Franciszek Kotz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Franciszek Kotz, mam dziewięćdziesiąt lat.

  • W którym roku się pan urodził?


W 1934.

  • W Warszawie?


W Warszawie.

  • Dokładnie pod jakim adresem mieszkała pana rodzina, kiedy się pan urodził?


Moja rodzina mieszkała na Pradze, okolice ulicy Ząbkowskiej, […] na ulicy Nieporęckiej.

  • To był adres, pod którym pan mieszkał od urodzenia?


Tam mieszkała moja mama i ojciec. Pewnie wynajmowali jakieś mieszkanie właśnie na tej Nieporęckiej, na Pradze, tam się urodziłem.

  • Jak nazywała się mama z domu, jak się nazywał ojciec i czym się zajmowali?


Ojciec Władysław, mama Halina z domu Dużewicz. Niedługo cieszyła się z moich narodzin, bo zmarła 12 grudnia. Ja się urodziłem 3 grudnia, a ona zmarła 12 grudnia, pewnie z powodu jakiegoś zakażenia.

  • Był pan jedynym dzieckiem państwa Kotzów?


Jedynym dzieckiem Haliny, natomiast ojciec po raz drugi ożenił się chyba w trzydziestym ósmym roku. Tak przypuszczam, w trzydziestym siódmym, trzydziestym ósmym roku, no i miałem drugą mamę – Jadwigę. W zasadzie odnosiłem się i odnoszę się do niej jako do mojej matki.

  • Ta mama jak nazywała się wcześniej? Jakie nosiła nazwisko?


Z domu była Szydłowska, no i jej rodzice, a moi dziadkowie Szydłowscy mieszkali koło Kuźnicy Białostockiej. Mieli tam kawałek pola i tam uprawiali to pole. Kolonia nazywała się Czuprynowo. W odróżnieniu od wsi Czuprynowo kolonia polegała na tym, że pola i zabudowania były rozproszone, były bliżej tego kawałka uprawianej ziemi.

  • Skąd pochodzili rodzice ze strony ojca Kotzowie, gdzie mieszkali?


Dziadek Bronisław, czyli ojciec mojego taty, pracował w zajezdni na Pradze, na Ząbkowskiej, w zajezdni tramwajowej. Był tam jakimś naczelnikiem, coś takiego, stąd ta lokalizacja naszego mieszkania. Natomiast babcia Zofia była przy mężu na ogół, jak to się wcześniej zawsze mówiło.

  • Po 1938 roku tata ożenił się ponownie, pojawiły się jakieś dzieci z tego drugiego związku? Miał pan przyrodnie rodzeństwo?


Nie, nie, wszystko po kolei. Ponieważ jak moja mama zmarła, mama Halina, no to ja zostałem wysłany do Grodna, do swoich dziadków, mojej mamy Haliny, do moich dziadków, rodziców mojej mamy Haliny. Oni mieszkali w Grodnie, mieli tam dom, można powiedzieć.

  • Jak się nazywali?


Dużewicze, stąd mama Halina Dużewicz z domu.

  • Czy pamięta pan imiona dziadków?


Dziadek Franciszek, babcia Kazimiera. Część mojego życia była tam właśnie w tym Grodnie, ponieważ oni jeszcze mieli taki domek letniskowy w Jeziorach, więc też jakiś czas spędzali w Jeziorach.

  • Jak pan wspomina czas dzieciństwa w okolicach Grodna?


Dość beztrosko, ale jak to dziecko wychowane bez matki, to ja nie byłem takim grzecznym dzieckiem. Teraz, jak wiem, jak to jest, to widzę swoje postępowanie jako demonstrację pewną: „ja tu jestem”.

  • W jakim wieku pan…


No właśnie mama z Warszawy czasami tam wpadała. Właściwie dwa razy pamiętam. Pierwszy raz jak przyjechała, to w ogóle nie chciałem się do niej zbliżyć, nie chciałem, żeby brała mnie na kolana, taki byłem wręcz agresywny w stosunku do niej, zbuntowany.

  • To był pierwszy raz, kiedy pan ją zobaczył?


Tak, nie pamiętam, właśnie tej daty nie znam, czy oni się pobrali w trzydziestym siódmym, czy w trzydziestym ósmym, ale wiem, że tuż przed wojną. Drugi raz jak przyjechała, to już bardziej ją akceptowałem. Ale przyjechała i wracała do Warszawy.

  • A gdzie zastała pana wojna?


Wojna zastała mnie w tych Jeziorach, tak ściśle mówiąc. Byliśmy tam na wakacjach w trzydziestym dziewiątym roku z dziadkami i nagle jak grom z jasnego nieba nadeszła wiadomość, że wybuchła wojna. Wybuchła wojna i zrobił się ogromny popłoch, tak jak to pamiętam. Autobusy, które zabierały z Jezior do Grodna, były przepełnione. Babcia, jak taka rozpychająca się przez życie, jakieś tam miejsce znalazła i z tymi bagażami, z tym wszystkim czym prędzej wróciliśmy do Grodna.

  • Zostaliście państwo w Grodnie?


Tak, innego wyjścia nie było. Siedemnastego przecież zaatakowali nas Rosjanie. Grodno co prawda broniło się zaciekle, ale nie miało szans przed nawałą bolszewicką. To jest jak gdyby inna historia, to jest historia mojego dalszego życia, którą też opisałem w swoich wspomnieniach, które są wydane. Synowie wydali w postaci książki, muszę tak szumnie powiedzieć.

  • A jaki nosi tytuł?


„Moje wspomnienia”.

  • W pewnym momencie pan znalazł się z powrotem w Warszawie. Kiedy to nastąpiło?


Tutaj było kilka takich zwrotów w moim życiu i życiu rodziny. Pierwszy zwrot to taki przyjazny Żyd ostrzegł mojego dziadka Dużewicza Franciszka, żeby zmywał się, jak to się potocznie mówi, żeby uciekał z tej „obłasti”, którą zawiadują Rosjanie, bolszewicy. Jemu jakoś udało się przez zieloną granicę przedostać i przyjechać do Warszawy, do córki. Córka jego, a moja ciocia…

  • Czyli siostra mamy?


Tak, siostra mamy.

  • Dziadek kim był w Grodnie?


Dziadek był jakimś specjalistą rybołówstwa, można powiedzieć, zarządzał stawami rybnymi. Wcześniej na bliskiej Ukrainie jakieś takie utytułowane państwa go zatrudniały. Jak już był w Grodnie, to właśnie w tych Jeziorach, nie wiem, czy wynajmował, ale raczej wynajmował jezioro i tam wynajmował ludzi, którzy łowili ryby. Trochę z tego handlu rybami i z jakiegoś tam doradztwa związanego z jego znajomością hodowli ryb w stawach pewnie żył. Stać ich było i na ten domek w Jeziorach, i na to mieszkanie w Grodnie.

  • Wracamy do Warszawy. Dziadek ucieka do Warszawy, kiedy Sowieci idą na Grodno…


Tak, już zajmują Grodno.

  • Znajduje się u swojej córki, siostry pana mamy.


Tak.

  • Jak miała na imię ciotka?


Maria, ciocia Marysia, Maria. Ja zostaję z dziadkami.

  • To znaczy z babcią?


Tak, z dziadkami, z babcią, w tym momencie z babcią i z ciocią, też siostrą mamy Haliny, Ireną.

  • Czyli były trzy siostry?


Jeszcze była Ziuta. Do Ziuty wrócimy, jak będziemy omawiać Powstanie, bo też jest to związane z tym Powstanie Warszawskie. My byliśmy postrzegani jako burżuje i każdego dnia groziła nam wywózka na Sybir. Było takie, no nie wiem, czy małżeństwo, ale taka pani doktor w każdym razie, która w tych mieszkaniach moich dziadków Franciszka i Kazimiery mieszkała w jakiejś części budynku – została wywieziona. Jeszcze takie… Nie pamiętam rodziców, ale bawiłem się z chłopcem, który się nazywał Oludek, babcia mówi: „Oludek już nie będzie się z tobą bawił, bo go wywieźli”. Wywózki już się zaczęły i były brutalne. W nocy po prostu wpadali ciężarówką, wywalili bramę i zabierali ludzi do transportu, a co dalej się działo, to tylko babcia mówiła: „Nic nie mów i nic nie tego, bo lepiej nie mówić”.

  • Pamięta pan, jak się nazywała pani doktor, którą wywieziono na Sybir?


No właśnie nie.

  • Czyli zaczęły się wywózki?


Zaczęły się wywózki i ponieważ my byliśmy, że tak powiem, zagrożeni bardzo mocno jako klasa burżuazji, no to babcia zdecydowała się wyjechać na wieś do rodziców tej mojej drugiej mamy, Jadwigi, do tego Czuprynowa, o którym wspomniałem, koło Kuźnicy Białostockiej. Tam żeśmy przycupnęli i jakoś tam przesiedzieliśmy do momentu, aż Niemcy zajęli te tereny. To był jakiś czterdziesty trzeci rok pewnie, czterdziesty drugi, tak.

  • Czyli miał pan już dziewięć lat, tak?


Co prawda jestem z grudnia, więc trochę można mi odjąć. To tak było. Jak już Niemcy zajęli tereny, to mieliśmy szansę wrócić do Grodna, do tego mieszkania, które tam żeśmy wcześniej zajmowali. Co się z nim działo, w momencie kiedy myśmy byli w tym Czuprynowie, to trudno mi jest powiedzieć, ale jakoś przetrwało, jakoś wróciliśmy tam. Jak wróciliśmy do tego Grodna, no to moja mama Jadwiga z tą siostrą mamy Marią, Marysią, przyjechały, żeby mnie stamtąd zabrać.

  • Do Warszawy?


Do Warszawy. Co nie było też takie proste, bo tam to był już inny dystrykt czy jak to się tam nazywało, w każdym razie też trzeba było się przedzierać nocą przez tak zwaną zieloną granicę, koło Małkini jakoś. Jak przedostaliśmy się do tej Małkini, to już byliśmy w Generalnej Guberni. Stamtąd to już do Warszawy dotarliśmy i w czterdziestym trzecim roku, w lutym, znalazłem się już w Warszawie.

  • To tak naprawdę moment, kiedy pan świadomie zapamiętał Warszawę, czyli taką okupacyjną Warszawę?


Tak, raczej tak.

  • Gdzie państwo zamieszkali?


Jak ojciec się ożenił z mamą Jadwigą, to oni wyprowadzili się z Pragi. Pewnie już wcześniej wyprowadził się z Pragi i zamieszkali na Krakowskim Przedmieściu 40. To była taka kamienica z napisem „Kurier Polski”, chyba nawet takie wydrapane były napisy, jak już tam się pojawiłem. Uczyłem się czytać, to tam widziałem, że jeszcze te ślady zostały. Obok była kamienica, która jak sprawdzałem na zdjęciach ze starej Warszawy, sięgała prawie w pobliże kościoła Wizytek, ale ona została już zburzona w czasie tych działań wojennych w trzydziestym dziewiątym roku prawdopodobnie. Dom Krakowskie Przedmieście 40 był taką enklawą. Bo tak, wchodziło się przez taką rozległą bramę na podwórzec, taki dość obszerny podwórzec, który po lewej stronie był odgrodzony murem. Była tam jakaś drukarnia chyba, jakaś drukarnia musiała tam być, lokalna prawdopodobnie, nic takiego wielkiego. Natomiast od strony Wisły, czyli zamykająca ściana, to były takie oficyny, tam biedniejsza ludność miała swoje nieduże mieszkanka. To był prostokąt po prawej stronie zamknięty murem, za tym murem była ta zburzona kamienica, która sięgała do [kościoła Sióstr] Wizytek, której praktycznie nie było.

  • Kamienica państwa była zlokalizowana na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Karowej?


Tak.

  • Czyli po przeciwnej stronie Karowej był hotel Bristol?


Tak, po przeciwnej stronie był hotel Bristol, tak. On w tym stanie mniej więcej dotrwał nawet do dzisiejszych czasów, po różnych remontach oczywiście. Naprzeciwko tego domu był tak zwany dom Bez Kantów. Tam mieściła się za okupacji komenda miasta chyba. Na prawo od komendy miasta był hotel Europejski z kolei, a okna naszego mieszkania wychodziły na wprost między tymi dwoma, dom Bez Kantów i hotel Europejski, na Grób Nieznanego Żołnierza. Czasami brałem lornetkę i mogłem sobie stroić na Grobie Nieznanego Żołnierza, taki prześwit był na wprost. Pamiętam, że przez jakiś czas był pomnik księcia Józefa Poniatowskiego tam. Nie wiem, czy on dotrwał do Powstania, już tego nie pamiętam, ale przez jakiś czas Niemcy tolerowali jakoś ten pomnik.

  • Właśnie, to było miejsce, gdzie Niemców było często widać, tak?


Tak.

  • Pamięta pan jakieś momenty szczególne z udziałem Niemców? Czy były jakieś łapanki?


Momenty szczególne (do łapanek dojdziemy) to były przemarsze Hitlerjugend, czyli tych harcerzy niemieckich. Oni w mundurach, z różnymi instrumentami, buńczucznie maszerowali właśnie do komendy miasta. Tam skręcali w… Ta ulica, nie pamiętam w tej chwili, nie przypomnę sobie, jak ona się teraz nazywa, ale powiedzmy, że skręcali w kierunek Hitler-Platz.

  • Ci chłopcy byli niewiele starsi od pana, prawda?


Pewnie tak, pewnie niewiele starsi. […] No więc były wtedy te wydarzenia. Zawsze się coś działo, bo przecież Krakowskim Przedmieściem jeździł tramwaj, skręcał w Karową, jechał prosto w stronę Alei Ujazdowskich i Belwederu, Nowym Światem, krótko mówiąc, więc tam się sporo działo. Ten ruch różnych pojazdów niemieckich był duży, widać było ich aktywność dość dużą.

  • Czy pan w ogóle, kiedy wrócił do Warszawy po tylu latach, poszedł do jakiejś szkoły?


No właśnie, chciałem do tego nawiązać. Mama powiedziała, że trzeba, żebym się jakoś uczył. Znalazła takie miejsce, gdzie… Bo okupant pozwalał tylko na szkoły podstawowe, ale takie szkoły podstawowe, powszechne to były pod ich zarządem i raczej z doborem innych nauczycieli. [Mama] znalazła dla mnie prywatną szkołę na ulicy Sewerynów. Tutaj jak jest zjazd ku Wiśle, przy pomniku Kopernika, tam jest na prawo uliczka Sewerynów. Tam chodziłem na takie, można powiedzieć, tajne lekcje. Polegało to na tym, że zbieraliśmy się w tej kamienicy na półpiętrze, pani wyglądała przez dziurkę od klucza, jak zobaczyła, że nas tam trochę jest, to wołała nas i myśmy szybciutko przez półpiętro wpadali do naszej klasy. Po drugiej stronie była ta normalna, reżimowa, powiedzmy, gdzie inne dzieci się uczyły. Miałem ten przywilej, pewnie trochę płacili za to, że byłem w takiej półprywatnej. Tam chodziłem koniec drugiej klasy i trzecia klasa, całą trzecią klasę.

  • Pamięta pan z tego czasu kolegów, nauczycieli? Czy to była jedna nauczycielka, ta pani, która patrzyła przez dziurkę od klucza, czy było więcej osób?


Myślę, że jedna tylko.

  • Pamięta pan jej nazwisko?


Nie. Nazwisk nie podawało się zbyt chętnie.

  • A koledzy jacyś zostali w pamięci?


Raczej koleżanki, ale to tak jak to z dziećmi.

  • Czyli idąc z Karowej czy z Krakowskiego Przedmieścia do pomnika Kopernika miał pan takie dosyć duże pole obserwacji przez spory fragment Krakowskiego Przedmieścia.


Jako chłopak to byłem taki szybki, raczej biegałem, raczej biegiem pokonywałem.

  • Powiedział pan, że łapanki to taki osobny rozdział. Był pan świadkiem łapanek?


Tak, bo na Mariensztacie był bazar i tam czasami można było kupić coś takiego, co nie zawsze można było gdzie indziej. To było jedno miejsce, a drugie miejsce to była Hala Mirowska. Jedna z tych hal była podzielona na takie klitki, gdzie sprzedawano jakieś mięso swojskie – to już był rarytas – jakieś inne [rzeczy]. Ale wracając do Mariensztatu – właśnie kiedyś byłem z mamą na jakichś zakupach i nagle rozległ się krzyk: „Łapanka! Łapanka! Łapanka!”. Ja już byłem uczony, miałem wykute na blachę, gdzie mieszkam, i trzeba było uciekać, wszystko jedno gdzie, każdy w swoją stronę. Mama gdzie indziej, ja gdzie indziej, gdzieśmy się rozpierzchli, żeby nas nie było widać. Każdy wpadał do jakiejś bramy, do jakiegoś mieszkania i nikt się niczemu nie dziwił, tylko przyjmował i już. Przyjeżdżały budy i tych, którzy byli za wolni, to po prostu wpychali do tych bud i co się dalej działo… Pewnie wywozili ich do obozów jakichś albo do pracy przymusowej, to w najlepszym razie, a już w najgorszym do obozów koncentracyjnych.

  • Czyli szczęśliwie nikt z pana rodziny w takiej łapance nie został…


Szczęśliwie nie. Pytała pani o rodzeństwo. No więc w czterdziestym trzecim roku urodził się mój przyrodni brat Kazik. Było nas już czwórka.

  • Potem się pojawiło jeszcze jakieś rodzeństwo?


No nie, to już po wojnie.

  • Czyli do Powstania w sierpniu byli państwo we czworo?


Tak, we czworo byliśmy.

  • Jak wyglądała codzienność? Nie brakowało jedzenia? Nie cierpieli państwo?


Ojciec pracował w jakimś związanym z miastem zarządzie miasta, nie wiem, ale na Kredytowej, czyli nie tak daleko, na piechotę można przecież dojść do Kredytowej.

  • Gdzieś zgubiłam po drodze wątek dziadka Franciszka, który przyjechał do Warszawy, uciekł z Grodna. Jakie były dalsze jego losy?


Prawdopodobnie ta ucieczka go kosztowała zdrowie, bo wkrótce zmarł.

  • Zmarł w Warszawie?


Zmarł w Warszawie, jest pochowany na Starych Powązkach.

  • W grobie rodzinnym?


Tak, rodzinnym.

  • Wracamy do pana najbliższej rodziny. Tata utrzymuje rodzinę, pracuje.


Tak.

  • Pracuje do Powstania?


Tak, do Powstania pracuje. W czterdziestym trzecim urodził się brat Kazik, zresztą w szpitalu na Karowej. Wiem, że na Karowej, jak zaczyna się ten ślimak, jest taki budynek, gdzie wydawali mleko dla matek karmiących, i tam mnie wysyłano po to mleko. Czasami mnie wysyłano z kartkami, bo tata pracował, no to mieliśmy prawo do jakichś kartek, na Królewską. Tam był sklep, który te kartki przyjmował i wydawał jakąś marmoladę w kostkach. Nie wiem, z czego była ta marmolada, wiem, że taka była. Jakieś zupy były wydawane gdzieś tam również. Co prawda ja byłem taki niejadek, to mi zupy zupełnie nie smakowały, ale jak trzeba było, no to się jadło. Jeszcze mieliśmy kontakt z rodziną mojego ojca, mieszkali w Wyszkowie pod Warszawą, tam mieli dom.

  • To chyba był dosyć cenny kontakt, także pod względem ekonomicznym.


Tak, ten kontakt był bardzo cenny, bo tam się szmuglowało sporo jedzenia. Pamiętam taki właśnie przypadek… Bo czasem jeździliśmy do tego Wyszkowa, do dziadków, no bo to była taka odskocznia od Warszawy okupacyjnej, ten Wyszków był taki trochę… Też tam różne rzeczy się działy. Moja żona była świadkiem, że mało ich nie rozstrzelali. Zastrzelili jakiegoś Heńka, policjanta. Już tam ich ustawili do rozstrzału, ale jakoś się udało.

  • Czy wycieczki do Wyszkowa dla państwa były cennym źródłem rozumiem aprowizacji?


Coś tam się zawsze przywiozło. Wiem, że tam jeździły te handlarki jak w filmie „Zakazane piosenki”. Ponieważ nie było mostu, most był zburzony na Bugu, więc z Rybienka trzeba było dojechać jakąś furką czy czym i tam ci policjanci niemieccy ściągali dosłownie ze stopni pociągu szmuglerów, którzy przewozili to jedzenie jakoś do Warszawy. Działo się, wszędzie się coś działo.

  • Pan już bardzo świadomie w tym uczestniczył. Kiedy wybucha Powstanie, pan ma już prawie dziesięć lat.


No więc nasze życie koncentrowało się trochę i na tym Krakowskim Przedmieściu, bo tam byłem wysyłany do jakichś sklepów, które tam jeszcze funkcjonowały (jakieś nowalijki sprzedawano na wiosnę, jakieś coś), i na tym ślimaku, który prowadził w stronę Wisły. Tam mój brat Kazik stawiał pierwsze kroki.

  • Nad Wisłą?


Tak. No i nad Wisłą żeśmy chodzili, spacerowali. Można było nawet trochę się przekąpać w Wiśle. Wisła była jeszcze względnie czysta, nie taka jak teraz nawet. No więc to tam tak się koncentrowało.

  • Czy docierały do świadomości dziesięciolatka jakieś informacje, że coś się dzieje, że tuż przed Powstaniem jest jakaś…


Że coś się dzieje, to było słychać, bo kanonada ze wschodu się zbliżała. Te wybuchy, które tam het gdzieś były na horyzoncie, jakby coraz były głośniejsze, czyli coś się działo. Wiedzieliśmy, że Rosjanie jednak wypierają Niemców. Z tymi Rosjanami no to różnie bywało, ale liczyliśmy, że [Rosja] może być naszym jakimś sojusznikiem, że co było to było, ale… To się działo, to żeśmy odczuwali. A już im bliżej było lata, te odgłosy były coraz bliższe, no to nadzieja na jakieś wyzwolenie była coraz większa. Ale zaczął się robić ferment. Przecież wiadomo było, że w każdej rodzinie byli członkowie armii podziemnej w jakiś sposób zaangażowani.

  • Czyli potem pewnie pan się dowiedział, kto działał w podziemiu u pana w rodzinie?


No to była najgłębsza tajemnica, nie mówiło się i dzieci nie miały prawa tego wiedzieć, bo mogły wypaplać nawet na podwórku, więc nie, tego się nie wiedziało.

  • Wspomniał pan, że jedna z ciotek angażowała się w Powstanie, więc rozumiem, że był taki moment już później, kiedy pan się o tym dowiedział.


Tak, to już po wojnie.

  • A kiedy wybuchło samo Powstanie?


No więc właśnie czuło się taki ferment, czuło się. Przecież jak nasze okna wychodziły na Krakowskie Przedmieście, to widać było, że Niemcy się pakują i próbują się zmyć gdzieś z tej Warszawy, jakby nie było. Może to była złudna nadzieja i zbyt pochopnie wyciągane wnioski, ale coś takiego było, że „chwyćmy za broń, pokażmy, że my tutaj też jesteśmy, też walczymy za swoje, o swoje”. Coś takiego się czuło podskórnie. To nie było wypowiadane wprost, ale to się czuło i Powstanie wybuchło.

  • Pamięta pan ten moment?


Tak, pamiętam ten moment. Najpierw pojedyncze strzały, tak jakby ktoś rozrzucał groch gdzieś. Godzina „W” o siedemnastej miała być, ale już wcześniej to tu, gdzieś, to tu [było słychać]. No i jak już strzelanina na dobre rozgorzała, to ojciec mówi: „Siadaj tu pod oknem, nie wystawiaj głowy nigdzie, siedź tu”. I siedzieliśmy. A jak wcześniej, to wiadomo, jak były naloty, to musieliśmy schodzić do piwnicy. Było tak, że jeszcze nie było nalotu, a już schodziłem do piwnicy, już wyrywałem się, bo już mechanizm taki działał, że coś może być. No i wybuchło to Powstanie i siedzimy tutaj, nie wiemy, co będzie, co, jak. Ale ponieważ coraz bardziej się nasila jakaś walka, której my nie widzimy, nie wiemy, co i jak, no to schodzimy do piwnicy. Tam pierwszą noc przesiedzieliśmy, później jeszcze jedną noc. Trochę jedzenia było, wszyscy się tam jakoś żywili, ale bali się wracać do mieszkań. Nie wiadomo, nuż jakieś bomby spadną albo coś, więc tak chyłkiem się przemykano do mieszkań, coś tam zabrano i wracano do piwnic.

  • W zasadzie te piwnice to było już państwa mieszkanie podczas Powstania, takie permanentne?


No nie, to były tylko trzy dni – trzy dni, bo 3 sierpnia wpadli Niemcy. Już wcześniej dochodziły słuchy, że: „Słuchajcie, pędzą ludzi przed czołgami, wyciągają z piwnic, pędzą przed czołgami”. Baliśmy się, że też wezmą nas i będą takie „żywe tarcze” prowadzili. Niemcy wpadli tam, wyciągnęli nas z piwnic, ustawili w bramie w szeregu i wyglądało, że mogą nas rozstrzelać. W naiwności swojej myślałem, że nie no, dzieci to chyba nie rozstrzeliwują, no ale różnie było. Nie wiedzieliśmy, co się na Woli działo, wtedy jeszcze nie docierały do nas te wydarzenia, przecież masakra tam była. Tutaj, ponieważ w centrum była komenda miasta i hotele, Niemcy mieli [urzędy]… Ale wygarnęli nas, ustawili, [mówiąc] że: „Ktoś z waszego domu strzelał do nas”, do Niemców. No i słychać naciągnięcie tych automatów i to… No tylko [czekać na] rozkaz i by wysiekli nas. My tak w tym prześwicie, w tej bramie stoimy w takim długim szeregu, no ale jakiś nalot chyba był, bo ci Niemcy zaczęli się chować i w końcu się wycofali z tego i zostawili nas tak. Wzięli mężczyzn do hotelu Europejskiego, między innymi mojego ojca wzięli do tego hotelu Europejskiego na jakieś tam przepytanie i coś tam. Ponieważ akurat tu nie było żadnych zbrojnych, tylko raczej cywile, to przepytali ich i wypuścili. No i żeby załagodzić tych Niemców, to na samym narożniku tej kamienicy na dole była winiarnia Fukiera i tam raczyli tych Niemców, ile się dało. No i tak przez noc jakoś pozwolili nam przetrwać w tej piwnicy, chyba z 4 na 5 sierpnia. Ludzie co mogli, to jeszcze sobie pobrali, myśleli, że nas tak zostawią, ale niestety z rana czwartego wpadli, znów wygarnęli nas na ten podwórzec, o którym mówiłem, ten prostokątny. Tam pozwolili wziąć, co kto uniósł, ze dwie walizki, tak jak ojciec, mama, a jeszcze Kazik był, roczek miał akurat, to go w chustkę zawinęła i tak przez siebie, i taki tobołek miała przed sobą. Tak siedzimy na tym podwórcu i nie wiemy, co się dalej wydarzy. Patrzymy, a tutaj w oknach nagle pojawiają się płomyki ognia w tych naszych domostwach. Jedni pili, a drudzy chodzili, kazali sobie wydać klucze pod groźbą śmierci. Chodzili i zwalali meble na kupę, podlewali benzyną i podpalali, no i z rana patrzymy, a tu już wszędzie się pali. Czyli tak, z jednej strony od ulicy pożar zapalonej kamienicy, z jednej strony mur i od Karowej i ta niby tam drukarnia albo co tam było. Przez bramę nie przejdziemy, bo na ulicy nie wiadomo, co nas czeka, no to siedzimy na tym podwórcu i te oficyny za nami. Niemcy jeszcze sobie zrobili taką zabawę, że z hotelu Bristol, tam są takie ganeczki na tą Karową, wychodzili sobie i zaczęli strzelać. Ćwiczyli oko – zaczęli strzelać do ludzi, do tych siedzących na podwórku.

  • Czy ktoś zginął z tych ludzi?


Na pewno jeden zginął, a drugi… No bo tak, ponieważ zostaliśmy wystawieni na strzał, no to zaczęliśmy się chować w tej oficynie, w tych pomieszczeniach. Ponieważ tak jak mówiłem, to były takie klitki, to mężczyźni zaczęli przebijać z jednej do drugiej, żeby tam się mógł stworzyć ciąg ucieczki w jakąś tam stronę, nie wiadomo jaką. No i tak stopniowo co silniejsi to tam z tego podwórca uciekali do oficyny i tam gdzieś się kryli, nie wiadomo gdzie. My jako jedni z ostatnich żeśmy w końcu wpadli do tej oficyny. No i jest taki moment, że facet za wysoko podniósł głowę i trafiła go kula właśnie takiego snajpera, który siedział na ganeczku z hotelu Bristol i sobie urządzał takie celowanie do ludzi i strzelanie do ludzi. Nie śmiertelnie, ale trafiła w głowę, gdzieś tam przejechała. I ponieważ tak jak mówiłem, przebijali się przez te oficyny i była ostatnia przeszkoda do tej kamienicy, która była zburzona, tam był mur, żeby to się nie zawalało na tą stronę, na tą oficynę, więc ten mur był taki mocniejszy. Tam wykuli taki otwór owalny, ale on był dość wysoko i tam taki stołeczek stał, trzeba było szybko na tym stołeczku stanąć i przejść przez dziurę na drugą stronę, bo tam też strzelali. Tam właśnie był ten człowiek, który zginął. Widocznie za wolno szedł albo się za długo wychylał, no i trafił go snajper i tam on leżał. I [mama] mówi: „Nie patrz, nie patrz. Szybko, szybko”. Przeskoczyliśmy na drugą stronę i weszliśmy do piwnicy tego zburzonego domu. Też tam chwilę żeśmy siedzieli w tych piwnicach. Też nie wiadomo, co dalej. Siedzimy, jeść nie ma co, nie mamy właściwie co z sobą zrobić, tą piwnicą też takie jakieś spalone gazety, jakieś książki, jakieś coś, to wszystko przelatywało, bo tam też taki wiatr się zerwał, jakieś coś. W każdym razie tymi piwnicami, ponieważ ten zburzony budynek był blisko klasztoru Wizytek, no to doszliśmy prawie pod boczną bramę tego klasztoru. Tam zaczęliśmy kołatać – mężczyźni, ludzie zaczęli kołatać, nie to, że my akurat – i siostry otworzyły i wpuściły nas, tych uciekinierów z tej kamienicy. Było nas tam myślę, że kilkadziesiąt. Wpuściły nas tam do siebie i tam rozlokowały w jakiejś piwnicy, takiej dość rozległej. Każdy tam miał jakiś kawałek miejsca i w tym miejscu jakoś się urządzał. Siostry tam prowadziły jakieś gospodarstwa, bo tam były takie wewnętrzne dwa ogródki. Pamiętam, bo [siostry] brały czasami dzieci do tych ogródków, żeby na chwile mogły zażyć świeżego powietrza, a nie siedzieć w piwnicy wśród innych. Nawet jakiś sok, jakieś coś dawały, coś lepszego, do zjedzenia dzieciakom.

  • Ile dni mniej więcej byliście u wizytek?


Tam żeśmy byli… No bo kościół jeszcze był nietknięty, można powiedzieć, i msze z rana się odbywały. Na te msze można było pójść i wysłuchać mszy. Bywało, że nagle był jakiś nalot. Te sztukasy jak leciały i ten gwizd taki był, to wydawało się, że te bomby to na nas za chwilę zlecą. Człowiek myślał, że się ochroni, a brama kościoła wychodzi przecież na Karową. Jak tam czołg jechał, to mężczyźni się bali, że jak wtargnie, no to [przez] wrota kościoła i przez cały kościół przeleci ten pocisk. Strach był na co dzień wielki. Nie wiadomo było, co się wydarzy. Tam byliśmy do trzynastego, bo wcześniej nie wiem, czy to od nalotu, czy od jakichś pocisków, część zabudowań tego klasztoru się zapaliła i mężczyźni poszli gasić. Niemcy to zauważyli i widzieli, że tutaj jest tyle tego ludu i że coś tutaj się dzieje, co się im wymknęło spod kontroli. Jeszcze wcześniej jak już tam byliśmy u tych sióstr, no to starszą młodzież żeby zająć, to nawet siostry nas przygotowywały do Pierwszej Komunii. W zabudowaniach gospodarczych jakaś szopa była, gdzie były jakieś zwierzęta (nie wiem, jakieś kozy, owce, nie wiem, coś było takiego), myśmy tam przychodzili i siostry nas uczyły katechizmu. Miało tak być. Jak msze były, to mogła być i Pierwsza Komunia, no ale nie doszło do tego, bo tak jak mówię, Niemcy zobaczyli, że tam jesteśmy i 13 sierpnia wpadli. Akurat mszę odprawiał ksiądz, przerwali mszę, oficer wszedł na podniesienie, tam gdzie msza się odbywała, powiedział, że wszyscy mają wychodzić, i wtedy już nas pognali przez Warszawę.

  • Pamięta pan, którędy państwo szli?


Tak.

  • Byliście wszyscy, cała rodzina?


Jeszcze wtedy tak. Wyprowadzili nas, tak patrząc na front kościoła Wizytek, to po lewej stronie, bo stamtąd takie wyjście gospodarcze jakby było, to tamtędy nas wyprowadzili. Prowadzili nas ulicą Ossolińskich przez Hitler-Platz, Adolf-Hitler-Platz, plac Piłsudskiego, tam czołgi stały, przez Ogród Saski. No i te Hale Mirowskie, to tam już wypadła na nas sfora. Ludzie mówili „Ukraińcy”, ale to nie byli Ukraińcy. Nie wiem, to mogli być ci z RONA, czyli tej ruskiej armii, albo „dirlewangerowcy”, czort ich wie, bo jakaś taka hałastra straszna. Zabierali, co tylko mogli, pierścionki, obrączki, naszyjniki, zrywali z szyi. Jak kobieta nie mogła [zdjąć], to jej i palec wyłamali, nie mówiąc już o innych gwałtach, o których nie wiedziałem, co się dzieje, ale później. To był najstraszniejszy moment.

  • To było na wysokości Hali Mirowskiej?


Tak.

  • Ale wszyscy przeszliście dalej, całą czwórką?


Nam się udało. Nie wiem, w każdym razie jak, wiem, że jakieś pieniądze zbierali, żeby zatkać tych bandytów. Wiem, że chyba w końcu jakiś Niemiec czy Niemcy przyszli, przegonili ich. Zaprowadzili jakiś porządek, żeby nas poprowadzić dalej. Dalej już prowadzili nas przez Wolę do tego kościoła Świętego Wojciecha. Nie wiem, teraz może on ma inne wyzwanie, ale wiadomo, który kościół. To jest za Płocką, to jest z takimi strzelistymi wieżami, strzelistą wieżą właściwie. No i tam już rozdzielili nas z ojcem. Ojca oddzielili zupełnie, na jedną stronę, kobiety z dziećmi na inną stronę, z małymi dziećmi też. Dali nam chwilę odetchnąć i popędzili w kierunku Dworca Zachodniego. Wiem, że też różnie było. Potrafili wyciągnąć jakichś młodych mężczyzn z tego konwoju i rozstrzelać. Jakiś taki znajomy naszej rodziny wziął mnie na ręce. Byłem speszony – ja taki chłopak, a on mnie na ręce. Bo tych z dziećmi tak oszczędzali, powiedzmy sobie.

  • Na barana bardziej?


On mnie tak [wziął], żeby było widać, że dziecko niesie. Nie chodziło o to, żeby mu było lekko, tylko że on niesie dziecko. Mama oczywiście miała mojego brata Kazika, roczne dziecko. Zaprowadzili nas na Dworzec Zachodni. Wiem, że jeszcze pociągi gdzieś kursowały 13 sierpnia. Wiem, że jakimś tam transportem do Pruszkowa kawałek nas zawieźli. No i w Pruszkowie wiadomo, jak było. To były zakłady transportu kolejowego, więc takie stanowiska naprawcze, z szynami, podzielone na jakieś przegrody. Tam gdzie kto mógł, tam przysiadał.

  • Pamięta pan, ile czasu tam spędziliście?


Na pewno jedną noc, to na pewno. Na drugi dzień dostaliśmy coś do jedzenia. Wiem, że dostałem kawałek chleba i ogórek kiszony i tak mi to smakowało, że do dzisiaj pamiętam.

  • Pamięta pan, czy w mama miała pokarm w piersi i karmiła Kazika mlekiem?


Nie, chyba nie karmiła, nie pamiętam, żeby go karmiła. Wiem, że [przed Powstaniem] na Karową jeździłem po mleko. Biegałem, tam niczym nie jeździłem – biegłem na piechotę i przynosiłem. Dostawałem jakiś słoiczek i w ten słoiczek dostawałem to mleko, więc pewnie z tym mlekiem nie było tak, że mogła karmić. W każdym razie pozwolono, że jakieś rodziny mogły zabrać kogoś z własnej nieprzymuszonej woli.

  • Jeszcze jesteście w Pruszkowie?


Tak, jesteśmy w tym Pruszkowie. No właśnie jesteśmy, no i [wiadomo], że mogą nas zabrać. Wiem, że jakaś tam rodzina nas zabrała i że jakąś tam furmanką jedziemy. Ale jeszcze nie wiedzieliśmy, jak to będzie. Okazało się, że jakoś oni się porozumieli i nas zabrała taka rodzina ze wsi Wylezin Stary. To koło miejscowości Chojnata, koło Skierniewic, generalnie rzecz biorąc. Nas przygarnęła ta rodzina i wzięła nas do swojego [domu]. Mieli gospodarstwo rolne i tam wydzielili nam jakieś pomieszczenie i tam żeśmy mogli sobie trochę pobyć. Nie trochę, bo tam byliśmy co najmniej dwa miesiące. Tam właśnie w tej Chojnacie byłem u Pierwszej Komunii.

  • Już przygotowany trochę przez wizytki?


Tak. Nawet próbowałem się skontaktować z parafią chyba świętego Michała w Chojnacie, ale szczerze mówiąc, trochę mnie zbyli. Jakiś ślad po tym musiał zostać w księgach parafialnych, ale nie znalazłem zrozumienia i jakoś zostawiłem tę sprawę. Może jeszcze wrócę do tego, ale nie wiem. To dla nich też powinno być jakimś znakiem czasu, no ale… No więc to tak było, że byliśmy w tym Wylezinie, to komunia musiała gdzieś być w październiku, bo jeszcze było w miarę ciepło. Wiadomo, jak się jest u kogoś na łaskawym chlebie jakimś… No to też mama się rozglądała, żeby coś zmienić w naszym życiu. Pomyślała, że dobrze by było, żeby do jakiejś naszej rodziny się przedostać. Siostra dziadka Dużewicza była zamężna z takim Bukowińskim, który prowadził całkiem spory majątek koło Jędrzejowa, majątek nazywał się Nawarzyce Leśne. Pomyślała, że może byśmy się tam do tego majątku jakoś przedostali, co nie było takie proste, no bo przecież jeszcze trwała wojna cały czas. Ale mama była bardzo przedsiębiorcza i jak postanowiła, tak zrobiła. Zgarnęła nas i jakimiś tam przeróżnymi środkami lokomocji udało nam się dotrzeć do Jędrzejowa. Wiem, że u jakichś dobrych ludzi żeśmy nocowali. Z tego Jędrzejowa jakąś furmanką nas zawieźli do Nawarzyc Leśnych. Tam jest miejscowość Nawarzyce i Nawarzyce majątek.

  • Czy pamięta pan nazwisko gospodarzy, u których państwo mieszkali w Wylezinie?


Niestety nie. Też żałuję, ale jako dziecko nie starałem się zapamiętywać, raczej [pamiętam] miejsca i zdarzenia.

  • Są już państwo w tym majątku…


No tak, trochę ciotka nas ze zdziwieniem przyjęła, bo okazuje się, że nie my jedni żeśmy zdążali w to miejsce, ale było tam takich rodzin [więcej]. Jakieś cztery rodziny chyba się zgrupowały w tym majątku. Majątek był zadbany, dobrze prowadzony, nawet miał światło elektryczne z własnego wiatraka. Jak na tamte czasy to było wielkim osiągnięciem. Oczywiście podtrzymywany przez akumulatory. Jak wiatru zabrakło, to i akumulatory nie dostarczały, ale zapamiętałem. Wszystko było w miarę.

  • I tam państwa zastała…


I tam żeśmy doczekali, aż przyszli Rosjanie. Rosjanie przyszli, powiedzieli, że wychodzicie: Wychaditie, germańców uże tu niet. Oczywiście zaczęli swoje porządki zaprowadzać. Ci robotnicy rolni, którzy tam pracowali, to już nie byli tacy chętni, żeby tam coś robić, tak że czas było stamtąd odejść. To już był marzec czterdziestego piątego roku pewnie. No i też różnymi drogami zaczęliśmy zdążać w stronę Warszawy. Pamiętam, jedziemy takim pociągiem towarowym, wagony towarowe, tam żołnierze, my z nimi i śpiewają niby hymn, ale to nie tak jak hymn brzmi. Mama starała się z nimi jakoś rozmawiać, a oni tak niezbyt chętnie, nie chcą się jakoś [otwierać]. Prawdopodobnie to byli „berlingowcy”, czyli ci, którzy szli z armią Berlinga w stronę Warszawy. Więc niby mieliśmy polskich żołnierzy, ale jacyś tacy dziwni byli. Ale z orzełkiem, co prawda bez korony, ale tak.

  • Dokąd dokładnie państwo wrócili?


Wróciliśmy do Warszawy. Ponieważ siostra mamy Jadwigi Hania mieszkała na Pradze w takiej willi na Zana, to jest koło placu Szembeka, i to wszystko ocalało. Trafiliśmy do niej i tam na jakiś czas żeśmy się zameldowali, tak można powiedzieć. Wiem, że mama z ciotką nawet wybrały się na lewobrzeżną Warszawę, w nasze rejony, bo myślały, że może coś tam znajdą, coś odkopią, no bo wiadomo, że mogli coś mieć zakopane rodzice. Ale nie zdradzały się z niczym. Wiem, że raczej nie wróciły z niczym wielkim.

  • A co z ojcem? Czy dotarły jakieś wiadomości?


Ojciec trafił do Lubeki, to koło Hamburga, na roboty. Mówi, że było tak, że głód był taki, że trawę jedli, a jak były bombardowania, to mówi, alianci nie szczędzili bomb na Niemcy. Mówi, że myślał, że nie przeżyje w ogóle, ale jakoś przeżył, jakoś dotrwał do wyzwolenia, no i wrócił, ale wtedy myśmy już byli na zachodzie, koło Wałbrzycha, w Białym Kamieniu właściwie.

  • Wspomniał pan jeszcze o ciotce, która angażowała się…


Nie no, dokończę. Byliśmy u tej ciotki, trochę żeśmy tam czasu spędzili. Wiadomo było, że nie możemy jej siedzieć na karku, ona też miała pracy. Wszystko było właściwie w ruinie, nie wiadomo było, co i jak i gdzie. Zwinęliśmy się stamtąd i też takimi transportami wojskowymi udało się nam dojechać do Sokółki. Z Sokółki dziadek, który w Czuprynowie nas przechowywał za okupacji sowieckiej, zabrał nas i tam u niego żeśmy spędzali wakacje. Tam byliśmy do października czterdziestego piątego roku. W październiku przyjechała ciotka, właśnie ta, co na Zana w Warszawie nas gościła przez jakiś czas („gościła” to duże słowo). Przyjechała i mówi: „Jedźcie z nami na Ziemie Odzyskane, tam jakieś mieszkanie dostaniecie, będziecie mogli się jakoś zaaklimatyzować”. W ten sposób znaleźliśmy się właśnie [w miejscowości, która] wtedy się nazywała Solice-Zdrój, teraz to jest Szczawno-Zdrój. Tam ojciec się zatrudnił w jakimś zarządzie miasta czy w czymś, w każdym razie jakąś tam pracę złapał. Jeszcze nie przyjechał. Wróć. Ciotka pierwsza jakieś mieszkanie w tych Solicach dostała i nas tam gościła u siebie. Ojciec najpierw przyjechał do Warszawy. Wiadomo było, że tam nic nie znalazł. Pojechał do Wyszkowa do swojej matki i ojca, nie. Ojciec zmarł w międzyczasie, już przed Powstaniem, dziadek Bronisław. [Ojciec] dowiedział się, że my jesteśmy na tych Ziemiach Odzyskanych i tam nas odnalazł.

  • Chciałam zapytać jeszcze o ciotkę, która była zaangażowana w Powstanie. Wspomniał pan o tym, ale nie rozwinął pan wątku.


Nie rozwinąłem, bo myśmy nie wiedzieli tego, bo ostatnie spotkanie z nią było na Krakowskiem Przedmieściu, jeszcze przed wybuchem Powstania. Akurat wpadła do nas. To młoda dziewczyna była wtedy, ja ją pamiętam.

  • Pamięta pan, ile mogła mieć lat?


Mogła mieć miedzy osiemnaście a dwadzieścia.

  • Jak się nazywała?


Kazimiera też, Ziuta. Widzieliśmy ją ostatni raz, a o jej dalszych losach to właściwie dowiedziałem się już po Powstaniu, po wojnie. Zgłosiłem ją tutaj do muzeum i ona jest tutaj zapisana na tablicy, mam jej namiary.

  • Czyli wiadomo, że zginęła w czasie Powstania?


Ona zginęła w pierwszych dniach, chyba 2 sierpnia, jakoś tak. Ona była łączniczką.

  • Wie pan, gdzie?


W „Baszcie”, w zgrupowaniu „Baszta”. Na Powązkach Wojskowych, na tym kamieniu Pułku „Baszta” są wyryte nazwiska i też jest.

  • Czyli w zbiorowym grobie leży?


Tak.

  • Nie rodzinnym, tylko…


Nie, wiem, gdzie zginęła, gdzie jest pochowana, tylko właśnie tam jest pamiątka po niej, ponieważ jej siostra, ciotka, która nas w Warszawie przechowywała przez jakiś czas (właśnie mój dziadek po ucieczce z Grodna u niej był), to ona trochę więcej wiedziała. Ona nam powiedziała, że [ciotka] byłą łączniczką w „Baszcie” i zginęła chyba w pierwszych dniach sierpnia.

  • To była jedyna osoba z tego najbliższego otoczenia, która…


Tak, siostra mojej mamy.

  • Kiedy państwo wrócili do Warszawy? Czy długo państwo mieszkali na Ziemiach Odzyskanych?


Na Ziemiach Odzyskanych ojciec, jak wrócił z tej niewoli i nas odnalazł, dostał mieszkanie w Białym Kamieniu. To jest w zasadzie dzielnica Szczawna-Zdroju, można powiedzieć. W tym Białym Kamieniu zamieszkaliśmy [całą rodziną], czyli tak: ojciec Władysław, matka Jadwiga, brat Kazik, no i ja. Zacząłem tam chodzić do szkoły, no i ponieważ wykazywałem jakieś muzyczne zdolności, to zapisali mnie do konserwatorium muzycznego. Chodziłem jeszcze w Wałbrzychu do szkoły podstawowej. Tam skończyłem trzecią klasę w Warszawie, jeszcze za okupacji. Czwartą mi darowali, od razu przeszedłem do piątej po jakichś egzaminach – piąta, szósta, siódma, te trzy klasy skończyłem w Wałbrzychu. Tam chodziłem do szkoły podstawowej i do konserwatorium muzycznego. Tam, ponieważ było pianino w tym domu, który odziedziczył po tych, co tam kiedyś mieszkali, po tych Niemcach mój ojciec z moją rodziną… Co prawda na dole inni lokatorzy mieszkali, którzy też tam dostali mieszkanie. Z nimi jakoś tam się nam różnie układało, ale wspólnie żeśmy mieszkali. Mieszkaliśmy tam do 1947 roku.

  • Wtedy wrócili państwo?


Wtedy wróciliśmy do centralnej Polski, czyli do Wyszkowa, krótko mówiąc.

  • Czyli do babci?


Do babci, tak. Tam już zacząłem chodzić do gimnazjum w Wyszkowie. Mieszkaliśmy tam do 1951 roku. W pięćdziesiątym pierwszym, no bo ojciec pracował w Najwyższej Izbie Kontroli, jakoś tam się załapał i tam pracował, dostaliśmy mieszkanie w Warszawie na Jarosława Dąbrowskiego. To mieszkanie mój brat w tej chwili zajmuje.

  • Czyli nastąpił powrót do Warszawy?


Tak, powrót, ale to dopiero w 1951 roku, bo do pięćdziesiątego roku chodziłem w Wyszkowie do gimnazjum. Czyli pierwszą, drugą, trzecią klasę gimnazjalną, w połowie trzeciej gimnazjalnej przeszliśmy, dostaliśmy to mieszkanie w Warszawie na Jarosława Dąbrowskiego i tam już robiłem maturę, w Warszawie.

Warszawa, 7 maja 2025 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Franciszek Kotz Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także