Zbigniew Władysław Semadeni

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zbigniew Semadeni, a ściślej mówiąc Zbigniew Władysław Semadeni. Władysław to po moim dziadku, ale prawdopodobnie jestem jedynym Zbigniewem Semadeni na świecie, bo nazwisko w Szwajcarii jest bardzo popularne, w Toronto do mnie ktoś dzwonił, że też się nazywa Semadeni, ale w Polsce już jestem ostatni i moje córki.

  • Urodził się Pan w…


W Warszawie, 1 marca 1934 roku.

  • Powiedział pan, że nazwisko Semadeni jest bardzo popularne w Szwajcarii. Proszę powiedzieć, skąd takie nazwisko.


Według encyklopedii szwajcarskiej od średniowiecza ci, co przychodzili z doliny Inu, z miejscowości, która nazywa się Samedan albo Samadan, albo coś takiego. To koło Saint-Maurice, gdzie były olimpiady. Tam trzeba było przejść przez Berninapass, która ma jakieś cztery tysiące metrów, i przez pół roku tam nie dawało się przejść. Ci, co przeszli na południową, włoską już stronę, to tak ich nazywano. Na cmentarzu… Miejscowość się nazywa Poschiavo. No, znana, słynna kolej szwajcarska przechodzi właśnie przez Poschiavo, to jest taka dolina. No, tam była bieda i oni emigrowali. Nawet się zastanawiałem kiedyś, dopiero ktoś kto przyjechał ze Szwajcarii robić ze mną wywiad, to mi wytłumaczył… Bo jak byliśmy w Poschiavo z żoną, to ona kupiła książkę kucharską z tego rejonu w trzech językach, francuski, niemiecki, włoski, i potem mi powiedziała: „To było jedzenie biedoty” – płatki owsiane na ileś tam sposobów, kartofle i tak dalej. A my to kojarzymy z Poschiavo. Ale oni przyjechali jako cukiernicy. To byli najlepsi cukiernicy Europy.

  • To byli rzeczywiście przodkowie pana ojca?


Tak. Więc ten Szwajcar mi powiedział, że ich wyrzucono z Wenecji z powodów politycznych i oni szukali miejsca. Cukiernicy szwajcarscy byli od Portugalii po Petersburg. A mój pradziadek Giuseppe Semadeni przyjechał do Płocka i tam rozpoczął [działalność], a potem była ekspansja na Łomżę, na Warszawę. W Warszawie było z sześć [cukierni] w szczytowym momencie i to wszystko w prestiżowych miejscach. Na placu Teatralnym, to taka słynna, w miejscu, gdzie dzisiaj jest Empik czy był Empik; na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu, tam była ta kawiarnia słynna. A potem do Lublina. Lubliniacy mówili, że to była słynna [cukiernia], jeszcze działająca trochę po wojnie. Z Lublina pojechał do Kijowa, tam założył. Jak czytałem książkę Paustowskiego, to nagle czytam, że oni poszli do Semadeniego, ci maklerzy, więc wrzuciłem w internecie cyrylicą „Semadeni Kiev” i wyskoczyło zdjęcie. Później kiedyś pojechałem z żoną do Kijowa oglądać to wszystko i teraz wiem dokładnie, gdzie to było. To było wysadzone w powietrze w czasie wojny przez Niemców, ale dokładnie tam jest dzisiaj Majdan. Tam gdzie była cukiernia Semadeniego, tam dzisiaj jest ten Archanioł Michał, czyli oglądamy to niemal codziennie w telewizji. To tylko pokazuje, jakie prestiżowe to były miejsca.

  • Gdzie urodził się pana tata?


Mój pradziadek nadał mojemu dziadkowi imię Władysław, którego podobno niezbyt umiał wymówić. To dla mnie jest bardzo silny sygnał dążenia do polonizacji, to byli jedyni Semadeniowie, którzy właśnie tak się nastawili. W tych innych odmianach to były takie imiona jak Arnold czy Letycja, czyli uniwersalne. Oni wszyscy w końcu wrócili do Szwajcarii, a mój dziadek był obywatelem szwajcarskim, dzięki temu mógł studiować w Dorpacie i w ogóle podróżował spokojnie ze szwajcarskim paszportem i zrzekł się dopiero w niepodległej Polsce. Mój ojciec też się urodził jako obywatel szwajcarski i w 1914 roku zaczął studiować w gimnazjum w Lozannie.

  • Ale gdzie się urodził?


Urodził się w Kaliszu. Mój dziadek ożenił się z Heleną z domu Haberkant. Jej ojciec był pastorem ewangelickim, luterańskim i był chyba w Ostrołęce czy gdzieś. W czasie powstania styczniowego wygłaszał kazania, które nie spodobały się władzom rosyjskim, i go zesłano do Rosji. Po dwóch latach jakoś go konsystorz wyciągnął i wrócił do Dębu nad Nerem. Tam urodziła się moja babcia i jej siostra, Wanda Haberkantówna, która była potem sławną postacią. Ona zrobiła doktorat w Lozannie, z chemii chyba, ale była organizatorem życia pedagogicznego w Polsce, taka bardzo znana postać.

  • Obie panie zorganizowały szkołę, tak?


Znaczy to chyba tylko Helena, sama. Dziadek był pastorem, uczył, trochę pomagał. Ta słynna szkoła Heleny Semadeni… Dzisiaj przy ulicy Babinej [w Kaliszu], jak się wejdzie w jakieś podwórko, to można zobaczyć tablicę, że tutaj była słynna szkoła Heleny Semadeni, do której uczęszczała Maria Dąbrowska. Maria Dąbrowska opisała to w książce „Noce i dnie”. No i tam to są lektury szkolne chyba nadal, tam jest dokładnie opisane, jak wyglądał mój dziadek, pradziadek, jak wyglądało… Oni są dość wiernie [opisani jako państwo Wenorden], no i Dąbrowska całe życie się uważała za wychowankę. No i tam się urodził ojciec, nawiasem mówiąc w powieści pani Wenorden nie ma żadnych dzieci, a tam było dwoje.

  • Jakie są korzenie mamy?


Mama to zupełnie inne tereny. To jest Wołyń, północny Wołyń, wieś Hołuzja. To się nazywało dawniej powiat Sarny i tam był majątek Konopackich. Od tysiąc siedemset ileś mieli ten majątek i tam mama się urodziła w 1901. W 1905 roku, jak mama miała cztery lata, to się okazało, że dziadek nie zdołał spłacić jakiejś pożyczki w banku w Dorpacie i skwapliwie majątek zlicytowano. A ponieważ to były tereny już za Bugiem, więc Polak tego nie mógł kupić, był zakaz dla Polaków, więc kupił Rosjanin. Straszna rozpacz. Nawiasem mówiąc, kiedyś przywiozłem z Moskwy wkładane baby, jedną w drugiej, i parę takich innych drobiazgów. Moja mama na to spojrzała, powiedziała: „Za moich czasów nikt takiego rosyjskiego by do domu nie wziął”. Takie nastawienie. Dziadek był inżynierem, pracował tam gdzieś, a matka została umieszczona w pensjonacie dla katoliczek. No, katoliczki w Moskwie to prawie wszystko Polki. Mama mi opowiadała, że trzy dni w tygodniu nie wolno się było przez cały dzień odezwać w innym języku jak rosyjski, a trzy dni w tygodniu nie wolno się było przez cały dzień odezwać w innym języku jak francuski. I uczono ich, no, taka była metodyka. Ćwiczono pamięć. Kazano uczyć się na pamięć długich tekstów Corneille’a, Racine’a czy innych. No i to było do rewolucji. Po rewolucji i dziadek, i mama chcieli wrócić do Polski, ale dziadka nie puszczono. Był inżynierem, był za cenny dla nich, natomiast mama przybyła, mając siedemnaście lat, do Warszawy, w której nikogo nie znała. Musiała jeszcze maturalną klasę zrobić. I z czego żyła? Dawała korepetycje z matematyki, bo jej ojciec był inżynierem, jak mama mówiła, wytłumaczył jej algebrę tak dobrze, że potem całe życie już nie miała z nią kłopotu.

  • Potem wytłumaczyła ją panu tak dobrze, że został pan profesorem matematyki.


Więc zdolności to mam po mamie.

  • Kiedy i w jakich okolicznościach rodzice się spotkali?


Zaraz powiem. Moja mama zdała maturę, nawiasem mówiąc, tego samego dnia ten sam temat pisała co ojciec, a temat był: „Czy Polska należy do kultury wschodniej czy zachodniej?” Piękny temat, mógłby być dzisiaj.

  • Rozumiem, że byli równolatkami?


Ojciec był rok młodszy, ojciec był 1902 rok. No i moja mama wstąpiła na politechnikę, ale szybko się zorientowała, że nie podoła finansowo, za drogie to były studia i zdecydowała się na stomatologię. To się nazywało chyba Akademia Stomatologiczna. Pod koniec studiów została asystentką profesora Alfreda Meissnera, to taki słynny polski chirurg stomatologiczny. No, to był wielki autorytet, ale mama mi kiedyś opowiadała, że jak asystowała mu przy operacji, przy której on improwizował wyraźnie, borował, bo przyszła pacjentka ze strasznym zgryzem. Borował, w pewnym momencie wziął to… i mama usłyszała, że kość trzasła. On to ustawił w nowym pozycji, no i tak przygotował jej złamaną szczękę. Potem mama się odważyła spytać, czy on to planował, bo po raz pierwszy było coś takiego wykonane. On odpowiedział dyplomatycznie: „Chirurg powinien być przygotowany na wszystko”. I mama dalej nie wie, czy on to planował, czy tylko tak improwizował. To potem była już stała metoda do takich strasznych gryzów, których się nie dawało uregulować. No i moja mama pracowała też, jak była wolontariuszem (nie wiem dokładnie, w jakich latach), na ginekologii i zaczęła pracę naukową dotyczącą chorób jamy ustnej i zębów kobiet w ciąży. No i gdzieś też przyjmowała pacjentów. A w ogóle była biedna, bardzo biedna, bo tak – początkowo zwłaszcza – opowiadała mi, że kiedyś na Powiślu szła, już był zmierzch i dwa podejrzane typy ją zaczepiły, trochę się poczuła nieswojo, a jeden spojrzał: „A, to nasza Irka z Elektrycznej”.

  • Proszę powiedzieć, mama była sama w Warszawie, nie miała żadnej rodziny…


Nikogo, kompletnie nikogo nie znała, musiała się dopiero jakoś do tego przyzwyczaić. Musiała wziąć korepetycje z łaciny, ponieważ w Moskwie łaciny nie miała. No, jak widziałem, co potem mama robiła, to się przestałem dziwić temu, że sobie dała radę w Warszawie. Opowiadała mi, że przyjmowała pacjentów i zauważyła, że jeden z pacjentów stale stara się umówić jako ostatni i potem ją odprowadza do domu. No i to był Tadeusz Semadeni, mój ojciec. Miał kiepskie zęby i właśnie tak się poznali. Babci bardzo się to nie podobało, że się żeni z katoliczką, bo z porządnej, ewangelickiej rodziny i jeszcze do tego… Więc tak się poznali. Potem w 1928 roku urodził się mój brat przez poród kleszczowy, to był trudny poród.

  • Jak brat miał na imię?


On miał na imię Allan Andrzej. Wołano na niego Ali albo Jędrek, na cześć Alain… Jakiś tam był żeglarz, który chyba przepłynął Atlantyk, coś takiego. A mnie nadano imię czysto słowiańskie, polskie, Zbigniew. No i teraz w 1934 roku ja się rodziłem i tego porodu mama o mało nie przypłaciła życiem. Te panie, które były jej przyjaciółkami na ginekologii, płakały. Przez pół godziny mnie nie mogli podobno docucić, aż w końcu odżyłem. No i byłem potem uważany przez wiele lat za chuchro, które trzeba do Ciechocinka wysyłać i tak dalej, pilnować. W każdym razie mama to wszystko przetrwała. No, ojciec skończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim, potem został sędzią grodzkim w Łodzi, potem był sędzią w Warszawie, tuż przed wojną. Nawet pamiętam to zdarzenie, został awansowany na wiceprokuratora sądu apelacyjnego w Warszawie. To było wtedy duże stanowisko.

  • Pamięta pan to zdarzenie przed wojną, więc pewnie pamięta pan też wybuch wojny.


O, dużo pamiętam.

  • Jak pan zapamiętał?


No więc przede wszystkim pamiętam, w 1938 roku pojechaliśmy do Stawek, to na Wołyniu. To był kuzyn mojej mamy, Zaleski, tam mieli majątek, a właściwie dwa majątki Zaleskich obok siebie, i tam jeździliśmy. Tam były kuce, były pochyłe drzewo, były tam… W 1938 roku pamiętam dobrze te wakacje, bo tam przyjechał kuzyn mojego brata, jego równolatek, ze Stanów Zjednoczonych. Potem w 1939 roku moi rodzice nie mieli żadnych złudzeń, że będzie wojna. Ojciec w sierpniu 1939 w piwnicy, gdzie po prostu [była] ziemia, ziemna piwnica, wykopał dół na skrzynię i tam schowali całą porcelanę, srebro i wszystko. A jak wybuchła wojna, to zalał to betonem.

  • W Warszawie?


To było w Warszawie, tak, ale tylko pokazuje, jakie było nastawienie. No, cały czas byli w Warszawie, tylko… No i wysłano nas na Wołyń, do Stawek, jak najdalej od Niemców. Ojciec mój nie cierpiał wojska. Ale w 1920 roku poszedł jako ochotnik walczyć przeciwko bolszewikom, w 1939 roku wstąpił znowu do wojska. Sowieci go złapali, ale był tylko szeregowcem i udawał chłopa ze Stawek, to znaczy mówił po ukraińsku, tego, owego, i go puścili. No a mama [zdecydowała], żeby [przyjechać na Wołyń] po nas. Dopiero kilka lat temu zorientowałem się, że gdyby z jakiegokolwiek powodu moja mama nie dotarła wtedy na Wołyń, to bym wylądował w Kazachstanie i pewnie nigdy Polski nie ujrzał, bo całą rodzinę wywieźli potem, a wuj zginął w więzieniu w Łucku. No i pamiętam dobrze ten dwór, pochyłe drzewo, korty tenisowe, różne rzeczy. No moja mama stwierdziła, że koni nie ma co brać, bo zarekwirują, ale były dwa małe kuce, nazywały się Mańka i Lolka, i taki wózek. I te bagaże poszły do wózka, ja na tym wózku przyjechałem do Warszawy, a brat przyszedł piechotą z Wołynia do Warszawy. To trwało dokładnie trzy tygodnie, ta droga. Przybyliśmy do Warszawy 6 października i dokładnie pięć lat później, 6 października, opuszczaliśmy Warszawę po Powstaniu, tak się złożyło. No i pamiętam doskonale, za Bugiem przybyliśmy do bindugi, na brzeg, tam przenocowaliśmy i rano myśmy jechali łodzią, a kuce popłynęły. Dla mnie to była sensacja, że one tak ładnie płyną po wodzie. No i pojechaliśmy. Tam po drodze nas zaczepiali bolszewicy, na jakimś postoju odkryli straszaka. To taki dziecinny pistolecik, ale robił hałas. Mama wytłumaczyła, że to jest zabawka, i ten się zgodził, że to jest zabawka. No, jeszcze była przeprawa przez Wieprz i w końcu jakoś dotarliśmy do Warszawy.

  • Zastanawiam się, co się stało z kucami w Warszawie.


No nie wiem, co dalej.

  • Jak pan zapamiętał Warszawę pierwszych miesięcy wojennych?


Nie, nic. W ogóle nie miałem świadomości, jak bardzo Warszawa była wtedy zniszczona. Zresztą dopiero teraz, stosunkowo niedawno, zacząłem rozumieć, ile było zniszczone, ponieważ Powstanie wszystko przesłoniło.
No i ojciec przestał pracować. W czasie wojny pracował dorywczo, jeździł do cukrowni w Ciechanowie i tak dalej, ale zajmował się głównie konspiracją, a utrzymanie spadło na mamę. Nawiasem mówiąc, moja mama przed wojną zarabiała więcej niż tata, bo była również stomatologiem Banku Polskiego. No oni dobrze płacili, Bank Polski, ale mama mi mówiła, że jak było oficjalne przyjęcie sędziów czy inne towarzyskie, które nas mniej znało, to mojej mamie nie wolno było pisnąć, że pracuje zawodowo. Absolutnie. Jak? Sędzia nie potrafi żony utrzymać? Musi żona dorabiać zawodowo? No a mama szykowała się do doktoratu i robiła u profesora Meissnera.

  • Ojciec zajmował się konspiracją, ale w pewnym momencie do konspiracji wstąpiła też mama.


No więc o konspiracji to się po wojnie dopiero dowiedziałem. To było trzymane przy tym… Ale było jasne, że rodzinę będzie utrzymywać mama, że musi mieć gabinet prywatny i że on musi być w Śródmieściu. Więc myśmy mieszkanie przy rogu Fałata i Rakowieckim opuścili, tam babcia została, no i zamieszkaliśmy w mieszkaniu przy ulicy Noakowskiego 3, [który] do historii Polski przeszedł jako lokal konspiracyjny, na pierwszym piętrze, vis-à-vis gmachu [Wydziału] Chemii politechniki. Pamiętam doskonale rozkład tego mieszkania. Był korytarz, pierwszy z brzegu był gabinet, gdzie [mama] przyjmowała pacjentów, drugi był ogromny pokój, sypialnia rodziców, biblioteka, miejsce pracy ojca. Korytarz służył jako poczekalnia dla pacjentów. Z drugiej strony, od podwórka, były dwa pokoje. W jednym z nich, podejrzewam, mieszkali cichociemni, ale dopiero teraz tak zastanawiam się, w którym pokoju oni mogli spać. W drugim mieszkał kuzyn mój, Tadeusz Konopacki, który… [Jego] ojciec poszedł do oflagu, [więc moja] matka poszła i powiedziała, żeby Tadzia dać do niej, to będzie z nami całą okupację. On potem w czasie Powstania walczył w kompanii „Genowefa” Batalionu „Harnaś” i wyszedł do [obozu], a potem w Montrealu ożenił się z Ewą Ponińską, którą Podlewski w swojej „Rapsodii żoliborskiej” określił jako „łączniczka »Ewa«, najdzielniejsza z dzielnych” za jej wielokrotne dojście do klasztoru zmartwychwstanek. Dostała za to krzyż Virtuti Militari. Potem znalazła się w Kanadzie. No jeszcze żyje, już dochodzi do setki, ciągle jest aktywna. Niedawno, parę lat temu, przyjechała do Warszawy i stąd na Monte Cassino zabrali ją tam z całą delegacją.

  • Jak pamięta pan okres okupacji? Jak wyglądała pańska edukacja w tym czasie?


No więc tak, przed wojną chodził mój brat do szkoły powszechnej pani Chyczewskiej przy ulicy Chocimskiej 6. Moja mama opowiadała, że być może to nie była pierwsza lekcja, ale jak mama mówiła, jakaś to była lekcja, gdzie jako przykład, co można zapisać, nauczycielka uczniom pierwszej klasy napisała: „Puchar Gordon Bennetta”. Noż trudno o coś trudniejszego, ale wszyscy wiedzieli, o co chodzi, bo to było stosunkowo blisko Pola Mokotowskiego. Na Polu Mokotowskim były właśnie zawody o puchar Gordon Bennetta i wszyscy chłopcy tylko o tym mówili. No, to była taka szkoła. A ja chodziłem do przedszkola przy tej szkole. Gdzieś w 1940 roku wyrzucono [szkołę] z Chocimskiej 6. Przez krótki czas szkoła była na Narbutta, Narbutta 17 może, a potem już była po prywatnych kompletach. No i myśmy mieszkali przy ulicy Noakowskiego, obok Politechniki i codziennie na piechotę maszerowałem na Mokotów. [Chodziłem] w różne miejsca. Znaczy najpierw mnie tam prowadzono, a potem już następne dni to musiałem sam chodzić. No najdalej to było do Odyńca, spory kawał od Politechniki. No i tak przez całe trzy, cztery lata chodziłem. Mój brat uczęszczał do gimnazjum Batorego. Niektóre lekcje były u nas w mieszkaniu. Mama opowiadała, że kiedyś dzwonek u drzwi, otwiera, dwóch żołnierzy Wermachtu stoi, że chcą do okna popatrzeć na ulicę. Chcą iść do tego pokoju, gdzie się właśnie odbywa lekcja. Mama próbowała wytłumaczyć, że z innego okna będzie lepiej, ale oni się uparli i jak mama opowiada, otworzyli drzwi, zobaczyli kupę młodych ludzi i pytali się: „Co wy tu robicie?”, a na to nauczyciel, zgodnie z prawdą: „Uczymy się matematyki”. – „A, matematyki, w porządku”. Nie wiem, czy oni wiedzieli, że to jest nielegalne, czy woleli udawać, że nie wiedzą. Poszli na balkon, potem się wynieśli, ale strachu trochę było.

  • Ten puchar Gordona Bennetta przypomniał mi o rzeczy, o którą pana nie zapytałam, o pasję sportową pana ojca i jego mistrzowsko pływackie…


Tak, ojciec oficjalnie był sędzią, ale był twórcą sportu pływackiego w Polsce… Jest na liście, pierwszy rekord Polski na sto metrów [stylem] dowolnym był Tadeusz Semadeni. Czas to taki jak uczniowie podstawówki dzisiaj robią. No bo oni wtedy płynęli żabką. Mój ojciec sprowadził w którymś tam roku do Polski człowieka, który wiedział, jak się pływa kraulem, i pokazał, jak się pisze. Mój ojciec napisał z Zaleskim podręcznik pływania, ale właściwie to głównie ojciec napisał, bo Zaleski zmarł na początku tego wszystkiego. Taki cały gruby – pływania, skoków do wody, wszystkie pozycje i tak dalej, znaczy i jak się pływa, i pływania sportowego. Był kapitanem sportowym polskiej reprezentacji pływackiej na olimpiadzie w Amsterdamie w 1928 roku, a potem był w 1936 roku na olimpiadzie w Berlinie…

  • Rekord to był jeszcze wcześniejszy, przed olimpiadą?


Nie no, rekord to były jakieś początki, może 1919 rok. Potem był jednym z założycieli Polskiego Związku Pływackiego, napisał statuty Związku i tak dalej. Był bardzo aktywny, działał tam.

  • Czy zaszczepił w synach pasję sportową?


No trudno powiedzieć, w czasie okupacji sportu nie było, niewiele potrafię powiedzieć, bo nawet w piłkę nożną się nie grało, więc nie kojarzę. Natomiast kiedyś w czasie okupacji wzięto tą olimpijską czerwoną kurtkę mojego ojca z Berlina, pofarbowano ją na brązowo i w tym chodziłem rok czy dwa, [służyła] jako taki płaszczyk. [Ojciec] przywiózł mi z Helsinek Lapończyka, taką lalkę, i nóż fiński dla brata. Lalkę po Powstaniu usiłowałem wyszukać, ale ktoś ją zabrał. Byłaby pamiątka. Ojciec z matką jeździli w różne miejsca, zwiedzali, a oprócz tego jako kapitan polskiej drużyny, jak jakieś zawody były… Ale w ogóle przed wojną mało się jeździło, to nie było takie proste jak teraz.

  • W pana wspomnieniach przeczytałam, że tuż przed Powstaniem nie było pana w Warszawie i ojciec zdecydował, żeby pan powrócił do Warszawy.


No więc ja to bardzo często opowiadam jako przykład atmosfery ówczesnej. Mój ojciec był współpracownikiem Delegatury Rządu na Kraj, był naczelnikiem Wydziału Więziennictwa. O tym wszystkim w ogóle, co robił ojciec i co robiła matka, dowiedziałem się wiele lat po wojnie, co najmniej po pięćdziesiątym szóstym roku. Przedtem to nawet mnie nie mówiono o tym, dopiero z książki Kunerta się dowiedziałem i z różnych innych rzeczy. Na przykład mój ojciec był wiceprzewodniczącym Rady Programowej Stronnictwa Pracy. Zajrzałem do encyklopedii, co to było. To było jedno ze stronnictw tworzących obóz londyński, rząd. I to wysoka funkcja partyjna, więc… No i muszę powiedzieć tak, mój ojciec zginął w Powstaniu, ale nieraz ja i mama pewnie też mieliśmy uczucie, że może dobrze, że zginął, bo inaczej… Otóż co mogłoby być? No już wystarczająco dużo. Jego wielkim przyjacielem był Mieczysław Siewierski, prokurator Sądu Najwyższego przed wojną. On był starszy o parę lat od ojca i był takim jego mentorem. Otóż, pamiętam, że po wojnie nazwisko Mieczysław Siewierski było w gazetach. Przyjechał do Gdańska, był głównym prokuratorem procesu Forstera, gauleitera Gdańska. […] To był słynny proces. Siewierski był codziennie w gazetach. Minęły ze dwa lata, Siewierski został aresztowany, oskarżony, miał proces, skazano go na karę śmierci, ale jakoś tam adwokaci to odwlekli, a po 1956 roku go rehabilitowano. Mama mówiła, że w czasie procesu padało nazwisko mojego ojca jako współpracownika, a zarzut: faszyzacja Polski.

  • Wróćmy do pana wspomnień. Pan był na wakacjach tuż przed Powstaniem?


No więc to były Otrębusy. Tam miałem wuja, wiele razy tam się jeździło. W Otrębusach mieszkał wuj Edmund Dunin, inżynier, który studiował w Paryżu, bardzo światły, i ciocia Ola, fantastyczna osoba, no i tam myśmy nieraz jeździli na wakacje. W 1944 roku też tam byłem na wakacjach, na spokojnie. No i to, co nieraz opowiadam, bo to coś mówi, że 31 lipca mój ojciec powiedział do mojego brata: „Słuchaj, jutro o piątej po południu wybuchnie Powstanie. To będzie historyczna chwila, to potrwa pewnie ze trzy dni i potem Zbyszek będzie do końca życia żałował, że go przy tym nie było. Jedź i go przywieź”. Przyjechałem i co zobaczyłem. W mieszkaniu mnóstwo obcych ludzi, szyją biało-czerwone opaski. Opowiadają, że Alejami Jerozolimskimi jedzie samochód za samochodem, furmanka za furmanką, Niemcy uciekają z dobytkiem. Ludzie tam jadą, idą oglądać tych uciekających Niemców. 1 sierpnia rano ktoś miał pomysł, który został po chwili odrzucony, że wyjdę na ulicę Noakowskiego i będę rozdawał „Biuletyn Informacyjny”. No, to był nastrój. Słyszałem odgłosy dział, powiedziano mi, że to jest artyleria rosyjska, którą już tam słychać. No, takie były nastawienie. Ale jeszcze może cofnę się do mojego brata, bo to był w ogóle wyjątkowy [człowiek], niesłychanych zdolności, zupełnie innych niż moje, manualnych. On by był fantastycznym inżynierem. On w ogóle był w Szarych Szeregach, ale dopiero po wojnie mi o tym powiedziano. Mama mówiła, że przyrzeczenie harcerskie było w pokoju usłanym hitlerowskimi flagami, które jacyś ludzie… No to była ta atmosfera… On mnóstwo rzeczy potrafił zrobić. Mojej babci robił piękną ramkę, jak profesjonalna, wisi mnie w pokoju, bo się udało to wynieść. I on […] gdzieś około 1942, 1943 roku pasjonował się fotografią. Chodził po wszystkich fotografach warszawskich, wszystkich znał, wszystko wiedział. Tłumaczył mnie, co to jest dwadzieścia jeden DIN, a co osiemnaście DIN, co to jest przesłona, migawka, jak to działa – wszystko wiedział. Już wtedy wiedziałem, że fotografie kolorowe można robić, ale wywoływać tylko w Berlinie, i tak dalej. Po roku mu to minęło, zaczął co innego. Jeździł na Kercelak i kupował żelastwo, potem je glaspapierem czyścił. Złożył tokarkę całą, która działała. Zawiózł ją do Zawoi i tam używali miejscowi, z drzewa pięknie… To była ręczna [tokarka] czy nożna, nieelektryczna. Piętnastoletni chłopak potrafił coś takiego zrobić. […] Powstanie wybuchło po południu, już w domu nikogo nie było, wszyscy wyszli, tylko ciotkę, matkę Tadzia, ściągnięto do opieki nade mną. Pojawiło się mnóstwo obcych ludzi, których Powstanie złapało w tej części Warszawy i oni już nie mogli wrócić – albo z Pragi, albo Żoliborza czy coś takiego – zostali u nas, tam po prostu mieszkali. Ali i tata gdzieś nocowali, czasami wpadali. Ali początkowo zajmował się gaszeniem pożarów, przy ulicy Lwowskiej między innymi w gmachu [Wydziału Architektury]. Bardzo narzekał na gmach Architektury, bo tam pod strychem jakieś gipsowe [przedmioty] leżały, a oni musieli ten pożar gasić, to im przeszkadzało. Poza tym tam byli „gołębiarze”, strzelali z dachów.

  • Oni razem z tatą byli po prostu w okolicach Politechniki, czyli jednocześnie w okolicach domu. Czy dlatego mogli od czasu do czasu pojawiać się w mieszkaniu? Obaj byli w Batalionie „Golski”?


Ojciec był w sądzie specjalnym sądzącym folksdojczów i on nie walczył, natomiast mój brat pewnego dnia się pochwalił, że awansował do obsługi karabinu maszynowego. Poza tym pamiętam, że miałem taki dziecinny, drewniany karabin w czasie okupacji, to on mi go zmienił, przerobił na bergmanna, bardzo byłem z tego powodu niezadowolony. W czasie Powstania przyszedł i powiedział: „Miałeś rację, bergmann to jest dużo gorsze. KB to jest jednak to, z czego można strzelać porządnie”. No i był w tej obsłudze [karabinu]. Pamiętam budowanie barykady. To było mniej więcej Noakowskiego 22, 24, coś takiego, do Politechniki. No to się wszyscy rzucili, znaczy po piątej po południu było już Powstanie, to rzucali wszystko, jak popadnie. Potem [doznałem] szoku, bo zobaczyłem niemiecką barykadę w alei Szucha. Była zrobiona profesjonalnie, z płyt chodnikowych ułożonych odpowiednio. Wchodziło się [prostopadle, skręcało] pod kątem prostym tak, wychodziło się [skosem]. No więc to był właśnie przykład tych dwóch barykad, który pamiętam. Również zaczęto natychmiast kopać na podwórku studnię, żeby mieć wodę. No i na całej ulicy Noakowskiego przebijano na wysokości chyba pierwszego piętra czy różnych, z domu do domu, z mieszkania, żeby całą ulicę Noakowskiego można było przejść, nie wychodząc z domu. No i potem 19 sierpnia ciotka mnie wzięła i wyprowadziła. Chyba nic nie mówiła, o co chodzi. I wylądowaliśmy przypadkiem w jakimś mieszkaniu przy ulicy Śniadeckich 6 (dzisiaj to nie istnieje). No i tam byłem, a ciotka chodziła, przynosiła jakieś książki, ratowała, ale chyba mnie [nie angażowała]. Nie wiem, niewiele wiedziałem, co się dzieje. Potem, to było jakieś trzy dni potem, to 22 sierpnia może to był, spałem już twardo, zbudziła mnie ciotka, że przyszła mama. No dobrze. Mama po chwili mnie wzięła, potem tam gdzieś…

  • Mama przyszła ze szpitala?


Tak, no więc właśnie. Aha, do mamy miałem pisać listy i wiedziałem adres. Moja mama dostała przydział w szpitalu ZUS-u na rogu Czerniakowskiej i Ludnej. Mama [Irena Semadeni] miała grupę harcerek, które przygotowywała już przedtem, i je zaprzysiężyła właśnie w mieszkaniu Noakowskiego 20 mieszkania 3. Te wszystkie harcerki, [które] składały u niej przysięgę, one miały od szesnastu do osiemnastu lat i one były trzonem w szpitalu ZUS-u. Mama dostała przydział, w kalendarzyku potem znalazłem, że pod datą 1 sierpnia było napisane „17:00” i nic więcej. Mama tam dostała przydział. Początkowo byli w szpitalu ZUS-u, ta cała jej grupa, a potem dostała polecenie, wspólnie z taką panią de Lacy [Nadzieja Drucka O' Brien de Lacy] zorganizowania szpitala powstańczego w budynku prywatnym przy ulicy Okrąg 4A. No Okrąg to jest taka ulica na Czerniakowie, idzie od Czerniakowskiej łukiem do Ludnej i tam był ten szpital. Pani de Lacy była komendantem. To była Rosjanka, księżna rosyjska, która studiowała w Instytucie Smolnym, ale potem wyszła za Polaka, zrobiła się polską literatką, później pisała wspomnienia o tych… No i moja mama tam była z tymi sanitariuszkami. Ta właśnie pani de Lacy w jednej z książek opisywała, jak sanitariuszka „Ninka”, to była Janina Bemówna, która później z nami była długi czas, wyprężona jak struna raportowała, że: „Pani doktór, 19 sierpnia pani mąż i pani syn zginęli w obronie Politechniki”. No i tak jak to opisuje pani de Lacy, nastąpiła cisza, potem mama się spytała: „Coś więcej wiesz o tym?”. I mama natychmiast […], nie, to było jakieś trzy dni później, […] przyszła po mnie.
Pamiętam tę drogę na Czerniaków. Myśmy szli chyba albo [ulicą] 6 Sierpnia (dzisiaj Nowowiejska), do placu Zbawiciela, albo Śniadeckich, Koszykową do Wilczej. Potem ten ostatni kawałek w stronę Alei Ujazdowskich i tam [chyba] Wilcza 8 na samym rogu był punkt, gdzie trzeba było się obowiązkowo zgłosić, że się idzie na Czerniaków. Potem przeszliśmy pod asfaltem Alei Ujazdowskich, spokojnie na drugą stronę, tam gdzie ten Instytut Edukacyjny. Stamtąd tyłami szklarni Instytutu Głuchociemnych dostaliśmy się […] na Książęcą. W absolutnej ciszy schodziliśmy. Znaczy chyba tam był ktoś, kto prowadził tą grupę, ale nie jestem pewien. Schodziliśmy grupką ludzi do szpitala ZUS-u. W dzień to było, jak potem czytałem w prasie powstańczej, jedno z najtrudniejszych miejsc, bo [szpital] był pod potrójnym obstrzałem, z Frascati, z Muzeum Narodowego i z wiaduktu [mostu] Poniatowskiego, ale nocą była tam cisza i spokój. Mama zameldowała się, że wróciła ze Śródmieścia. Potem poszliśmy jakieś pół kilometra do ulicy Okrąg i jak już leżeliśmy w łóżku (aż do końca Powstania spałem zawsze z mamą, ona nie chciała inaczej), powiedziała mi, że tata i Ali zginęli.

  • Wtedy mama powiedziała?


Wtedy dopiero.

  • W drodze pan w ogóle nie wiedział, że brat i ojciec zginęli?


Nie no, [mama zdecydowała, że powie mi] już na spokojnie. Muszę powiedzieć, że ból tego to odczuwałem dużo później, a bezpośrednio przed [nie]. […] Zanim mnie odebrała z ulicy Śniadeckich, poszła do doktora, to był Zbigniew Stanisław Lewicki, urolog, który był chirurgiem w szpitalu powstańczym przy ulicy Lwowskiej. On był świadkiem na ślubie moich rodziców. Był kolegą z pływania, z AZS-u Warszawa, znali się świetnie. Zresztą chyba po nim mam imię. Jemu przywieziono rannego Alika i on go operował. Z Alikiem była sytuacja dobrze znana. Mianowicie Niemcy 19 sierpnia od rana, trochę od strony Chałubińskiego, ale głównie z Pola Mokotowskiego, zaatakowali Politechnikę. No i ten bój trwał cały dzień. Potem wieczorem Powstańcy musieli ustąpić. Mój brat chyba bronił gmachu Chemii i był przy obsłudze karabinu maszynowego. Został uderzony w brzuch kulą dum-dum. Doktor Lewicki twierdził, że typowe efekty rany, znaczy taka ścięta kula, żeby była większa [rana]. Ali był przytomny, powiedział, żeby przeprosić mamę. Prosił pić, powiedzieli mu, że nie wolno pić, a on powiedział: „Przecież to i tak już nieważne”. Zmarł na stole operacyjnym. Doktor Lewicki wszystko mamie opowiedział. Po wojnie była ekshumacja do naszego grobu rodzinnego na cmentarzu ewangelicko-reformowanym. Natomiast nie było wiadomo, co się stało z ojcem. Był nekrolog Delegata Rządu na Kraj, że Tadeusz Semadeni wraz z synem zginęli. Był reportaż, że z butelką benzyny poszedł na czołg czy coś takiego. Moja mama do końca życia nie wiedziała, co się stało z ojcem. Próbowała dostawać się na różne ekshumacje, stwierdziła, że po zębach pozna, nawet jakby byłby spalony, ale nigdy [nie znalazła]. W 1956 roku trochę się tak na wyrost łudziła, że może wróci z Rosji. Szansa, że on tam by się dostał na drugi brzeg była znikoma, ale takie to było… Nie wiedziała. Grób, który jest przy Żytniej, jest symboliczny. Tam ciała ojca nie ma.
Po wojnie, po 1989 roku, zwrócił się do mnie Antek Mączak, […] to był przyjaciel bliski mojego brata. Więc wiedziałem, że Antek Mączak to był kolega brata, tak wielokrotnie słyszałem. Później po wojnie to był profesor historii, rektor Uniwersytetu Warszawskiego, wielki uczony, a oni spotkali się razem w Batalionie „Golskiego”, tylko że Antek przeżył. No i okazało się, że chodzi o wydanie wspomnień ludzi Batalionu „Golskiego”, które pisali zaraz po wojnie. Zostały zabrane i taki pan, który chyba nazywał się Bruliński, to redagował, ale bardzo się bał UB, więc oni pilnowali, żeby się nie rozeszła wiadomość, że oni to piszą, i właściwie tak do 1989 roku było to trzymane. Inne wspomnienia może się ukazywały, ale on miał wielu żołnierzy i chcieli to wydać. Nawet rektor Politechniki się zgodził to sfinansować, ale tam była jakaś inna grupa, były konkurencyjne grupy i mnie Mączak powiedział, że on… Jako historyk to powinien świetnie się rozumieć takie rzeczy, a dopiero tutaj się przekonał o dwóch rzeczach: że świadek może nic nie pamiętać, że były osoby, które absolutnie pamiętały jakieś zdarzenia, a dokumenty stwierdzały co innego, czyli źle pamiętali. Po drugie, w ogóle mu nie przyszło do głowy, jak te dwie grupy akowców się mogą zwalczać. Otóż ta druga grupa zablokowała u rektora Politechniki wydanie tego. Wobec tego powstał projekt, żeby to sfinansowało miasto Warszawa. W tym celu trzeba było utworzyć jakieś formalne ciało i powołano związek, czy jakoś tam się nazywało, dawnych żołnierzy batalionu „Golskiego”. Statut przewidywał, że rodziny też mogą do tego należeć, więc ja zostałem też dokooptowany. Cały ten związek powstał tylko po to, żeby można było złożyć formalne wniosek i zostało to sfinansowane. I ukazało się. Tam były okoliczności śmierci mojego ojca. Mianowicie twierdził, że dostał kulą armatnią w głowę. I jeżeli tak, to by wyjaśniało, że nie było szans rozpoznać ciała. Tego już moja mama nie dożyła, mama zmarła w 1984 roku. Ale jeszcze coś więcej wiem. Mianowicie kiedyś skontaktowała się ze mną Zuzanna Czajkowska, znana potem dziennikarka, ale ja o niej nic nie wiedziałem. Powiedziała, że była dziewczyną mojego brata, a moja mama opowiadała mi, że mój brat jak miał piętnaście, szesnaście lat, miał trzy dziewczyny równocześnie. Jedną znałem, to była Anka Rudnicka. Jej ojciec był narciarzem, taternikiem i po wojnie wracał gdzieś w 1940 roku chyba z Węgier do Zakopanego, przeszedł spokojnie przez Tatry i odwiedził przedwojenną znajomą, nie wiedząc, że ona współpracuje z Krzeptowskim i z Gestapo i jak jechał do Warszawy, to w Szaflarach przyszli żandarmi i go aresztowali. Potem był problem, żeby go spróbować wyciągnąć, póki on jest jeszcze w więzieniu w Nowym Targu, i właśnie został zorganizowany wyjazd do Zakopanego jako przykrywka. Pojechaliśmy na Skibówkach, wynajęliśmy u Karpielowej… Była Kasia Rudnicka z Anką, była moja mama, Tadzio Konopacki, mój brat i ja, wszyscy tam byliśmy. Oni poszli na Gerlach, mnie nie wzięli, byłem strasznie rozżalony, ale poszliśmy pod… Tylko na Krupówki się nie szło. Pod Reglami poszliśmy do Kuźnic, to był chyba 1940 rok, i wyjechałem na Kasprowy, mam zdjęcie przy słupku granicznym. To tylko znowu pokazuje, jaka dziwna była ta okupacja, że można było sobie legalnie, specjalnie nie bojąc się, pojechać na Kasprowy. No niestety Rudnickiego nie wyciągnięto, no ale wiedziałem, że to jest dziewczyna Alika. Ale mama twierdziła, że były trzy. Drugą podejrzewam, że to była Zofia Kuratowska, która była potem wicemarszałkiem senatu, córką matematyka, profesora Kazimierza Kuratowskiego, do którego ja jako matematyk byłem zapraszany na imieniny. Ona mi kiedyś powiedziała (znaczy ja wiedziałem, że Kuratowski mieszkał na Noakowskiego 18, czyli w sąsiednim domu), że ona ma zdjęcie mojego brata. Ona miała jakieś czternaście lat wtedy, brat szesnaście. Ale mama powiedziała, że tylko o Ance wie. Że jedna jest w naszej kamienicy, ale nie wie kto, i jeszcze jedna. Ta trzecia to była właśnie Zuza Czajkowska i ona mi przyniosła listy brata. W jednym z listów Ali pisze: „Anka już jest nieaktualna”. Mama żałowała, że nic napisanego ręką brata nie ocalało. […] I ona mówiła, że mojego ojca nie widziała, jak wyglądał, ale w piwnicy, gdzie przechodzili, nieśli rannego, ciężko rannego na noszach, obok niej przeszedł jakiś pan i podejrzewa, że to był mój ojciec. Ale go nie znała, więc nie była pewna. Pan o twarzy ziemistej. Ona szybko poleciała na Lwowską i dowiedziała się, że ten ranny to był Alik, że zmarł jej ukochany. No więc mamy trzecie ogniwo, co się stało, że ojciec po… Bo były te, że ojciec zginął rano na przykład. Bo mama bardzo szukała kogoś, kto by, po pierwsze, wiedział, jak ojciec zginął, a po drugie ojca znał, wiedział, jak wyglądał. Bo ciągle każdy opowiadał, że słyszał, ale to wszystko było niepewne. Do końca życia moja matka żyła z tym, że tego nie wie. Dopiero po 1989 roku ja się dwóch rzeczy podstawowych dowiedziałem.

  • Wróćmy jeszcze do tego szpitala – to był moment, kiedy tak naprawdę pan się z matką nie rozstawał.


Od tego momentu praktycznie biorąc nie. Znaczy z małymi wyjątkami. Więc mnie przyprowadziła. Tam była cisza i spokój. Moim zadaniem było chodzenie dwukrotnie do komendy Czerniakowa, która była w gmachu Okrąg 2, na rogu ulicy Czerniakowskiej, Okrąg i tej, która się wtedy nazywała Wilanowska, potem Gwardzistów, teraz chyba znowu Wilanowska. To był gmach wybudowany dla pracowników Banku Polskiego w roku chyba 1928. Niesłychanie silny, żelbetonowy, fantastyczny, który potem był bastionem Czerniakowa, którego trzepnęła niesłychana ilość pocisków artyleryjskich, dwie bomby, a on dalej stał i stoi do dzisiaj. Do tego gmachu ja chodziłem o jakiejś dziewiątej rano po „Głos Czerniakowa”. Przynosiłem dla rannych, przy okazji sam trochę czytałem. Tam wśród rannych był taki, nazywał się „Zbyszewicz” i z nim grywałem w szachy. Potem tego „Zbyszewicza” ktoś mi przedstawił po wojnie, parę lat po wojnie, w teatrze, w czasie przerwy: „O, to ty z nim grywałeś na Okrąg w szachy”. Mówię na to: „A, pan »Zbyszewicz«”. „Cicho, nikt nie ma prawa tego wiedzieć”. Bo to był pseudonim, a prawdziwe nazwisko było inne. Dopiero po raz pierwszy właśnie wtedy było, że tego nie można powiedzieć. No z nim grywałem w szachy. Poza tym, cóż… Potem o pierwszej drugi raz szedłem po prasę, to wtedy przychodziły już ze Śródmieścia. Pamiętam, że była „Rzeczpospolita”, „Biuletyn Informacyjny”, „Robotnik”, jeszcze jakiś może. Tyle tej prasy przychodziło codziennie. Aha, w czasie okupacji, przynajmniej pod koniec, codziennie wieczorem przy kolacji był czytany „Biuletyn Informacyjny”… Właśnie ta pani z Torunia, pani Zawacka, która potem po wojnie mówiła, że mnie świetnie pamięta i że była. Ja oczywiście nie, bo nic nie wiedziałem, że to są [cichociemni]. A właśnie, przegapiliśmy cichociemnych.

  • No właśnie, wspomniał pan tylko, a tak naprawdę to był dłuższy moment, kiedy w państwa mieszkaniu na Noakowskiego adaptowali się cichociemni.


Więc tak, dopiero wiele lat po wojnie mama mi powiedziała, że była „ciotką cichociemnych”, ale UB chyba o tym nie wiedziało, aż do czasów, kiedy to można było [o tym mówić]. Moja mama mówiła mi po wojnie, że miała uczucie, że nad nią jest rozciągnięty parasol ochronny, bo nigdy UB niczym [się nie interesowało]. Z jednej strony była oficjalnie tylko lekarzem w szpitalu, a tego, że była ciotką cichociemnych, chyba nie wiedzieli, no bo to było bardzo ukryte.

  • To była specjalna komórka, prawda?


Mianowicie z tego co potem po wojnie się dowiedziałem, znaczy z opowieści mamy czy przeczytałem, to był kontakt cichociemnych. Oni byli zrzucani gdzieś tam, ktoś ich odbierał, potem ktoś inny ich przewoził do Warszawy i poprzez ciocię Antosię, którą trochę pamiętam (w czasie Powstania do mnie zachodziła na Czerniakowie), kierowała do „ciotek”. Mama była jedną z takich „ciotek”. Nasze mieszkanie niby było dobre i złe, bo tam się przewijali pacjenci, ale z drugiej strony właśnie przez to, że ich tyle było, to łatwiej było tych cichociemnych [ukryć]. Ich było z dziesięciu może. Nie mam żadnych danych, mama też nie bardzo pamięta. Oczywiście o niczym nie wiedziałem. Brat chyba wiedział, ale to było… I oni mieli hasło: „Przybywam ze Stawek”. A Stawki to właśnie tam, gdzieśmy [byli] w 1939 roku, więc tam była nasza rodzina. No więc to było bardzo naturalne hasło, ktoś przybywa i… Więc mama była ich „ciotką”. Co to znaczy? No, potem mi opowiadała. To znaczy przez tydzień trzeba było pokazać, na czym polega życie w Warszawie, bo część z nich nigdy nie była w Warszawie. To wszystko byli Polacy, znaczy biegle mówili po polsku, ale nie mieli zielonego pojęcia o warunkach, które tutaj są. Trzeba było ich wprowadzić. I właśnie mama miała… Ninka Dymówna, o której jeszcze może opowiem, to przyprowadzała ich tam skądś, od tej cioci Antosi… Nie, oni mieli adres, Noakowskiego 20 mieszkanie 3, i mieli hasło: „Przybywam ze Stawek”. Jak była wiadomość, że oni będą zrzuceni, to mojej mamie nie wolno było wyjść z mieszkania przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, dopóki się ten nie zjawił. Bo gdyby mamy nie było, to on nie bardzo wie, co ma robić. No i było hasło: „Przybywam ze Stawek”. Świetne, no bo to rodzina mogła być. Następnie oni byli u nas tydzień. To był tydzień adaptacyjny, musieli się nauczyć konspiracyjnej Warszawy, wszystkiego. No i mama ich oprowadzała, objaśniała. No i opowiadała mi po wojnie, że różne tam były rzeczy. Między innymi jeden z nich, już nie pamiętam, jaki miał pseudonim, jak moja mama coś mu mówiła, no to powiedział: „No ja rozumiem, że tę propagandę musieli w Londynie nam mówić, ale niech mi pani tutaj nie opowiada o zbrodniach Niemców. Przecież to wszystko tylko propaganda”. Mama powiedziała: „No pan sam zobaczy”. No i ten cichociemny pewnego dnia wrócił wstrząśnięty, że gdzieś szedł i na peronie była matka z małym dzieckiem, które [chodziło] na czworakach. Przez chwilę ona jakoś nie uważała, to dziecko podeszło do oficera, który miał lśniące, wspaniałe buty, i zaczęło jego dotykać. Ten oficer go najpierw odkopnął, ale dziecko dalej do tych butów, a matka, jakoś albo jej nie było w tym momencie, albo się odwróciła, a ten znowu do tych butów. Więc ten się zdenerwował, złapał dziecko za nogi i trzepnął głową o ten. No i ten cichociemny przyszedł wstrząśnięty i zrozumiał, co tu się dzieje. On powiedział [wcześniej]: „To była przecież propaganda! Wy to musieliście mówić, że oni są tacy okrutni!”. No więc bardzo różnie. Więc zadaniem mojej mamy było ich wprowadzić we wszystko, [na przykład] co się robi, jak się jedzie tramwajem. No i oprowadzała ich, kolejnych. Potem Jankowski, „Agaton”, na grobie mamy, [choć] nie był wśród tych, który był u mamy, ale opowiadał, co to była „ciotka cichociemnych”. Ryzykowała, że cała rodzina pójdzie do Oświęcimia.

  • Skoro mówimy o różnych ryzykownych zadaniach, chciałabym, żeby pan wspomniał też o okupacyjnej misji taty do Lwowa.


No właśnie. Więc był polski znakomity szpieg. Jak ona się nazywała? Marie Springer?

  • Tak, to był jej pseudonim.


Pseudonim. I ta „Maria Springer” [Zofia Kochańska] (dzisiaj znana postać, wiele o niej tam pisali) znała niemiecki. Ona chyba była z Poznania czy Wielkopolski, czy skądś. W każdym razie po niemiecku mówiła absolutnie idealnym akcentem i była niesamowicie piękna. Muszę powiedzieć, widziałem, jak miała lat siedemdziesiąt, to jeszcze była piękna… I ją wybrano jako kuriera do tego… […] Potem była we Lwowie i aresztowano jej męża, a potem jakoś dotarto do niej, ją też aresztowano i od razu Gestapo powiedziało, że świetnie wie, kto ona jest, niech ona nie udaje. Ona jakoś tam żonglowała, a była w dziewiątym miesiącu ciąży. Zdawała sobie sprawę, że pewnie jej pozwolą urodzić, a potem będą ją szantażować, no i zdołała udawać bóle porodowe. Wobec tego przekazano ją do szpitala, a w szpitalu jakoś ocyganiła [wartowników], zdołała wyjść na ulicę, momentalnie w jakiś tam tramwaj i dotarła. No i był problem potem, kto ją w jaki sposób przewiezie do Warszawy. Wysłano kogoś na dworzec, jakąś kobietę, która była w ciąży. Wysłano na dworzec we Lwowie, żeby podeszła do kasy, i momentalnie dwaj gestapowcy się nią zainteresowali, wylegitymowali, więc było wiadomo, że nie ma mowy, żeby ta poszła. Zorganizowano, że ją przewieziono gdzieś własnym transportem, gdzieś niedaleko, a potem kolejnymi pociągami przez Radom, jakoś z dużą ilością małych przesiadek. No i tą osobą, która pojechała po nią i miała ją przywieźć, był mój ojciec, który potem mówił… A tam była nawet sytuacja dramatyczna, że przyszedł konduktor i stwierdził, że jakiejś pieczątki tam nie ma, no ale ta znowu go zagadała… W każdym razie dotarli w końcu, a tata tylko jej czule mówił: „Zosiu, poczekaj. Zosiu, jeszcze trochę, Zosiu, poczekaj”. No i potem chyba na Emilii Plater [poszła] do przychodni, tam urodziła Maćka. No i właśnie to była taka [sytuacja], gdzie mój ojciec musiał się żelaznymi nerwami wykazać, żeby coś takiego zorganizować.

  • Po wojnie została żoną generała Ścibor-Rylskiego. 


A tak, Ścibor-Rylskiego. No, to znana osoba. Kiedyś ją spotkałem, bo była uroczystość poświęcona cioci Antosi… Nazywała się Michalina Wieszeniewska. No to fantastyczna osoba.

  • Wróćmy do okresu pana pobytu z mamą w szpitalu.


No więc najpierw była cisza i spokój. [Nic się nie działo], poza tym że musiałem dwa razy [przejść], na ulicę Okrąg 2 czy [gdzie indziej, w odległości] paręset metrów. Była też w niedzielę msza przy ulicy Okrąg… No i cisza, spokój. No i w okolicach 1 września przyszli ludzie ze Starówki, żołnierze. Szczęśliwi, że jest cisza, spokój, rozłożyli się na naszym podwórku. Mama potem mówiła: „W to wleciał granatnik”. Oni przeszli Starówkę, a tutaj w tej ciszy i spokoju… No ale cisza, spokój trwała jeden, dwa dni. Potem pewnego dnia okazało się, że trzeba [przenieść] nasz szpital, Okrąg 4A (Okrąg 4 nie istniał, to był pusta posesja po wyburzonym domu) do Okrąg 2. Okrąg 2 to był wyjątkowy budynek, zbudowany przez Narodowy Bank Polski dla swoich pracowników, z żelbetonową, niesłychanie mocną konstrukcją, którego rąbnęły dwie bomby i niezliczona ilość pocisków z mostu Średnicowego, z pociągu pancernego, i stał. Tam w podziemiach były te piwnice, z takimi małymi okienkami, jedne na ulicę Okrąg, z drugiej strony na ulicę Wilanowską. I tam byłem. […] Było na podłodze rozłożone, mam tam leżeć, nie wolno się nigdzie ruszać i [mama] kazała mi pilnować dokumentów. Wszystkie dokumenty były w jakiejś tej… Ani na moment się nie mogę z tymi dokumentami rozstać. Mama czasami wpadała, raz i drugi ciocia Antosia, raz przyszedł kwatermistrz z kwaterką mleka, którą przyłożyłem i duszkiem wypiłem. […] No, jakiś czas to trwało. Początkowo było spokój, a potem się robiło coraz większe piekło, coraz większy obstrzał. Przenoszono nas do innych piwnic. Z tym że ja w ogóle nie wiedziałem, co się dzieje, znaczy słyszałem to, ale nie wolno mi było z piwnicy wyjść. No słyszałem oczywiście, co wszyscy opowiadają. Potem przyszli berlingowcy, to wszyscy tylko o tym mówili. Podobno jeden berlingowiec przepuścił „goliata”, tak przynajmniej mówili. „Goliat” to był taki mały czołg wypełniony dynamitem, który ciągnął za sobą kabel, no i trzeba było rąbać po tym kablu w nadziei, że się go przerwie. Wtedy on stawał i był niegroźny. Opowiadano, że berlingowiec nie wiedział, że trzeba strzelać w kabel. Być może prawda, być może nie. Berlingowcy byli na pewno, mama ich widziała. No i potem, pewnego dnia, mama mi mówiła, że przyjechał oficer, Żyd, dodała, który powiedział: „Straty za duże, rozkaz Stalina – czy Rokossowskiego – że mają się wszyscy wycofać na drugi brzeg”. No i to był taki początek… Wpuścili „goliata” od strony Czerniakowskiej. Pamiętam nawet, w której piwnicy byłem. Zleciałem na podłogę, w ogóle wszystko jakby się „zakrzątnęło”. Moja mama wtedy wyskoczyła na korytarz. Tam była […] siostra „Skoczek” [Józefa Borkowska], to chyba główna sanitariuszka, której płomień… Szedł korytarzem płomień z „goliata” – oparzył ją. Mama w te pędy szukać spirytusu. Gdzieś znalazła i oblała, bo wiedziała, że trzeba w przeciągu pierwszych minut twarz, znaczy ranę, zlać spirytusem. Po wojnie oglądałem siostrę „Skoczek”, tam gdzieś rozmawialiśmy, no to cera nie była ładna, ale normalna. A była kompletnie poparzona. No i potem zaczął się atak Niemców. Jakaś sanitariuszka przyszła po mnie. Myśmy byli od strony Okrąg. Poszliśmy piętro wyżej i od tamtej strony szliśmy. I na pierwszym piętrze widziałem, że druga strona się pali. Ale mi się to podobało! No ale nie pozwolili mi patrzeć, tylko szybko i do piwnicy po drugiej stronie, od strony Wilanowskiej i tam byłem. I miałem [przy sobie] dokumenty. Mama przygotowała teczkę z dokumentami, tam były akty urodzenia, wszystkie ważne takie [dokumenty]. Powiedziała, że nie wolno mi się z tym rozstawać. W pewnym momencie weszła i zabrała mnie. Powiedziałem, że [została teczka], bo gdzieś tam leżała „Nie! Już idziemy”. Wyszliśmy w stronę przebitego do Wilanowskiej 24 przejścia między piwnicami. Mama po wojnie mi powiedziała, że widziała już żołnierza, który tam gramoli się przez okienko do sąsiedniej piwnicy, i potem jak myśmy przechodzili, to on strzelił i sanitariuszka, która szła za nami, padła. No i potem przechodziliśmy ruinami… W jednym z tych [miejsc] palił się dom, było strasznie gorąco w piwnicach. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem złorzeczenie cywilnej ludności pod adresem powstańców. Świetnie ich rozumiem. Zresztą podejrzewam, że oni jeszcze tego samego czy następnego dnia byli rozstrzelani, a w każdym razie za zaczęcie Powstania. To był dla mnie szok, bo byłem do tego momentu cały czas w środowisku akowskim, gdzie nikomu w ogóle do głowy nie przyszło, żeby [złorzeczyć]. Mimo że widzieli, co się dzieje, ciągle była ta wiara jeszcze, że jakoś to [się ułoży]. Zwłaszcza jak berlingowcy przyszli, był taki moment wiary, a tutaj było to. No i potem, Okrąg 20 chyba, był pusty, rozebrany budynek między [Okrąg] 18 a 22 (już numerów w tej chwili nie pamiętam, w moich wspomnieniach mógłbym to odnaleźć). Tam było pusto i był wykopany płytki rów, którym można było przejść. Z lewej strony paliły się szopy, które specjalnie powstańcy podpalili, żeby widoczność była gorsza. No, tylko tam były dwa trupy. Ja się Niemców nie bałem, bomb się nie bałem… Aha, nie powiedziałem, że w ten dom rąbnęły dwie bomby ze sztukasów. To się zatrzęsło wszystko, ale nie chodzi o to, tylko że od tego momentu był wszędzie biały pył i trzeba było mieć chusteczkę zmoczoną. Każdy [kolejny] pocisk, który uderzył, to wywoływał znowu [pył] i trzeba było natychmiast zatykać [nos] i tak oddychać.

  • Mówi pan o tym domu Okrąg 20?


Tak. Niemców się nie bałem, bomb się nie bałem, a trupów [tak]. No i jeden był w samym rowie, więc… A on tam wrzeszczał: „Pochyl się, pochyl się! Szybko leć!”… Potem trzeba było wyjść na schodki, bo były betonowe schodki, to tam się nie dawało przebić, więc trzeba było wyjść. Tam sporo osób zginęło. Potem znalazłem się w piwnicach domu Wilanowska 18. W nocy zobaczyłem, że widać gwiazdy z piwnicy, więc już ten budynek nad nami nie istniał. No i tam byliśmy jeden czy dwa dni, strasznie stłoczeni… I potem pamiętam, że były przygotowania do ewakuacji. Były dwie alternatywy, albo kanałami na Mokotów, albo wpław przez Wisłę… Gdzieś pisałem, kto to był – zgłosił się, że weźmie mnie i jak trzeba będzie przez coś przełazić, to on mnie przeniesie, i że pójdziemy kanałami na Mokotów. Moja mama absolutnie się nie zgodziła. Po wojnie mówiła: „Zginiemy, ale jeżeli zginiemy, to razem, nie osobno”. Zresztą nawiasem mówiąc, zdroworozsądkowo, to nie widzę, dlaczego pójście kanałami na Mokotów miałoby być cokolwiek bezpieczniejsze. No ale w każdym razie takie były rozmowy, które pamiętam. Potem gdzieś koło godziny dziesiątej czy jedenastej ostatni wyszli. Pusto, tylko moja mama i ja i mnóstwo… Z tym że co dalej, to nie widziałem. Do dalszych piwnic nie chodziłem, tylko pamiętam, taka była przy samym wyjściu wybielona izdebka pusta, a w ogóle mama nie pozwalała dalej iść, a ja się też nie kwapiłem, więc… No i poszliśmy spać, ale tym razem już nie tam na ziemi, gdzieśmy przedtem spali, tylko piękne, puchowe kołdry i tak dalej, bo wszyscy już poszli. Śpimy, w pewnym momencie mama mnie budzi, mówi: „Jest szósta rano, Niemcy przyszli”. I wzięła mnie, oczywiście nie rozbieraliśmy się…

  • Wyszli wszyscy, ale byli też ranni, tak?


No były ranni. No widziałem, że są ranni, ale ten… Mama mnie wzięła i posadziła w tym białym pokoiku. Przyniosła krzesełko: „Masz tu siedzieć, nie wolno ci się nigdzie ruszyć”, A co było dalej, to mi powiedziała po wojnie. Przyszło dwóch czy trzech, jeden oficer, mówiła, że był młody i zaczął rozmawiać. Mama tłumaczyła, że to są wszystko cywile, ale w pewnym momencie ktoś się świetnym niemieckim odezwał i powiedział: „To nieprawda, to są powstańcy, a mnie też zmuszono do walki”. Wtedy ten młody oficer wyjął białe rękawiczki, nałożył na ręce, wyjął pistolet automatyczny czy coś takiego i pierwszą serię to w tego właśnie, [co się odezwał]. Mama powiedziała: „To pewnie Ślązak”. Znowu schemat taki, że dobrze mówił po niemiecku, tak dobrze jak [Niemiec], to pewnie Ślązak. Nie, mógł być też z Wielkopolski czy… Mniejsza o to. No i mama potem po wojnie mi powiedziała: szedł od łóżka do łóżka, czy od pryczy, bo to wszystko było prymitywne, i do każdego strzelał. Potem kazał przy każdym mamie powiedzieć, czy żyje. Mama zawsze mówiła, że nie żyje. Raz i drugi udało się jej poduszki na kogoś rzucić, jak on chwilę nie uważał. Do jakichś piwnic nie dotarł, nikt nie zauważył. W końcu… Znaczy mama podawała, potem różne liczby były podawane. Z tego, co mama podawała, wydaje się, sto dziewiętnaści osób zabił. W każdym razie siedemnaście ocalało. Co to znaczy „ocalało”: [do części] nie dotarł, a do części strzelił, była druga rana, ale przeżyli ją. Nawet była tam rana głowy w jakimś przypadku. Okazuje się, że można mieć ranę głowy z bliska i przeżyć. No a ja o niczym nie wiedziałem, dopiero po wojnie mi powiedziała. Tam siedziałem na tym krzesełku.

  • Nie słyszał pan strzałów?


Oczywiście, że słyszałem, ale strzały były bez przerwy, cały czas, a nie było już bomb, bo te bomby to dopiero był huk, a strzały to były [w porównaniu do bomb niegroźne]. Nie, o niczym nie wiedziałem. Natomiast stałem w tym i tam był jakiś Niemiec i pokazywał mi – domyśliłem się, o co mu chodzi – że tam był trup i przy nim była manierka z piciem. Ale ja się tego trupa panicznie bałem. Udawałem, zresztą częściowo zgodnie z prawdą, że nic nie rozumiem. Ale nawinęła się moja mama, usłyszała, o co chodzi, poszła, przyniosła tą [manierkę]. Potem, jak mi opowiadała mama, po południu przyszedł… A ten pierwszy to był oficer SA, tak mama mówiła. Potem jak dla Muzeum Powstania Warszawskiego pisałem artykuł o tym, to ten pan, już nie pamiętam nazwiska, który się tym opiekował, już nie żyje dzisiaj, to spytał, czy wiem na pewno, że to SA, bo tam pisali, że SS. Mówię tak: „Mama mówiła. Ja nie wiedziałem, co to jest SA, ale zapamiętałem”. Gdyby powiedziała SS, to bym pamiętał, bo co to jest SS, to wszyscy wiedzieli, a SA to było obce. A poza tym, że oni byli na Górnośląskiej. On powiedział: „A, jak byli na Górnośląskiej, to oczywiście, na Czerniakowską, na Okrąg było blisko”. Poza tym oni mieli inne mundury, więc mama tylko spojrzała na mundur, to widziała. Natomiast wiele lat później mama zeznawała, że to był oficer SS, ale raczej wierzę swojej pamięci, dlatego że tego słowa SA nie znałem, a zgodziło się z tą Górnośląską, że byli dość blisko. Zresztą to rozstrzeliwanie też bardziej pasuje do… Mama mówiła, że po południu przyszedł oficer SS, jakiś pułkownik, i z nim się dawało rozmawiać. I moja mama, powołując się na średniowieczne legendy, które Niemcy bardzo kochali, że to był sąd Boży i ci, co przeżyli, to znaczy, że są niewinni, że ich trzeba ewakuować. No i najpierw tych rannych jakoś przeniesiono na Okrąg 2. To była już ostatnia noc na Wilanowskiej 18, w tych piwnicach. Przenieśliśmy się na parter domu… Ach, jakie luksusy. To było normalne, porządne mieszkanie, porządne łóżka i tak dalej. Pamiętam rozkład, co gdzie tam było. Siedmiu rannych ocalało. Była też kobieta związana z jednym z tych rannych, więc trzy osoby, że tak powiem, nieranne, chociaż mama […] straciła słuch po wybuchu, czy po czymś tam. Też była w złej formie. No i myśmy tam byli.

  • Czy mama operowała w czasie Powstania?


A, więc operowanie… Moja mama była stomatologiem, ale chirurgiem stomatologicznym, to znaczy już potem, w gdańskich czasach, to operowała złamane szczęki czy nawet poważniejsze rzeczy, a tu operowała wszystko. Amputowała nogi, no po prostu… Ale mówiła mi, że nie zdarzyło się, żeby harcerki nie wygotowały narzędzi na czas. Tu się sypie wszystko, ten pył, to wszystko… Te sanitariuszki miały straszne kłopoty, żeby tych ciężkich powstańców nieść, bo to były jednak dziewczyny szesnaście, osiemnaście lat. W każdym razie mama mówiła mi, że pod koniec, na Okrąg 2, już jak było to otoczone, to operowała dwadzieścia cztery godziny na dobę. Spała pomiędzy jednym rannym a drugim, bo jak się jednego zdejmuje, no to parę minut trwa, więc ona na stojąco spała i jak mówili, że już jest następny, to się budziła i dalej. Ale nieraz opowiadam, co słyszałem w tych miesiącach zaraz po Powstaniu, tej zimy, mama mówiła parokrotnie, że Powstanie to był najszczęśliwszy okres jej życia. To jest coś niewiarygodnego. Straciła męża, straciła syna, miasto w gruzach, a… Jedna pani psycholog powiedziała, że rozumie to. Że to było odreagowywanie tych czterech i pół lat okupacji, pogardy Niemców, strachu, a tutaj była walka i ci Niemcy się bali. Coś takiego. No i wolna Polska, wolna prasa.

  • Poza tym mama była cały czas potrzebna.


No tak. Jeszcze na Okrąg 4A to był spokój, ale była jedynym lekarzem. Reszta to były harcerki. W każdym razie w tym Okrąg 2 myśmy byli około dwóch tygodni. Cisza, spokój, nikogo nie ma. Mama potem mi opowiadała, że raz pojawił się niemiecki patrol, zdumiony, że tu ktoś mieszka, a nie wolno. Nie wolno było nikomu bez specjalnych pozwoleń być na Czerniakowie. Ja się nie dziwię, bo to była strefa frontowa. Ale mama rozpłakała się, udobruchała jakoś i poszli. Potem już pilnowała, żeby mieć stale ciepłą zupę, jak przychodzą jacyś żołnierze, żeby szybko im dawać. Myśmy mieli jedzenia w bród, bo obok była fabryka Społem i był makaron i sos pomidorowy w dowolnych ilościach. Potem przez wiele lat nie mogłem patrzeć na makaron z sosem pomidorowym, bo wszystkie posiłki były takie [same]. Poza tym była barykada z worków cukru przy wejściu na Okrąg 2, więc można było po cukier iść, dziurka była, sypało się. No więc tam myśmy byli. Do moich zajęć należało pójście po wodę, pompa była na podwórku. Ale tego nie cierpiałem, bo trzeba było przejść koło leżącej ręki. No byłem dzieckiem. No chodziłem oczywiście, przynosiłem. Czytałem encyklopedię, która tam jest, uczyłem się alfabetu Morse’a, tłukłem muchy. Mama potem zakazała, powiedziała, że te muchy na trupach mogły siadać, więc nie wolno mi tłuc much. No i tak dalej. No i poszła na zwiad. Wzięła mnie, ale doszliśmy najpierw do szpitala ZUS-u, mama zostawiła mnie na ulicy i weszła tam troszkę. Potem stwierdziła, że wszystko jest zawalone. Tam był mój krewny, Jełowicki, który był lekarzem i tam zginął. Mama zobaczyła wszystko zawalone, nie ma co tam w ogóle próbować. Potem poszliśmy gdzieś, tam były te elektrownie zaraz… Dali nam miodu, potem poszliśmy dalej i pod wiaduktem na ulicę Czerwonego Krzyża. Moja mama tam się dowiedziała, że nikt nic nie wie, nikt nic nie pomoże. Aha, podstawowej rzeczy nie powiedziałem. Było siedemnaście osób, dziesięć udało się wyekspediować. Mama po wojnie pisała gdzieś w jakichś wspomnieniach, że rozmawiała po francusku z człowiekiem z Czerwonego Krzyża, który tam był (po francusku, żeby żołnierze nie rozumieli), no i on jej powiedział, że ich rozstrzelano czy że oni nie mają szans. Nie wiem, jak to tam z tym było, w każdym razie siedem osób zostało żywych. No i z nimi byliśmy i mama ciągle zastanawiała się, jak ich stamtąd ewakuować, szukała jakiegoś [rozwiązania].

  • To były osoby leżące, tak?


Tak, to były wszystko osoby leżące. Jedna to był Burhardt-Bukacki (mama już wiedziała, kto to jest), właśnie z tą kobietą. Był taki „Dąbek” i „Sosenka”, tacy dwaj bardzo fajni żołnierze, i jeszcze parę osób. Łącznie siedem osób rannych. No, [mama] nic nie załatwiła na Czerwonego Krzyża, wróciliśmy, potem któregoś dnia poszliśmy pod Frascati, [tam] były ogródki działkowe, tośmy przynieśli pomidory i takie rzeczy. No i czekaliśmy. No i pewnego dnia zjawił się ktoś i wszyscy w płacz – kapitulacja. No to mama mnie wzięła… W ogóle nie puszczała mnie. Z wyjątkiem okresów walk to mnie nie puszczała na moment. Spaliśmy razem, za rękę trzymała. No i poszliśmy do gmachu Gestapo. Byłem w środku. Mówiłem o barykadzie… Właśnie nie wiem, od której była strony. Mi się wydawało dawniej, że przeszliśmy Książęcą do góry, ale potem sobie uświadomiłem, że trzeba jednak było iść Górnośląską, dużo bliżej, więc w końcu nie wiem, czy od strony placu Unii podchodziliśmy, czy od drugiej strony. W każdym razie doskonale pamiętam i to, co mnie uderzyło: ktoś zamiatał liście. Tam na Czerniakowie leżą trupy, a tutaj jest niemiecki porządek. Liście, bo to jest jesień, październik, trzeba zamiatać. Mama mnie posadziła gdzieś na jakimś korytarzu, żebym siedział i czekał. Potem przyszła. Jak się później dowiedziałem, wytargowała przepustkę i to tak twardo mówiąc. Podobno jacyś Niemcy, tylko nie wiem jacy, nazwali ją die Hexe, czyli wiedźma. Więc mama miała nastawienie, że z Niemcami trzeba mówić ostro, broń Boże się łasić. W każdym razie dostała przepustkę na wyniesienie rannych. No nie wróciliśmy, znaczy ja już nie wróciłem na Czerniaków. Poszliśmy do doktora Lewickiego […] na Lwowską. Tam [mama] zostawiła mnie już u nich, a sama poszła po tych rannych. Dochodziła na róg Nowego Światu i Książęcej, tam był posterunek żandarmerii niemieckiej. Nikogo nie wolno było puścić na Czerniaków, ale mama miała przepustkę Gestapo, wobec tego… I tam stali mężczyźni, którzy za wszelką cenę chcieli się dostać na Czerniaków, bo coś tam mieli. Mama im mówiła: „Ja was biorę na swoją przepustkę pod warunkiem, że jedne nosze potem wyniesiecie Książęcą do góry”. No i wszystkie siedem osób ocalało w ten sposób. Do [szpitala] Sano na Lwowską wyniesiono ich, zdaje się. Tam wśród rannych była „Ninka” Bemówna, która była asystentką mojej mamy jeszcze w czasie okupacji. Miała szesnaście lat i została ranna już pod koniec, właśnie na tym przejściu, w wykopie pomiędzy Wilanowską 18 a Wilanowską 22, w biodro czy coś takiego, no i mama ją zaprowadziła na Lwowską.
Potem nie bardzo pamiętam, pewne szczegóły mi się zatarły, ale pamiętam, przyszli do naszego mieszkania, wszystko było w porządku, tylko szyby wybite i mama [powiedziała], żebym segregował fotografie. Jak ktoś z naszej rodziny, to zabieramy, resztę wyrzucamy. Fotografii było mnóstwo, bo Ali tego robił… No i szykowała się, była kwestia, co wziąć, czy piękny, drogi perski dywan, czy raczej sweter i tak dalej. W końcu miałem mały plecaczek, mama małą walizeczkę. Mama straciła około dwudziestu kilogramów w czasie Powstania. Ale właśnie – w czasie okupacji miała dwukrotnie atak angina pectoris. Nie bardzo wiem, co to jest, w każdym razie poważny atak serca. A w Powstanie nic. Pomimo że wydawałoby się, że to… W każdym razie poszliśmy od placu przed Politechniką ulicą 6 Sierpnia i doszliśmy na Dworzec Zachodni, gdzie ludzie wchodzili do pociągów towarowych, niesłychanie nabitych… No, w końcu pojechaliśmy. W Pruszkowie wszyscy wysiadają. Mama temu żandarmowi pokazuje przepustkę z Gestapo, no to ominęliśmy obóz w Pruszkowie w ten sposób. Pojechaliśmy do Otrębus, do tego wuja, którego… Tam mama mnie zostawiła, pojechała po „Ninkę” Bemównę, jakoś tam ją ściągnęła. No i w każdym razie… A potem moja mama zachowywała się jak osoba, która przeszła rewolucję w Rosji. Gdzie jedziemy? Mama rozumowała, gdzie w Polsce jest dobra gleba, a wobec tego jedzenie i dobry klimat. Popytała, powiedzieli: „Miechowskie. Czarnoziem”. No więc pojechaliśmy do Krakowa, w Krakowie do wielkiego przyjaciela mojego ojca, który się przed wojną uważał za takiego, deklarował. Zjawiła się moja mama z „Ninką” Bemówną i ze mną… Z trudem doprosiła go, żeby do rana nas przenocował. Przyjechali ludzie z Warszawy, on się bał: „Nie, Niemcy przyjdą” i tak dalej. Mama powiedziała: „Tylko do rana. Ja nie mogę teraz jechać, bo godzina policyjna będzie, więc do rana przenocujemy i jedziemy do Miechowa”. Potem [pojechaliśmy] z Miechowa do takiej wsi Brzuchania, siedem kilometrów od Miechowa, gdzie było klepisko, woda ze studni. Tam jeździłem, chodziłem, na nosidłach przynosiłem tę wodę, a zimą na sankach. No i mama tam urządziła prowizoryczny gabinet stomatologiczny i przyjmowała na okrągło. Potem nawet jeździła do Krakowa korony jakieś załatwiać czy coś takiego.
Ale jeszcze powiem o Ance, tej dziewczynie mojego brata. Otóż mama proponowała, żeby ta Kasia Rudnicka i Anka przyjechały do nas, na to klepisko, ale powiedziała: „Powietrze świetne, podgórskie i jedzenia ile kto chce, bo chłopi płacą jajkami i serem”. Kasia powiedziała, była tam gdzieś w dobrych warunkach: „Nie, na takie klepisko ja nie pójdę”. Przypłaciła to bardzo ciężko, bo w 1945 roku Anka zachorowała na gruźlicę. Potem moja mama mi opowiadała, że pewnego dnia w Gdańsku przyśniła jej się Anka, że idzie do Alika i co ma mu powiedzieć. Rano przyszedł telegram, że zmarła tej nocy. Mama to bardzo przeżyła, ten sen i to wszystko. No tak, tak to było.

  • Kiedy państwo wrócili do Warszawy?


No więc mama natychmiast, jak przyszedł front… Doskonale pamiętam, jak oni przechodzili, ci żołnierze. Moja mama natychmiast po rosyjsku im tłumaczyła, że Germania to jeszcze daleko, że tu Polska i tak dale. Ale przeszli bez większych [zdarzeń] i natychmiast mama wybrała się piechotą do Warszawy. Trzeba iść na szosę i próbować łapać wojskowe ciężarówki. Trzeba mieć butelkę wódki jako zapłata czy coś takiego. Dojechała do Radomia, tam kogoś spotkała, kto powiedział, że cała ulica Noakowskiego jest kompletnie wypalona, nie ma co tam jechać. I mama wróciła. Potem w końcu lutego zdecydowała, że już likwiduje to. „Ninka” Bemówna już gdzieś sama pojechała wcześniej, już ta rana jej się zagoiła. Ona mnie, nawiasem mówiąc, uczyła – matematyki uczyła, wiersz „Maraton” przerabialiśmy i tak dalej. Więc „Ninka” już wyjechała i my [też]. […] [Chcemy jechać] przez Miechów i nie można – tunel wysadzony. A, nie, w Miechowie powiedzieli: „Musicie jechać przez Częstochowę”. No to jedziemy do Krakowa, w Krakowie mówią: „Przez Częstochowę pociągi nie idą, bo kładą nową szynę dla szerokich wagonów z Rosji”. Trzeba jechać przez Miechów i piechotą nad tunelem. Nasz pociąg podjechał pod tunel, wyszliśmy na taką górę i potem na dół i tam był chyba Kozłów czy coś i tam już były wagony towarowe. Dojechaliśmy do Skarżyska, ze Skarżyska jechaliśmy dwanaście godzin do Koluszek w otwartych węglarkach. Ale nie było zimno. Był mróz, ale nie było zimno, bośmy byli ściśnięci jak w warszawskim tramwaju, właściwie nie można się było ruszyć. Potem w Skierniewicach mama złapała… Towarowe wagony szły i miały taki „brejk” dla konduktora z tyłu, to tam pojechaliśmy. A w Skierniewicach złapała lokomotywę samotną, która jechała, i miałem wielką frajdę: akurat w dzień moich urodzin jechałem prawdziwą lokomotywą obok palacza, który rzucał węgiel. No i tak to się skończyło.

  • To były pana jedenaste urodziny?


Tak, jedenaście lat akurat wtedy kończyłem. W czasie Powstania miałem dziesięć i pół. No i potem mieszkałem w Podkowie Leśnej, właśnie koło Otrębusów, u znajomych jakichś. Mama tam prowadziła gabinet do spółki ze znajomą dentystką, a ja chodziłem do szkoły, do piątej klasy, bo cztery klasy, to skończyłem na kompletach. Chodziłem boso, mi się to strasznie podobało. Potem w Gdańsku chciałem chodzić boso do szkoły, mama mi zakazała. No i w pewnym momencie, w czerwcu czy coś, mama pojechała na zwiad. Stwierdziła, że w Warszawie nie chce mieszkać, chociaż nasze mieszkanie na Fałata ocalało, ale było wiadomo, że warunki będą straszne. Warszawa w gruzach, wszędzie się chodzi na piechotę, w szczególności z Fałata na cmentarz, na Żytnią, to trzeba było na piechotę i z powrotem, więc moja mama zdecydowała, że nie chce. Jeszcze podejrzewam, że był drugi czynnik, oprócz tych gruzów. Mama nie chciała być przy środowiskach akowskich. Bała się tego i miała rację, że się nie da uniknąć kontaktów, a potem będą przykrości. Aha, mama moja, dwa razy [przed wojną] udało się jej pojechać do Moskwy. W czasach, kiedy stosunki między Polską a Związkiem Radzieckim były fatalne, można było dość łatwo jechać jako turystka. Mama płaciła… Ponieważ polski złoty był twardą walutą, tak twardą jak frank szwajcarski, więc jak zapłaciła za wizytę, to jest turystą, jechała do Moskwy i mogła dziadka odwiedzić. Bo dziadek nigdy się nie wyparł, że ma dočkę w Polsce.

  • Czy pan poznał dziadka?


Dziadek był inżynierem i tam mieszkał, jakiś tam adres miał.

  • Ale czy pan poznał dziadka?


Nie, nigdy w życiu go nie widziałem, bo jego nie puszczono do Polski. Mama tam po wojnie bardzo próbowała pojechać, na jakimś przyjęciu ambasadora rosyjskiego proszono – nie. Twardo, nie. Przed wojną można było jechać łatwo, dwukrotnie mama pojechała i rozmawiała bardzo długo z dziadkiem. Wtedy pojęła, na czym polega ten system. Otóż w Polsce nikt go właściwie nie rozumiał, bo jedni byli komuniści, uważali, że tam jest świetnie, a drudzy akurat wręcz przeciwnie, że tam jest piekło. A tak naprawdę to trzeba było jakoś żyć i moja mama była dzięki tym rozmowom świetnie przygotowana do życia w powojennej Polsce. Na przykład zrozumiała, że prywatna praktyka nie będzie się liczyć, trzeba dołączyć do wyższej uczelni, to będzie wtedy godziwe życie. Więc przeniosła się do Gdańska, w Gdańsku została kierownikiem kliniki. No, tam wszyscy byli ze stopniem tylko lekarza i… No, byłem tego świadkiem, mogę to stwierdzić. Moja mama była tak: kierownikiem kliniki, w baraku przy ulicy Dębińskiej, na pełnym etacie (klinika stomatologiczna, ale głównie chirurgiczna); pół etatu w szpitalu w Gdańsku po to tylko, żeby umieścić tam w separatce moją babcię, Helenę Semadeni. Dzięki temu mama była tam codziennie w szpitalu i wobec tego zachodziła do babci, załatwiła jej pielęgniarkę i tak dalej. Babcia zmarła w 1948 roku na raka. Ja ją dwa razy odwiedziłem. Za pierwszym razem jej powiedziałem, że atom rozbito, i babcia była tym bardzo przejęta. Była nauczycielką i siostrą doktora chemii, więc była [zorientowana]. No i dobrze. W domu trzy razy w tygodniu prywatna praktyka. Drugie trzy razy w tygodniu pani, która w czasie wojny nazywała się Maliszewska i też miała na zmianę gabinet z mamą, a po wojnie dowiedziałem się ze zdumieniem, że nazywa się Krzyżanowska, a jeszcze dużo później powiedziano, że jej mąż to był „Wilk”, komendant AK w Wilnie. Oczywiście nie mówiono takim jak ja, bo im mniej się wie, tym lepiej. No i myśmy mieli jechać ciężarówką do Gdańska, zamówiona była ciężarówka, jak w przeddzień Jasia Krzyżanowska wpadła w kocioł. To znaczy poszła w odwiedziny do kogoś, kogo UB zamknęło. No i wobec tego ona już nie pojechała, myśmy pojechali sami, ja, mama, ciężarówką, przez Brodnicę do [Gdańska]. Mama w jakiś sposób, który dla mnie jest niepojęty, załatwiła w Gdańsku mieszkanie, które poprzednio należało do rektora Politechniki Gdańskiej, profesora [niezrozumiałe]. Miało 240 metrów kwadratowych, ogród, którego furtka wychodziła na Jaśkowe Doliny, a z drugiej strony, blisko stosunkowo, Jaśkowe Górki. No, piękne mieszkanie. Właściwie to jeszcze nad tym było piętro należące do służbowej… No eleganckie. Tam był gabinet, wypożyczalnia książek Przyszłość, które prowadziła pani Kalandikowa, siostra Krzyżanowskiej. No, wspaniałe mieszkanie.

  • I tam pan kontynuował edukację?


No więc piątą klasę skończyłem w Podkowie Leśnej i poszedłem do szóstej klasy w Gdańsku. Jak skończyłem szóstą klasę w 1946 roku, moja mama poszła mnie zapisać do gimnazjum. Gimnazjum było koło nas w Jaśkowej Dolinie i dowiedziała się, że nie mogę się zapisać do gimnazjum, bo już nie będzie gimnazjum, że mam iść do siódmej klasy. Moja mama z czasów przedwojennych wiedziała, że siódma klasa kończąca edukację to jest coś bardzo złego, że ci, co chcą kontynuować, to po szóstej idą do gimnazjum, a nie do siódmej. Wpadła w panikę i spytała, czy może by mnie od razu do drugiej klasy przyjęli. „A tak. A czy da sobie radę z matematyką?” – „No pewnie, da sobie radę”. Jakieś korepetycje miałem. Wtedy ten, który robił korepetycje, mamie powiedział, że jestem bardzo zdolny z matematyki. Nie miałem żadnych luk poza historią starożytną, ale o rok byłem od wszystkich młodszy, co bardzo dobrze mi zrobiło. Miałem siedemnaście lat, jak zdałem maturę i zostałem przyjęty na studia. To mi oszczędziło czteroletnie studia, w wieku lat dwadzieścia jeden już byłem po studiach na Uniwersytecie Poznańskim, uniwersytet najbliższy Szczecina.
Nie powiedziałem bardzo ważnej rzeczy. W 1948 roku zmarła moja babcia i tydzień wcześniej czy tydzień później moja mama odkryła guzek nad piersią. No wiedziała od razu, o co chodzi, natychmiast poszli, wzięli wycinek, powiedzieli: „Rak”. Mama moja już na pogrzebie babci nie była, w Warszawie był pogrzeb, bo operacja cholernie ciężka. Mama miała te dwa zawały czy coś podobnego w czasie okupacji, z trudem to przeżyła. Operowało dwóch najlepszych chirurgów w Gdańska, Kieturakis i ktoś jeszcze. Operacja wielogodzinna, no to takie ówczesne czasy, skalpelem, w ówczesnej narkozie i tak dalej. No i nie było jasne, czy przeżyje, ale w końcu przeżyła. Potem naświetlano ją w Instytucie Radowym w Warszawie. Idąc na operację, zlikwidowała prywatną praktykę i to mieszkanie też likwidowała, połowę, połowę została nam, a druga połowa już jakoś szybko to wszystko pozałatwiała. W 1950 roku moja mama dostała propozycję organizowania kliniki w Szczecinie. Myśmy [wcześniej] tam kiedyś raz pojechali, ktoś nas zabrał do Szczecina, to był może 1948 rok. Byliśmy tam przy Bramie Portowej w takim nędznym hotelu, ale w nocy słyszeliśmy na ulicy strzelaninę. Jeszcze tak to wyglądało. W 1950 roku moja mama właściwie należała do jednych z pionierów Gdańska. Tam nie było kliniki stomatologicznej, były tylko łóżka stomatologiczne na laryngologii. Moja mama to zorganizowała. Przez pierwszy czas spędzała dyżury nocą, bo nie było właściwie komu dyżurować. Po latach to się zrobiła silna klinika, z profesorami, ze wszystkim… W 2000 roku został zorganizowany plebiscyt na szczeciniana XX wieku. Pierwsze dwa miejsca zajęli Niemcy. To było ciekawe, głosowali Polacy. W 2000 roku głosowali Polacy ze Szczecina, a pierwsze dwa miejsca zajęli Niemcy. To był Oberbürgermeister Szczecina, już nazwisk nie pamiętam. Trzeci dopiero Polak. A na którymś tam dalekim miejscu, na sześćdziesiątym czy gdzieś, Irena Semadeni. Trochę za Czerniaków, a trochę za zorganizowanie tej kliniki.

Warszawa, 13 lipca 2022 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Zbigniew Władysław Semadeni Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe, Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter