Irena Paprocka „Irena”

Archiwum Historii Mówionej

Irena Paprocka, z domu Roguska, pseudonim „Irena”.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Chodziłam do szkoły. Zdążyłam skończyć pierwszą klasę Drugiego Miejskiego Gimnazjum Żeńskiego imienia Jana Kochanowskiego w Warszawie, Rozbrat 26. Byłam na wakacjach, najpierw w lipcu na obozie harcerskim, a w sierpniu byłam z rodzicami na Huculszczyźnie. Wracaliśmy w ostatnich dniach sierpnia, 30 sierpnia wracaliśmy do Warszawy. Jak przyjechaliśmy do domu, dozorca powiedział memu ojcu, że w nocy był po niego żołnierz z kartą MOP. Ojciec się umył, ubrał w mundurek i poszedł na miejsce zbiórki.

  • Jaki zawód wykonywał pani ojciec?

Mój ojciec był bankowcem, pracował w Banku Cukrownictwa.

  • Mama?

Przy mężu. W tamtych czasach kobiety mało pracowały.

  • Miała pani rodzeństwo?

Nie, jestem jedynaczką.

  • Jak pani zapamiętała przedwojenną Warszawę, kolegów, koleżanki, Powiśle, na którym pani mieszkała?

Warszawa... piękne miasto. Urodziłam się na Starym Mieście, a potem przeprowadziliśmy się tutaj na Powiśle, tak że zawsze nad Wisłą, w ładnej scenerii, w nowej dzielnicy, gdzie powstawały nowe spółdzielnie. Obok miałam szkołę, więc wszystko było bardzo pięknie.

  • Rodzice pozwalali pani kąpać się w Wiśle?

Nie, w Wiśle się nie [kąpałam]. W Wiśle można było się kąpać tylko i wyłącznie na przystaniach... jakby to powiedzieć, basenach przy brzegu, ale nie przypominam sobie, żebym się w Wiśle kąpała.

  • Jak to się stało, że wstąpiła pani do harcerstwa? To była pani suwerenna decyzja?

Suwerenna i to jeszcze w szkole powszechnej, w wieku lat jedenastu. Taka była wtedy moda, tak bym powiedziała.

  • Większa część pani klasy należała do harcerstwa?

Należałam jeszcze do harcerstwa w Szkole Powszechnej, dziś to by się powiedziało, podstawowej, wtedy to się nazywało szkoła powszechna. Chodziłam do szkoły numer 29 na Zagórnej, która dzisiaj się mieści na Fabrycznej. Jest przeniesiona, chociaż budynek ocalał. Wtedy tam dopiero drużyna miała powstać, ale jak przyszłam do gimnazjum, to już byłam po przyrzeczeniu i już przyszłam jako pełnoprawna harcerka.

  • Jaki stopień udało się pani uzyskać w harcerstwie?

Drużynowej po próbie.

  • Co to znaczy „drużynowa po próbie”?

Instruktor uprawniony do prowadzenia drużyny harcerskiej.

  • Ciężko było zdobyć taki stopień?

Nie, ale trzeba było przejść wszystkie pośrednie. Przed wojną byłam na kilku obozach, w czasie okupacji również na kilku tajnych i po wojnie również prowadziłam drużynę harcerską, jeszcze po tym pierwszym okresie powojennym.

  • Czym różniły się przedwojenne obozy od tych w trakcie okupacji?

Przede wszystkim samymi warunkami. Przed wojną to było wszystko na szeroką skalę, duże zgrupowania. Jeździło się z reguły pociągiem ze wszystkimi manatkami. Tam gdzieś w miejscu docelowym wysiadało się z pociągu, bagaż osobisty, czyli plecaki, jak i sprzęt – pionierka tak zwana, czyli wszystkie sprawy kuchenno-gospodarcze jechały furą zwyczajną, a towarzystwo leciało piechotą tę odpowiednią ilość kilometrów do miejsca postoju. To przed wojną. Natomiast w czasie okupacji, to w warunkach, jakie się udało zdobyć, gdzie się udało. Przypominam sobie obóz w 1943 roku, w sierpniu w Walewicach pod Łowiczem, gdzie drużynowa nasza dzięki swoim osobistym koneksjom zdobyła dla nas miejsce na folwarku. Ten majątek w tym czasie stanowił własność gubernatora Warszawy, Fiszera. Ale personel przecież był z zamierzchłych czasów i osadzono nas na folwarku. W trakcie naszego pobytu miał przyjechać pan gubernator na polowanie na kaczki, bo tam były stawy, na których ptactwo się gromadziło. Tego dnia, kiedy kawalkada miała dotrzeć, wygnano nas w pole i miałyśmy ścinać zielsko, które w burakach rosło. Ale to polegało nie na pieleniu faktycznym, tylko na ścinaniu równo z burakami, żeby to tylko ładnie wyglądało. To było oficjalnie, a poza tym zajmowałyśmy się normalnym, w miarę normalnym życiem harcerskim, jakie można tam było oczywiście w cywilnych szatkach, nie w mundurkach...

  • Czyli co, szkolenie medyczne pewnie?

Nie, medycznego wtedy nie było. Szkolenie medyczne to była oddzielna absolutnie sprawa w czasie okupacji, absolutnie oddzielna – szkolenie sanitarne – to się nazywało sanitarne, a nie medyczne. Prowadzone było przeważnie przez albo studentów medycyny, albo przez pielęgniarki dyplomowane, które pracowały w szpitalach. Odbywałyśmy również praktyki w szpitalach.

  • Do tego jeszcze wrócimy. Chciałbym, żebyśmy trzymali się chronologii. Jak pani zapamiętała 1 września?

1 września – rano alarm, okropne syreny. Ale nikt nie wierzył, że to już jest wojna, tylko myśleli, że to alarm, że to próbne, że to coś takiego. Naklejaliśmy wszyscy na okna, na szyby, paski z papieru na krzyż, żeby szyby nie wylatywały. Żeby, jak pękną, żeby papier to utrzymywał w miarę możności, żeby odłamki nie leciały. To tym byliśmy zajęci. Pamiętam, mama robiła pranie, bo przyjechaliśmy i wszystko było brudne, więc trzeba było jakoś się przygotować. Piekło się ciasto na suchary, żeby było co jeść. Takie były [przygotowania] jak już rzeczywiście się okazało, że jest wojna. Poza tym pamiętam trzeciego, kiedy została wypowiedziana przez Francję i Anglię wojna Niemcom, pamiętam jak biegaliśmy pod ambasady, tak jedną jak i drugą. To było stosunkowo blisko nas. Francuska ambasada była na skarpie na Frascati, a angielska na Nowym Świecie pod [numerem] 18.

  • Jaka była atmosfera w tym tłumie?

