszką spadło. Czy to dziecko było martwe, czy żywe przedtem, to nie wiem, tylko leżało to dziecko. Kobiety zabrały z miejsca, a ona została zabita. Mężczyzn następną noc zabrano, już się nie widzieliśmy. Na następną noc, bo oni na noc brali do łaźni… Cały dzień takie koczowanie, siedzenie na oczekiwaniu jakiejś wiadomości, bez jedzenia oczywiście. Próbowały nam więźniarki coś dawać, które mogły przyjść, bo nie wolno było iść do bloku czy z kimś rozmawiać. Znalazłam tylko pudełko po papierosach, taki stos różnych pudełek rozrzuconych, bo to metalowe pudełka były, i rozpoznałam z daleka. Nie mogłam podejść, żeby zabrać.

  • Taty pudełko?


Po papierosach taty, tam miał. To tylko to pudełko rozpoznałam z daleka, ale podejść, żeby wziąć, nie można było. Potem nas wzięli do łaźni, rozebrać się, tłum tych kobiet nago i my dzieci wśród tych kobiet. Zaduch ciał, ten tłum spoconych ludzi, tego nie idzie przekazać, odtworzyć. Zresztą w domu nie chodziło się przecież nago wśród dorosłych. Na plaży zawsze ktoś ubrany, jak nad Wisłą, a tam dzieci z tymi kobietami, grube, szczupłe. Ja nie rozróżniałam ciąż, tylko widziałam, że była grubsza. Strzyżenie i golenie dosłownie. Zupełnie ludzie się zmieniają, nie idzie rozpoznać nikogo, nie szło rozpoznać między sobą. Ten tłum ludzi. Do prysznica, ktoś tylko krzyknął: „Teraz gaz puszczą”. Wodę puścili, gorącą, zimną, gorącą, zimną, a wszystkie rzeczy zabrane, to co się miało przy sobie.

  • Dzieci też były strzyżone?


Razem z matkami, z kobietami.

  • Strzyżone były też?


Razem, też, też. Tylko widok nas dzieci w porównaniu do kobiet, dorosłych ludzi, do tych dorosłych kobiet i ten zaduch tego ciała, tych spoconych ciał… Niektóre były ostrzyżone do glacy, inne trochę pozostawione, tylko wysoko obcięte włosy, ale mało takich. No i ta łaźnia. Po łaźni tłum nagich ludzi, kobiet i dzieci, ale już dzieci osobno. Matki, które były chyba ciężarne i z malutkimi dziećmi, już były osobno, już nie były z nami. Już nie były z nami, tylko były oddzielone. Nie widziałam tych kobiet z malutkimi dziećmi w poduszce, tylko większe dzieci, chodzące. Osobno ustawione dzieci, osobno kobiety, w szeregu. Chociaż nie tak osobno, bo dziecko za matką, za dorosłym stało, tak że myśmy za mamą stali. I numery. Najpierw były pojemniczki jakieś ustawione na stolikach i czekaliśmy. Odwołali nas. Potem postawiono tylko taką warstwę płócienek z winklem czerwonym i z numerem i po kolei dawali. Ja za mamą byłam, mamusia miała 85281, ja dostałam numer następny, końcówkę, a brat brał 196 tysięcy, z męskiej numeracji, chociaż z nami stał.

  • I gdzie te numery były?


I trzeba było tą szmatkę – już nie mamy nazwiska, tylko mamy numery – trzeba przymocować do ubrania, co nam [dali] po łaźni. Już nie dali nam swojego ubrania. Kobietom rzucano tak na głowę. Ten tłum kobiet, sukienki kolorowe, bo to był sierpień… Dzieciom – część było naszych, część nie naszych, tak porozbierane. Tylko butów żeśmy między sobą szukali. Jak dziecko znalazło takie buty, to dopiero potem dopasowywaliśmy te buty. Kobietom chyba własnych butów nie dali, tylko chodaki albo jakieś inne podniszczone buty do założenia, kolorowe sukienki. Kobiety wymieniały, bo wysoka dostała krótką, tęższa wąską, wymieniały między sobą te ubrania. Nie widziałam, czy im rzucano bieliznę. Myśmy dostały bieliznę, majtki i koszulkę tylko, nic z drugiej rzeczy, sweterka czy coś do okrycia, nic. Potem kobiety już dostawały pasiaki, a najpierw te kolorowe sukienki. No i buty to już miały różne, po innych więźniach, które nie żyły. Kobiety już osobno poprowadzono. Zresztą jak dali nam numery, to była pierwsza porcja chleba i jedzenia. Kilogramowy bochenek podzielony na cztery, to było dla dorosłych, dla matek, a nam o połowę mniej, jedna ósma, część tego kwadratowego małego chlebka, do tego kubek herbaty (mówiłam, że to jest z trawy chyba herbata, taki smak miała), mała kostka margaryny. W późniejszym okresie były czasem dwa plasterki jakiejś wędliny, […] czasem była kostka marmolady – czasem. Ale to już po byciu w obozie. To było całodzienne jedzenie. Chleb. A porcja zupy… Też jak te numery mieliśmy, trzeba było numery z miejsca przymocować sobie. Czym? Jak wszystko zabrane, osobiste rzeczy. Chyba że w rzeczach się znalazło, jak to dawniej było chowane, gdzieś igła, to nitka była wysnuta z kocyka czy z czegoś, z ubrania, to tym się przymocowywało numer, żeby numer był widoczny. Trzeba było numer jak nazwisko znać.

  • A jak wyglądały dni? Czy kobiety poszły do jakiejś pracy?


Po tej numeracji poprowadzono nas z powrotem w głąb obozu, spod tej łaźni w głąb obozu. Już kobiety osobno do innego baraku, my też do innego. W murowanym baraku byliśmy najpierw, niedaleko bramy wejściowej na Birkenau. Byliśmy w tym baraku murowanym. Wchodząc do tego baraku, bez matek oczywiście, same dzieci… Posadzka z cegły i takie klatki, koje, tak jak króliki. Ja na pierwszą sztubę od razu weszłam, bo to się nazywała sztuba. Taka blokowa była, Roma, pierwsza moja blokowa, to tylko krzyknęła, żeby nie na dole, bo będzie nam zimno od posadzki, bo zimna była, tylko do części środkowej i górnej. Dziewczęta starsze szły na tą górną, ja do tej środkowej. To nas tak było pięć, cztery, zależy, czy były większe dziewczęta, czy mniejsze, ale tak uciskane.

  • Pani rodzeństwo było z panią czy było z mamą?


Nie, brat ze mną szedł, tylko że oni mieli sztubę dla chłopców osobno. Już matki osobno, nie można było się pożegnać. Dopiero później matki próbowały do nas przyjść czy taka była chwilowa [swoboda], żeby matki się mogły z dziećmi spotkać, a tak to byliśmy już osobno. Już blokowa była inna zupełnie. Dzieci pierwszej nocy płakały, wołały mamy. Najgorsze było to, że [było] takie małe pomieszczenie, te wiaderka, kible na nieczystości. Przecież w domu przy zmianie jedzenia czy z nerwów [były] rozwolnienia różne, sikanie. Te kible były bardzo szybko przepełnione, starsze dziewczęta musiały wynosić to. Taki budynek, latryna, typowo na środku naokoło były deski z otworami. Czy dziecko wpadło do środka, czy nie wpadło, to już zależało, jak pilnowały dzieci jedno drugie, starsze młodsze. Brat przybiegał zawsze do mnie i ze mną chciał, a w bloku małe pomieszczenie, to stale było pełne, przelewało się, przecież tam nie było ścierki. Było też koryto z kurkami na wodę, ale wody często nie było w Birkenau. Brudne, zimna woda tylko. Ręczników nie było, tak się wysuszało samo od siebie rzeczy. Nie było rzeczy do zmiany. Majtki pobrudzone, nie było drugich. Jak się wyprało, to w tych mokrych. Pilnowało się, bo dziecko nie miało, to podebrało drugiemu dziecku. Samo spanie też takie było – jakby się zdjęło coś z siebie i by się nie miało przy sobie, to też ginęło. Jedno drugie szukało dla siebie jakiejś osłony. U kobiet to samo, tylko one były osobno w baraku. Nie widziały dzieci, nie mogły dzieciom pomóc. Oczywiście był handel wymienny. Jak oddałaś swoją kromkę chleba, to zależy… Jak kobiety pracowały, w jakim baraku, jak porządkowały te rzeczy przy tych ubraniach (to się nazywało organizowanie), jak jakąś rzecz ukryły, jak ich nikt nie złapał, nikt nie poskarżył, nie powiedział, że ma drugą rzecz w zapasie, to udało jej się do bloku przenieść z tego komanda roboczego. Kobiety przy tym pracowały. My dzieci nie pracowaliśmy wcześniej. Nam obowiązek było tylko pilnować, żeby cegła była różowa jak nowa, posprzątane. Przecież tam nie było papieru toaletowego, nie było serwetek, nie było mydła, niczego. Jak takie psiaki żyliśmy. Tylko kubka pilnowałaś, bo do tego kubka dostałaś herbatę czy zupę obozową, w której był jarmuż, ale nie liście jarmuża, tylko łodygi jarmuża. Jarzyna, jak marchewka, to tego nie było właściwie; kawałki kartofla zmrożone, na wpół zgniłe, to było święto, że takie coś się znalazło. To było w obozie.

  • Jak długo państwo byli w obozie?


Z tych murowanych budynków, jak zlikwidowali… Bo właściwie ja na koi tak byłam, że na wprost przede mną było, na tej drugiej części koi… Baraki obozowe [wyglądały tak, że było] środkowe przejście, tutaj klatki i tam klatki. W tamtej części też okno było, to widziałam, jak transporty przyjeżdżały, jak zostawiali rzeczy, szli do komina. To było normalna rzecz.

  • Czyli pani miała świadomość, że tam są ludzie?


Między sobą mówiliśmy, idą do komina. Ktoś starszy jak powiedział, że krematorium, no to przyjmowaliśmy, że krematorium. Tylko [pragnęliśmy], żeby nie bili ciebie lagą po nogach, żeby nie było rany, żeby nie złamać nogi, bo już wiadomo, że jesteś na straconej pozycji. Widziałam, jak te transporty przyjeżdżały. Z tej drugiej koi widziałam tych ludzi prowadzonych. Jeszcze starszy więzień, ale to już po wojnie powiedział, potwierdził, że mieliśmy szczęście, bo tak wszyscy patrzyli, że „bandyci” przyjeżdżają do Warszawy. Jak nas prowadzili na rampę po prawej stronie, to mówili „będą żyć”, bo jak na lewą stronę rampy, to wiadomo, że już do komina idą. Przywieźli nas na tą pierwszą [niezrozumiałe] opinią światową, że w Warszawie Powstanie. Więc jacy „bandyci”? Cywile. Nas poprowadzono właśnie na teren obozu. Tylko że takie [były] warunki, że mieliśmy prawo żyć (tak powiedziano) trzy miesiące najwyżej. Jak Bóg dał, jedni bardzo szybko…

  • No a co z ojcem?


Mama dostała tylko gryps, taki kawałek szarego papieru zgniecionego i przybiegła i powiedziała mi, że tato [został wywieziony] transportem do Niemiec, do innego obozu. Nic więcej nie wiedzieliśmy, dopiero po wojnie poszukiwanie. Mama szukała przez Czerwony Krzyż. Dostała wiadomość, że tato zginął w Rosenbergu. Tam były kamieniołomy i tam zginął.

  • Państwo tam mieli przeżyć trzy miesiące, a do kiedy tam panie funkcjonowały i brat? Siostra została w Warszawie?


Siostra została w Warszawie. Nic o niej nie wiedzieliśmy, dopiero po wojnie, będąc w Warszawie… Wróciliśmy do Warszawy. Na Ochocie, daleko za Opaczewską [był] taki dom, schronisko dla dzieci, dla sierot, dla dzieci zagubionych. Wiem, że był tam kościółek drewniany. Na ambonie ksiądz powiedział, że [jest tu] grupa dzieci, które w obozie były. To [była] pierwsza Wielkanoc, to [po jego słowach ludzie] takie drobiazgi nam przynosili. Też ludzie nie mieli, ale coś [przynosili] na święta wielkanocne. To był chyba koniec kwietnia. […] Wtenczas właśnie pani doktor w tym sierocińcu pytała się, gdzie kto jaką rodzinę ma, a ja się zaczęłam pytać o szpital. W obozie, jak się już pytałam starszych, to mówili, że przecież bombardowali szpitale, zabijali chorych, zabijali lekarzy. W tym [sierocińcu] ta pani doktor, co się tak dopytywała, myślała, że moja siostra była pielęgniarką, bo ja mówiłam „siostra”. Ja mówię „nie”, że miała cztery lata. Łańcuch ludzi dobrej woli. Nie było telefonów, nie było pojazdów. Dopytała się, czy w tym szpitalu było bombardowanie w tym czasie. [Dowiedziała się], że pielęgniarka zaopiekowała się siostrą. Przez cały czas się nią opiekowała, dopiero potem do domu małego dziecka ją oddała, do Milanówka. Ona chyba tam w tym Milanówku musiała pracować. Jak mama wróciła, zaskoczona, że my żyjemy, bo myślała mama, że zginęliśmy. Ja mówię, że siostra żyje, że Basia żyje. Kompletnie była zaskoczona. Potem chorowała długo. I jechała, przywiozła siostrę z tego Milanówka.

  • Pani z bratem wyjechaliście wcześniej z Oświęcimia, a mama została?


Nigdzie żeśmy nie wyjechali. Ewakuacja obozu 17 stycznia. Ustawili nas od rana już na dworze, śnieg, mróz –przygotowanie do wyjazdu z obozu, wyjścia z obozu. Transporty wcześniej [już] wywozili, częściowo do innych obozów, w głąb, do Niemiec. Kiedyś usłyszałam, że selekcja była robiona u mamy w baraku. Po apelu pobiegłam do tego baraku. Nie wolno nam było wychodzić, ale ukradkiem poleciałam, brat ze mną. Widziałam tylko, że kobiety nago stały i taka selekcja kobiet była, wybierane były kobiety. Ale usłyszałam stukot, że jedzie wóz, który więźniowie musieli ciągnąć, bo tak było na terenie obozu, no to przy tym Niemcy jechali, jakiś patrol. Schowaliśmy się za jakiś barak. Raczej taka pusta szopa była (czy pusta, to nie wiedziałam, bo ciemno przecież było już). Do tej szopy wpadliśmy i skrzynia była, [schowaliśmy się] koło tej skrzyni. Okazało się, że ten stukot z wózkiem to był do tej szopy. To była trupiarnia. Tam stos trupów. Więźniarki zmarły, to po apelu były zabierane, do tej szopy wywożone, ale wtenczas przyjechali po tych zmarłych, żeby do krematorium ich zawieźć. My w tej szopie z bratem – szczęście mieliśmy, że siedzieliśmy jak myszy pod miotłą, żeby nie ruszyć się, nie stuknąć. Ten stos trupów zabierali na te wózki, co tam mieli ze sobą. Za jednym razem tego nie wzięli, tylko część, bo tego dużo tam było. Nie można sobie wyobrazić, jak wygląda stos trupów. Za nogi, za ręce ciągnęli i tam złożyli. Jak odjechali, to my dopiero wyszliśmy z tej szopy, do baraku wrócili, tak że nie wiedziałam, co się u mamy dalej działo. Mama o tym nie wiedziała przecież. Okazało się, że mamę odrzucono, bo nie było jedno dziecko, tylko było dwoje dzieci. Kobiety z jednymi dziećmi były wywożone do innego obozu. Każdy myślał, że może na wolność. No i tak żeśmy zostali.
Potem 17 stycznia (wiedziałam się, że to siedemnasty był) po apelu rano nas przyprowadzili na taki duży plac i wszystkich więźniów z obozu wyprowadzono z baraków. Dostaliśmy podwójną porcję chleba. Jak zawsze to była jedna kromeczka, to [wtedy] dwie kromeczki, podwójna porcja. Cały dzień od rana staliśmy na dworze, przygotowanie do wymarszu. Dopiero jak szaro się zrobiło, ciemno, wyprowadzali. Z tym że kobiety były wcześniej wystawione, dzieci za kobietami. Najpierw przy matkach staliśmy. „Co dalej? Co dalej, dokąd?” No ale jak wymarsz już był, to kobiety musiały iść, ja zostałam z bratem. Starszy więzień tak przeglądał dzieci i brata odrzucił. Brat miał siedem lat przecież. Pończochy opadające, no bo nie było czym, sznurkami – czym się dało, [trzeba był] przywiązać. Nie było agrafki, [takie rzeczy] to już skarby były. Zresztą miał owrzodzone nogi, odmrożone, takim bandażem papierowym zawinięte, to jego odrzucił, że nie nadaje się do marszu. Ja zaczęłam [krzyczeć]. Wydawało mi się, że mama usłyszy, że brat zostaje na terenie obozu, chciałam ją powiadomić o tym, to doskoczył do mnie Niemiec, uderzył mnie bardzo silnie w twarz, że ja aż się odkręciłam i ukucnęłam, żeby mnie więcej nie bił. Te dziewczęta, co szły, mijały mnie. Ale jeszcze w trakcie, bo przecież dużo nas na tym baraku było, pięćset czy więcej, wyskoczyłam, niech się robi, co chce, czy mnie uderzy, czy nie, i dobiegłam do brata. Przecież nie zostawię go samego, jak stale było mówione, że mam go pilnować. Tak zostałam na terenie obozu. Marszu bym nie przeszła, bo jeden but miałam, co podeszwa rozchodziła się, owrzodzoną buzię miałam, tak że to też by nie pomagało w niczym, a brat zostałby sam. Razem potem [uciekliśmy] do baraku naszego, [właściwie] nie naszego, tylko obojętnie jakiego baraku, żeby tylko chować się przed mrozem, przed zimnem, nocą. Starsza więźniarka, taka babuszka właściwie, ona była Białorusinką, Janka, ona deski z tych naszych… Bo z tego murowanego baraku nas przeprowadzono na drewniane baraki. Z tych pryczy wyłamywane deski były w tych drewnianych, to piec szedł przez całą długość, szerokość baraku, dwa paleniska były. Więc pilnowała jakoś tego, musiała pilnować [jako] ktoś ze starszych tego ognia. Przy tym próbowaliśmy się grzać, żeby trochę jakiegoś ciepła. Nas tam garstka została, w tym baraku nas było pięćdziesiąt czy mniej. W tym baraku żeśmy zostali, razem żeśmy się przytulali i spali. Ci więźniowie, którzy zostali, to szpitale, te rewiry obozowe, chorzy… Ci chorzy po tyfusie czy innych to byli prawie nago, tylko koc kto miał, kto mógł złapać, utrzymać koc, to tym był okryty. Rozbijali magazyny. Mężczyźni przecinali druty, bardziej sprytniejsi, zależy, w jakim komando pracowali, co za narzędzia mogli mieć. Zresztą dorośli to kombinowali różnie, żeby nie były te druty [przeszkodą], bo one chyba nie były już na prądzie, były przecięte. Żeśmy przechodzili różnie. Szukali magazynów. Ktoś bratu dwa bocheneczki chleba położył. Jezu, skarb to był! To żeśmy spali, jedli, moczyli w śniegu i to było nasze jedzenie. Bo przez te dni dziesięć, za czym wkroczyły wojska rosyjskie, to przecież głód był.

  • A mama w tym czasie?


Mama nie wiedziała.

  • Nie mieliście kontaktu?


Mama, jak był postój pierwszy, szukała, czy jestem. Mówi, że jak jestem ja, to brat też będzie. Nie znalazła nas wśród tych dzieci. Bo potem te kobiety z dziećmi szły razem już, bo to już wszystko nie było uporządkowane, ale kto próbował gdzieś się zatrzymać, to zabijali. Mama nas nie znalazła, to myślała, że zostaliśmy zabici. Mama była pewna, że nie żyjemy, a myśmy zostali. Te dni były zimno, głodno, te magazyny były rozbijane, szukane było tego jedzenia. Też wyszłam szukać czegoś, co znajdę, czy ubioru jakiegoś, płaszcza, bo w sukience przecież byłam. Ktoś dał mi kapustę, taką małą główkę kapusty, z tą kapustą wracałam, ale doszła do mnie [kobieta], Żydówka to chyba najwidoczniej była, nago, okryta tylko kocem, jeszcze bardziej głodna. Bo na tym rewirze (szpitale obozowe) to tym więźniarkom już nie dawano jedzenia. Same ile siły miały, szukały jedzenia. To szkielet. Ona wzięła tą główkę, zaczęła jeść. Ktoś mnie popchnął. Ona z tą kapustą przewróciła się, a ja tak nad nią stałam, to ktoś mnie popchnął, żebym poszła dalej. Jakiś mężczyzna dał mi kartonik takiej wielkości z kaszką mamałygą, kaszka kukurydziana, to z tym wróciłam do baraku. No i śnieg topiony do garnuszka, tą mamałygę wsypywałam, to było nasze jedzenie. Chleb już zdążyliśmy zjeść, rozmoczony w tym śniegu, rozpuszczony. Te dni gorsze były, bo tak zawsze trochę tej gorącej herbaty czy letniej było, czy ten garnuszek zupy. No, coś było. To było głodowe jedzenie, ale było, a tu już nic nie było w te dni – co kto miał, co kto zdobył. Ja [robiłam] tą mamałygę, ale to był nasz posiłek.

  • Już Niemców nie było?


Niemców… Właśnie starsi więźniowie, jak widzieli, że dziecko tak jak my chodziliśmy za jedzeniem: „Nie chodźcie, bo mnie mogą zabić”. Ta babuszka, Janeczka, co została, ona się naszą garstką opiekowała. Mówi: „Dzieci, teraz tu jest front, Niemcy uciekają, to mogą zabić, mścić się, żeby śladów nie było”. Przecież magazyny były palone, papiery, to wszystko fruwało, widziałam to wszystko. Zabijali, strzały było słychać, to baliśmy się wyjść. Ona zamykała, bo mówili: „W tamtym baraku zabili”. Nie widzieliśmy, tylko słychać było. Potem jak wkroczyło wojsko radzieckie, to też taki chaos, bo Niemcy się przebierali za więźniów nawet. Taka była mowa. Chowali się ci, co zostali niby nas pilnować. To był chaos, to było nie wiadomo kto. Więźniowie, jak słabszy, to szkielety chodziły po prostu, okryte – szukali jedzenia, wygłodzeni. Tak jak ja mówiłam, że dostałam tą mamałygę, wróciłam z tym, to był skarb. Potem jak już Rosjanie wkroczyli, wieczorem przyszli do naszego baraku, to nas garstka tam była. W innych barakach też były dzieci. Ktoś powiedział, że w nocy rozstrzelali. Nie wiem, nie widziałam. Ta Janeczka powiedziała: „Nie wychodzić, jest tu mało…”, cicho żeby być, żeby nie zdradzać się, żeby świadków nie zabijali.

  • Czyli zanim Rosjanie wkroczyli, to Niemcy się w waszym baraku już nie pojawiali?


Jakiś zabłąkany się mógł [pojawić], dlatego ta babcia nas zamykała, ta Janeczka, ta blokowa, bo to była długoletnia więźniarka, to ona przecież orientowała się. „To jest front, tu jest linia frontu. Ci mogą się ukrywać, mogą… Nie, bo nie wiadomo”. Jeden drugiego się bał. I tak żeśmy na tym terenie zostali. Po tych dniach Rosjanie, front. Widziałam, w godzinach popołudniowych zachodziło słońce, ten śnieg. Jak w tych białych kombinezonach pierwsi wchodzili na teren obozu, to ta babcia nas [upominała]: „Żebyście nie wychodzili, bo kula zabłąkana was nawet może zabić w ostatnich dniach”. Dopiero później nas wypuściła, otworzyła, jak żołnierz, taki oficer chyba to był, taką czapę wysoką miał, do naszego baraku wszedł. Bo wchodzili do baraków po tej pierwszej linii. „Dzieci, co wy tu robicie?” – pamiętam to zdanie, tak wyraźnie powiedziane. „Rebiata – chyba powiedział – co wy tu robicie”. Mówi, żebyśmy się nie rozchodzili, bo Niemcy, którzy zostali, ukrywają się, zabijają świadków. Kocioł zupy pomidorowej nam przynieśli w nocy, to żeśmy zjedli. Byliśmy wolni niby, ale nie wolno nam było się rozchodzić. Usłyszałam, że grupka kobiet i większych dziewcząt, które gdzieś też się ukryły czy były na innych barakach (to już był rozgardiasz, już było różnie, gdzie komu było lepiej), że się umawiają, że wychodzą z obozu. Postanowiłam, że też wychodzę. On mówi: „Nie, czekaj”. Bo jesteśmy za słabi, mróz jest, nie ma drogi, front. [Namawiano], żeby zostać, aż przyjedzie Czerwony Krzyż. Ale nie, ja na następny dzień z bratem dołączyłam do tej grupki.

  • A kto radził pani, żeby zostać?


Nikt nie radził, tylko ta blokowa, ta babuszka Janeczka. Zresztą jak ci żołnierze przyszli, co nam ten posiłek dali, to też powiedział, że jest front, linia, że [Niemcy] się ukrywają, że jak będziemy chodzić po terenie czy wychodzić, mogą nas zabić jeszcze jako świadków. Wiem, że tak powiedziano, ale mimo wszystko to mi było obojętne – wychodzimy na wolność. Tak z tego obozu ta garstka nas wyszła. Okazało się, że byliśmy chyba pierwszymi, bo jeszcze szaro było. Nie wiem sama… Chciałam się odłączyć od grupy, bo widziałam domek dróżnika, ale mówię, nikt tutaj [nie przyjmie, pomyśli], że to żebracy są. Nikt nie pomyśli, że jesteśmy z obozu, nikt nam nie pomoże, trzymajmy się razem. Dzieci nas było prawdopodobnie… Pani Helena Kubica, która pracowała w muzeum, mówiła, że było nas chyba około trzynaścioro takich dzieci, parę osób starszych, dorosłych właściwie. [Razem] nas mogło być dwadzieścia osób, może więcej. Tą grupką, tacy rozciągnięci, ale żeśmy wyszli z miasta. Pierwsze bloki, takie ciemne, co tu są, jak się wjeżdża na teren obozu, stoją jeszcze, te bloki pamiętam. Pieszo żeśmy szli na Kraków, w kierunku Krakowa prawdopodobnie, bo ja się nie orientowałam. Trzymałam się, że ktoś idzie z naszych, z obozu. Furmanka nas kawałek podwiozła, po tym jechał samochód z wojskiem i się zastanawiałam, czy to było rosyjskie, czy polskie, ale wydaje mi się, że polskie. Wzięli nas na samochód, tak jak na dziwolągów patrzyli na nas wszyscy, i zawieźli do Krakowa, do Czerwonego Krzyża. Byliśmy wolni.

  • Było wam pewnie zimno?


Szczerze mówiąc, buty się rozchodziły, bez swetrów, bez żadnych dodatkowych… Pół koca miałam, kawałek, bo mama zorganizowała to po drodze, jeszcze wcześniej jak szliśmy. Noc żeśmy spędzili u jakiejś gospodyni po drodze, na podłodze. Dała nam gorącą herbatę, pajdę chleba, pamiętam, żeśmy spali. Te pół koca zostawiłam u tej babki, no bo za ciężko nam było to nieść, mimo że nic nie było. Ale ta pierwsza pajda chleba z herbatą gorącą to był taki pierwszy posiłek wolności. Wieczorem ta babka tej [herbaty nam dała]. Jak się nazywała, który numer, gdzie, to nie wiem, tylko to, że na wolności jesteśmy. […] W Krakowie byliśmy koło miesiąca, niedaleko Wawelu, na tej ulicy Czerwony Krzyż nas umieścił początkowo. Potem nas, tych dzieci było trochę, [umieszczono] na ulicy […] Karmelickiej. Byłe przedszkole to chyba było. Chyba koło miesiąca tam byliśmy. W marcu chyba przywieźli nas do Warszawy.

  • Pociągiem?


Tak, pociągiem. Dostaliśmy, nie wiem, czy bilety, czy mieliśmy taką kartkę niby do przejazdu. Pod Warszawą [trafiliśmy] […] do Tworek, do tego zakładu, gdzie byli ludzie chorzy umysłowo. Powiedzieli, że ich wszystkich pozabijano. My w tych pokojach chyba dwie nocy spędziliśmy i potem nas samochodem już przewieźli do Warszawy, na Ochotę, daleko, właściwie to było na Okęciu. Tam taka ochronka niby była, tak się nazywało to coś. Zginęła mi kartka, pokazywałam. Muzeum ma kopię tego.

  • Kartkę…


Zawiadamiającą rodziny. Pospisywali nas już dokładnie, gdzie kto mieszkał, przy jakiej ulicy. Wtenczas ja poprosiłam, żebym na przepustkę mogła iść nasz dom zobaczyć. Nie było nic, żadnych śladów. Bo mi się wydawało, że kartka od taty już jest, takie wyobrażenie miałam. Myśmy byli pierwsi.

  • Chciałam zapytać jeszcze o jedną osobę, o której pani wspomniała, ale nie powiedziała pani, że żona brata taty była w Powstaniu. Pani wiedziała o tym?


Wiedziałam się w czasie wojny, wiedziałam, że była łącznikiem. Wiedziałam tylko, że w ruchu oporu jest, z tatą rozmawiali o tym w czasie wojny.

  • Czyli jak wybuchło Powstanie to…


Ona została, bo nasza dzielnica była bardzo szybko [w rękach Niemców]. Wola była pierwsza, Ochota była drugą dzielnicą. Ona w Śródmieściu była, to najdłużej, w Śródmieściu, na placu Trzech Krzyży. Po wojnie rozmawialiśmy, że ona do Niemiec była wywieziona. Na szczęście ona tych dwóch chłopców, co miała, tych dwóch synów, Stefana i Henryka… Z rodziny ktoś księdzem był. Nie wiem, czy jej kuzyn, ktoś z rodziny. On był gdzieś za Warszawą i na wakacje ci chłopcy byli brani. Sierpień, jak wybuchło [Powstania], oni byli u tego księdza na parafii, ona była sama, była spokojna o dzieci. Ona była zabrana, co wspominałam, do Niemiec, jak Powstanie upadło, chyba wywieziona do Niemiec na roboty.

  • A jej mąż?


A wujek Leon to już w trzydziestym dziewiątym roku został powołany do wojska, do armii polskiej, i on przez Anglię, przez Afrykę to wszystko przewędrował. Tylko tyle [wiem], co opowiadał. Nie za bardzo ja chciałam rozmawiać, bo mi było żal, że tato nie wrócił, no bo tak jako dzieciaki to przyjmowaliśmy. Oni wrócili do Gostynia. Z tym że nie wiem, czy to samo mieszkanie mieli. Ja już byłam u jednego wujostwa, mama chorowała po obozie, wiedziałam, że siostra żyje w Warszawie, mama ściągała. Wiem tylko, że później starali się pomagać mamusi. Wujek przysyłał pieniądze jakieś, bo mama przecież renty nie mogła dostać, do pracy nie mogła iść, no ja do szkoły. Jak skończyłam ósmą klasę (to był pierwszy rok, co była ósma klasa), to dostałam od września w czterdziestym ósmy roku pracę w urzędzie miejskim jako pomoc, goniec, pomoc, wszystko razem. Dostałam tam pracę i były pierwsze zarobki. Mama potem siostrę przywiozła. Starała się o to, żeby [iść] do pracy, ale chorowała, tak że nie mogła pracować. Czasem [pracowała], ale krótko, a rentę przed śmiercią dopiero dostała. Zmarła w pięćdziesiątym piątym roku. Gruźlicę miała. Mamusia wypluła płuca po prostu. Z gruźlicą wróciła i nikt się na tej chorobie nie znał, ja też, ale takie życie było. W domu zmarła. Tyle że ten lekarz przygotowywał mnie, że jest taki stan ciężki, i starali się ją jak najdłużej zatrzymać w szpitalu, ale mówił, żeby przed śmiercią trochę pobyła z nami. Dwa miesiące przed śmiercią w domu. Ostrzegał mnie, jak się zachowywać, żeby nie zarazić się. Jak ja byłam chora, to mama o tym nie wiedziała, dopiero się potem dowiedziała, przed śmiercią już, że byłam chora, też byłam w sanatorium leczona.

  • Udało się wyjść?


Tak, siostra była słabsza już, bo ona przecież miała wstawiony dren, [miała] ropne zapalenie płuc. Po tym pierwszym [razie] w czterdziestym trzecim roku tak chorowała. Ropę jej ściągano. Tato był pierwszy [do] transfuzji krwi. Jemu brali krew, ona dostawała. Jakby to nie było w Warszawie, to na pewno już w czterdziestym trzecim roku by odeszła. Tak to przeciągnęło się to wszystko razem, dzięki Bogu. Byliśmy razem.

Warszawa, 14 kwietnia 2025 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Zdzisława Włodarczyk Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także