Henryk Kazimierz Walkowski „Antoni Zawrat”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Walkowski, imię Henryk Kazimierz – Kazimierz to drugie imię po ojcu. Urodziłem się w Łodzi 12 października 1913 roku. W Powstaniu miałem pseudonim „Antoni Zawrat”. W [czasach] konspiracji miałem pseudonim „Żuk Władysław”, ale ponieważ była wpadka, trzeba było go zmienić. Wobec tego zmieniłem na taki, żeby było A i Z „Antoni Zawrat”. Po podchorążówce we Włodzimierzu Wołyńskim, który obecnie jest poza granicami naszego państwa, to była artyleria, po wszystkich praktykach byłem podporucznikiem.

  • Wróćmy do czasów Włodzimierza Wołyńskiego. Proszę krótko opowiedzieć, jak pana życie się potoczyło przed wybuchem wojny.

Przed rozpoczęciem wojny trzy lata pracowałem w PKO w Łodzi. Jak zostałem zmobilizowany, to tamta historia się zupełnie obcięła. Skończyłem gimnazjum – dawniej się ta szkoła nazywała gimnazjum – imienia Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach: od pierwszej klasy do ósmej klasy. Maturę zrobiłem w roku 1933, w maju, czerwcu. Jak normalnie w tym czasie. Po trzech miesiącach niestety umarł mój ojciec i zostałem tylko z matką i z dwoma siostrami.

  • Co było dalej?

Dalej moja dziewczyna się zdenerwowała i zapisała mnie… Byłem nastawiony na studia architektoniczne. Po śmierci ojca nie wyglądało, że będziemy sobie na to mogli pozwolić. Z moją dziewczyną współpracowałem społecznie. Były dwa gimnazja w Pabianicach, jedno męskie Śniadeckiego i jedno żeńskie Królowej Jadwigi, nasze klasy były współrzędne i jednocześnie klasę społeczną mieliśmy dla jednej i dla drugiej szkoły. Ta znajomość utrzymywała się około sześciu lat. Po śmierci ojca zastanawiałem się, co właściwie z sobą zrobić. Ona zapisała się w Lublinie na Katolicki Uniwersytet Lubelski i tam zapisała również mnie, więc siłą rzeczy pojechałem. Studiowałem prawo pierwszy rok całkowicie na Uniwersytecie. Ponieważ jednak trudno było, żeby matka taki ciężar niosła dla trojga dzieci, zgodziłem się na to, że odrobię obowiązkową służbę wojskową. Tę służbę w podchorążówce we Włodzimierzu Wołyńskim odrobiłem. To rok trwało z dodatkami. Przydzielony byłem do 10. Pułku Artylerii Lekkiej w Łodzi. Po obowiązkowych ćwiczeniach, w 1937 roku chyba, otrzymałem stopień oficerski – podporucznika. I to było wojsko.

  • Proszę opowiedzieć pańskie wspomnienia z września 1939 roku.

Pierwsza rzecz – byliśmy wszyscy nastawieni na to, żeby wreszcie wojna się zaczęła i żeby wreszcie Niemcy dostali w skórę, bo przecież mówiło się o tym, że jesteśmy przygotowani i zapięci na ostatni guzik. Zmobilizowany byłem 3 września. W pułku było przygotowanie, to znaczy wszystkie mundury, konie, działa dla nowej baterii. Byłem przydzielony do baterii marszowej. Ale to przygotowanie dosyć szybko się skończyło, bo już 6 [września] okazało się, że trzeba Łódź opuścić, dlatego że Niemcy od strony Sieradza dochodzili do Łodzi. Wyjście z Łodzi było bardzo przykre i bardzo trudne. Ponieważ Umiastowski mówił, żeby wędrówka ludów się rozpoczęła i żeby ludzie opuszczali miasto i szli na wschód, więc straszne były ilości, tłumy uciekinierów. Było bardzo trudne wychodzenie, dlatego że właściwie już nie mogliśmy spokojnie przechodzić, trzeba było przechodzić nocami, to znaczy maszerować nocami wśród tłumów cywilów i ludzi bardzo podnieconych. Wszędzie widzieli niemieckich szpiegów. Miałem taki przypadek, że podniósł się nagle krzyk, że jest w kolumnie, gdzie myśmy szli – to nie była kolumna dobrze przygotowana i dobrze maszerująca, tylko to były tłumy ludzi pomieszanych z wojskiem, tak że już nie było związanych jednostek wojskowych – krzyczeli ludzie, że mają niemieckiego szpiega. Zażądałem, żeby do mnie przyprowadzili tego szpiega i okazało się, że to jest kolega ze szkoły. Chodzi mi o podkreślenie, jakiego rodzaju były napięcia [wśród] ludzi. Wziąłem go do naszego oddziału, który już nie był tak wielki, jak [wtedy gdy] wychodził z Łodzi. Myśmy szli przez Skierniewice do Warszawy i potem dalej. W Warszawie trafiliśmy na nalot. Ulice były puste. Ponieważ mówiono o tym, że trzeba za Wisłę, więc dochodziliśmy do Placu Zamkowego, do Mostu Kierbedzia, przez Most Kierbedzia na przeciwny brzeg Wisły. Na Placu Zamkowym pamiętam taką sytuację, że leżał człowiek zabity, przykrytą miał głowę gazetą. Pustka zupełna. Uprzedzano, że nie należy wchodzić na most, dlatego że Niemcy Most Kierbedzia mogą zbombardować. Ale dla nas nie było to przeszkodą, dlatego że trzeba było niestety uciekać za Wisłę, bo tam miała być możliwość zorganizowania się i przejścia do jakiejś jednostki bojowej łączącej. Ale nic podobnego nie było. Przeszliśmy przez most. Ilość ludzi, która grupowała się w związki bieżące była coraz mniejsza, a coraz więcej było cywili. To przeszkadzało, dlatego że to była masa ludzi, a nie ilość, która mogła być ujęta w jakiś sposób i zdyscyplinowana.

  • Proszę powiedzieć, jak się dla pana skończyła kampania wrześniowa?

Doszliśmy, zazwyczaj nocami, prawie pod Chełm. Tam była organizowana bitwa. Organizował generał, nie pamiętam nazwiska, ten, który najdłużej walczył, przygotowywał się do walki z sowietami. Szliśmy w nadziei, że wreszcie dostaniemy się do prawdziwego wojska, a nie będziemy kupą włóczęgów. Ale okazało się, że to nie jest możliwe, dlatego że on nie chciał przyjmować ludzi bez broni i niezorganizowanych, bo jemu właściwie przeszkadzali, niszczyli jego zamiary. Tak że wtedy rozformowali nas, wypłacili nam za jeden miesiąc żołd dla żołnierzy czy wynagrodzenie oficerskie i idźcie do domu. Wtedy każdy już samodzielnie szedł do domu. Nie można było liczyć na żadne podwody, na żadne tramwaje, na żadne pociągi, na żadne autobusy, bo to wszystko było rozwalone. Ponieważ studiowałem nadal w Lublinie, a to było za Lublinem, więc szedłem do Lublina, żeby ewentualnie zobaczyć, co na Uniwersytecie. Wtedy miałem już za sobą trzy lata prawa. To się bardzo przedłużało, bo jak mówiłem, w wojsku byłem zamiast drugiego roku, potem w pracy. Po wojsku drugi rok robiłem w domu i już pracy nie mogłem się dostać bo – to jako ciekawostka – proponowano wówczas półtora roku bezpłatnej praktyki i potem wynagrodzenie bardzo niskie, mniej więcej połowę wynagrodzenia listonosza. Listonosz miał sto złotych miesięcznie. To tego nie przyjąłem i ponieważ w szkole, w gimnazjum, miałem na swoim roczniku dobre wyniki z polskiego, w pierwszej trójce, poprosiłem, żeby mi dali kandydatów do szkoły średniej. Trzeba ich było korepetycjami przygotować do egzaminów na pierwszy rok. Pierwszy rok to mniej więcej była czwarta klasa szkoły podstawowej wówczas.

  • Proszę powiedzieć, jak pan trafił do Warszawy i proszę nam opowiedzieć najbardziej doniosłe zdarzenia z okresu okupacji.

To chronologicznie trzeba dalej opowiedzieć. Już byłem po trzecim roku. Miałem tylko egzamin poprawkowy z prawa administracyjnego. Zjawiła się inna dziewczyna. Z moją bardzo żeśmy się pokłócili 31 lipca przed wojną, wojna była od września. Rozeszliśmy się. Następnego dnia [przyjechała] z Warszawy uczennica po skończeniu szkoły chemicznej, do praktyki w fabryce chemicznej w Pabianicach. Szukała mieszkania. Tak się złożyło, że pomogliśmy jej z matką. Po dwóch tygodniach byliśmy zaręczeni. Rozmawialiśmy, co z tym fantem zrobić, bo wojna się zbliżała, wiadomo było. Uradziliśmy, że w razie jakiegoś wypadku, zarówno matka z siostrami jak i ja, będziemy szli na wschód. Oni mieszkali w Zamościu. Nie myśleliśmy absolutnie, żeby tamte tereny były zajęte przez Niemców. Wydawało nam się, że tam będzie zupełnie pewnie i spokojnie. Poszedłem na Uniwersytet, Uniwersytet zaczął wykładać, dostałem legitymację. Żadnego dowodu nie miałem, prócz nakazu przydziału wojennego. Jak okazało się, że na Uniwersytecie można będzie dalej studiować, zdałem dodatkowy egzamin i poszedłem na wschód. Zamość był przez dziesięć dni okupowany przez Rosjan. Była kwestia, czy Rosjanie odejdą czy nie odejdą i kwestia niepewności tego, co się tam może dziać. Ale w końcu Rosjanie, po dziesięciu dniach zdaje się, odeszli. Poszedłem do Zamościa. Tam matki naturalnie nie spotkałem, ale rodziców mojej narzeczonej spotkałem. Przez pewien czas, kilka dni, żeśmy tam pozostawali i potem przyjechaliśmy znów do Łodzi. W Łodzi okazało się, że koledzy z mojego gimnazjum, z klasy gdzie byłem, wszyscy zostali przez Niemców zaaresztowani i przewiezieni do bardzo ciężkiego obozu w dzielnicy Łodzi. Wesoło nie było. Można było się liczyć z tym – już wiadomo było, że Niemcy starają się możliwie najwięcej wszystkich powybijać. Jak żeśmy przyjechali do Pabianic, narzeczona rozpowiedziała, że szuka swojego narzeczonego. Przez cztery dni załatwiałem wszystko, co było potrzebne. Matka została z siostrami w Pabianicach, a my z narzeczoną wracaliśmy. Granica była między Koluszkami a Łodzią, więc trzeba było granicę przechodzić. Tu była Generalna Gubernia Warszawska, a Łodź i Pabianice należały do Rzeszy, do Warthegau. Poszliśmy na Uniwersytet, żeby się zorientować, kiedy wykłady. Przed Uniwersytetem stała wachta niemiecka. Zasalutowaliśmy, weszliśmy. Zrobił się raban w sekretariacie. W jaki sposób żeśmy przyszli i w jaki sposób nas w ogóle wpuszczono, w jaki sposób będziemy mogli wyjść? Profesorowie byli zaaresztowani, Uniwersytet już nie działał. Udało nam się tą samą drogą, jak żeśmy przyszli, wyjść. Wróciliśmy do Zamościa ze znakiem zapytania, co teraz będzie. Nie wiadomo. Ślub wzięliśmy na Boże Narodzenie, to znaczy po następnych dwóch czy trzech miesiącach i pozostaliśmy w Zamościu dwa lata: rok 1940 i 1941.

  • Jak pan trafił do Warszawy?

Ponieważ Zamość miał być Himmlerstadtem i wszystkim Polakom stamtąd groziło wysiedlenie, myśmy z żoną i dzieckiem przenieśli się do Warszawy. Ona pojechała pociągiem osobowym, ja towarowym w jednym wagonie z gratami. Zamieszkaliśmy pod Warszawą w Jeziornej, u jej rodziny. Pozostawaliśmy tam kilka miesięcy i przenieśliśmy się do Warszawy. W ten sposób znaleźliśmy się w Warszawie. Liczyłem się z tym, że w Warszawie łatwiej się zgubić niż w jakimkolwiek innym, mniejszym mieście. Jeżeli chodzi o zarobki, były dorywcze prace rozmaitego typu. Starałem się znaleźć ludzi o tym samym nazwisku co ja. Znalazłem kolegę, który również pracował w PKO, ale w oddziale poznańskim. W 1939 roku był strasznie poharatany. Myśmy się jako ludzie tego samego nazwiska dosyć zżyli ze sobą. Zamieszkaliśmy, z ogłoszenia w gazecie, na Bielanach. Na Bielanach była wtedy dzielnica zdaje się skarbowców, jednorodzinne domy. Dzielnica bardzo przyjemna, miła. Udało nam się tam dobrze zakamuflować, dobrze mieszkać. A mój imiennik – jeśli chodzi o nazwisko – pewnego razu powiedział mi, że powinienem się zgłosić do konspiracji. Właśnie jest okazja, bo w tym samym domu mieszkał ktoś, kto był dowódcą plutonu w konspiracji, w organizacji Wojskowa Służba Ochrony Powstania – WSOP – i musiał gdzieś wyjechać. Naturalnie zgodziłem się, bo w Warszawie byłem zupełnie nieznany i trudno mi było myśleć o jakiejkolwiek konspiracji, a właściwie udział w konspiracji był obowiązkiem. Tak byliśmy wychowani, to się w ten sposób traktowało. Naturalnie mnie zaprzysiągł i pluton konspiracyjny przejąłem po nim w Warszawie. Praca była rozmaita. Spotykaliśmy się z dowódcami drużyn pojedynczo, na ulicach, w parkach, tak żeby nie zwracać uwagi. Teraz to wygląda trochę śmiesznie: jak doszedłem po wojnie 1939 roku do Lublina, nie było ubrania, nie było niczego. Wobec tego mundur został [przerobiony]: spodnie bryczesy zostały przemalowane na brązowo, z płaszcza zrobiła się kurtka, również na brązowo. Teraz jak na to patrzę, to z daleka śmierdziało wojskowym. Ale mnie się wydawało wtedy… Tak samo chodziłem w Warszawie. Cud, że się udało i niemieccy warszawiacy…W Zamościu – tego jeszcze nie powiedziałem – po jakimś okresie czasu teść przyprowadził znajomego. Teść mi powiedział, kto to jest i jakiego rodzaju zamierzenia są: że należałoby pomyśleć o konspiracji, która niewątpliwie jest, a stoi się obok. Przyszedł i zaproponował przygotowywanie biuletynu. Biuletyn był pisany odręcznie, na cieniutkim papierze, przez wiele kalek. Zapytał, czy można będzie to robić. Naturalnie chętnie się z żoną zgodziliśmy. Zaprzysiągł nas. Przynosił informacje z nasłuchu i myśmy to pisali w formie gazetki. Najpierw to było kilkanaście, kilkadziesiąt, a potem około setki tego trzeba było zapisywać. On przynosił wiadomości, odbierał i szło to w świat.

  • Przejdźmy do wybuchu Powstania. Chciałem się zapytać o dzień 1 sierpnia. Jak wtedy wyglądała Warszawa? Jak pan jechał na punkt, który pan miał wyznaczony? Jak to się wszystko odbyło?

Mieszkaliśmy w osiedlu, to osiedle było wówczas na północnej granicy Warszawy. Do Warszawy dosyć ciężko było. Niemcy ogłosili nabór Polaków do kopania rowów. Trzeba było przyjść ze swoją łopatą czy jakimś innym urządzeniem. 29 [sierpnia] chyba, rano –jeszcze leżeliśmy na tapczanach – około siódmej ktoś od strony ogrodu zapukał w otwarte okno. Mieliśmy otwarte okno, bo dzień był piękny. Zdziwiłem się, ale ten, który zapukał, rozejrzał się i zapytał: „Porucznik «Zawrat»?” „Tak.” „Jest mobilizacja na punkcie wyczekiwania.” Miałem punkt wyczekiwania ustalony już poprzednio. Do godziny ósmej, przez jedną godzinę, należy tam być. Wszystkim. Mowy nie było. Od razu na rower, pojechałem do drużynowych, których miałem na Bielanach. Jedno po drugim szło. A ja wziąłem łopatę i pojechałem. Myśmy mieli punkt zbiorczy w fabryce Haberbuscha i Schielego – to było piwo – w magazynach. To było wszystko otoczone płotem drewnianym, lity płot, nie było tam wgłębień. Magazynierem był jeden z moich żołnierzy. Doskonałe miejsce, dlatego [że] wydzielone, dlatego, że magazyny. Nie pamiętam ulic, to było na skrzyżowaniu. Leszno na pewno, ale jaka druga ulica, nie umiem powiedzieć. Ludzie zaczęli przychodzić, z tym że nie do godziny ósmej, a do godziny czwartej po południu. Miałem zorganizowaną drużynę dziewcząt sześciu, z ich profesorem, jako łączniczki i jako sanitariuszki. Tak że wyjątkowo w moim plutonie była specjalna drużyna dziewcząt. One też przyszły. Jedna, najmłodsza z nich, nie przyszła na czas, kiedy one wszystkie były, bo nie mogła na Woli przejść, ale się zjawiła, tak że mieliśmy wszystkich. I czekać. Nie było wiadomo, co robić. Broni nie było. Powiedziano nam, że broń jest, tylko trzeba czekać, bo jeszcze wybuch Powstania nie był ustalony. Wobec tego na noc pojechaliśmy do domu. Został tylko łącznik. Tak było przez trzy dni. Jeszcze jedna ważna rzecz była, mianowicie magazynier, który nam dał to miejsce, zląkł się, że jak zobaczą tyle ludzi na terenie fabryki, to on za to poniesie odpowiedzialność. Wymówił nam plac. Trzeba było znaleźć inne miejsce. Tam wtedy było czterdziestu ludzi, nie tylko moich, ale również tych, którzy nie mogli znaleźć swojego oddziału, więc przychodzili i przechodzili do pierwszego lepszego oddziału, który był na ich drodze. Takich miałem kilku. Naturalnie musiałem ich zaprzysiąc, żeby być spokojnym, pewnym. Szukaliśmy dalej, gdzie się podziać. Znaleźliśmy miejsce w dużym budynku na Lesznie, bliżej Starego Miasta – tam mniej więcej, gdzie jest kościół ewangelicki, dotychczas jest – ale nie w tym rzędzie, co kościół. On był trochę dalej, z tyłu, duży dom, na pierwszym piętrze, u jakiejś rodziny. Te czterdzieści, czy już nawet potem sześćdziesiąt osób przeniosło się tam. Przyjęli nas bardzo serdecznie, z otwartymi ramionami. Wiedzieli doskonale, co to jest, jak to jest i dlaczego się tam znajdujemy. Ale w dużym nawet mieszkaniu nagle, ni stąd ni zowąd, sześćdziesiąt osób, to jednak jest kłopot. Tym bardziej, że ciągle broni nie było, ciągle mówiono, że jeszcze później. To wszystko się nudziło. Nie wiadomo było, co robić. Na placu, to zarządziłem musztrę. Byli u mnie też zawodowi, dwóch czy trzech podoficerów i oni tę musztrę prowadzili. To jest [jak] przesypywanie piasku, ale było zajęcie i już nie chodzili tacy… Widać było: każdy myślał o rodzinie. Ciągle się mówiło, że to będzie trwało trzy do sześciu dni. Sześć dni to będzie nie wiadomo jaki cud, jeżeli wytrzymamy. Jak przyszliśmy do mieszkania, do tej kamienicy, to znów nie na powietrzu. Stosunkowo duże mieszkanie na sześćdziesięciu ludzi było małe. Nie można przecież było języka zawiązać, szum był zawsze. Nagle ktoś mi mówi, że Niemcy są pod domem. To już było 1 sierpnia. Wyjrzałem przez balkon, balkon miał grube tralki z betonu. Istotnie, pod domem, przy bramie, stał łazik niemiecki. Jakiś oficer – nie znam, jakie dystynkcje były oficera, ale widać było, że to jest oficer – stał i oglądał się na wszystkie strony. Szofer był przy nim. Nakazałem zupełne milczenie: z miejsca rozmowy żadne. Dyskusji nie było, trzeba było wykonać rozkaz. Istotnie, była zupełna cisza. Niemiec nic nie słyszał, pooglądał się, pooglądał, spokojnie odjechał dalej. Odetchnęliśmy. Za dwie czy trzy godziny przychodzi łączniczka i mówi, że Powstanie o godzinie piątej. Dała opaski i dała legitymacje. Tym się zajęliśmy. O godzinie piątej rozpoczęło się. Znów nie ma żadnej broni. Jakiejkolwiek.

  • Nie mieliście nic w rękach?

Nic, absolutnie nic. Rozkaz był taki, że musimy siedzieć spokojnie, czekać. Nic nam nie wolno. Samemu nie wolno broni szukać… Tylu młodych ludzi, tyle nadziei i jednocześnie było wiadomo, że to może być trzy do sześciu dni maksimum, a ciągle broni nie ma. Nie wytrzymali. Zażądali, żeby coś zrobić. A już Powstanie było, o piątej się rozpoczęło. Piękna pogoda była. Żeby rozładować to jakoś, [wybrałem] największych zabijaków, jak wyglądali – przecież nie znaliśmy się, pierwszy raz się widzieliśmy – czterech czy pięciu. Zrobiłem wypadową drużynę. Nieformalnie, dlatego że zakaz był zupełnie wyraźny. Nie wolno tego robić. Ja chodziłem na odprawy, a oni szukali walki i udawało im się. Przynosili broń, przynosili amunicję, przynosili wyżywienie. Tylko jeden z nich miał wypadek i poszedł do szpitala, a reszta, tych kilku, była. Z tego powodu coś niecoś mieliśmy. Naturalnie nikt z nas nie mógł przyznać się do tego, że tak właśnie jest. Ale to wszystko, jak Powstanie się zaczęło, ściągaliśmy. Trzy dni minęły, sześć dni minęło, broni ciągle nie było. Co z tym fantem zrobić? Już zaczęło się niepewnie. Jak nie ma, jak nie możemy wejść do walki, to co wobec tego? Co z nami może być? Okazało się, że Powstanie nie jest takie łatwe, że Niemcy nie zostali wypędzeni z Warszawy w krótkim czasie, tylko zaczynają się dobre walki, nie wiadomo na jak długo. Jak chodziłem na odprawy do przełożonych, oni się zmieniali. Jak dostał rozkaz, poszedł na walkę na Wolę. Na Woli były straszne walki i straszna masakra. Co jeden poszedł, to już nie wracał. Co drugi poszedł, nie wracał. Czekałem, aż przyjdzie i na nas kolej, bo to [byli] dowódcy poszczególnych oddziałów. Na Lesznie były przebite przez domy i przez piwnice ściany, tak że nie chodziło się miastem, a tymi przebitymi, wytyczonymi drogami. Na jednej z odpraw proponowałem, ponieważ chodziły pantoflowe słuchy, że w Kampinosie są nasze oddziały i że jest tam broń, tylko tam nie możemy dojść: „Jak nie możemy dojść, to może pojedynczo, w małych grupach dojdziemy, tylko trzeba to zorganizować.” Mój dowódca powiedział: „Dobrze, postaramy się o to wszystko, zobaczymy, ale póki co, tego nie można zrobić. Trzeba jeszcze czekać.” Okazuje się, że doszli do wniosku, że jest zbyt dużo osób zmobilizowanych, że dla nich nie ma broni i wobec tego trzeba ich rozpuścić do domu. Przyszedł rozkaz, że kto mieszka na tym terenie, na którym jesteśmy, to może iść do domu. Zobaczymy, co będzie dalej. To już było po pierwszych sześciu dniach. Jeżeli ktoś ma znajomych na tym terenie, może do tych znajomych się zgłosić. Około dwudziestu osób odeszło w ten sposób, a ponieważ już z tych sześćdziesięciu trochę odeszło, zostało mi około dwudziestu, dwudziestu pięciu, włącznie z drużyną żeńską. Przyszedł mój dowódca, powiedział o tym. Ci się rozeszli, a reszta, jeżeli chce pozostać w Powstaniu, niech sobie znajdzie organizację, do której można się będzie dołączyć. Żeby nas przyjęli, zrobiliśmy w ten sposób, że dwudziestka, która pozostała… Byliśmy na granicy Starego Miasta od strony Leszna. Tam [jest] Senatorska i jeszcze kilka innych ulic do Rynku Starego Miasta. Co można było zrobić? Rozeszliśmy się szukać jakiejś organizacji, jednostki, do której będziemy mogli wejść. O tyle mieliśmy dobrą sytuację, że jakkolwiek broni normalnej, karabinów czy czegoś podobnego nie mieliśmy, ale dostaliśmy na odejście dwa miotacze ognia. One były produkcji konspiracyjnej i jednostka, która to produkowała, mieściła się tam gdzie jest kościół – na Senatorskiej czy po drodze. Nie pamiętam, pod jakim wezwaniem, naprzeciw jest zamknięta ulica.

  • Chodzi o kościół świętego Antoniego na Senatorskiej?

Chyba tak. Tam pałacyk jest. W tym pałacyku była produkcja. Dostałem dwa miotacze ognia. Poszliśmy tam jeszcze i jeszcze wyciągnąłem jeden miotacz ognia i jeden, który dosłownie został wzięty ze stołu, niedokończony. Traktowałem to jako zabezpieczenie części zamiennych. Więc miałem trzy miotacze ognia, kilka rewolwerów, które chłopcy zdobyli, dwa czy trzy karabiny, trochę amunicji do tego wszystkiego i trochę butelek. To było nasze wyposażenie na przyszłość. Tam gdzie szliśmy, jak się dowiedzieli, że nie ma normalnej broni, powiedzieli: „Co my z wami zrobimy?” I tak chodziliśmy. Pamiętam, szedłem – wtedy szpital umysłowo chorych był na Bonifraterskiej, ludzi wypuścili. Strach było patrzeć na ludzi, którzy byli chorzy umysłowo. Co oni ze sobą zrobią? To jako odczucie straszne. Chodziliśmy i szukaliśmy. Znaleźliśmy na Starym Mieście oddział „Roga”. To była 101. kompania „Roga”. Jak powiedzieli, że nie przyjmą nas bez broni, przyszli do mnie: „Chodźmy, może jakoś ich przekonamy.” Jak im powiedziałem, że mam miotacze ognia, to już byłem z bronią. Już wobec tego się zgodzili. Formalności rozmaite: trzeba było uzyskać zezwolenie od zgrupowania. To było właśnie zgrupowanie „Roga”. Poszliśmy do tego zgrupowania. Ostatecznie się zgodzili. Tylko zastrzegłem, że nie możemy być rozproszeni. Będziemy plutonem zwartym, a jak odnajdziemy swoich z konspiracji, do których byliśmy cały czas przypisani, to wrócimy do jednostki macierzystej. Jednostka macierzysta była wtedy na Śródmieściu. Jeszcze jedno. Miałem w konspiracji przygotować odbicie sądów grodzkich na Lesznie. Wielka budowla. W konspiracji chodziłem i rozpoznawałem: co tam jest, jak jest. Dziwiłem się ogromnie temu, że mogłem chodzić po korytarzach – ogromnie tam dużo korytarzy było – i właściwie nie widziałem ludzi. Ciągle się obawiałem, że z jakichś drzwi wyskoczy Niemiec, a ja będę. Co tam robię? Ale muszę zobaczyć, bo przecież jeżeli mam potem przyjść i zdobywać, to muszę wiedzieć gdzie, co i jak. Teraz widzę, że to było kompletne wariactwo, no ale udało mi się, po prostu mi się udało. Potem dowiedziałem się, że nie tylko ja mam zdobywać to, ale kilka innych plutonów czy oddziałów miało to samo zadanie. Ale o tym ja nie byłem poinformowany. Ja miałem zdobyć te gmachy! Później przy tych gmachach wcale nie staliśmy, tylko poszliśmy dalej, w stronę Starego Miasta. Tam już absolutnie o tym nie myśleliśmy. Jak żeśmy przeszli do „Roga”, oni już mieli zwycięstwa, bo zdobyli czołg na Niemcach. Ten czołg stał pod wieżą, która przylegała do świętego Jana. Trochę wychodziła na Plac Zamkowy. W Zamku byli Niemcy. To była jednostka już zaprawiona w boju. Jak zdobyli czołg, to bardzo dużo przecież było. Czołg stał w bramie.Dostaliśmy kwaterę na Celnej, róg Jezuickiej na Starym Mieście. Zakwaterowaliśmy się tam szybko i czekaliśmy na rozkazy: co nam przyjdzie dalej. Byliśmy na początek używani do służby wewnętrznej, patrolowej, sądzę, że o rozpoznanie chodziło. Nie od razu do walk. Ale walki przyszły bardzo szybko. Jak potrzeba było dziurę zatkać gdzieś, to jedź.Z domu na rogu Celnej i Jezuickiej przeszliśmy na Jezuicką. Tam był Związek Nauczycielstwa Polskiego. W lokalu związku dostaliśmy. Na Kanonię, Katedra Świętego Jana – tam wszędzie wchodziliśmy. Walki o Katedrę Świętego Jana były ciężkie.

  • Kiedy mieliście pierwszy kontakt bojowy z Niemcami? Niemcy naciskali od strony Placu Zamkowego dosyć wcześnie, prawda?

Tak, ale nie przeszli. Potem, jak myśmy wychodzili stamtąd, oni już dochodzili do Jezuickiej. Kanonia się łączy z Jezuicką, tam jest przejście i tam była barykada, niemiecka, nie nasza. Już potem, jak oni zdobyli Katedrę, zdobyli Kanonię, zdobyli naokoło wszystko, to już wycinali...

  • Proszę opowiedzieć o walkach w Katedrze.

Jak przeszliśmy na Stare Miasto, zagospodarowaliśmy się tam. Z początku mieliśmy służbę wewnętrzną, ale jeżeli gdzieś nasi gospodarze mieli walki – a walki były nieustanne, zwłaszcza o dom Schichta, który był przy przejściu z Placu Zamkowego przez Most Kierbedzia, tam był bardzo ciężki punkt, Niemcy się ciągle bronili – jedne jednostki odchodziły, wymieniały się na następne. Te walki nie były przygotowane z dużym planem, to ciągle była improwizacja. Ciągle gdzieś coś było potrzeba. Do domu Schichta potrzeba żebyście nam pomogli. To jakaś drużyna czy zestaw ludzi leciał tam. To znów na podnóża – na ulicy, która idzie nie pierzeją Rynku, ale za Rynkiem, nazwy nie pamiętam, były [tam] domy profesorów. Tam ciężki walki też były. Też trzeba było polecieć, kilka osób ściągniętych. Dosyć szybko się zorientowałem, zwłaszcza wtedy, kiedyśmy musieli przejść na Stare Miasto, że prawdopodobnie te nasze sześć dni już minęło. Nie będzie sześciu dni, a znacznie więcej, wyjścia właściwie nie ma. Jak mówiłem o Kampinosie, to wtedy mówił mój dowódca tamtejszy, że on to rozważy, on to powie, ale widać z daleka było, że wszyscy byliśmy bardzo przygnębieni. Nie wiadomo, co z nami może się stać. Przyznam szczerze, że musiałem to traktować jako właściwie koniec. Dla nas był koniec, bo jeżeli byliśmy ze wszystkich stron otoczeni, jeżeli różnica w wyposażeniu była tak szalona, że my nic nie mieliśmy właściwie, a Niemcy mieli wszystko, że było lotnictwo niemieckie, były czołgi niemieckie, mowy nie było, żeby to szczęśliwie wszystko przeszło.

  • Nie myśleliście wtedy o kapitulacji?

Nie. Wtedy nie. Wtedy byliśmy nastawieni na to, że jednak zostaniemy tam na zawsze. Z tym, że nie wiadomo, jak długo. Nie wiadomo, jak to długo będzie trwało, jakiego rodzaju będą jeszcze możliwości obrony, czy coś jeszcze będzie można wykorzystać, czy nie. Wobec tego nastawiłem się na to, żeby możliwie najbardziej chronić ludzi, to znaczy, że tam gdzie nie potrzeba, żebym ludzi nie wysyłał. Jak będzie istotna potrzeba, to tak. Wtedy dzieliłem ludzi w ten sposób, że część musiała odpoczywać, a z [pozostałych] tworzyło się małe grupy, które szły pomagać tam, gdzie już coś się działo. Nie rozpoczynali nowej akcji, tylko wchodzili w akcję. Wchodzenie w akcję było zawsze takie, że na przykład o dom Schichta walki były stałe. Albo część Niemców wypady robiła i wtedy trzeba było część ludzi podsyłać, żeby pomagali. Albo odwrotnie: nasi dochodzili gdzieś i nie mogli Niemców przełamać. To samo było na ulicy, gdzie były domy profesorów. Ona szła równolegle do pierzei Rynku od Celnej do Kamiennych Schodków. Ulica na skosie. Były doskoki do wchodzenia w akcję. Nie było akcji zorganizowanej stale, to znaczy mam okopy, z okopów robię wypady, albo otoczenie czegoś – robię wypady. Forma działania z pierwszej wojny światowej. Nie. Mowy o tym nie było. To były ogniska i trzeba było nagle działać. Do takich ognisk myśmy wpadali – grupy, które wydzielałem. Tyle mogę dać – idzie tam. Ludzie się dosyć szybko przyzwyczaili do tego w ten sposób, że kule im latały, a oni na to nie zwracali uwagi. Jak przyszło gdzieś iść na walkę, to było normalne, jak zbyt długo był spokój, to niebezpieczne. Walki były fragmentaryczne, nagłe, tak że trudno powiedzieć, że zdobywaliśmy coś całe, tak jak zdobywali Katedrę, zdobyli całą i w Katedrze siedzieli. Z Katedry, z zakrystii jest most na drugą stronę Kanonii. Tamtędy dochodzi się do Zamku. W Zamku nie było na początku żadnych bojów, więc ludzie chodzili do Zamku i oglądali wewnątrz. Zdaje się, że przez Ambasadę Rumuńską się przechodziło. Z Katedry przejściem górnym, po jednej stronie Kanonii była między innymi Ambasada i chyba tamtędy się przechodziło do Zamku. Sam też chodziłem do Zamku.

  • Jak wyglądał wtedy Zamek?

Pusty. Sale były puste. Nie lubię chodzić w grupie, lubię chodzić sam. To niebezpieczne było, ale ponieważ dużo chodziło i wracało, kiedyś, jak było spokojniej, poszedłem. Przyszedłem do dosyć dużej sali. Drzwi jedne, drzwi drugie, drzwi trzecie, pustka zupełna, ściany na seledynowo pomalowane. Nie pamiętam, na jakie miejsce one wychodziły – otwieram jedne drzwi, przyglądam się. Z początku nie mogłem się zorientować, co to jest. Było pomieszczenie okrągłe, pełno instalacji, przez które przechodziła woda. Popatrzyłem na to. Mówię. – „Bardzo ładnie.” I znów do sali. Tylko patrzę, czy z przeciwnych drzwi ktoś nie wyjdzie. Dalej się bałem iść. Wróciłem. W porządku. To była wycieczka naturalnie z rewolwerem, tak żeby ewentualnie można się było bronić. Były sytuacje bardzo przykre. Szła grupa przejściem na górze – most obudowany cały i były maleńkie okienka. Nagle krzyk na dole, że Niemcy idą. Patrzą: istotnie Niemcy. Niemieckie panterki, niemieckie hełmy – Niemcy. Jeden z naszych zaczaił się. A raban wszczął chłopiec dwunastoletni. Jego ojca zabili i on do rozmaitych jednostek przylepiał się. A ponieważ to był bardzo sprytny chłopak i bardzo miły, przyjemny, wszyscy go bardzo lubili i nie odpędzało się jego. On naturalnie miał hełm, panterkę, to był żołnierz. Prawdopodobnie używano go jako posłańca. On mówi: „Niemcy są!” Przychodzimy, patrzymy – są Niemcy. Od razu wszyscy pod ścianę. Jeden – nie od nas, nie pamiętam skąd – z karabinem wycelowanym w okienko. Jak zobaczył, że przechodzi hełm, trzasnął w ten hełm. Krzyk się potem jeszcze większy zrobił. Okazało się, że to grupa, która tam była. Myśmy o tym nie wiedzieli, bo nikt się nie opowiadał, że tam idzie, czy gdzie indziej idzie. Walki ni stąd ni zowąd wybuchały w miejscach, o których zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie i jak. I przechodziła grupa. Jednego z nich ustrzelił. Okazało się, że to byli Polacy. Mieliśmy na hełmach opaski biało-czerwone, ale z daleka tego nie widział. Widział, że to jest hełm niemiecki.

  • Często dochodziło do takich pomyłek?

Nie. Jak pamiętam, to była jedna jedyna. Z tym, że tych grup dosyć dużo, codziennie przechodziły, ale przechodziły spokojnie. Chłopak nie wiedział, bo przyszedł skądś, nagle zobaczył, że Niemcy idą, to narobił krzyku. Jak narobił krzyku, to odbiło się na wszystkich, którzy czekali. I taki wypadek. Ja natomiast miałem taką sytuację, że kiedyś na Nowym Mieście – tam jest ulica, na której jest muzeum Curie-Skłodowskiej, Freta – idzie grupa wyższych oficerów polskich. Jeden kulawy trochę, widać dystynkcje, jest dosyć dużo tych ludzi. Nie pamiętam, czy był tam z dystynkcjami generała, ale pułkownicy byli. Przechodzę, zatrzymali mnie i zapytali, czy można pójść na Zamek. Czy wiem, jaka jest droga na Zamek. Mówię: „Proszę bardzo, zaprowadzę was.” Podprowadziłem do Katedry, pokazałem gdzie, powiedziałem: „Idźcie na Zamek.” A po strychach na Zamku też chodziłem. Belki, inne, widziałem gdzie co jest. Powiedziałem: „Idźcie.” Zrobiła na mnie wrażenie tylko jedna rzecz: że ich mundury, to jakby ściągnięte ze strachów na wróble. Tak na nich leżały i tak wyglądały. Mówię: „Cholera, ubrali się w takie mundury i tak chodzą.” Potem się okazało, że to byli z komunistycznej Armii Ludowej.

  • Właśnie: Armia Ludowa walczyła na Starym Mieście. Oprócz tego jednego razu miał pan kontakt z żołnierzami Armii Ludowej? Jak oni walczyli?

Nie miałem z nimi kontaktu w walce. Absolutnie nie. Tylko tę grupę jedną wtedy widziałem. Takie wrażenie: wszyscy chodzą w panterkach, a [tu] grupa oficerów. Co oni tam będą robić? Poszli, zobaczyli. Nikt się nimi dalej nie opiekował. Dużo takich grup było, które chodziły w jedną i w drugą stronę. Nie wiadomo kto, nie wiadomo skąd. Czasem pytali, czasem nie.

  • Najcięższe walki na Starówce, w których pan brał udział?

Katedra.

  • Jak to wyglądało?

Nagle się rozpoczęły walki. Niemcy nagle się znaleźli w Katedrze.

  • Katedra już była zburzona?

Nie, jeszcze nie była zburzona i walki tam trwały. Jak to wyglądało? Skokami, od zasłony do zasłony. Za filarem i wyglądało się. Patrzyło się, skąd kto strzela. I starało się uchwycić taki moment, żeby on strzelił, zobaczyć gdzie ogień jest, błysk, żeby w to miejsce strzelić. To były skoki od zasłony do zasłony, od dołu do góry, tam gdzie są organy, balkony. Jednocześnie bomby. Wszystko się sypało. Tak że potem miało się zwały gruzów i zza gruzów się strzelało. Straciłem tam jednego człowieka, to podchorąży zdaje się był, nie pamiętam. W ogóle straciłem ze swojego plutonu czterech ludzi. Dwóch, którzy zginęli w czasie walk, a dwóch z przypadku. Właśnie w Katedrze pierwszy zginął.

  • W jakich okolicznościach zginął?

Przy walce, przy rozmaitych skokach, przy zasłonach. Wychylił się i dostał kulę. To polegało na tym, kto strzeli szybciej. Kto rozpozna innego, przeciwnika. Strzelił w to miejsce, gdzie widział. Jak strzelił, to inny zobaczył, że on tam jest, niezupełnie dobrze zakryty. Jak był filar i trzeba było gdzieś strzelać, to patrzyło się, wystawiało głowę – strzał. Uciekało się z głową. Wychwytywało się chwile, kiedy ustaliło się, że gdzieś jest Niemiec i zza jakiejś zasłony strzela. Musiało się albo podnieść, albo leżeć, albo zza słupa, zza kolumny wychodzić. Z gruzu. Jedni i drudzy to samo mieli. Identyczne sytuacje. Polowanie na ludzi w dużym podnieceniu. Kto miał większą siłę bojową. U nas były granaty, butelki z benzyną, niedużo karabinów, niedużo rewolwerów. Niemcy mieli znacznie więcej.

  • Używaliście w Katedrze miotaczy płomieni?

Nie. Jak przyszliśmy i jak nas już przyjęli na początku, mówię: „Miotacze płomieni: my absolutnie nie wiemy, co to jest, jak to się je, co z tym fantem zrobić.” Są – dobrze. Kiedy dostawaliśmy miotacze dano nam krótkie informacje. Zrobiłem w ten sposób, że odgrodziłem całą Jezuicką, z jednej i z drugiej strony – wtedy jeszcze była całkowicie nasza – od Kanonii i od Rynku. Ale jak zawsze w takich przypadkach Polacy nie zawsze słuchają. Część usłuchała i wyszła, a część pozostała na chodnikach. Co tutaj będzie się działo? Nie można było ich wyrzucić. Nam chodziło o to, żeby pokazać, że na coś się przydamy przy miotaczach ognia. Jeden miotacz wybrałem i zrobiliśmy pokaz. Wiem, że na początku trudno było nastawić to w ten sposób, żeby płyn – nie [tyle] płyn [co] para – mógł wybiec. Okazało się, że owszem, można tym działać, że to się może przydać. Po próbie ci, którzy byli pod ścianami, jak zobaczyli, klaskali rękoma. Coś jest!

  • To jest straszna broń, straszne wrażenie musi robić na wrogu.

Tak. To szło na jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów. Wcale niemały płomień. Jak wyskoczył, to istotnie. Dwa czy trzy razy dałem zlecenie, żeby skorzystali z tego. Nie pamiętam przy jakich bojach. To pomagało. Ale było na bardzo krótki okres czasu, bo jak mieszanka się wyczerpała, to już nic z tego.

  • To była jakaś specjalna mieszanina?

Tak, specjalna mieszanka, ją się gdzieś nalewało, teraz już nie pamiętam gdzie. Strzelało się jak z dużego karabinu, z dużego rewolweru, był zapłon. Ale nie było mieszanki, nie doszła, to już było bezużyteczne. Musieliśmy nawet, kiedy żeśmy przechodzili kanałami, zostawić to w gruzach.

  • Jak wyglądał dzień codzienny na Starówce? Przecież Starówka była bardzo mocno bombardowana, ostrzeliwana przez artylerię.

Jak żeśmy przyszli na Starówkę, to był zachwyt – spokój na Starówce. To było po walkach na Woli. Myśmy nie uczestniczyli w tych walkach, ale informacje były straszne, że masakra tam była. Już były porozwalane chałupy po drodze, domy, już gruzy były. Ciągle człowiek patrzył, czy przypadkiem coś na niego nie leci. Przychodzimy na Stare Miasto, a tu Rynek z obrazami. Była artystka, która miała specjalny sposób malowania i ona wszystkie domy przed wojną dekorowała swoją specjalną techniką, charakterem. Pięknie to wyglądało. Jak żeśmy przyszli, tak się czułem, jakbym był we Włoszech, mimo że przedtem we Włoszech nie bywałem. Ale tak sobie wyobrażałem, że taki rynek może być tylko we Włoszech. A potem, jak Niemcy zaczęli strzelać, to te domy się rozsypywały. Jak spadła bomba, rozwaliła się chałupa na wylocie ulicy, to barykada z tego się tworzyła. Cała pierzeja Rynku, naprzeciw tej, która była przy Jezuickiej…Doskonale pamiętam Celną i [ulicę] Kamienne Schodki, to była pierzeja przy której myśmy byli i przy której najczęściej wychodziliśmy do walki. Obojętnie gdzie: czy przy domu profesorów, czy przy domu Schichta, czy gdzieś indziej na wałach. Myśmy stamtąd zawsze przechodzili. Ale Rynek wyglądał istotnie ślicznie – to jakby odpoczynek był. A kiedyśmy wychodzili, była kupa gruzów naokoło. Przez okres mniej więcej trzech tygodni z Rynku nic właściwie nie zostało, same gruzy. Jak szedł samolot, szło ostrzeliwanie z czołgów, było ostrzeliwanie z haubic, w których jest górny tor pocisku, to co można było zrobić? Można się było tylko temu przyglądać. Nie było wtedy z kim walczyć. Z samolotem nie będzie się walczyć. Niemcy tam nie wchodzili. Pod koniec weszli; jak katedrę zdobyli, to po kolei: kościół za kościołem, dom za domem. Za katedrą w kościołach ciągle były walki. Na Kanonii walki się po katedrze rozpoczynały. Tam dosyć wygodnie było, jest trójkątny plan tego rynku. W jednych domach Niemcy byli, w innych domach myśmy byli. Niemcy, ponieważ byli z dużą przewagą, powoli, powoli wyciskali nas w stronę Rynku. Pod koniec sierpnia postawili barykadę miedzy Kanonią a Jezuicką. Jezuicka dochodzi do Kanonii, tam jest zakręt i barykada niemiecka była. Były kłopoty, bo ludzi było dosyć dużo, a nie było broni. Często było tak, że jeden siedział w jakiejś dziurze, ostrzeliwał coś, przychodził drugi, który od tamtego pożyczał broń. Rozmaite cuda się działy.

  • Jak było z amunicją?

Tak samo kiepsko. Łatwiej było uzyskać sidolówki, butelki z benzyną – benzynówki i tym rzucać. Rzuciło się, ogień się rozpoczynał i wtedy jakieś akcje można było przeprowadzać.

  • Miał pan kontakt z ludnością cywilną na Starówce? Jak reagowali na to wszystko?

Z początku byli bardzo serdeczni, bardzo liczyli na to, że Niemców wypędzimy. Było przekonanie przecież, że [to] kilka dni. Potem, kiedy ciągle trzeba było siedzieć w piwnicach, kiedy ciągle były kłopoty, ciągle w szpitalikach mnóstwo ludzi siedziało, wtedy się zmieniły nastroje. Tak że były okresy, że ludzie nie bardzo nas szanowali, że trudno było. Zresztą – rozmaitego rodzaju podejście. Walki meczące były przez kilka tygodni. Ciągle trzeba było biegać, ciągle trzeba było zabiegać o wyżywienie, zdobywać broń, zdobywać amunicję, czekać na sidolówki i właściwie gołymi rękoma to wszystko. Pod koniec sierpnia była myśl, żeby się przebić ze Starego Rynku, obok hipoteki – wielki, szary gmach – poprzez Ogród Saski, na Królewską, do Śródmieścia. Żeby w ten sposób wyprowadzić powstańców ze Starego Miasta, bo tam już właściwie wszystko było w gruzach i nie można było liczyć na to, że w tych gruzach się utrzymamy. Chyba z 28 na 29 [sierpnia], a może z 29 na 30, na noc był rozkaz, żeby kolejno oddziałami przechodzić, zgrupować się na dziedzińcu hipoteki. To był dosyć duży dziedziniec, dochodził, zdaje się, do Ogrodu Saskiego od strony Królewskiej. Poszczególne oddziały przechodziły. Myśmy poszli, opuściliśmy Rynek, wszyscy w zwartych grupach dochodzili tam. Przewidziano, że w Ogrodzie Saskim prawdopodobnie będą walki, jak się Niemcy zorientują, że my z tamtej strony idziemy. Przechodzimy na ten wielki dziedziniec czy plac za hipoteką, a tam jest tłum ludzi, cywilów. Nie mogli sobie z tymi cywilami dać rady. Nie wiadomo, w jaki sposób oni się dowiedzieli. Była kwestia, że my mamy zdobyć, a cywile za nami się wleją. W tym wypadku cywile byli gorsi od Niemców. Absolutnie tam ruszać się nie było wolno. Jak żeśmy przyszli, zobaczyliśmy to wszystko, powiedzieliśmy: „Kto znów strzelił takiego byka, że ta informacja doszła do ludzi i przed wojskiem byli ludzie?” Wycofali nas.

  • Podobno tej nocy był ogromny chaos na Starówce?

Straszny chaos. Wszyscy opuścili swoje stanowiska, tam się to zebrało. Przejść nie było można. Tłum był taki zwarty, że mowy nie było, żeby przejść. Ale Niemcy się nie zorientowali. Wróciliśmy na swoje dawne stanowiska. I było już innego rodzaju przygotowanie, to znaczy przygotowanie do tego, że przejdziemy kanałami.

  • Jak wyglądało morale pańskich żołnierzy w ostatnich godzinach na Starówce? Po nieudanym przebiciu, po tym chaosie?

Wtedy był podział. Dziewczyny i chorzy, ewentualnie po ranach, szli pierwszym rzutem do kanałów. To było przedpołudnie. Jakie było morale? W wielu wypadkach lekceważyli. Jeżeli się mówiło czy dało rozkaz, że tego czy tego nie wolno robić: „A co wy tam?!” Miałem taki wypadek. Stała grupka naszych żołnierzy, dwóch, trzech czy czterech w wejściu do domu i gadali między sobą. Nie wolno było tego robić. Mówiło się, że nie wolno. Zawsze za jakimś zabezpieczeniem. A wtedy już nie było zabezpieczenia, tylko gruzy. Jak stał we framudze, to framuga stała nierozwalona na gruzach. Tam było kilku. Jedni stali z drugiej strony, zabezpieczeni, a dwóch czy trzech było przed drzwiami niezabezpieczonych. Gadali. Krzyczało się do nich. „Dobrze, dobrze!” Strzelili. Ustrzelili jednego, w brzuch. No i krzyk: co z nim robić, jak robić. Poszedł w pierwszej grupie chorych. Zdaje się, że jak do szpitala go wzięli, to już jako trupa. To był drugi człowiek, który mi zginął. I to nie w walce, tylko przez głupotę. Innego rodzaju było już opracowanie: forma zabezpieczenia włazu na Placu Krasińskich. Poszczególne jednostki tamtędy wychodziły. Naturalnie naprzód poszło dowództwo, żeby mogło spokojnie pracować. Po kolei przechodzili. Podział na Rynku, na naszym terenie – mówię o swoim plutonie – był tego rodzaju, że ja z dwoma strzelcami miałem obowiązek pójść na naszą dawną kwaterę na Jezuicką, żeby tam już nie opierać się, ale uprzedzić, jeżeli by się coś działo od strony Niemców. Jezuicka jest krótka. Niemcy byli za barykadą na Kanonii, naokoło byli Niemcy, dochodzili od strony Katedry do Rynku, z drugiej strony byli. A myśmy musieli wrócić na nasze miejsce na Jezuicką, żeby ewentualnie pokazać, że żeśmy się stamtąd nie ruszali. Niemcy byli przekonani, że jesteśmy cały czas na miejscu. Po przeciwnej stronie od Kamiennych Schodków była wielka barykada z rozwalonego domu. Tam postawił dowódca kompanii – on rozdzielał stanowiska – mnie z dwoma ludźmi, po przeciwnej stronie mojego zastępcę – „Profesora”, który był z dziewczynami. Dziewczyny już poszły kanałem. Miałem mieć widok, komunikację wzrokową i zabezpieczenie przez zastępcę, gdyby się coś u mnie działo. Zabezpieczenie miałem, powinienem być spokojny zupełnie. Resztę wziął dowódca kompanii i porozstawiał według własnego uznania. Gdzie, kto, jak – nie wiem. Do jego dyspozycji była reszta oddana. Przyszliśmy rano, poszliśmy na to miejsce. Spokojnie. Tu człowiek patrzył, tu patrzył. Byliśmy za ścianami, za gruzami, tak żeby Niemcy, gdyby chcieli zobaczyć, nie mogli nas uchwycić. Jezuicka z jednej strony jeszcze, tam gdzie myśmy stali, była nie zbombardowana całkowicie, część była zbombardowana. Po przeciwnej stronie gruzy kościoła – nie pamiętam, Serca Jezusowego? – kościół na kościele był za katedrą. Były gruzy aż do Świętojańskiej, na końcu ruina w ten sposób ukształtowana, że na wierzchołku domu, który nie był do końca rozwalony, siedział strzelec, gołębiarz, jak myśmy ich nazywali. Miał wgląd na cały Rynek, aż na Miodową, daleko widział, co się dzieje. Od czasu do czasu strzelał, miał lunetę. Przyszedł do mnie mój dowódca ówczesny, bo sprawdzał poszczególne posterunki i mówi: „Trzeba tego gołębiarza zdjąć.” „Jak? W jaki sposób?” Nie pamiętam, czy miałem naboje do karabinów. Ale on mówi: „Mam PIAT-a, przyniosłem specjalnie. Dwa pociski. Spróbuj strzelać.” Byłem z dwoma strzelcami, więc się do moich zwracam: „Kto na ochotnika?” „Ale skądże!” Trzeba było przeskoczyć przez Jezuicką, pójść w gruzy po przeciwnej stronie, tam się usadowić na żarzących się węglach i starać się strzelać. A PIAT-a mieliśmy pierwszy raz w ręku. Nie wiadomo, w jaki sposób się [to] wykorzystuje. Krótka instrukcja – nastawiało się celownik nie: szczerbinka i [muszka], tylko była obrączka na końcu. Nie wiadomo było jak. Jak nikogo ode mnie nie było chętnego, to musiałem wyznaczyć kogoś. Mówię [do tego], który stał przy mnie: „Ty.” To wszystko było pod presją. Wszystko co się robi, co najmniej w osiemdziesięciu procentach jest przeznaczone na zniszczenie. To znaczy przestrzelą człowieka. Na moim stanowisku doskonale wiedziałem, że to jest stanowisko wysunięte, że jeżeli coś będzie, to prawdopodobnie z tego nie wyjdę, moja cała grupa nie wyjdzie z tego. Pod tą presja byliśmy.Chłopak musiał skoczyć, położył się, wymościł, popatrzył. Strzelił, nie trafił. Wyskoczył z powrotem i zadowolony. Dowódca mówi: „Niedobrze, ale ponieważ trzeba go zdjąć, strzelaj jeszcze.” Już nie było mowy o wyznaczeniu drugiego, bo jak? Wobec tego sam musiałem, chcę czy nie chcę, skoczyć w to samo miejsce. Wziąłem PIAT-a, obejrzałem go dobrze, zobaczyłem jeszcze, jak się strzela, w jaki sposób. Ja to nazywam: „obwąchałem” PIAT-a. Co mogłem zrobić innego? „Obwąchałem” PIAT-a, przeskoczyłem, udało się, położyłem się w tym samym miejscu, gdzie poprzedni chłopak. Pamiętam, że obok mnie się żarzyły węgle jeszcze, wszystko było gorące, ale położyłem się. Patrzę: gdzie to, co to jest, jak to jest. Zorientowałem się, gdzie on siedzi, wycelowałem mniej więcej w to miejsce. On strzelił na drugą stronę, poprawiłem wszystko, przygotowałem się. Strzelił drugi raz i w tym samym momencie, jak zobaczyłem błysk, nacisnąłem. Poleżałem jeszcze troszkę, wróciłem, przeskoczyłem z powrotem. Nic. Cholera – poszło Panu Bogu w okno. Mój dowódca nie był zachwycony tym wszystkim. Miał prawdopodobnie rozkaz zlikwidowania gołębiarza, dostał to co najlepsze, bo ze zrzutów był PIAT, miał doskonałą opinię. A okazuje się, że nic. Zabierał się do odejścia i nagle wielki huk. Gołębiarza nie ma. Prawdopodobnie to był opóźniony zapłon. Gdzieś się musiał zatrzymać, na jakiejś ścianie i rozwalił to. I dobrze. Ten incydent u kilku autorów jest zupełnie inaczej przedstawiony. To samo zdarzenie przez kilku ludzi wykonujących, przez kilku obserwatorów, zawsze będzie inaczej wyglądało u każdego z nich. Jeden napisał co innego, drugi napisał co innego, inni po nim powtarzali i tak poszło. Nie miałem z kim dyskutować na ten temat. Przy Kamiennych Schodkach skądś Niemcy się znaleźli i zaczęli się wdzierać na barykadę. Tam był mój zastępca, więc powinien ich od razu pogonić. Nie wiem, w jaki sposób, ktoś inny tam był, jakaś kobieta. Jak ich zobaczyła, karabin miała, zaczęła strzelać do nich i przegoniła Niemców. Chyba mojemu, już zresztą nieżyjącemu, dowódcy zameldowali, że „Zawrat” się zgubił, ta kobieta złapała karabin i przegoniła Niemców. Zupełnie innego rodzaju sytuacja była: nie mogłem tam być, bo miałem rozkaz być gdzie indziej. Tam nie było drugiego „Zawrata”, mógł być tylko mój zastępca, który się „Zawratem” nie nazywał. Ale człowiek, który był w [mojej] jednostce [nazywał się] Zawrat. I od razu jest kwestia – tak czy tak? Ze zmarłymi nie można przecież dyskutować, można tylko podać swoją wersję. Ja podałem swoją wersję.

  • Czy był pan świadkiem angielskich zrzutów na Stare Miasto?

Nie. Zrzuty angielskie, to chyba jak już byłem w Śródmieściu. Były naloty naszych i wtedy zrzucali. Niestety jak zrzucali, bardzo dużo poszło na stronę niemiecką. Wiatr, spadochrony – to wszystko inaczej szło.

  • Proszę powiedzieć o pana wyjściu ze Starówki, kiedy pan do kanału się stawił?

Jak się wieczór zbliżał, mówię: „Żadnej informacji nie mam o tym, co robić, jak robić. Mój [zastępca] nie daje mi żadnych znaków z przeciwnej strony. Co my właściwie teraz musimy zrobić?” Wiem, że przecież jest przygotowanie do przejścia przez kanały. Jeżeli siedzę na wyodrębnionej placówce, to tutaj do mnie nikt nie przyjdzie. Trudno pomyśleć o tym, żeby przez Rynek przechodzić. Bokami też nie będą szli. Co z takim fantem zrobić? Idziemy na przeciwną pierzeję Rynku, tam gdzie są Kamienne Schodki i tam może kogoś spotkamy. Szliśmy przejściami, które zrobili powstańcy, Nie samą pierzeją, tylko tak jak domy profesorskie. Przechodzimy jeden za drugim. Wpadamy nagle na grupę ludzi, cywilów, którzy ucztują. Którzy mają mnóstwo wódki – widać na stołach, którzy mają mięso czy kiełbasy, czy wędliny. Nie wiadomo w jaki sposób, jak to się stało, że ci ludzie to mają. Są w doskonałych humorach. A rozkaz był, żeby wszystkich ściągać z Rynku w stronę Miodowej. A co dalej zrobią z tymi ludźmi, nie wiadomo. Mówię więc: „Macie przed nami iść.” „Panie poruczniku, nie. Tu zostaniemy na swoich śmieciach. Niemcy są dobrymi ludźmi, wiemy o tym, nic nam nie zrobią.” Nas było trzech, właściwie bez broni – trudno pomyśleć, żeby do naszych strzelać – tamtych było około dziesięciu osób, kobiety i mężczyźni. Mówię: „Co ja z wami zrobię?” Pędzić ich nie będę. „Jak chcecie, to czekajcie na Niemców. A co z wami zrobią, nie wiadomo.” Poszliśmy. Dochodzimy do Kamiennych Schodków. Słyszę: „Panie poruczniku «Zawrat», panie poruczniku «Zawrat»” – głos kobiecy. Mówię: „Co się u licha stało, kto tam krzyczy?” „Nareszcie pana mamy! Nie wiadomo, gdzie pan był, nie wiadomo, co się z panem działo, w jaki sposób do pana dojść. Pana pluton – już wszyscy się zebrali razem, już podchodzi do kanału. Więc niech pan szybko idzie na Miodową, niech pan dochodzi do swojego plutonu i do kanału macie iść.” W ten sposób do kanału doszliśmy. Przy kanale były kłopoty.

  • Która to była godzina mniej więcej?

Już było ciemno, wrzesień, to mogła być godzina ósma, dziesiąta. Coś koło tego. Tuż po zmierzchu, a dosyć szybko zmierzch nadchodził. Wojsko szło, a kolumny ludzi, cywilów, czekały, żeby za wojskiem pójść do kanału. Przykry był widok, dlatego, że tam i chorzy byli, i kaleki. Wiadomo było, że oni muszą pozostać i nie wiadomo, co z nimi Niemcy zrobią. A do kanału koniecznie tylko samych żołnierzy. Wszedłem na swoje miejsce. Nic przez kanał nie można było przenosić prócz broni i amunicji. Powoli dochodziliśmy. Łuny nad Placem Krasińskich, strzelanina. Wejście do kanału otoczone było workami i pakami, rozmaitych pak mnóstwo po drodze, bo to wszystko było odrzucane, nic nie wolno było przenieść. Kiedy byliśmy jeszcze na Jezuickiej, mieliśmy kwaterę w Domu Nauczyciela. Myśmy z moim zastępcą któregoś dnia, który był trochę spokojniejszy [poszli] – za Domem Nauczyciela był wysoki budynek, w którym okazuje się, mieściła się albo biblioteka, albo składnica książek. Tam mnóstwo było książek na półkach i mnóstwo książek w pakach. I myśmy trafili na bardzo znanego pisarza, Litwina, on był z Wilna… Pisał potem o naszej wielkiej bitwie we Włoszech… Potężny chłop, znany, profesorem był po wojnie w Warszawie… Mieli kłopoty z nim. Pisał o Mazurach.

  • Wańkowicz?

Wańkowicz. Tam był „C.O.P.” Wańkowicza. Wzięliśmy po jednym tomie. Przyszła łączniczka, mówi: „Szukam was wszędzie, śniadanie już wszyscy zjedli, a was nie ma i nie ma. Co z wami robić?” Szkoda, trudno. Spokojnie poszliśmy na śniadanie. Było wyjątkowe wtedy śniadanie, kawa mleczna i chleb do tego, to cuda były wtedy. Jemy śniadanie – bomba w ten dom, w bibliotekę! Dziesięć minut różnicy, a stamtąd byśmy nie wyszli. […] Takich wypadków było bardzo dużo. Doszliśmy do kolumny, wchodzimy powoli do kanału. Stoi tam, myśmy go nazywali „kapral z gwiazdką”, „Barry” zdaje się. Straszny służbista. [...] Mam plecak wypchany. On mówi: „Wyrzucić!” „Amunicja.” „Wchodzić.” Za mną szedł mój zastępca. Schodzę, schodzę, wydaje mi się, że to strasznie głęboko. Nagle coś na mnie leci. Leci mój zastępca. Pomylił nogi, omsknęły mu się i buch – na mnie. Przewodnicy zwracają uwagę: „Ani słowa, iść tak, że ręka na plecach poprzednika.”
Warszawa, 19 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Henryk Kazimierz Walkowski Pseudonim: „Antoni Zawrat” Stopień: dowódca plutonu, podporucznik Formacja: Batalion „Bończa” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter