Elżbieta Skorupińska
[Nazywam się] Elżbieta Skorupińska, warszawianka urodzona w 1937 roku. W czasie Powstania Warszawskiego byłam w Warszawie. Wywieziono nas właściwie dopiero w końcówce Powstania, bo byłam na Mokotowie, więc to dzielnica, która przedostatnia upadła. Najbardziej pamiętam pierwszy dzień, moment wybuchu, ze względów osobisto-rodzinnych. Miałam 1 września pójść do szkoły, mimo że już miałam siedem i pół roku. Ponieważ Niemcy przestrzegali bardzo roczników –
Ordnung is Ordnung – więc nie mogłam pójść pół roku wcześniej. Już umiałam czytać, liczyć – wszystko wcześniej – tylko nie umiałam pisać, bo po prostu nikt mnie tego nie uczył. To wszystko sama: z jakichś alfabecików na tekturkach układałam słowa i z napisów na sklepach i szyldach się uczyłam przez dopytywanie. Byłam więc [1 sierpnia] na lekcji pisania, bo zdecydowano, że będę przyjęta do drugiej klasy, ale muszę się nauczyć pisać. Byłam na zupełnie innej ulicy, u emerytowanej nauczycielki, która mnie przez lipiec i sierpień miała przygotować do szkoły. Tata jeszcze nie wrócił z pracy, bo coś miał załatwiać. Mieliśmy w ajencji małą kawiarenkę na rogu Racławickiej i Puławskiej. Mama była w tejże kawiarence, a nasze mieszkanie na Dolnej było w tym momencie puste. Jeszcze babcia była z nami, w mieszkanku swoim, dla niej przez tatę kupionym czy wynajętym, nie pamiętam, na Puławskiej. Tak że każdy był gdzie indziej w krytycznej godzinie „W”.
Myśmy z tą panią usłyszały strzały, więc zdziwienie. Strzały były nierzadką rzeczą w czasie okupacji, wobec tego w pierwszej chwili jeszcze nie, ale coś za dużo było strzałów, więc wybiegłyśmy na balkon. Ludzie biegali bardzo niespokojnie, uciekali z Puławskiej, ponieważ wzdłuż Puławskiej był ostrzał. Odcinek od Szustra, gdzieś na wysokości Narbutta i Madalińskiego [był ostrzeliwany] najbardziej. Zachowane do dziś stare budynki przedwojenne były zasiedlone przez Niemców, jakichś oficerów. Wysiedlono naszą ludność i tam była siedziba Niemców, straży wartowniczej czy coś takiego. W każdym razie stamtąd strzały padały wzdłuż Puławskiej, tak że luzie z ulicy uciekali w bok. Byłam na Wiktorskiej, ulica prostopadła do Puławskiej, dokładnie to pamiętam. Mama już pod kulami, jak tylko tata wrócił, przybiegła do nas, zostawiając wszystko. Byłyśmy parę dni jeszcze u tej pani, aż tata, drogami pewnie znanymi wszystkim z opowiadań, przez ogródki, przez działki, przez wykopy, między murami, podwórkami, okrężną drogą do nas się przedostał z Racławickiej. Przedtem ściągnął babcię na Racławicką, nas też tam przeprowadził. Już rodzina była w komplecie, tyle że nie w domu.
Jednym z ważniejszych momentów było przejście przez Puławską. Racławicka jest
vis à vis Dolnej i trzeba było w poprzek Puławskiej przejść, żebyśmy się dostali do naszego mieszkania na Dolnej, a tak jak mówiłam, tam się odbywał już bardziej zorganizowany ostrzał. Było tylko pół barykady wybudowanej, jeszcze niecała. Pamiętam przebieganie właśnie w tym momencie, na wysokości Dolnej. Też tak typowo, że dwie, trzy osoby przebiegały, przerwa, żeby strzały padły, i potem znowu się biegło. Dokładnie to wtedy zrozumiałam i pamiętam. Pamiętam też spotkanie dwóch żołnierzy AK patrolujących Dolną, pustą zupełnie zresztą, którzy szli od dołu,
vis à vis nas. Przestraszyłam się, bo jeden był z karabinem, miał panterkę na sobie. Jak to dziecko: nie wiedziałam, kto to jest, bo nie od razu zauważyłam, [że] mieli opaski biało-czerwone na rękach.
- Gdzie to spotkanie miało miejsce?
Na początku Dolnej. Dolna prowadzi od Puławskiej w dół i myśmy schodzili z góry, bo mieszkaliśmy na [Dolnej] 15A. Właśnie w górnej części ulicy Dolnej było to spotkanie. Oni legitymowali po prostu i przepuszczali tylko mieszkańców, żeby jakoś uporządkować sytuację.
Doszliśmy do domu. Jakiś czas był w zasadzie spokój na Mokotowie, bo był cały opanowany przez powstańców. Życie toczyło się różnie: w mieszkaniach, w piwnicach. Były naloty.
- Jak wyglądała sprawa wyżywienia?