Cieszyliśmy się, że sojusznicy nas poparli. Tak mogę powiedzieć. Poza tym tak się jeszcze złożyło, że sąsiadujące z nami mieszkanie na tym samym piętrze przed wojną zajmował pracownik ambasady angielskiej. Jego nie było w czasie, kiedy wojna wybuchła, była tylko gosposia – Polka. Zaraz po oblężeniu Warszawy, po kapitulacji, kiedy Niemcy wydali rozkaz oddania radioodbiorników, oczywiście wszyscy oddawali, bo co mieli robić, a gosposia zatrzymała duży radioodbiornik i przez całą zimę, kiedy mieszkanie było pod opieką Ambasady Amerykańskiej, to cała kamienica się schodziła tam słuchać wiadomości radiowych. Po prostu tak się złożyło. Później to zostało zlikwidowane, zamieszkał jakiś Niemiec. To przypadek oczywiście. Ojciec mój jak poszedł na wojnę, tak kilkakrotnie dzwonił i do domu przychodził nawet też kilkakrotnie. W domu telefon, co nie było takie bardzo częste w Warszawie. Mógł być pod telefonem, więc czasem mu pozwolono w tych pierwszych dniach przyjść, zanocować w domu. 6 września opuścił Warszawę, jak władze się zabierały i dzwonił. Mamy nie było, gdzieś wyszła, nie wiem, ja przyjmowałam ten telefon i powiedział, że: „O jedno was tylko proszę. Przypomnij matce, o co ją prosiłem. Że jeżeli was wygonią, jeżeli będzie trzeba... starajcie się nie wychodzić z domu. Jeżeli macie zginąć, to na progu własnego domu, a nie w polu.” Ponieważ jeździł jako kurier w pierwszych dniach i widział uciekinierów z zachodnich ziem, z tamtych terenów, był tak tym przerażony, że powiedział: „Jak zginą na drodze, to w ogóle nawet nikt... śladu po nich nie będzie, więc starajcie się zostać w domu!” Niestety, po Powstaniu się nie udało zostać w domu i musiałyśmy wyjść. On przekroczył granicę węgierską i był na Węgrzech w obozie internowanych do października 1944 roku, czyli do puczu na Węgrzech. Wtedy przewieziono ich do oflagów i wrócił po wojnie z oflagu.

  • Jaki ojciec miał stopień?

Porucznik. Jeszcze z pierwszej wojny. Ojciec mój pochodził z Ukrainy, znaczy sprzed pierwszej wojny urodzony był na Ukrainie i przyszedł do Polski z Armią Dowbór-Mościckiego.

  • Gdzie jeszcze walczył, pamięta pani może?

Na froncie wschodnim, ale gdzie...

  • Opowiadał coś pani?

Coś opowiadał, ale to już tak dawno i naprawdę... Był piechociarzem, czyli żadnej specjalności, tylko piechociarz.

  • Jak znakomita większość żołnierzy...

Oczywiście. Wtedy tak dużo nie było innych specjalistów.

  • Jak pani zapamiętała czas do zajęcia Warszawy przez Niemców? Co się wtedy w mieście działo? Czy mama pozwalała pani wychodzić z domu?

Przede wszystkim jako harcerka brałam udział w pracach na terenie budynku Ligi Obrony Powietrznej Kraju. Dostaliśmy opaski i pełniłam razem z innymi dorosłymi osobami dyżury w czasie nalotów. Pamiętam raz, kiedy z sąsiadką byłyśmy na strychu, bo chodziło o to, że rzucali bomby zapalające, żeby się nie spaliło. Jeden [nalot] żeśmy przeżyły na górze i więcej już nigdy na górze, tylko zawsze na dole, a po nalocie dopiero się leciało na górę zobaczyć, czy zapalające bomby nie padły, bo było nie do wytrzymania.

  • Bo?

Gwizd samolotów, bomby lecące... strach! Przecież, co ja miałam, trzynaście lat. Ale zresztą i dorośli się bali tak samo. To było przecież okropne. Ale zaraz po się leciało na wszystkie strychy, oglądało, czy coś gdzieś nie upadło, żeby pożar nie wybuchł. To w czasie to, co mogłam robić.

  • Czy okolica budynku, w którym pani mieszkała ucierpiała w tych dniach?

W 1939 roku ucierpiały nasze domy od ostrzału artyleryjskiego. Wpadł jeden pocisk przez okienko piwniczne z ulicy. Większość osób z pięter przeniosła się na partery, lub do piwnic, do mieszkania w piwnicach ze względu właśnie na ostrzał. Tak się nieszczęśliwie zdarzyło, że szrapnel wpadł przez okienko, przeleciał przez całą piwnicę do korytarza piwnicznego i zabił człowieka, który stał naprzeciwko drzwi od piwnicy. Jedyna ofiara w 1939 roku na terenie naszej spółdzielni, to był właśnie ten pan wtedy.

  • Nie wiadomo, czy fart czy przeznaczenie?

Nie wiadomo. Ale to wszystko, co sobie przypominam z 1939 roku.

  • Data 17 września. Czy pamięta pani rozmowy osób starszych, rodziców, rodziny, może sąsiadów? Jak oni się zapatrywali na to, że przegrywamy wojnę, i że z drugiej strony wchodzą Rosjanie?

Wszyscy mówili: „Nóż w plecy!” To mi utkwiło. Potem zaraz jak tylko się skończyły działania wojenne zaczęła się szkoła. Trochę trwała, bo zaraz Niemcy szkoły średnie zamknęli.

  • Pamięta pani, kiedy pierwszy raz zobaczyła żołnierza w niemieckim mundurze?

To było w końcu września na Nowym Świecie, jak szedł oddział i tak strasznie tupał po bruku, na którym leżało mnóstwo szkła. Bo przecież z okien wszystko powylatywało, więc chrzęst był okropny.

  • Robiło wrażenie?

Oni byli w obrzydliwych hełmach. Robiło... Myśmy na chodnikach, a oni szli środkiem i tak tupali okropnie. Nie był toParadenmarsch, ale tupali okropnie!

  • Miałyście panie, pani mama informacje od ojca?

Nie. Dopiero przyszła karta z Węgier w listopadzie.

  • To była pierwsza informacja?

Tak, to była pierwsza informacja, że przeszedł granicę, jest pod Budapesztem w obozie takim to i takim. Potem już pisał regularnie.

  • Czym zajmowała się pani w czasach okupacji, przed Powstaniem?

Chodziłam do szkoły. Przed wojną zdążyłam zrobić jedną klasę gimnazjum, to do matury zdążyłam dojść przed samym Powstaniem. W czerwcu 1944 roku zdawałam maturę.

  • Co to była za szkoła?

Drugie Miejskie Gimnazjum Żeńskie imienia Jana Kochanowskiego.

  • Jak zapamiętała pani nauczycieli ze szkoły? To byli dobrzy pedagodzy?

Znakomici. Byli to znakomici nauczyciele, byli to znakomici wychowawcy. To była w ogóle znakomita szkoła.

  • To była żeńska szkoła?

Żeńska. Dawniej, przed wojną w Warszawie nie było szkół koedukacyjnych średnich, tylko powszechne. Średnie szkoły wszystkie były rozdzielnopłciowe.

  • Ile dziewcząt było w klasie?

Czterdzieści parę, czterdzieści dwie, czy trzy zdaje się... Oczywiście mówię, przed wojną, bo w czasie wojny to już najpierw pierwszą zimę to uczyłyśmy się na kompletach, bo szkół średnich nie było otwartych. Później zostały po roku przerwy utworzone kursy przygotowawcze do Szkół Zawodowych Stopnia Wyższego. Miały być roczne, albo półtoraroczne. Z półtorarocznego zrobiło się dwuletnie tak, że w rezultacie do małej matury... czyli gimnazjum ukończyłam na tym. Później, następne dwa lata chodziłam do różnych [szkół]... Ponieważ moje liceum było miejskie, więc Miejskie Szkoły Zawodowe dawały pokrywkę naszej szkole do różnych kursów, a to krawieckich, a to kursów farbiarskich, a to takich, a to śmakich... Ale tak się złożyło, że później poza tylko jednym rokiem na kompletach, to już później cały czas chodziłam do oficjalnej szkoły, w której tylko niektóre przedmioty były na kompletach, jak historia na przykład. A reszta pod nazwą taką, czy inną, ale było, co innego w oficjalnych szkołach.

  • Mówiła pani, że pani mama przed wojną nigdy nie pracowała...

Nie.

  • Jak zaczęła sobie radzić?

Muszę powiedzieć tak, że tak zwane „żołnierki”, czyli żony oficerów, którzy znaleźli się albo w Niemczech w obozach, albo w Rosji, bo przecież też [tam] była duża część, albo w Rumunii, albo na Węgrzech, bo to były miejsca, gdzie oni się znajdowali, dostały natychmiast pomoc. To było chyba udzielone przez RGO, czyli Radę Główną Opiekuńczą, która już wtedy istniała, w każdym razie [przez] jakąś społeczną. Otóż dostały możliwość zarobkowania. Mama moja dostała robotę chałupniczą, mianowicie wykonywałyśmy obuwie ze sznurka, na sznurku, obuwie płócienne. Dostawałyśmy materiał i praca była na akord, od sztuki płacono.

  • Można było z tego wyżyć?

Przecież musiało się. Ponieważ miałyśmy dość duże mieszkanie, więc wynajęłyśmy połowę, nawet więcej – dwa pokoje (miałyśmy trzy pokoje przed wojną). Zostałyśmy w jednym, dwa żeśmy wynajęły. Dopóki mieszkałyśmy w tej dzielnicy w swoim mieszkaniu, to to stanowiło główne nasze [zarobki]. Później, jak tutaj powstała dzielnica niemiecka i dostałyśmy mieszkanie malutkie po małym getcie na Siennej, to już tam nie było mowy, bo to były dwa malusieńkie pokoiki, gdzie nasze meble z ledwością się zmieściły, więc nie było o tym mowy. To mama utrzymywała się z tego, a ja już dawałam korepetycje z łaciny, z której zawsze było potrzeba. Z matematyki i z łaciny było zawsze, a ponieważ byłam z tego akurat dobra, więc miałam dodatkowy dochód.

  • Jak się znajdowali lokatorzy?

To byli znajomi nasi, którym się mieszkanie spaliło i nie mieli się gdzie podziać, więc zamieszkali u nas. W ogóle, jakby to powiedzieć, solidarność była wielka. Ludzie przez to, że w 1939 roku przez ponad trzy tygodnie spędzili w piwnicy wspólnie, to nawiązali serdeczniejsze więzi, byli naprawdę życzliwie do siebie ustawieni.

  • Pamięta pani swój pierwszy kontakt z konspiracją?

Przede wszystkim harcerstwo, cały czas harcerstwo, a później jak już kończyłyśmy po szesnaście lat i odbyłyśmy sanitarne przeszkolenie, to dostałyśmy przydziały do Wojskowej Służby Kobiet. Oczywiście nie wiedziałyśmy, do jakiego oddziału, ani do niczego, bo to tajne łamane przez poufne, ale wiedziałyśmy, jaką siecią alarmową jesteśmy zawiadamiane i co. Nie wiedziałyśmy, do czego należymy, do jakiego oddziału, nie, nie, tego wcale nie było. W 1942 roku na spotkaniu w jednym z mieszkań u naszej koleżanki, która miała duże mieszkanie, było zaprzysiężenie. Przyszła nasza instruktorka sanitarna, która nas kształciła...

  • To była dużo starsza osoba?

O, tak. To była dyplomowana pielęgniarka, więc była zawodowo czynna od wielu lat, była naprawdę dorosła. I trzech panów, o których oczywiście myśmy nic nie wiedzieli, bo niby po co? Złożyłyśmy przysięgę i zostałyśmy żołnierzami. Nic więcej na razie się nie działo. To był 1942 rok. Aż dopiero... do 28 lipca 1944 roku, kiedy tak zwaną siecią alarmową zostałyśmy powiadomione gdzie się mamy stawić. 28 lipca to był piątek przed Powstaniem. Byłam wściekła, bo mieliśmy bilety z moim późniejszym mężem na koncert w szkole muzycznej i nie mogłam iść, bo musiałam się stawić na odpowiednią godzinę z dobytkiem. Zdawało się, że już się zacznie Powstanie, ale rozpuścili nas na wieczór.

  • Co się rozumiało przez stawienie się z dobytkiem?

Plecak z osobistymi rzeczami. Było powiedziane, że mamy mieć bieliznę na zmianę, coś do jedzenia. Pamiętam, że mama dała mi same jedwabne rzeczy do założenia, bo powiedziała, że w jedwabiu się wszy ubraniowe nie trzymają.

  • I rzeczywiście się nie trzymają?

Nie mogę tego powiedzieć, bo w Powstaniu tego nie doznałam, a doznałam tego znacznie później jak mama moja z Powstania wyszła, to się we wszystkim trzymały. Już było ich tyle, że się we wszystkim trzymały. Ja w Powstaniu nie zdążyłam, bo za krótko było.

  • Wspomniała pani o tym, że w którymś momencie trzeba było opuścić mieszkanie, prawda?

Tak. Niemcy wydali rozporządzenie, że oni muszą zamieszkać wszyscy na terenie dzielnicy niemieckiej w pewnej części Warszawy. Że Niemcy nie są w stanie chronić swoich obywateli (głównie folksdojczów) na innym terenie. W związku z tym oni przychodzili, wybierali sobie mieszkania, które im się podobają. Wyglądało to w ten sposób, że w naszych domach spółdzielczych wybierali przede wszystkim mieszkania mniejsze. Pięciopokojowych nie brali, bo były za drogie, bo oni – taka była umowa – muszą za mieszkania płacić, normalnie za komorne. Myśmy mogli wszystko zabrać, tylko musieliśmy do określonego terminu mieszkanie zostawić i klucze oddać. U nas zamieszkał folksdojcz, który był właścicielem fabryczki. Wyobrażał sobie, że jak on będzie właśnie taki, to uchroni swoją rodzinę. Z żoną i trzema córkami zamieszkał. Ale muszę powiedzieć, że przyszedł do nas na Sienną, gdzie myśmy mieszkały i pamiętam, 29, albo 30 lipca (bo wiedział gdzie my mieszkamy) przyniósł klucze i powiedział do mamy: „Proszę pani, oddaję pani klucze. Wiem, że to jest pani mieszkanie. Wyprowadziłem się, mieszkanie jest puste. Zabrałem rodzinę, wywiozłem ją na wieś.” Prawdopodobnie na wsi w ogóle nie wiedzieli, że on się za folksdojcza miał i żona z dziewczynami została tam w jakiejś rodzinie, a jego zwyczajnie wzięli na front. Mówi: „Oddaję pani” tak, że klucze nam ocalały.

  • Jak wyglądało mieszkanie, do którego panie trafiły? To było już po upadku getta?

Tak, to było po upadku getta. 1 września w 1942 roku... Przede wszystkim tak, myśmy musieli opuścić swoje mieszkanie do 15 sierpnia 1942 roku, a nie zostały domy jeszcze udostępnione, jeszcze Niemcy nie zwolnili małego getta. Wobec tego musiałyśmy zabrać swoje rzeczy i rozparcelować je po różnej rodzinie, bo gdzieś trzeba było to podziać. Mieszkanie było obiecane, ale jeszcze było niedostępne. Ponieważ małe getto nie miało muru, Sienna była granicą, był tylko drut kolczasty, więc wiadomo było gdzie, wiadomo było, który numer domu, który numer mieszkania jest nam przydzielony. Już papiery na to wszystko były, tylko nie było getto otwarte. 1 września 1942 roku rozpoczynał się jak wiadomo rok szkolny. Poszłam rano na rozpoczęcie roku. Akurat w tym momencie moja szkoła mieściła się w Pałacu Staszica na Nowym Świecie i wracając do ciotki, która mieszkała na Pańskiej, mama moja pojechała do dziadków pod Warszawę, a ja ze względu na szkołę byłam u ciotki na Pańskiej. Przechodząc koło naszego domu, idąc Sienną wzdłuż getta, zobaczyłam, że jest otwarte wejście, które było przy Sosnowej. Pobiegłam czym prędzej do wujostwa i namówiłam mego brata ciotecznego trochę starszego, żebyśmy poszli zobaczyć mieszkanie, bo jest otwarte, można wejść! I weszliśmy. Weszliśmy do domu, obejrzeliśmy i to mieszkanie, które było dla nas i inne. Było tak zostawione, że herbata na stole stała. Na talerzach było jedzenie. Musieli ich wygnać w mgnieniu oka, to wszystko było tego dnia. Myśmy zdążyli oblecieć cały dom, pooglądać, jak to wygląda. Dom miał dwa fronty. Jeden od Siennej – parzystą stronę i drugi od Śliskiej – nieparzystą, bo domy były głębokie, duże podwórko w środku i oficyna naokoło. Ale zanim żeśmy się oporządzili z obejrzeniem to się okazało, że Niemcy z powrotem getto zamknęli i nie można wyjść. Stoi mnóstwo tego – żołnierze, Wehrmacht, czarni (czyli SS). Ale po kolei wszyscy z domów wychodzą i podchodzą do przejścia, więc podchodzimy. Tłumacz się pyta, co tu robię, więc mówię, że moja matka ma przydział na dom, na mieszkanie i tak dalej. Ponieważ było otwarte to przyszłam zobaczyć, jak to wygląda, a to jest mój kuzyn, z którym przyszłam. Oni zadzwonili do Banku Cukrownictwa, w którym mój ojciec pracował, tam rozmawiali z Treuhänderem, czyli z prawą ręką swoją, tak się nazywał zarządca niemiecki. On przyjechał z dyrektorem banku. Nas trzymali, sprawdził, że to ja i puścili nas. A tych różnych to za szabrowników wzięli, takie słowo wtedy powstawało i nie wiem, co z nimi zrobili, czy ich puścili, czy nie. Ale myśmy się... do tego stopnia Ordnung był, że wezwali, przyjechali, sprawdzili, że na liście rzeczywiście jest mieszkanie, będzie nam przydzielone. Potem śmialiśmy się z moim kuzynem, że w niewoli niemieckiej, żeśmy byli w getcie. Ale przeżyliśmy to, bo strach był, czy nas wypuszczą, czy nie i jak to będzie wyglądało. Natomiast, kiedy nas wpuścili, tam już naprawdę, już zdjęli druty i wszystko, to było wszystko wywiezione, a wtedy były tam rzeczy, meble, wszystko było. Nic nie było, było już po dezynsekcji, po tym wszystkim, pluskwy były już niby wytępione. Mieszkania, nie wiem, dlaczego, przynajmniej tam w domu, w którym myśmy byli, bo nie tylko u nas miały malowane ściany na olejno. Nie wiem, taka była moda u nich widocznie do góry. Bo u nas to w kuchni się malowało do połowy, w łazience, ale reszta to była klejowa. Bo się mówiło, że przez olejną nie oddycha ściana. Więc jak oni tutaj palili, robili dezynsekcję to niby to, co było, robactwo, które było na wierzchu to padło. Ale na przykład w kontakcie wewnątrz w rurkach to siedziały żywe, bo się tam schowały. Jeszcze ile czasu się z tym walczyło... Mieszkałyśmy tam do Powstania, to znaczy mama moja przebyła tam i Powstanie. Poszłam tam, gdzie miałam pójść, a mama została tam do końca, aż do października. Dom został zwalony częściowo, ale nasze mieszkanie ocalało.

  • A to pierwsze Powstanie w Warszawie, czyli Powstanie w getcie? Miała pani wtedy świadomość...?

Oczywiście, mieliśmy świadomość. Mało tego, kiedy to było miałam komplet z historii na Żoliborzu u pani profesor Pochockiej. To była pani, która pisała przed wojną podręczniki do historii. Ona miała willę na Żoliborzu i myśmy do niej jeździły na lekcje. Jak się do niej jechało tramwajem, to się przecież przejeżdżało koło getta.

  • Można było coś zobaczyć?

Pożary... tak można powiedzieć.

  • A przedtem, zanim to getto powstawało, można było coś zobaczyć, czy do końca...?

To zależy gdzie. Powiem szczerze, że nie chodziliśmy specjalnie. Wiem, że można było wejść, że przez Sądy można było przejść, różne rzeczy... Ale osobiście z tym... jeżeli, to właśnie Sienną, bo do wujostwa się chodziło wzdłuż, ale to były druty przez środek jezdni. Każdy się starał jak najszybciej tamtędy przemknąć i... nie było to...

  • Co się wtedy myślało, gdy się przejeżdżało obok getta?

To było w ogóle gorzej, niż straszne. Gorzej, niż straszne! Nędza, dzieci na ulicach żebrzące, które się przedzierały, dziurami przechodziły. To robiło okropne wrażenie. Okropne wrażenie! Nie mówiąc, że miało się różnych znajomych, którzy tam byli przecież, którzy tam poszli. Były przecież rodziny mieszane, które były częściowo żydowskie, częściowo nie. To wszystko było bardzo... Osobiście zetknęłam się jeszcze, ponieważ drużyna nasza harcerska współpracowała, nasza drużynowa pracowała w ogóle w Patronacie. Patronat to była instytucja, która powstała chyba jeszcze przed pierwszą wojną światową i była do opieki nad więźniami politycznymi. Istniała przed pierwszą wojną, istniała w czasie dwudziestolecia i istniała również i bardzo się rozwinęła w czasie okupacji. Ponieważ nasza drużynowa, Zofia Zbyszewska była tam, pracowała, to i nas używała do różnych pomocniczych rzeczy. W związku z tym w Patronacie chroniło się głównie – ona pracowała w sekcji dziecięcej – miałyśmy do czynienia głównie z małymi dziećmi z rodzin, w których rodziców zaaresztowano, a dzieci zostały same. Sąsiedzi dali znać, że są same. Trzeba je było stamtąd zabrać, trzeba je było gdzieś umieścić, trzeba było... Oczywiście myśmy młode dziewczyny się zajmowały transportem, rzeczami pomocniczymi, bo przecież decyzje nie mogły być w naszych rękach. Ale miałyśmy z tym do czynienia. Również z dziećmi żydowskimi też tak, że z tym się stykałam.

  • Czy ktoś z pani znajomych, kolegów, może sąsiadów znalazł się w getcie?

Kilka starszych moich koleżanek. Ponieważ przed wojną w gimnazjum i w liceum był spory procent Żydówek.

  • Rozmawiała pani może z mamą, czy miały panie świadomość, co się będzie z tymi ludźmi działo?

Wszyscy wiedzieliśmy, że to będzie koniec. Że najpierw ich, a potem nas. To już wszyscy żeśmy to wiedzieli, to nie była tajemnica...

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Dostałam przed południem wiadomość siecią alarmową, że na godzinę piętnastą mam być na miejscu zbiórki.

  • Jak wyglądała sieć alarmowa? Ktoś przyszedł?

Była ustalona kolejność, kto kogo zawiadamia i trzeba było do następnej osoby pójść, powiedzieć, że ma być o tej godzinie tu i tu.

  • To była koleżanka, która do pani przyszła?

Tak, tak. To była koleżanka z piątki, do której należałam.

  • Czyli działało to jak kostki domina?

Tak, myśmy o nikim więcej nie wiedzieli tak, że… tak to wyglądało i miałyśmy tam być na godzinę piętnastą.

  • Naprawdę nie wiedziały panie o innych?

Myśmy się dowiedziały w ogóle w parę lat po Powstaniu, do jakiego zgrupowania żeśmy należały, nawet tego żeśmy nie wiedziały. Wiedziałyśmy tylko, że nasza komendantka miała na imię Dorota i nic więcej. Taka była konspiracja, bo, po co były te wiadomości?

  • Pani jest spostrzegawczą osobą. Mam wrażenie, że nie umknęłoby pani uwagi, gdyby się okazało, że ktoś z sąsiadów, kolegów albo znajomych ubiera się tak czy inaczej...

W kamienicy na Siennej, w której mieszkałam przed Powstaniem (kamienica sześciopiętrowa, olbrzymia) było nas w roku 1944 jedenaścioro maturzystów i jeszcze z gimnazjum, z małej matury byli młodsi bracia i siostry. Przecież wszyscy, to znaczy każdy wiedział, że każdy gdzieś siedzi, ale nikt nie mówił, gdzie. Wszyscy wiedzieli. „Masz zajęcia?” „Tak, mam zajęcia.” „Do widzenia.” O tym się nie rozmawiało, o tym się nie mówiło w klasie, w oficjalnej szkole. Przecież, jak nas było wtedy już trzydzieści, bo to były mniejsze klasy, to nie wiem, czy... może dwie były dziewczyny, co nie należały do niczego.

  • Należały do mniejszości?

Tak. To takie, którym rodzice absolutnie wszystkiego zabraniali. Bo byli i tacy.

  • A pani narzeczony?

Mój narzeczony należał do zupełnie innego zgrupowania, absolutnie innego. Chodziłam z nim, razem żeśmy prasę nosili. Odbieraliśmy (mówię o czasie okupacji, nie o Powstaniu) z nim „Biuletyn Informacyjny” z punktu, z którego się to odbierało i szliśmy razem, roznosili. Przypominam sobie moment na Chmielnej, odbieraliśmy to w sklepie na Foksal. Wtedy były modne spodnie, co się nazywały pumpy, sportowe, zapinane pod kolanem, skarpety do tego, a tu bufy. I on w tych bufach miał gazetki. Szliśmy Chmielną w stronę Marszałkowskiej, zaciemnienie, bo to przecież wojna. Idzie naprzeciwko nas patrol Żandarmerii Wojskowej, bo to widać, mieli blachy specjalne, odznaczali się. My idziemy przytuleni, on coś mi opowiada, mówi: „Śmiej się.” Zatrzymują nas, macają go, ale do spodni się nie dotknęli, tylko tu go tak pomacali i poszliśmy dalej.

  • Całe szczęście.

Oczywiście, ale takie bywały... Nie mam się za nic nadzwyczajnego, ale po prostu chodziłam z nim.

  • Ile trwał sam odbiór gazetki? Wchodziła pani do sklepu?

Nie wchodziłam. To on załatwiał. Tak, przecież znali się z widzenia, przecież to były stałe punkty, stałe osoby. Wchodziło się do sklepu, to był sklep z materiałami piśmiennymi, pamiętam, to zostawałam na zewnątrz, nie wchodziłam.

  • Mama wiedziała, że pani nosi ulotki?

Wiedziała. Mama moja jeszcze sama chętnie różne rzeczy zrobiła. Uważała, że trzeba, że taki jest obowiązek. Rodzice nasi byli bardzo... „Tylko uważaj dziecko, co, ile możesz, głowy nie podkładaj, gdzie nie potrzeba.” Ale absolutnie, żeby ktoś siedział i nic nie robił? Nie, to było nie do pomyślenia.

  • Mama też była zaangażowana w działalność konspiracyjną?

Chyba nie, nie sądzę. W czasie Powstania, jak [mieszkaliśmy] na Siennej to wiem, że gotowała zupę na przykład, to już w czasie Powstania już... w społecznych... nie jako żołnierz, tylko jako obywatel. Przecież uchodźców było tyle, że trzeba było coś robić. Wiem, że na podwórku się tym zajmowała, ale tak to nie. Przynajmniej nic o tym... nie, na pewno nie, bo by była o tym mowa.

  • Dobrze. Przyszła koleżanka i powiedziała...

Powiedziała, że o trzeciej mamy być tam, gdzie jest nasze miejsce zbiórki. Nasze miejsce zbiórki było na Filtrowej 50, na rogu Suchej i Filtrowej. Była to willa, której właścicielem był lekarz, był tam gabinet lekarski. W związku z tym tam była zmagazynowana spora ilość środków opatrunkowych i tak dalej. Myśmy tam miały być w pięć i lekarka z nami, którą myśmy też zawiadamiały. Myśmy zawiadamiały do tego stopnia, że mama moja do niej poszła, żeby ją zawiadomić, że ma się stawić na tę godzinę. Już nie my, tylko mama poszła. Ona mieszkała na Kolonii Staszica na Dantyszka, więc stosunkowo blisko. Tak to wyglądało. Jak już w piątek zostawiłyśmy tam rzeczy, to już we wtorek pierwszego szłyśmy już tak, jak żeśmy tylko stały, bez żadnego obciążenia.

  • Wszystkie panie spotkały się tam?

Tak, spotkałyśmy się. [Nas] pięć i lekarka. W domu, jak przyszłyśmy o trzeciej, to w domu była ciotka, pani Wanda, wysiedlona z poznańskiego, która tam mieszkała. Żona lekarza z malutką córeczką trzyletnią, może czteroletnią zdecydowała się w ostatniej chwili iść do niego, bo on miał przydział na Starym Mieście i poszła z tą dziewczynką do niego. Tak, że w willi została pani Wanda, nas pięć i lekarka.

  • Przeżyła to ta kobieta z dzieckiem?

Nie wiem. Tego nie wiem. Myśmy tam zostali. Willa miała wejście od Suchej, nie od Filtrowej, ogródek, oszkloną klatkę schodową na piętro, bo to jednopiętrowa...

  • Jaki był pani zakres obowiązków?

Żadnego zakresu obowiązków nie było. Miałyśmy siedzieć i czekać. Za piętnaście piąta pierwszego na rowerze przyjechała komendantka od Wojskowej Służby Kobiet sprawdzić, czy my jesteśmy na miejscu. Nie rozmawiałam z nią, tylko rozmawiała patrolowa, bo myśmy stanowiły patrol pięcioosobowy. Taka była struktura służby sanitarnej, że były piątki sanitarne – patrolowa i cztery dziewczyny. Nas było trzy z jednej klasy, maturzystki i dwie były młodsze dziewczyny z innej drużyny, bo myśmy były z jednej. To tylko to żeśmy wiedziały, nic więcej i że komendantka się nazywała Dorota, a więcej nic. Nasza wiedza tak nie sięgała. Zaraz na drugi dzień przyszli Niemcy, wylegitymowali wszystkich, kto jest. Ponieważ myśmy były z miasta, jak to się mówi, każda z innego miejsca, więc pani Wanda, która świetnie mówiła po niemiecku powiedziała, że my jesteśmy z tramwaju, który tu na rogu jest przewrócony właśnie w pierwszym momencie, przy bunkrze, przy Filtrach. Bo to na rogu Filtrów tramwaj został zaraz przewrócony. Że my z tego tramwaju uciekłyśmy, w pierwszą bramę wpadłyśmy i jesteśmy.

  • Przytomna kobieta.

Tak. A w sąsiedniej willi były poprute wszystkie siatki między ogródkami, był patrol łączności, który też... nikt się nie pytał skąd, ani jak, ani co, więc ona powiedziała, że tak. Przychodzili Niemcy dwa razy dziennie sprawdzać, czy my jesteśmy. Przychodzili z budynku, który był od nas po przekątnej, czyli tam, gdzie dzisiaj jest Najwyższa Izba Kontroli, a wtedy to... później tam był Pałac Wojewódzki i tak dalej. Ten budynek, jak dowiedziałyśmy się po wojnie, dobrze po wojnie, miał być zdobyty i miał być w nim szpital i my miałyśmy być załogą szpitala. Stąd były środki i wzdłuż Suchej w kilku willach były takie grupy. Ale budynek nie został zdobyty, bo chłopcy nie mieli broni, więc w ogóle załamało się natarcie natychmiast i siedziałyśmy tak w tej chałupie do 12 sierpnia, nic nie robiąc. To znaczy mając dyżury w kuchni, bo zapasy były spore, ale nie wiem, czy były własnością tych państwa, czy były przeznaczone już na szpital. Tego nie wiem, w każdym razie, ponieważ nie wiadomo było na jak długo muszą nam wystarczyć, więc odżywiałyśmy się bardzo oszczędnie. Służba w kuchni i gotowanie, sprzątanie i tak dalej. Poza tym było bardzo niebezpiecznie, bo jak się przechodziło klatką schodową oszkloną na piętro, to z góry, z budynku z wojska było doskonale widać każdziutki ruch i strzelali zaraz, więc bardzo trzeba było ostrożnie się z tym obchodzić. Pani Wanda dała nam dwa pokoje na górze, w których myśmy się rozlokowały. Któregoś dnia, nie pamiętam, którego, ale to opisywałam w książce o „Golskim”, siedziałyśmy spokojnie na tapczanie postawionym wzdłuż ściany i czytałyśmy. Biblioteka była duża, więc co było robić, czytałyśmy. I puścił nam serię z góry nad naszymi głowami, tak wyrąbał cały... więc nie chciał nas zabić, tylko chciał nas postraszyć po prostu, bo przecież nic innego, bo mógł to z powodzeniem zrobić. [...]12 sierpnia przyszedł ten sam stary Niemiec, Ślązak mówiący trochę po polsku i powiedział, że: „Za dwie godziny was wygnają, dom będzie spalony, musicie wyjść, ale uważajcie, bo idziecie przez Ukraińców. Uważajcie na siebie”, bo widzi dziewczyny. Pani Wanda otworzyła szafy w domu i mówi: „Kto nie ma bielizny na zmianę, ciepłego palta, swetra... Proszę, bierzcie, bo to wszystko zginie. Przecież to spalą. Weźcie, żebyście miały choć na zmianę.” Pani doktór – ponieważ on powiedział, żeby schować złoto, zegarki – miała złotą, grubą bransoletkę. Obszyła ją... w kawałek szmaty, tak bym powiedziała. Wtedy była modna taka fryzura, że się tutaj miało aksamitkę, a włosy były w wałek naokoło zawijany do środka, taka była moda. Ona w wałek włożyła bransoletkę i tak poszła. Jedna z koleżanek, co tutaj były i mówiły miała płaszcz. Wszyła sobie w tak zwany kotlet zegarek. Druga trzymała zegarek w chusteczce do nosa w ręce, tak, cały czas i tak miały szczęście. Pani doktór przeniosła w głowie bransoletę, Zośce popruli drugie ramię, a nie to akurat, w którym miała zegarek, Figa przeniosła tak w garści w chustce do nosa, którą ocierała łzy, a mnie zabrali, bo sobie zawinęłam za sweter, bo nie miałam płaszcza, tylko harcerski sweter, bo przed wojną do mundurka harcerskiego dziewczęcego należał czarny, porządny, gruby sweter. Byłam w tym swetrze i tak zawinęłam, to oczywiście mi zabrali. Pognali nas najpierw Filtrową, potem przez Skwer Wielkopolski do Wawelskiej.

  • Przepraszam, ale czy żadna z pani koleżanek nie miała żadnych przebojów z Ukraińcami?