Były pewne zapasy, bo byliśmy przygotowani na dalszy ciąg wojny, takiej czy innej. Były zapasy przede wszystkim sucharów, troszkę puszek, były normalne gospodarskie zapasy: ziemniaki, trochę warzyw i kapusty kiszonej w beczkach; to jest rzecz, która się dobrze przechowuje i jest przydatna w krytycznych sytuacjach. Dłuższy czas chyba była woda, nie umiem tego powiedzieć. Jak długo, to pewnie [jest] w dokumentach. Nasz dom był prawie ostatni na Dolnej w stronę Chełmskiej. Za nami były działki, więc też były źródłem żywności w pierwszym okresie, dopóki nie zostały opustoszone ze wszystkiego. Po jakimś czasie nosiło się pieczywo, powstały widocznie piekarnie. Wiem, że z naszego domu chodziły grupki – dwie, trzy osoby, czasem mama, czasem tata w tych grupkach – na Puławską po pieczywo. Całymi workami się przynosiło, dla całego domu. W ogóle była dosyć duża solidarność międzyludzka wewnątrz domów poszczególnych czy czasem nawet sąsiednich. Wszystko jakoś troszkę się organizowało. Pamiętam to jako wspieranie się wzajemne i zdecydowaną solidarność, tak jak to w naszym kraju jest: w krytycznej sytuacji jesteśmy solidarni.
Chodzenie do piekarni jeszcze z jedną rzeczą miało związek, której potem sama doświadczyłam. Nie umiem podać numeru, nie miałam teraz możliwości, bo chciałam się tam przejechać, popatrzeć na numery, coś sobie bardziej sprecyzować topograficznie. W każdym razie schodząc z góry, z Puławskiej, po lewej, czyli północnej stronie Dolnej – myśmy mieszkali po prawej niżej – był w ogrodzie w głębi chyba zakład dla psychicznie chorych czy coś takiego. Po jakimś czasie, na początku na pewno nie, dostał się w ręce Niemców, tak że wzdłuż Dolnej już nie można było chodzić, chodziło się poza Dolną, za domami, ale były prześwity, które trzeba było przebiegać. Wiem, że zawsze wspominali, że tam czy kogoś raniono, czy coś niebezpiecznego [było]. Potem, już w momencie jak się ewakuowaliśmy z Dolnej, też musieliśmy tam przejść. Pamiętam przebieganie – to już była końcówka września – pod ostrzałem z tego zakładu. Nie umiem go nazwać, ale na pewno to jest do odtworzenia. Wiem, że się mówiło, że to jest dla psychicznie chorych. Atmosfera była, wiadomo, dosyć wojenna. Modlitwy, pieśni w piwnicy.
Trwało cały czas. Różańce, modlitwy, litanie – to pamiętam. Była kapliczka na naszym podwórku. To zresztą było dosyć powszechne w Warszawie – w czasie okupacji również – kapliczki podwórkowe, przy których odbywały się nabożeństwa majowe, czerwcowe. Po prostu sąsiedzi się zbierali: dzieci, kobiety, nie tylko, mężczyźni też i nabożeństwa sobie organizowali prywatnie. Oczywiście w czasie Powstania to się nadal odbywało, jeśli można było wyjść poza budynek, a dość długo na naszym Mokotowie można było.
Później sytuacja była coraz groźniejsza. Czekało się oczywiście na wejście armii polsko-radzieckiej i nie mogliśmy się tego doczekać. To pamiętam z rozmów: „No i znowu stoją. I znowu przestali strzelać”. Tak że też rozumiałam, mimo swojego wieku, o co chodzi, że się na nich czeka.
- Pani przebywała na Mokotowie z całą swoją rodziną?
Tak, z mamą, tatą (rodzeństwa nie miałam) z babcią i jeszcze pieskiem babci.
- Czy pamięta pani, czy próbowała się jakoś porozumiewać z innymi osobami? Jak wyglądał komunikacja?
Na ten temat nie mogę nic powiedzieć. Wiem, że musiały być jakoś przekazywane informacje, chociażby o tej piekarni na Puławskiej. To już tak drogą dedukcji.
W późniejszym etapie zaczęło przybywać do naszego domu, do naszej piwnicy, coraz więcej ludzi, bo po prostu w miarę tracenia przez powstańców Dolnego Mokotowa, Czerniakowa, ludzie się ewakuowali i gęstniało w naszych piwnicach.
Oj, było bardzo dużo, już pod koniec było wręcz tłoczno. Byli nawet i ranni. Pamiętam chłopca poparzonego bardzo, wyjącego wręcz z bólu. Zapamiętałam to po prostu, bo było to dla mnie emocjonalnie mocne wydarzenie. Pytałam, co się stało, a mama mówiła, że to oparzenie i że to jest największy ból. Doświadczyłem już [tego] pewnie, więc wiedziałam.
Atmosfera też robiła się coraz bardziej groźna i niebezpieczna. Narastał strach. W naszym mieszkaniu, w końcówce było stanowisko, chyba artyleryjskie, w każdym razie powstańcze, ponieważ nasz dom był, tak jak powiedziałam, ostatni na Dolnej po prawej stronie. Dalej były działki i szosa wilanowska czy późniejsza ulica Piaseczyńska. Mówiło się, że to jest szosa wilanowska, [to] znaczy coś, co prowadzi w stronę Wilanowa, to musi być albo Sobieskiego, albo Piaseczyńska. Nie wiem, czy teraz nadal istnieje pod tą nazwą. Był dość długi okres taki, pamiętam, że nie mogliśmy już być w mieszkaniu i w ogóle na tę stronę domu się nie wychodziło, że za szosą wilanowską stali już Niemcy i stamtąd strzelali. [To było] pierwsze piętro, mieliśmy okno na jedną stronę, balkon na drugą, czyli na samym rogu, akurat wycelowanym w stronę szosy wilanowskiej. […] To było wygodne miejsce dla powstańców. Pamiętam worki z piaskiem na naszych parapetach. Myśmy nie mogli wchodzić już do mieszkania. [To było] na początku widocznie, bo musiałam zobaczyć worki, skoro je pamiętam, i jakiś karabin maszynowy czy coś stał już. To też pamiętam, widziałam. Dzięki temu straciliśmy mieszkanie, ponieważ później trafiono pociskiem w nasz narożnik, były wywalone dwie ściany i wypalone całe mieszkanie.
Jak żeśmy wróciły, było ponad nasze możliwości, żeby to odbudować, odtworzyć i tam zamieszkać. Dlatego dobre mieszkanie (bo jak na warunki ówczesne, było z wygodami, bo i gaz był, i łazienka, wyposażenie pełne właściwie) nie było już do użytku. Tak że do dzisiaj praktycznie moje mieszkanie jest skutkiem tych wydarzeń, bo już nigdy do takiego standardu nie mogłam dojść, dopiero teraz dzięki postępowi, ale za to mam małe mieszkanie.
- Czy w zaawansowanym etapie Powstania przemieszczała się pani w jakiś sposób po mieście?
Tak, właśnie chce powiedzieć. W miarę jak Niemcy zaczęli zagrażać nadejściem od południowej strony, wszyscy starali się pozostać na terenach powstańczych, polskich, wobec tego uciekali od tej linii. Pamiętam przejście z całą olbrzymią gromadą, właśnie wtedy, w górę Dolnej, pod ostrzałem z północnej strony Dolnej, z zakładu, o którym wspominałam. To był dość duży gmach w głębi ogrodu i stamtąd strzelali. Przemieściliśmy się na Puławską. Na rogu Olkuskiej (chyba tak ta ulica się nazywała) następna w stronę południową za Racławicką, był jakiś budynek. Pamiętam betonowe jakby schrony, niedokończone, nieotynkowane jeszcze, ale dość duże. Tam, jako w niby bezpieczniejsze miejsce, zeszło się bardzo dużo ludzi z różnych stron. Jakiś czas tam byliśmy, nie umiem powiedzieć: dzień czy trzy, czy pół, w każdym razie było bardzo tłoczno i bardzo trudno.
Nasze drugie mieszkanie, to w którym babcia mieszkała, było na Puławskiej 58, między Wiktorską a Odolańską, bliżej Szustra, obecna Dąbrowskiego. Do dziś odruchowo mówię ulica Szustra zamiast Dąbrowskiego, bo jako taką ją znałam jeszcze po wojnie. Powiedzmy, [że bliżej] Szustra było mieszkanko babci, to był pokój z kuchnią bez przedpokoju, z ubogimi wygodami. Uciekając dalej, uciekliśmy do piwnicy tego domu. Tylko to była już mała piwnica, mały dom. Jakaś grupa ludzi z naszego starego domu, z Dolnej, razem z nami tam się przemieściła, mając jeszcze jakiś cel, jakąś szansę. Stamtąd już nas Niemcy ewakuowali. Mama mówiła, że to był 27 września. Mnie się to wydawało trochę wątpliwe, ale konfrontowałam to z Kirchmayerem i jest możliwe, że to był 27, może 26 września, dlatego że ostatni szaniec powstańczy na Mokotowie był do 27 września, właśnie troszkę sięgający na południe od ulicy Szustra, na Puławskiej. Tak że możliwe, że nasz dom był właśnie w tym miejscu i że to był już 27 września. Stamtąd do Pruszkowa, oczywiście na piechotę.
- Jak pani pamięta Warszawę, kiedy pani już wychodziła?
Łuna, pamiętam. Sama Warszawa w czasie wychodzenia to było dość dużo zburzonych, wypalonych domów. Niektóre ulice puste, oczywiście w sensie, że niezamieszkałe. Tłum zwarty (bo to już były chyba ostateczne dni ewakuacji) idący wzdłuż z tobołkami, co każdy mógł ze sobą wziąć, niewiele. Pamiętam, że babcia niosła worek z ziołami jako skarb. Tata się denerwował (to była mama taty), że niepotrzebne rzeczy nosi, ale ona to uważała za swoją apteczkę, która może uratować świat i może miała jakąś rację. W każdym razie w tym tłumie [szliśmy] do Pruszkowa. Pamiętam moment spojrzenia na Warszawę i łunę, bo już się dużo paliło.
Wiem, że 1 października to były imieniny taty. Byliśmy już w Pruszkowie, ale przez jeden dzień chyba nie przeszliśmy tego odcinka. Może tak, nie umiem tego powiedzieć. Na wejściu do obozu w Pruszkowie był podział: mężczyźni, kobiety, dorośli, samotni, z dziećmi, starcy i chorzy. Tata został zabrany do obozu koncentracyjnego Neuengamme, gdzie zginął. Według oficjalnego dokumentu zmarł już praktycznie pod koniec wojny. Według dokumentu, który dostałam z Bad Arolsen (w Bad Arolsen jest centrum międzynarodowego PCK, który później udzielał informacji na temat ludzi ewakuowanych czy uwięzionych), to było 13 stycznia 1945 roku. Natomiast od dwóch kolegów taty, którzy wrócili – przywieźli zresztą pasek i papierośnicę tatusia jako pamiątki dla nas – to był 12 stycznia. Podobno był taki zwyczaj w tym obozie – może to jest ciekawostka – że zgonów nie zgłaszano na wieczornym apelu, dzięki czemu jeszcze porcja żywnościowa była na drugi dzień dla zmarłego. Tak że tata umarł 12, ale oficjalnie 13 stycznia 1945 roku.
A my z mamą, babcią – piesek się gdzieś zagubił wcześniej – byłyśmy parę ładnych dni w Pruszkowie. To były budynki (nie wiem, czy wszyscy tak byli, ale my [tak] trafiłyśmy) remizy, stacji naprawczej wagonów kolejowych, depo to się chyba nazywa. To były wielkie hale z kanałami do naprawy wagonów. Tłok nieprawdopodobny: tłum, brud, gwar. Różne rzeczy tam można było [zobaczyć]. Niektórzy w tych kanałach na dole, niektórzy się lokowali na fragmentach wyższych czy pod ścianami. Wszystko z tobołkami, chorzy, ranni, wymiotujący, z biegunką. Tyfus zaczął panować. Naprawdę straszne tam były warunki. Niemcy, bojąc się zapewne zarazy, intensyfikowali wywożenie ludności. Mama dość długo zwlekała, bo jeszcze miała nadzieję (przez PCK był jakiś kontakt listowny z tatą przez parę dni), że może się jeszcze cud jakiś stanie i się połączymy wszyscy, ale w końcu zgłosiła się ze mną i z babcią do transportu. Wywieziono nas w towarowych wagonach. Pogoda była piękna, ciepło było cały czas.
Strasznie dużo ludzi w wagonie. Parę scenek pamiętam śmiesznych i dziwnych. Tłok był duży. Ludzie czasami z zewnątrz, kiedy pociąg zwalniał czy stał w pobliżu jakiejś miejscowości, wrzucali żywność, jakieś rzeczy. Dlaczego to zapamiętałam? Bo zapamiętałam pomidor, który uderzył w twarz jakiegoś starszego pana i się tam rozbił. Jako dziecko mnie to rozśmieszyło, tak że wiem, że takie rzeczy były. Pytałam, dlaczego rzucili pomidorem, bo to raczej był zawsze symbol negatywny. Mama mi wyjaśniła, że to przez żywność. Ludzie łapali te różne rzeczy. Pamiętam, przepraszam, siusianie przez dziurkę w podłodze wagonu wydłubaną czy po sęku, bo kilka dni żeśmy jechali, nie wiem czy nie z tydzień. Bardzo to pamiętam, dlatego że bardzo mnie to krępowało i przeżyłam okropnie, mimo że miałam tylko [siedem] lat. Chłopcy mieli łatwiej, kobiety zasłaniały się wzajemnie, ale tak to się niestety odbywało, bo wychodzić nie można było, nawet wtedy, kiedy pociąg stał.
Wywieziono nas do Wolbromia. Bardzo pamiętam przywiezienie do Wolbromia, bo to było zupełnie jak targ niewolników. Już było pod wieczór, zmierzch. Nas na rynku zgromadzono i ludność, mieszkańcy Wolbromia, mieli nas zabrać do domu niemieckim rozkazem. Wyglądaliśmy raczej dramatycznie po Powstaniu, po pędzeniu przez Warszawę, po Pruszkowie i po podróży w wagonie towarowym. Stanowiliśmy raczej obraz nędzy i rozpaczy, i brudu – dramat. Chodzili ludzie, patrzyli po oczach, po twarzach, wybierając jakieś inteligentniejsze twarze (tak przynajmniej pan, do którego trafiliśmy, nam to potem mówił), bojąc się, bo w sumie nie wiedząc, czy jakiegoś złodzieja nie biorą do domu. No i nas z mamą wziął, taki układ rodzinny: dwie kobiety i dziecko, to wzbudziło jego zaufanie. To było małżeństwo z dwojgiem dzieci. Ta pani była w końcówce ciąży, on pracował w ratuszu, [tak] to się nazywało, czyli w zarządzie miejskim. Mama się tam nawet bardzo przydała. Tam jakiś czas byłyśmy, z dziesięć dni, dwa tygodnie może. Ta pani właśnie urodziła w tym czasie, więc mama się zajęła jej domem, gospodarstwem i małymi dziećmi w domu.
Z moich wspomnień, to bardzo zapamiętałam gorącą kąpiel. Po drugie – dziwne i śmieszne – tapety w pęki czerwonych róż. Nigdy w życiu nie widziałam tapet, nie wiem, nie było to w Warszawie powszechne, przynajmniej ja się z tym nie zetknęłam, więc to było dla mnie dziwne i [zostało] zapamiętane dzięki temu. [Pamiętam] świeżą pościel, pierzynę, z którą się też pierwszy raz zetknęłam, bo kołdry raczej używaliśmy albo koca, a tu była pierzyna i pachnąca pościel, i kąpiel. To był naprawdę prawie że raj, jakieś rozluźnienie wreszcie, bo mimo wszystko, mimo że byłam dzieckiem, to pewnie były chwile lżejszego traktowania sytuacji, ale w zasadzie było się w dużym napięciu.
W pewnym momencie znów przyszedł rozkaz, że warszawiacy mają się [stawić ponownie] na rynku. Wtedy ten pan – jeszcze ta pani nie wróciła chyba ze szpitala – zaczął biegać, szaleć w ratuszu. Pracując [tam], liczył, że załatwi zwolnienie dla nas. Babcia już wcześniej się zorientowała, że niedaleko ma jakąś dalszą rodzinę i ten pan jakoś ją odtransportował do rodziny, tak że babci już z nami nie było. Nie mieli ewidencji nas wszystkich, bo to było pędzenie w wagonach, ale nie mogli też ci [państwo] nas zatrzymać. To byłoby na równi pewnie z przechowywaniem Żydów w Warszawie. W każdym razie spróbował załatwić, żebyśmy zostały u nich w domu, ale nie udało się, więc musiałyśmy z powrotem na rynek. Wtedy chłopi z okolicznych wsi przyjeżdżali furmankami, na rozkaz niemiecki nas zabierali. Myśmy trafiły do dość bogatych gospodarzy, [wieś] nazywała się Sułoszowa.
Tam już wspomnienia różne, niekoniecznie najlepsze, bo przede wszystkim mama była bardzo wykorzystywana. Mama była krawcową z zawodu. Tam normalnie musiała pracować na równi ze wszystkimi w polu. Taka była zasada: za mieszkanie nasze życie. Trzeba było. Ale jeszcze wieczorami i nocami całą rodzinę tych państwa obszywała, jak się dowiedzieli, że mama szyje, tak że miała tam ciężkie życie. Ja za to miałam szkołę, już zaczęłam o dziwo. Był jakiś nauczyciel z Warszawy, który w ten sposób zarabiał na życie: za jajka, masło, żywność, uczył wiejskie dzieci. Zebrał je w dwie, trzy grupki wiekowe i byłam z tymi dziećmi. Akurat nasi gospodarze – jak mówiłam, byli jednymi z najbogatszych – dali swoją jedną izbę na szkołę. Mama za mnie sprzątała tą izbę, żebym się mogła uczyć. Może za chwilę wrócę jeszcze do tej szkoły.
Zapamiętałam różne wiejskie rzeczy, z którymi się nie zetknęłam, na przykład choinkę wiszącą, u sufitu zawieszoną. U nas się stawiało na podłodze. Tam była wisząca, więc dla mnie dziwna, ale ładna. Była tam córka, pół roku starsza ode mnie, więc razem się uczyłyśmy w jednej grupce. Mocno rywalizowała ze mną, a dla dzieci wiejskich byłam, w cudzysłowie, geniuszem, że tak powiem, bo prawie że zaczynali nauki, a ja, tak jak mówiłam, już liczyłam, czytałam. Ona była bardzo zawistna. Zapamiętałam sytuację, że nauczyciel mi [dał], nie wiem skąd, na Gwiazdkę Mikołaja cukrowego czy czekoladowego, już tego nie pamiętam, ale że to była jakaś słodkość i Mikołaj, to było szalenie, pamiętam, miłe przeżycie dla mnie i cenne, a ona zrobiła o to taką straszną awanturę, że nie dostała, że mama mi kazała oddać jej to. Nie mogłam tego darować mamie. Jak mi mogła kazać oddać? Ale to już takie międzyludzkie…
- Jak później potoczyły się losy?
Nie pamiętam zupełnie momentu przejścia frontu. Chyba musiał trochę bokiem i szybko się przemieścić. W każdym razie już zaczynali ludzie jechać do Warszawy.
Już 1945. Myśmy późno dosyć wróciły. Mama po prostu nie należała do nadmiernie odważnych osób i bała się tego powrotu – co tu zastanie, jak będzie żyła, nic nie wiedząc przecież o żadnej rodzinie i o tacie. Wróciłyśmy dopiero 10 marca. To też była podróż! Już osobowymi wagonamiwsadzano mnie przez okno, mama się wbijała na siłę. Znów – śmieszne to jest – wspomnienie o siusianiu, bo przez okno się siusiało, nie było mowy się przecisnąć, bo w przedziale było kilkanaście osób, na stojąco jak śledzie. Jechało się niestety z postojami i chyba więcej niż dobę. Pamiętam jeszcze przejście, bo pociągi dojeżdżały tylko do Dworca Zachodniego. To [był] 10 marca, już niektóre ulice były częściowo odkopane z gruzu, ale większość przejść to były jednak po prostu góry i doliny, ścieżki między gruzami przez nierówny bardzo, zagruzowany teren. Na piechotę oczywiście, tak że też wrażenie dosyć duże było dla mnie.
Dom na Dolnej stał w całości, tylko tak jak powiedziałam, nasz narożnik był wywalony. Nawet dozorczyni zabiła deskami nasze mieszkanie, trzymając dla nas, bo tak postępowali sąsiedzi, że zabezpieczali mieszkania dla mieszkańców, ale na razie nie można było tam w ogóle być. Natomiast ocalało mieszkanie babci na Puławskiej, tylko szyby były wybite. Szklarze mieli wtedy raczej dużo roboty. Najpierw [zasłoniliśmy] jakimiś papierami, bo było jeszcze chłodno. Mieszkanie [było] opustoszone, okradzione, mnóstwo papierów, jakieś śmieci. Jakieś żelazne łóżko stało, nie babci, bo babcia miała inne, pamiętam. Może to było dla gości czy dla kogoś, dodatkowe. Z nami wróciła jeszcze pani z tej samej wsi, z bardzo małym dzieckiem – to też właściwie przyczynek do tego, jak się żyło po Powstaniu. Jechała do rodziny, do Koła, ale pośrednio też liczyła, że może kogoś z rodziny dalszej spotka w Warszawie. Przyjechała razem z nami, więc z nami w mieszkaniu na Puławskiej się zatrzymała. Nikogo nie znalazła, nawiązała jakiś kontakt z Kołem, w każdym razie tam potem pojechała. Więc myśmy we cztery, bo to była też dziewczynka mała, w tym mieszkaniu się zatrzymały, licząc, że może tata wróci, że się może Dolną, mieszkanie jakoś odzyska. Tam były, tak jak mówiłam, lepsze warunki. Niestety nie. W pewnym momencie dozorczyni przyszła, że nie może [dłużej blokować tego mieszkania]. Ludzie nie mieli gdzie mieszkać, przychodzili. [Były] zniszczone domy i po kilka rodzin w jednym mieszkaniu, więc trzymać puste to natychmiast znajdowali się tacy, którzy chcieli sobie zamurować ten narożnik, podłogi jakieś, prowizoryczne choćby położyć, bo wszystko było wypalone, i tam zamieszkać. [Powiedziała, że] już dłużej nie może tego trzymać, żeby mama się zdecydowała, ale mama nie czuła się na siłach. [Nie miała] ani środków, ani możliwości technicznych, ani siły, żeby to zrobić sama. Zrezygnowała z naszego mieszkania na Dolnej. Zostałyśmy już na wiele, wiele lat w tym pokoju z kuchnią w amfiladzie, bez wygód, z toaletą dosłownie pod oknem na podwórku. Do sześćdziesiątych lat tam mieszkałam, aż poszerzano Puławską i wtedy, w ramach poszerzania dostałyśmy małe mieszkanko na Grochowie, w którym mieszkam do dziś.
Potem z nami zamieszkało jeszcze wiele osób. Wróciła jakaś koleżanka z pracy mojego taty, którą mama też znała, miała dom zburzony, więc gdzie mieszkać? No to została. Później wrócił jej mąż, później wrócił ich syn z wojny. Ona rozeszła się w końcu z mężem, bo troszkę pił, gdzieś się wyprowadziła, syn się ożenił. Słowem, kłębiło się w tym mieszkaniu mnóstwo ludzi. Bo tak to było wtedy, że mieszkały po dwie, trzy rodziny w jednym mieszkaniu. Długo tak było.
- Jak szybko Warszawa się zorganizowała od nowa?
Warszawa szybko, jak to warszawiacy. Już wtedy, kiedy wróciłyśmy, to te ulice, które były odkopane, już żyły.
Od razu poszłam. 10 marca wróciłyśmy, w kwietniu zaczęłam naukę. Zresztą ciekawa sprawa: odwrotnie niż wszyscy, zarobiłam na tej całej wojnie i okupacji, bo miałam siedem i pół roku, miałam we wrześniu iść do drugiej klasy, tymczasem nie poszłam, bo Powstanie wybuchło w sierpniu. Na wsi nauczyciel dał mi tylko karteczkę: „Ukończyła [drugą] klasę z wynikiem bardzo dobrym”. Tak po prostu, pewnie bez większego zastanowienia. Poszłam do szkoły na wstępną ocenę. Mama mnie chciała do drugiej klasy oczywiście, bo to przecież ciągle był ten sam rok szkolny, ale zrobiłam awanturę, że ukończyłam drugą klasę. Pamiętam to dokładnie: „Jak to? Jak ukończyłam, dlaczego mam iść do drugiej?”. Trudno było, żebym siedziała w domu kwiecień, maj, czerwiec, trzy miesiące. Wobec tego nauczycielka mnie przepytała i zadecydowała, żebym poszła do trzeciej klasy, najwyżej nie zdam. Zostanę, powtórzę w przyszłym roku trzecią klasę. To była najgorsza moja cenzura w życiu, ale zdałam. Zawzięłam się i zdałam. Tak że na roku Powstania i wojny, zamiast stracić jak wszyscy, zarobiłam dwa lata. Miałam szesnaście lat w efekcie, jak zdawałam maturę. Ale to już przypadkowa historia. Tak że już w kwietniu poszłam do szkoły, szkoły funkcjonowały.
- Jak wyglądało życie codzienne po Powstaniu, jak panie wróciły do miasta?
Jeszcze jakiś czas nie było wody, pamiętam kolejki po wodę, z wiadrami, z pojemnikami. Sklepiki już jakieś były.
Ludzie wcześniej już w Warszawie byli, już w styczniu. Najpierw chyba nie było pracy. Tata był introligatorem z zawodu, pracował w „Społem” na Racławickiej chyba przed Powstaniem. Mama tam po prostu znała kogoś czy zwróciła się do instytucji „Społem” i tam dostała najpierw sezonową pracę przy nasiennictwie, pakowaniu nasion czy coś takiego. Później jeden z braci taty dopomógł mamie w kupieniu, w wymianie właściwie, resztki maszyny, którą tata miał na Puławskiej.
To była w ogóle dziwna sprawa, nie wiem, co to było. Tata był introligatorem i w mieszkaniu na Puławskiej, które było dla babci kupione i babcia mieszkała, stały trzy maszyny: do krojenia papieru, do zszywania książek. Tylko szkielety, powymontowywane części. Jakby jakiś warsztat. Mama mówiła, że to tata miał warsztat. Nie mogę sobie wyobrazić, żeby w czasie okupacji Niemcy pozwolili mieć warsztat. Może w ramach „Społem” dostał na to pozwolenie, bo tam pracował w introligatorni, oprawiał książki. Czy tam była jakaś oddzielna działalność, zupełnie nie wiem. Nie pasuje mi też sprawa z babcią. Mama mówiła, że nic takiego nie było, ale niemożliwe, żeby babcia była osobą wtajemniczoną. Troszkę to mało prawdopodobne, bo babcia dosyć dużo lubiła mówić, więc chyba to też niemożliwe, ale na jakiejś zasadzie to musiało funkcjonować. Tak że rozdział ewentualnej działalności taty w tym miejscu stoi pod znakiem zapytania. W każdym razie maszyny tam były. Mama mówiła, że jeszcze była jakaś mniejsza, to oczywiście jej już nie było. Z takiej wielkiej do krojenia papieru były wymontowane noże, części jakieś, które się dały wymontować, został sam szkielet, na złom praktycznie. Jakaś do zszywania jedna była, niekompletna i stryj wymienił ją dla mamy na maszynę do szycia. To wartościowo było nieproporcjonalne, ale dla mamy to było narzędzie pracy, więc bardzo ważna rzecz. Mama zaczęła trochę szyć, po prostu prywatnie i [miała] sezonową pracę w nasiennictwie, przy pakowaniu nasion. W okresach poza sezonami więcej szyła. W zasadzie nie było nawet, jak na tamte warunki, tak źle. Tylko że jak byłam na pierwszym roku studiów, mama miała zakrzep żył centralnych siatkówki, straciła zupełnie jedno oko, zagrożone było drugie, miała wtórną jaskrę. Musiała skończyć ze swoim zawodem, nie wolno jej było żadnych precyzyjnych prac wykonywać, zresztą nie była w stanie.
Tak że zawsze mówię, że Pan Bóg wie, co robi naprzód wiele lat. Człowiek nie jest w stanie tego przewidzieć. Gdybym nie „zarobiła” dwóch lat szkoły, co zawsze uważałam za krzywdę dla mnie, że dzieciństwa nie miałam, bo okupacja, bo wojna, młodości też nie miałam, bo szybko [weszłam] w dorosłe życie, to pewnie bym nie mogła skończyć studiów. Byłoby chyba niemożliwe, ponieważ byłabym wtedy w dziewiątej czy dziesiątej klasie ogólnokształcącego gimnazjum Żmichowskiej, bo takie były ambicje mamy, żebym studia kończyła. Trzeba by było pewnie przejść do jakiejś zawodówki i do pracy albo do wieczorówki. Nawet nie, bo za komuny nie wolno było pracować w tym wieku. Tak że nie wiadomo, jak by się nasze losy potoczyły, a że byłam na studiach, miałam jakieś stypendium. Mama zwykłe, proste prace tylko mogła podejmować, ale jakoś przewegetowałyśmy dalsze lata. Jak gdyby Pan Bóg przewidział wcześniej, że mi te dwa lata się przydadzą. Ale to już moja filozofia, bo w to wierzę po prostu.
- Jak pani odebrała nowy ustrój?
Byłam wychowana [patriotycznie tak, że] tata był trochę lewicujący (był działaczem związków zawodowych przed wojną), ale nie tak bardzo i na pewno nie w stronę komunizmu. Miał pięciu braci [w Warszawie], każdy miał inne poglądy, tak że był jeden z przekonaniem komunistycznym zdecydowanym, kapucyn też był, piłsudczyk, pełna gama. Jak się spotkali, to zaczynało się od awantury politycznej na rodzinnych spotkaniach, to pamiętam, dopiero później kieliszek godził braci i dalej można było świętować imieniny czy coś. Tak że różne były poglądy. Taty nie były tak skrajne, ale były trochę lewicujące. Natomiast większość rodziny [była] zdecydowanie powiedzmy: propiłsudczykowska. Najstarszy brat, dominujący w rodzinie, też. Od początku miałam to naświetlane, w czasie okupacji słuchało się radia na nasłuchu i interpretacje na temat komunizmu i bolszewizmu były jednoznaczne. Tak że jak gdyby nasiąkłam już tym, już wiedziałam, ustawiona byłam na takie myślenie.
Pamiętam taką rzecz (nie wiem, na ile może to mieć znaczenie), brat taty po wojnie już mówił, tak że wiadomość jest pewna, już ją z pełną świadomością dorosłości odebrałam. Z tym, że nie znam szczegółów, przybliżone nazwisko pamiętam, ale nie chce nikogo obwiniać i mówić. Tata w ramach związków zawodowych miał jakieś funkcje. Były podobno dwa rejony związków w Polsce, jak mi mama tłumaczyła, północny i południowy. [Tata] nawet był delegatem na jakiś zjazd w Katowicach. Był w pewnym momencie skarbnikiem polskiego okręgu północnego. I tam, jak mi stryj powiedział później, po wielu latach, nakrył jakąś malwersację swojego poprzednika. Później w radio usłyszał, że on jest z Wandą Jakubowską w Moskwie i ma szansę wejść do rządu czy wszedł? I taty zdanie: „No to ja się będę miał z pyszna, jak oni tu wejdą”.
Tak że raczej moje nastawienie było jednoznaczne. Poza tym stanie cały czas wojska radzieckiego po prawej stronie Wisły – dla warszawiaków to było niesamowite i straszne, każdy to interpretował jednoznacznie: że czekają na nasze wykończenie się, wykrwawienie. Jeśli ktoś był w Warszawie w czasie Powstania, to nie mógł mieć chyba innego nastawienia, dlatego że ich stanie tam było jawną demonstracją stosunku do Polski. Poza tym, tak jak mówię, w rodzinie miałam raczej dominujące nastawienie prozachodnie. Czekało się ciągle przecież na Andersa na białym koniu, który miał nas uratować.
Miałam dosyć wcześnie osobiste doświadczenia, już po wojnie. Przede wszystkim nasza rodzina była rodziną katolicką, mimo że tata różnie. Bywał w kościele, ale: bywał. Ślub mieli oczywiście kościelny, taki był obyczaj, ale różnie było do końca z przekonaniami. Natomiast mama [była] bardzo wierząca i tak mnie wychowała od początku. Tak że miałam nawet dylemat w momencie, jak powstawało ZMP. Byłam już u Żmichowskiej. Mama mi nie pozwoliła pójść do czerwonego harcerstwa, a ja jako dziecko oczywiście chciałam być w jakiejś gromadzie. Byłam jedynaczką, urodziłam się dwa lata przed wojną, rodzice nie planowali w tym okresie dzieci i tak zostałam. Potem już taty nie było. Wobec tego ciągnęło mnie do dzieci, do rówieśników, ale mama mi kategorycznie nie pozwoliła. Niby rozumiałam, chociaż nie do końca. Radabym, żeby było inaczej. Jak u Żmichowskiej ogłoszono, że tworzy się ZMP – [to było] w mojej ósmej klasie – bardzo się zapaliłam. Pamiętam, [że] z koleżanką, która była o rok starsza ode mnie, nie mogłyśmy być przyjęte, bo nie miałyśmy jeszcze czternastu lat. Dwanaście miałam, jak poszłam do Żmichowskiej. Może to było w dziewiątej klasie, nie umiem powiedzieć. Możliwe, bo jeszcze w ósmej była religia, czyli 1949 na 1950 rok. W dziewiątej klasie już nie było i wtedy chyba się ZMP tworzyło. Nie miałyśmy jeszcze czternastu lat, więc nie mogłyśmy być członkami. Strasznie to przeżyłam, że nie mogę, ale nas przyjęto jako honorowych czy warunkowych członków, więc byłam bardzo zadowolona, że jestem przyjęta do gromady. Ale mój zachwyt trwał niecałe dwa lata. Po dziesiątej klasie byłam na obozie dla wyróżniających się zachowaniem, najlepszych uczennic. Nawet zapaliłam się w tym ZMP, piękna działalność prospołeczna, więc mi się to podobało. W Zakopanem z całego gimnazjum, z różnych klas były dziewczyny. To było żeńskie gimnazjum, teraz już chyba [tak] nie bywa. Była taka sytuacja zaraz pierwszej niedzieli. To było spontaniczne w naszym społeczeństwie, że większość była wierzącymi katolikami, praktykującymi. Myśmy poszły zobaczyć, o której jest msza w niedzielę. W Kościelisku konkretnie byłyśmy. Okazało się, że o siódmej rano i o dziewiątej czy dziesiątej. Na apelu wieczornym nam podawano plan działania, plan funkcjonowania obozu na następny dzień. Po śniadaniu miał być czas wolny, czyli akurat mogłyśmy pójść na dziewiątą do kościoła i tak żeśmy sobie zaplanowały. Po co zrywać się na siódmą rano? Pójdziemy na dziewiątą, jest czas wolny. A to było perfidne i celowe. Na apelu porannym nam ogłoszono, że po śniadaniu jest obowiązkowy spacer i czytanie jakiejś lektury. Było po deszczu, mokra trawa, na jakichś zardzewiałych szynach siedziała grupka, która poszła i coś tam czytała, i szybko wróciły. Natomiast jak ogłoszono to, to tylko szumek poszedł i większość olbrzymia poszła, zamiast na obowiązkowy spacer, do kościoła na dziewiątą. To co się działo tej niedzieli w Zakopanem, było dla mnie szokiem. Zostały uruchomione wszystkie władze miejskie, partyjne, ściągnięto różne sekretarki z maszynami do pisania. Byłyśmy rozlokowane w różnych pomieszczeniach, po trzy, cztery, zawsze pilnowane przez kogoś, żeby nie rozmawiać ze sobą i [składałyśmy] normalne zeznania, kto jest prowodyrem, kto zainicjował. Przysięgam, że gdyby mnie na tortury wzięli, to bym musiała zmyślać, bo nie wiem, kto pierwszy powiedział. Po prostu to było spontaniczne, taka była prawda. Byłam dość bezkompromisowa w swoim myśleniu, jak młody człowiek, miałam w tym momencie, po dziesiątej klasie piętnaście [lat], więc w ogóle nie mogłam się z tym pogodzić, a już ta forma pilnowania i dochodzenia… Normalne dochodzenie właściwie, z protokołowaniem na maszynach, kto jest prowodyrem, inicjatorem pójścia do kościoła. To było natychmiast moje rozczarowanie. Sprawa przeszła do Warszawy, w ręce dyrektora, którym została od roku nowa osoba, bardzo mocno partyjna. Ona dalszy ciąg tego robiła w sposób bardzo nieprzyjemny, kuratorium poruszone i w ogóle straszna afera z tego zrobiona.
Warszawa, 10 marca 2015 roku
Rozmowę prowadziła Anna Konopka