Owszem, zaraz dojdę do tego. Więc przeszliśmy tędy przez Skwer Wielkopolski do Wawelskiej i dopiero na Wawelskiej się zaczęła cała... zaczęli się właśnie tam Ukraińcy. Szarpali na wszystkie strony. Tutaj szła ludność cywilna. Wśród niej na pewno chłopcy, którzy byli ranni, ale wychodzili z ludnością cywilną. Nikt nic nie mówił oczywiście, bo ledwo szli, więc... różnie to było. Jak minęliśmy Żwirki i Wigury, czyli to miejsce, gdzie jest w tej chwili pomnik, po lewej stronie, zaczęły się wojskowe budynki, to zaczęli szarpać na boki. Dwie najmłodsze nasze dziewczyny, one były po małej maturze, więc były od nas młodsze, miały po szesnaście lat, poszarpali, wzięli na prawą stronę. Mnie wciągnięto na lewą do... coś tam było, nie wiem. Ponieważ wszyscy się opierali, postawili nas w efekcie pod ścianą. Już myślałam, że nas rozstrzelają zwyczajnie. Ale wjechał motocykl z oficerami niemieckimi. Okazuje się, że pani Wanda, która z nami wyszła jak jechał oficer niemiecki, rzuciła się na kolana przed nim, że jej córki tam zabrali. On wjechał na podwórko i przepędził tych... kazał nas wypuścić, więc myśmy doszli do Zieleniaka. Na Zieleniaku nam powiedziano... nas wygnali o dwunastej mniej więcej, na Zieleniaku znalazłyśmy się po południu, bo to powoli się szło, a! Czego to nie było? Zatrzymywali i tak dalej! Powiedziały nam kobiety: „Natychmiast do transportu. Natychmiast stąd! Starajcie się stąd natychmiast odejść, bo noc tutaj, to śmierć w męczarniach. Śmierć w męczarniach, zgwałcenie stadami. Nie ma mowy, nie wiadomo, co będzie dalej, ale starajcie się stąd... W każdym razie noc tutaj, to... Dziewczyny młode, nie ma mowy!” Pchałyśmy się do transportu i my i łączniczki, bo one też z nami były. Pognali nas wzdłuż Opaczewskiej do Dworca Zachodniego i wsadzili nas w elektryczny pociąg. Zrozumiałyśmy, że jak w elektryczny pociąg, to daleko nas nie zawiozą, bo daleko elektryczny, dalej niż do Grodziska nie pójdzie, więc wiedziałyśmy, że gdzieś tu. Zawieźli nas na teren zakładów w Pruszkowie, obozu przejściowego i tam nam kazali wysiąść.

  • Co z resztą koleżanek, które wyszły?

One doszły, doszły. Zdążyły do nas dotrzeć i były z nami. Nad jedną się znęcało trzech, nad drugą dwóch. Przyjechałyśmy do [Pruszkowa], już się zrobiło ciemno, bo to już przecież czas upływa, to wszystko dlatego. Zamknęli nas w fabrycznym pawilonie. Udało nam się znaleźć boks, w którym były pluszowe siedzenia do wagonów i przespałyśmy się w nocy na tych [siedzeniach]. Rano skoro świt wylazłyśmy, tam była obsługa pielęgniarska miejscowa z Pruszkowa i okolic, lekarze i pielęgniarki. Przyszła jedna pielęgniarka, dowiedziała się, że my posiadamy fartuchy, posiadamy opaski Czerwonego Krzyża, bo to było w naszym majątku. Kazała nam się w to ubrać i dzięki temu mogłyśmy się poruszać po samym obozie, już tak jak ta służba. Nie miałyśmy dokumentów, ale ci, co stali na rogach przepuszczali nas. Usiłowałyśmy sobie załatwić pracę na miejscu, żeby tu zostać. Jedna z miejscowych poszła z nami do komendanta obozu, lekarza i chciała, żeby nas zatrudnił. On odmówił oczywiście. Jak odmówił, to odmówił. To ona mówi: „Słuchajcie, spróbujemy was przeswarcować ze sobą wieczorem. Jak będziemy schodziły ze zmiany, to spróbujemy. Ponieważ w tych strojach, to może jakoś się wam uda.” Pyta się, czy mamy pieniądze, żeby się opłacić. Miałam pewną kwotę papierowych pieniędzy włożoną tutaj, jak jest szerszy rąbek w spódnicy i w kant miałam powkładane na sztywno, dlatego mama mi dała jak szłam na wojnę, to mi dała. Wyciągnęłam, wyjęłam pięćsetki (bo to w pięćsetkach było), wyjęłam to, trzymałam w garści. Ustawili nas w szeregach, a komendant przy bramie wyjściowej. Jak doszło do nas, przełożona mówi, że... A on mówi: „Znam je, one są z Warszawy” –rozpoznał nas – „nie ma mowy.” Ale ona poszwargotała, wzięła ode mnie pieniądze, dołożyła swoje i przepuścił nas.

  • Ale skąd on panie znał?

Żeśmy były u niego żeby nas zatrudnił.

  • To ten sam?

Ten sam i rozpoznał.

  • Ale łapówka przemówiła mu...

Przemówiła i wypuścili nas. Wyszłyśmy z całym tłumem za pięć godzina policyjna. Wiedziałam, że mama moja ma przyjaciół w Pruszkowie, u których nigdy nie byłam w czasie wojny. Przed wojną tam nie mieszkali, ale w czasie wojny mieszkali. Wiedziałam, że mieszkają naprzeciwko szpitala, to wszystko, co... Nie adres, tylko, że naprzeciwko szpitala. Pielęgniarka się nas pyta, czy my mamy gdzie się podziać. Aha, jedna z nas postanowiła zostać, bo one nam powiedziały, że możemy wyjść, ale, nie biorąc żadnych rzeczy. Bo one na dzień przychodziły bez niczego, więc plecaki trzeba zostawić. Tylko tak jak stoimy, tak możemy wyjść.

  • Panie szły do tej pory wszystkie razem, cały czas?

Tak, razem. Jedna zdecydowała, że zostaje.Okazało się, że adres, szpital jest blisko, więc ona powiedziała: „To z wami podejdę i zobaczę. Jeśli uda się was tam umieścić to dobrze, a jeżeli nie, to was zabiorę na dzisiejszą noc do siebie, bo na ulicy przecież nie zostaniecie.” Zadzwoniłam. Był drewniany płot, parkan zbity z gęstych desek. Zadzwoniłam do drzwi, do furtki i wyszła babcia, to znaczy matka mojej mamy przyjaciółki. Do niej się mówiło „babciu”. Mówię: „Babciu, babciu! Czy babcia mnie przyjmie z koleżankami, bo uciekłyśmy tu z obozu?” „No tak, dziecko! Wchodźcie.” Weszłyśmy. Pielęgniarka pobiegła do siebie, a myśmy weszły tam. Wchodzimy do mieszkania, do kuchni, bo się wchodziło przez kuchnię – ja z trzema dziewczynami, dwie najmłodsze były ze mną i jedna z moich koleżanek z klasy. Zrywa się zza stołu jakaś pani i woła do jednej z dziewczyn po imieniu, a ona mówi: „Ciociu!” To jej ciotka. Ona już się dalej tymi dziewczynami zaopiekowała. Okazało się, że ci państwo z Ochoty wysiedleni, znajomi znajomych, no tak... i ona mi już dwie dziewczyny zabrała, tak, że już na drugi dzień nie musiałam się o tamte martwić i już potem z nimi nigdy nie miałam kontaktu. Zosia, co była ze mną, to po paru dniach okazało się, że w majątku w pobliżu Pruszkowa poszukują opiekunki do małej dziewczynki i pojechała tam i tam dobyła do końca, do wyzwolenia jak to się mówi pospolicie.

  • Chciałem jeszcze zapytać, jak psychicznie to zniosły dziewczyny?

W pierwszej chwili to był tak straszny szok, że w ogóle nie umiem powiedzieć nawet... I fizyczny i cierpienie i ból i psychiczny. A dalej, później nie miałam z nimi do czynienia, więc naprawdę nic o nich nie wiem. Osobiście pobyłam tam jakiś czas, u tych państwa, po czym zdecydowałam się pójść do Zalesia, gdzie miałam babcię i, gdzie miałam zimowe ubranie przede wszystkim, bo byłam tak jak stoję. Jeszcze Powstanie trwało. Ale też bałam się iść, bo mówili, że Piaseczno jest spacyfikowane przede wszystkim przez... Że w lasach wszędzie stoi wojsko. Gdzie tu samej dziewczynie iść pomiędzy wojskiem? Wojsko wszędzie jest jednakowe, niestety.

  • W każdym mundurze?

Oj, chyba tak. Żołnierze, którzy są z daleka od rodzin, od swoich kobiet to... naprawdę. Wydaje się, że najgorsze instynkty wychodzą właśnie wtedy. Takie odniosłam wrażenie, że to tak się odbywa. Ale w rezultacie zimno się zaczęło robić, więc zdecydowałam, że pójdę. Poszłam okrężną drogą, różnymi... Dotarłam do Zalesia do babci, bo dziadek mój już nie żył. Tam miałam ubranie, tam miałam wszystko i tam pobyłam do momentu, kiedy się skończyło Powstanie, po czym wróciłam do Pruszkowa, żeby na mamę polować. Ale nie udało się. Mama została wywieziona aż gdzieś za Kraków, tam stamtąd potem wracała rzemiennym dyszlem...

  • Jak wracała?

Rzemiennym dyszlem, czyli... kiedyś było takie pojęcie, że końmi. Ale mama różnymi sposobami... Napisała do nas, do babci, bo przecież o mnie nic w ogóle nie wiedziała, że jest w tej chwili w Krakowie, że napisała do mojego ojca na Węgry, żeby mnie szukał w obozach jenieckich, bo być może przeżyłam Powstanie i jestem w niewoli. Bo mama nic nie wiedziała o tym. I, że będzie się starała po drodze, wstępując do różnej rodziny rozsianej w Skarżysku, w Łowiczu... właśnie etapami. Bo wtedy tak się jeździło, tak się chodziło. W rezultacie dotarła na Wszystkich Świętych, dopiero żeśmy się spotkały u dziadków, u babci. To tyle z mojego opowiadania. […] Po wojnie jak się okazało, że nas szukali, „Golski” nas szukał, wiedział, że gdzieś powinna być taka grupa, ale, że nie ma, nie było kontaktu. Dopiero przypadkiem różne się znajdowało... Przecież w pierwszych latach nikt się tak znowu nie przyznawał do Powstania... Ona przyjeżdżała dość często wtedy do Polski, powiedziała: „Nie, no słuchajcie. Przecież byłyście na posterunku, a ci, co pierwszego zginęli? Przecież też byli, stawili się. Stawiłyście się, byłyście, należy wam się tak samo, jak i wszystkim innym. A to jest przypadek, że ktoś brał udział w takim, albo w innym. Tu był, albo tu, ocalał, a tu nie ocalał.”

  • To prawda.

To jest wszystko przypadek. Wzięłam na kartce dane o niej, bo być może byście chcieli z nią nawiązać kontakt.

  • Gdyby pani zechciała przeczytać nam.

Proszę bardzo: komendantka WSK w randze podporucznika już wtedy. Umysłowo jeszcze zupełnie sprawna, rozmawiałam z nią w niedzielę przez telefon, jesteśmy w kontakcie. Fizycznie dużo gorzej oczywiście, ale myślę, że jakby się do niej ktoś odezwał, czy chciał z nią nawiązać kontakt, bardzo by się ucieszyła.

  • Czy ta pani jest członkiem „Golskiego”?

Członkiem „Golskiego” jest. W dalszym ciągu, tu płaci składki i tak dalej, wspiera finansowo, bo tam jej się nie najgorzej finansowo powodzi, więc pomaga kolegom, przysyła pieniądze w formie darów i wspomaga, tak.

  • Chciałbym jeszcze zapytać o pani najgorsze i najlepsze wspomnienie z czasu Powstania?

Najgorsze... Niewątpliwie pod ścianą, kiedy już mi się zdawało, że nas zaraz rozstrzelają. To na pewno najgorsze. [...]A najlepsze? Czy ja wiem, czy w ogóle można powiedzieć o najlepszym? Nie umiem powiedzieć.

  • Jak pani przyjęła Powstanie w Warszawie?

Wydaje mi się, że musiało wybuchnąć, bo taka była atmosfera, takie było napięcie, taka była... Nie sposób było już wytrzymać tego, co było! A przecież myśmy się na polityce nie znali, ani żeśmy o kulisach nic nie wiedzieli. Poza tym to, do czego ktoś należał, do jakiego oddziału, to był czysty przypadek. Kogo miał znajomego, kogo gdzieś wciągnął. Nikt się nie pytał, do czego, czy to jest taka gwardia, czy armia? Tylko, żeby walczyć, żeby być gotowym do walki. Taka była ogólna atmosfera.

  • Gdyby pani znowu znalazła się w tamtych czasach, podjęłaby pani tę samą decyzję?

Oczywiście.

  • Nawet, mając świadomość, że niekoniecznie to musiałoby się skończyć...

No, oczywiście! To była po prostu konieczność. Myśmy nie mogli myśleć inaczej, nie mogliśmy myśleć inaczej. Mało tego, jak dzisiaj z córkami moimi – nie w tej chwili, ale już przed paru laty – jak żeśmy rozmawiały, to one mówiły… miały wtedy po naście lat, bo dziś już mają powyżej dwudziestu wszyscy. Ale wtedy jeszcze były w szkole, jak z nimi rozmawiałam, mówiły: „Tak, ale coś mieliście, jakąś myśl, chęć, coś, co było najwyższe. A my to, co?” Oni się na przykład, to już nie do tego, ale ogólnie, oni się bardzo dziwią, że moje pokolenie utrzymuje kontakt z kolegami ze szkoły powszechnej sprzed wojny, z kolegami i koleżankami ze szkoły średniej, z kombatantami rozmaitego gatunku. Że w ogóle nas coś łączy, że mamy, o czym mówić, że jest więź. Mówią: „Nam szkoła nic nie dała, nie czujemy się ze szkołą nic związani. Ani nauczyciele nie byli... Zupełnie inne czasy, inni ludzie.” Wszystko tak się strasznie zmieniło...

  • Czy jest coś jeszcze z czasów Powstania, co chciałaby pani dodać?

Czy ja wiem? Mam małe wspomnienia, bo jak mówię... przecież nasz udział był minimalny. Ale i takich była też pewna grupa. Koleżanki moje były na różnych innych placówkach w różnych oddziałach, miały zupełnie inne przeżycia. Każdy miał, co innego, każdy coś przeżył takiego, lub innego. Ale nastawienie było na pewno szalone i było nie do pomyślenia, żeby to się wybuchem nie skończyło.
Warszawa, 8 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek
Irena Paprocka Pseudonim: „Irena” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter