Jan Płytnik „Jurek”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłem się w Druskienikach w 1922 roku [...]. Tam zresztą urodził się ojciec i moja mama. Do 1930 roku, 1931, mieszkaliśmy w Wilnie. Ojciec tam pracował. Po 1931 roku przenieśliśmy się do Warszawy. Do tego czasu, z małymi przerwami, mieszkam w Warszawie. Rodzeństwo moje to siostra i brat. Było nas troje. Chodziłem w Warszawie początkowo do Gimnazjum imienia Wojciecha Górskiego na ulicy Hortensji. Potem, po roku chyba, przeszedłem do gimnazjum na ulicy Marszałkowskiej. W Domu Hersego było Gimnazjum im. Stefana Żeromskiego. Numeru to raczej już nie pamiętam. Ale tam do 1939 roku, znaczy 1938, bo w 1939 roku, to już nauka była przerwana...
Wojna zastała mnie właśnie w Druskienikach. Były, że tak powiem, chęci zorganizowania oddziału ochotniczego, ale to spaliło na panewce. To[było], tuż przed wkroczeniem bolszewików do Polski. Ale w związku z ich szybkim postępowaniem w głąb naszego kraju wszystko upadło. Do [Druskienik] wycofały się trzy duże składy : z Poznańskiego i Lidzki Pułk Lotniczy też się wycofał. Przechodzili, wycofywali się na stronę litewską. Tam było przejście, chyba jakieś dwanaście kilometrów od Druskienik, na Litwę. Zostawili masę sprzętu wojskowego. Było nas kilkunastu młodych, którzy chcieli się tym sprzętem zaopiekować. Żeśmy wynosili, chowali co było, co się dało. W ostatniej chwili, już jak widzieliśmy, że bolszewicy są osiemnaście kilometrów od Druskienik, żeśmy zaczęli to wszystko na gwałt, amunicję topić w jeziorze. Nie chciało się topić, bo to były szczelnie zalutowane pojemniki w drewnianych skrzynkach. W każdym razie jakoś się udało nam trochę tego sprzętu schować.

  • Ale to było topienie, żeby schować, czy żeby nie wpadło w ręce wroga?

Bolszewickie, tak. To nawet w skutkach późniejszych, to magazynowanie przeze mnie pod domem naszym, który był pensjonatem, tam była wyrwa ziemi, było przejście pod... Nie było fundamentów, stałych, tylko tam można było wejść i dużo rzeczy schować. Zgromadziłem trochę amunicji, trochę rozmaitej broni. Najwięcej to amunicji tam było. Potem w czasie działań wojennych dom się zaczął palić. Amunicja zaczęła się niestety rwać. Straż Ogniowa nawet nie gasiła już tego [obiektu]. W 1939 roku, była ciężka zima, przyszła wiosna. Pierwsza wywózka z Druskienik była gdzieś tak chyba w [październiku], zaraz po przyjściu bolszewików. Potem druga wywózka była zaraz po Wielkanocy. Myśmy prawdopodobnie byli naznaczeni też do wycieczki w głąb Związku Radzieckiego, ale nam się ta propozycja nie podobała. Uciekliśmy z Druskienik i przez Grodno, Lipsk, Prusy Wschodnie... [do Warszawy].
Naturalnie, po drodze nas Niemcy przytrzymali. W Sejnach siedziałem w więzieniu. To nie było takie więzienie, że tak powiem, stricte. W Suwałkach też siedziałem w więzieniu. Za przejście granicy Niemcy osądzili ileś tam, chyba miesiąc czy ileś czasu z zaliczeniem tego, co już odsiedziałem.

  • Ale nie cofali z powrotem do tej…

Chcieli, chcieli właśnie. W związku z tym, że komendantem tej placówki na granicy był Alzatczyk, powiedział, że też ma żonę z dziećmi na granicy i nie ma serca po prostu tak nas odstawić, bo to była dosyć duża grupa ucieczkowiczów. Było nas chyba ponad dwadzieścia osób. Przeprowadzali nas przewodnicy, co prawda jednego chyba złapali nawet. Była strzelanina na granicy ze strony sowieckiej i Niemcy zaalarmowani strzałami przejęli nas. Odesłali nas do żandarmów. W Gibach siedzieliśmy ze trzy miesiące, od maja do lipca. Chyba, tak mniej więcej... Komendantem żandarmerii okazał się być bardzo przyzwoity Niemiec. Jeszcze nazwisko jego pamiętam – Werskulat. Trochę bałakałem po niemiecku, można powiedzieć, bo nie miałem jeszcze dobrze opanowanego języka, ale w każdym razie mogłem się z nim porozumieć. W swoim przypływie dobrego humoru powiedział do mnie: „Janek, powiedz tym ludziom, przecież ja ich nie pilnuję tak mocno. Niech uciekają stąd, bo jak przyjdzie gestapo, to ich wszystkich albo prześle, albo aresztuje i wywiezie gdzieś tam”. Powiedziałem, część to zrozumiała, ale byli o tyle nieufni, że my zostajemy. W związku z tym, że z nami przechodziła granicę niejaka pani baronowa von Krugenstern, której mąż był w kontakcie z moim ojcem w Warszawie, bo ojciec był w Warszawie, zapomniałem dodać. I on przez tego pana Krugensterna starał się o wjazd do Generalnej Guberni i to z dobrym skutkiem, bo właśnie komendant żandarmerii objaśnił, że: „Wy możecie zostać, bo czekacie na pozwolenie wjazdu do Generalnej Guberni”. To było powodem, że nie wszyscy chcieli nam uwierzyć. Cześć usłuchała i dobrnęli do Generalnej Guberni przez granicę, a myśmy czekali. W międzyczasie to właśnie były Sejny i Suwałki, gestapo zabrało nas. Był nalot na wieś, szukano też broni pozostawionej przez wojska. Były duże aresztowania w tej wsi. To była wieś Giby. Myśmy jakoś tam przetrwali. Potem był sąd. Zaliczyli to, cośmy odsiedzieli w Sejnach w areszcie. Skrupulatni Niemcy odliczyli nam jeszcze z przesłanych przez ojca pieniędzy na drogę tak zwane wyżywienie w więzieniu. Byli bardzo skrupulatni. Gestapowiec w Suwałkach wypuścił nas, bo z siostrą siedziałem w więzieniu, a brat był zresztą nieletni i został z mamą w Sejnach.

  • Czyli pan już od razu w 1939 roku chciał walczyć za wolność ojczyzny. Co na to wpłynęło? Czy to wychowanie w domu, czy wychowanie w szkole?

Wychowanie w domu i w szkole odniosło na pewno duży efekt. Szkoła nie była bezideowa. Zresztą należałem do harcerstwa, do 70. WDH. Obozy harcerskie, to wszystko wyrabiało jednak patriotyzm. Nie wiem, jak to teraz jest z młodzieżą, ale wtedy jednak coś tam za serce chwytało, jak się szło w defiladzie, na przykład przed marszałkiem Piłsudskim na Polu Mokotowskim. To były swego rodzaju przeżycia dla młodzieży. Potem okupacja, która się zaczęła już dla nas w 1940 roku, bo myśmy w końcu, tak pod koniec sierpnia dotarli do Warszawy.

  • 1940 roku?

1940 roku, tak. Bo myśmy w 1940 roku w maju uciekli od bolszewików.

  • Wrócił pan do Warszawy, tak? Cała rodzina już była w komplecie tu w Warszawie?

W Warszawie była cała rodzina w komplecie, bo myśmy uciekali we trójkę. Znaczy rodzeństwo i mama moja. Dobrnęliśmy jednak do Warszawy. Siostra, która była starsza ode mnie o dwa lata, zaczęła pracować w RGO. Tam spotkała się z moim kolegą, który zresztą też chodził do Żeromskiego. Zaczęliśmy rozmawiać na temat tak zwanej organizacji. On już należał zasadniczo do organizacji bardzo prawicowej, która się chyba nazywała „Wilki”. On mnie tam wciągnął. Potem była duża wpadka, dużo aresztowania. To była żadna konspiracja. Początki to były. [Po aresztowaniach] to przycichło trochę. [...] Kolega został aresztowany, brat jego został rozstrzelany w ruinach getta. A on sam... [uwięziony].

  • Czyli to zwalczanie konspiracji było bardzo poważne? Nawet takich bardzo młodych i jeszcze słabych konspiratorów Niemcy łapali i skazywali na śmierć?

Tak. On chyba był przypadkowo rozstrzelany, bo był bardzo chory na serce i widocznie coś tam się z nim działo. Ojciec tego kolegi był policjantem i chyba znalazł jego ciało w ruinach getta, bo miał możliwości wchodzenia tam. A kolega, który mnie wciągał do tej organizacji, pojechał do obozu na Majdanku. Z tego obozu zasadniczo wyszedł żywy i zdrowy, bo uciekł w... Tuż chyba przed Powstaniem z tego obozu uciekł. Znaczy nie z obozu, bo chodził do pracy w pole, były prace polowe i udało mu się uciec. Oni mieli posiadłość pod Warszawą, przed Grodziskiem. Między Grodziskiem a Milanówkiem. Tam się ukrywał potem. Ale jakoś przeżył to wszystko.

  • A co pan robił? Czy pan pracował?

[...] Nawiązałem potem kontakt ze swoją szkołą. Chodziłem na komplety. Poza tym w związku z tym, że byłem przyuczony trochę do zawodu technika dentystycznego. Ojciec, chcąc mnie uchronić przed wywózkami [do Niemiec], po znajomości załatwił mi staż pracy, że już jestem technikiem dentystycznym, i zostałem skierowany do pracy w szpitalu niemieckim jako technik dentystyczny. Był jakiś numer tego szpitala, ale już nie pamiętam; mieścił się w gmachu gimnazjum Reja. Potem skoncentrowali wszystkie jednostki szpitalne, znaczy dentystyczne, na ulicy Chłodnej w gimnazjum Roeslera, to było gimnazjum kupieckie, Chłodna 39 chyba, o ile dobrze pamiętam. Tam pracowałem. Tam poznałem z kolei kolegę, który mnie wciągnął do organizacji już akowskiej, do tego właśnie 1. DAK-u. Nazywał się Jurek Gaweł. Jego mama była chyba Niemką, a ojciec był oficerem polskim. Zresztą po wojnie władze ludowe sądziły ją chyba za przynależność do narodu niemieckiego, że podpisała „folkslistę” czy jakąś tam inną listę. To mniej więcej byłoby tyle, co było przed wojną. Potem ta część... Zwykłe życie okupacyjne.

  • Jak wyglądała pana przynależność konspiracyjna? Co pan robił?

Naszym „piątkowym” był Jurek Skarżyński i przechodziliśmy szkolenie. Były zbiórki. Tak się złożyło, że mieszkałem na ulicy Złotej vis-à-vis sklepu jego ojca, który miał sklep meblowy. Był duży napis: Möbel und Gardinen, dosłownie vis-à-vis naszych okien. To było na Złotej, róg Marszałkowskiej. [...] Tam była cukiernia Frambolego chyba i jakieś inne sklepy były, ale cukiernia mi jakoś utkwiła w pamięci. Tam mieliśmy odprawy do Powstania.

  • I teraz pierwszy dzień Powstania. Gdzie pana zastał? Co pan tego pierwszego dnia Powstania robił?

Pierwszego dnia był po prostu alarm, zbiórka na godzinę drugą. Trochę się spóźniłem. To była zbiórka na ulicy Czerniakowskiej. Numeru domu nie pamiętam, ale to był dom po prawej stronie Czerniakowskiej, niedaleko ulicy Nowosieleckiej, pierwsze piętro. Zebrało się chyba ze czterdzieści osób i czekaliśmy na formalny rozkaz.

  • A kiedy dotarła do pana wiadomość, że macie tą zbiórkę? 1 sierpnia?

Kiedy dotarło to do mnie? Tego samego dnia przed południem. Już nie pamiętam, kto mnie zawiadomił, ale ktoś przyszedł i żeśmy tam się wszyscy spotkali. Nasza cała piątka.

  • Jak pan był ubrany, idąc do Powstania?

Jakieś dobre buty założyłem, kurtkę. Wszyscy liczyliśmy, że bardzo szybko się wszystko skończy. Takie zresztą było ogólne mniemanie. Bez żadnego płaszcza, bez niczego. Trochę tam w plecak, nie w plecak, tylko w chlebak, parę rzeczy wziąłem ze sobą. Żadnej żywności nie brałem. Z Czerniakowskiej, z punktu zbornego, przeszliśmy do warsztatów naprawczych „Społem”. To było też na Czerniakowskiej, po drugiej stronie troszeczkę dalej. Mieliśmy tam dostać broń. Broń była już wyłożona, jak żeśmy tam weszli. Żeśmy tak patrzyli, co to jest za broń. Był jeden sten, jeden karabin maszynowy bren – angielski karabin maszynowy – i kilka pistoletów leżało na stole. I nic więcej na czterdzieści parę osób. Zasadniczo stan naszej baterii to chyba koło stu osób. Pierwszej baterii... Razem prawdopodobnie cały nasz 1. DAK liczył koło 250 osób. Jak później [dowiedziałem się] z rozmów z naszym Tadziem Mrówczyńskim, to zgłosiło się na akcję chyba około siedemdziesięciu sześciu procent stanu. Na czterdziestu ludzi ta broń, którą żeśmy zobaczyli rozłożoną, to nam, że tak powiem, troszeczkę się głupio zrobiło. Dosłownie było, można powiedzieć, na cztery osoby tej broni. A reszta była bez broni. Tak żeśmy stali i medytowali, jak rozdzielić tą broń. Patrzy na nas dowódca, ryknął na nas nieparlamentarnym słowem. Powiedział, że już, natychmiast mamy lecieć na linię. Pytamy się o broń. „Broń będzie! A jak nie będzie, to polecicie z kijami. Tam jest tylko trzydziestu Niemców w koszarach. Bez żadnego »ale«! Za piętnaście minut tam będziemy”. Jak się okazało, to nie było trzydziestu, tylko ponad 300 Niemców, dobrze uzbrojonych.
Pierwszy dzień spędziłem zasadniczo na ulicy Nowosieleckiej, mając jedną „sidolówkę” i butelki z benzyną, chyba ze dwie. Pierwszy nasz występ w tym dniu to był skok pod mury ogrodzenia koszar. Naturalnie, ogień karabinów maszynowych z rogu ulicy – jak się ta ulica nazywała, Sulikowskiego, chyba tak – był dosyć mocny. Ale jakoś się nam udało przebiec i tymi butelkami żeśmy obrzucili bramę, która była vis-à-vis naszego stanowiska. Drewniana brama, chyba z dębowego drzewa, bo się nie chciała w ogóle zapalić. Rzuciliśmy butelki z benzyną, parę „sidolówek”, które robiły dużo hałasu, a odnosiły niewielki skutek. Jeden z kolegów się zaczął palić, ja go jakoś [gasiłem]. Bo butelki z benzyną trzeba było zapalać zapałkami, żeby się zapaliły, bo to nie były jeszcze samozapalające butelki. Jakoś go żeśmy ugasili. Wróciliśmy spod muru. Były jeszcze pojedyncze skoki z butelkami na bramę, ale to nic nie dawało. Tak to trwało. Bren, który miał nas mocno osłaniać, nie działał, bo był tak zawazelinowany, że w ogóle trudno go było doprowadzić do porządku. Dopiero chyba nasz Jurek Skarżyński zabrał się za składanie, [uruchamianie]... Tej broni żeśmy w ogóle nie znali. Ale on to poskładał i bren zaczął działać. Zacinał się co parę strzałów, ale można było od czasu do czasu postrzelać. Zresztą niewiele, stan amunicji był zerowy, można powiedzieć. W każdym razie Jurek trochę [strzelał]. Oni się umieścili chyba na strychu jakiegoś domu. Tam chyba była szkoła podstawowa czy coś w tym rodzaju. W każdym razie tam gdzieś się umieścili. Jurek Skarżyński tam zginął. Dostał postrzał w głowę, do nocy nie odzyskał przytomności i zmarł. Zostało nas czterech wtedy już.
  • Jakie nastroje były? Jak się czuliście z tą małą ilością broni?

Ja nie analizowałem nastroju w ogóle. Człowiek był zaszokowany tym „poczęstunkiem” pana kapitana „Dakowskiego” na początku. Potem zasadniczo nic się nie działo. Siedzieliśmy naprzeciw tych murów, bramy. Od czasu do czasu chyba postrzeliwał sobie porucznik „Jar” ze stena i tkwiliśmy tam. Przyszedł wieczór, zrobiło się ciemno, jeszcze była próba spalenia bramy. Dostałem wiadro benzyny i skoczyłem przez ulicę Sulikowskiego pod bramę. Wylałem na nią benzynę. Jak wyrzuciłem wiadro, to szczęknęło. Niemcy przerzucili parę granatów zza bramy. Musiałem zapalić benzynę. Pudełko zapałek wyjąłem, kilkanaście zapałek wziąłem, zapaliłem i rzuciłem. Naturalnie benzyna natychmiast się zajęła. Zrobiło się widno bardzo. Zaczęli strzelać z bunkrów, które tam stały. Poczekałem, jakoś udało mi się z powrotem wrócić bez draśnięcia. I tak do północy. Przed północą nas zwolnili z tych stanowisk. Ci, co mieli broń, zgodnie z dyrektywami dowództwa mieli opuścić Warszawę do lasów kabackich, a reszta została zdana własnemu losowi. „Idźcie, gdzie chcecie, i koniec”. Oni wyszli, a myśmy we czwórkę, z tej całej naszej piątki, przeszli na Sadybę. Tam miałem znajomą, u której żeśmy postanowili się zatrzymać. Jej córka była też w konspiracji, ale była w Śródmieściu – majorowa Karpińska, była Gruzinką. Była tolerowana przez Niemców inaczej niż Polacy. [...]
Trafiliśmy na Sadybę nad ranem. Posiedzieliśmy jeden dzień. Na drugi dzień rano, znaczy 3 sierpnia rano wyszliśmy też z chęcią pójścia do lasu kabackiego. To był taki nieszczęśliwy zamiar, bo nie znaliśmy dobrze terenu Wilanowa ani Sadyby. Napatoczyliśmy się na karabin maszynowy, który stał chyba przy reflektorze. Ostrzelali nas dosyć mocno. Zginął wtedy jeden z nas, a myśmy się jakoś wyczołgali. On został niestety już, bo nie żył, a myśmy go nie mogli stamtąd zabrać. Wycofaliśmy się, wróciliśmy do pani Karpińskiej, powiedzieliśmy [o śmierci] „Jędrka”, to był chyba pseudonarzeczony Irenki Karpińskiej, córki pani majorowej. Myśmy wycofali się. Wtedy zasięgnęliśmy języka, że Mokotów (zresztą słychać było, że tam jakieś strzały są) walczy i się trzyma. Postanowiliśmy tam dojść. Przez Czerniakowską, do placu Bernardyńskiego, potem przez Sielce i inne zabudowania. Nie pamiętam nazw tej dzielnicy, ale przez Sielce przechodziliśmy i wyszliśmy na skarpę w okolicach Madalińskiego. Przeszliśmy Puławską, zameldowaliśmy się czy nas żandarmi chyba wzięli w swoje obroty: skąd żeśmy przyszli i tak dalej. W komendzie placu na Madalińskiego przydzielono nas do kompanii ochotniczej, którą chyba dowodził porucznik [„Łodzia”]. Ale to był krótki epizod, potem nas porozdzielali. Ja z „Bratkiem”, to znaczy z tym kolegą, z którym żeśmy całe nasze szkolenie odbywali, poszliśmy do kompanii O-1, a Jurek Gaweł trafił do B-2 chyba. Jurek Gaweł zresztą w połowie września zginął w jakiejś akcji.
A myśmy... Nasze miejsce postoju to była ulica Czeczota. Tam trochę broni żeśmy mieli więcej. Miałem nawet karabin, dostałem kbk. Chodziliśmy na rozmaite patrole w nocy, na ogródki działkowe, na przedpole. Mieliśmy za zadanie chwycić jeńca i doprowadzić. To było zadanie zresztą nierealne, ale w każdym razie coś tam żeśmy działali. Na Mokotowie zasadniczo w tym czasie były od czasu do czasu bombardowania i ostrzał z miotaczy min. Wtedy nawet zostałem ranny pierwszy raz, lekko ranny. W kark dostałem jakieś tam odłamki, ale to lekarz powyciągał bardzo szybko, pojodynował czy coś w tym rodzaju i to się zagoiło. Tak że nie było strasznego uszczerbku na zdrowiu. Chyba 24 sierpnia zaczął się atak. Tak to było raczej spokojnie. A 24 sierpnia Niemcy zmasowanym atakiem od strony alei Niepodległości zaczęli na nas nacierać. Stracili przy okazji na ulicy Czeczota jeden samochód półpancerny. Kolega, który stał na czatach, zauważył go. Krzyknął do mnie, żebym przyniósł butelki z benzyną. Miał chyba gammona, to znaczy taki plastikowy materiał wybuchowy. Jak skręcał ten cały samochód, on go rzucił. Ja rzuciłem butelki, a on rzucił gammonem. Samochód się zapalił, naturalnie. Niemcy, co tam siedzieli, posmażyli się trochę. Nikt nie wyskoczył. Przerwa w ataku trwała troszeczkę, ale potem znowu coś zaczęło chrzęścić na ulicy. Jak się okazało, to szedł „goliat”. Kolega został na posterunku, a mnie powiedział, żebym znowu poszedł po benzynę, bo mieliśmy pakamerę w tym domu. Nie zdążyłem tam dojść, bo „goliat” [dojechał] chyba do podmurówki płotu i tam eksplodował. Przy okazji chyba, trudno mi stwierdzić, eksplodował gammon w ręku kolegi. Bo ja, zasadniczo, wyleciałem... Czy wyleciałem, czy podmuch mnie rąbnął na podłogę... Coś tam na mnie poleciało. Jak się ocknąłem, to kolegi nie było.
Wygramoliłem się spod rozmaitych części domu, które na mnie poleciały. Jak się zebraliśmy, to było nas znowu trzech. Jakiś kolega... A Niemcy już nacierali od strony alei Niepodległości i byli bardzo blisko. Co mieliśmy robić? Mówimy: „Uciekamy stąd”. Pierwszy przeskoczyłem dosyć niewielką przestrzeń oddzielającą od drugiego domu. Jakoś mi się udało. Dopiero potem Niemcy strzelali, ale już byłem w dole po bombie. Drugi skakał chyba „Bratek”, mój kolega, został [postrzelony w nogę]. Gdzieś tam padł i Niemcy go zabrali. A co z trzecim było, to już nie wiem. Czy skakał, czy nie skakał? Jak zobaczył, że tamten dostał, to nie wiem, czy skakał, czy nie skakał dalej. A ja poszedłem, wygramoliłem się z dołu, w którym siedziałem, i poszedłem na ulicę Odyńca. Tam znalazłem jakąś jednostkę, do której się zgłosiłem, ale byłem tak ogłupiały i ogłuszony, że w ogóle nic prawie nie słyszałem. Odesłali mnie na punkt sanitarny, ale tam stwierdzili, że żadnych obrażeń nie mam.
Potem byłem już poza ulicą [Ursynowską], w jednostce, która stała w szkole... Szkołę to do dziś pamiętam, ale nie mogę sobie jej usytuować. To jest na Bałuckiego, Różana... Wiktorska, nie Wiktorska, nie wiem dokładnie, gdzie ta szkoła była. Tam siedzieliśmy...

  • Na Różanej była szkoła.

Chyba na Różanej, ale w tej chwili dosłownie nie kojarzę sobie tego. Tam postaliśmy chyba dwa dni i Niemcy nas znowu wypchnęli. Znaleźliśmy się w niewielkim kotle przy Wiktorskiej chyba. Tam jeden z [dowódców] nie pamiętam nazwiska tego majora, zarządził ewakuację kanałami. Część weszła w kanały, a część została, bo kanał chyba został trafiony pociskiem i się zablokował.

  • A którego to było? Czy pan pamięta datę?

To było 25 [września] chyba. Myśmy stali w kolejce do kanału, ale się zablokował, a pułkownik „Daniel” zasadniczo cofnął rozkaz majora o ewakuacji kanałami. Ale oni już byli w kanałach. Jak się potem dowiedziałem, to tam były straszne, dantejskie sceny. Przy ulicy Dworkowej Niemcy zablokowali przejście kanałami, rzucali granaty... Straszne rzeczy tam się działy. Chyba 26 [września] jeszcze coś tam się działało, ale trochę bałaganu już było. Bo już były... Niemcy wzywali do kapitulacji, żeby się poddać. „Daniel” jeszcze nie brał tego pod uwagę, ale 26 [września] chyba wieczorem, czy dwudziestego siódmego rano już zgłosił chęć kapitulacji do Niemców. Niemcy, jeszcze wchodząc na nasze tereny, postrzeliwali sobie troszeczkę z działa, z czołgów. Wtedy [stałem] na ulicy Różanej. Byliśmy już zasadniczo [bez broni]... Oddaliśmy, to co mieliśmy ze sobą, resztki broni...

  • Komu oddaliście?

Tym, co chcieli zabrać.

  • Ale Polakom? Niemcom?

Polakom, tak. Bo Niemcom żeśmy nie oddawali. Myśmy tak się zastanawiali, czy iść jako żołnierze, czy iść jako cywile. Ale sprawa się rozwiązała, jak rąbnął pocisk w klatkę schodową, gdzie myśmy byli zgrupowani. Było chyba trzech albo czterech. Zostałem dosyć mocno ranny, bo jak dostałem, to miałem rękę przestrzeloną odłamkami, nos oderwany do połowy. Znalazła się siostra, która mi to [opatrzyła]. Ledwo owinęła głowę opatrunkiem. Przyszli Niemcy, wleźli do domu i wygnali nas wszystkich. Mój opatrunek nie był taki znowu precyzyjny i dosyć mocno krwawiłem. Jakiś Niemiec wziął mnie na bok. Myślałem, że mnie wykończy ewentualnie. Ale on zaprowadził mnie na niemiecki punkt sanitarny. Tam sanitariusz zobaczył, co jest pod tym opatrunkiem, jeszcze jeden nowy założył i odprowadzono nas na punkt zborny. Gdzieś tak koło godziny chyba... To było gdzieś mniej więcej w godzinach rannych [...]. A w godzinach południowych i popołudniowych przeprowadzono nas na fort mokotowski. Tam też była izba chorych czy punkt sanitarny. Dostałem zastrzyki przeciwtężcowe. Chyba wieczorem podwodami odwieziono nas, rannych do Pruszkowa.

  • Czyli pan nie spotkał się osobiście z tym, że Niemcy rozstrzeliwali rannych czy likwidowali szpitale?

Nie, jak nas prowadzili, to tylko dosyć przykre epitety Niemcy pod naszym adresem wykrzykiwali: Banditen, nie Banditen – bandyci i tak dalej. Nie przyskakiwali do nas, nie turbowali nas, jak to się mówi. Przeszliśmy na Fort Mokotowski. Rannych, mówiłem już, tych, co nie mogli chodzić, odtransportowali furmankami do Pruszkowa. Resztę też do Pruszkowa przegnali na piechotę.

  • Czy był pan świadkiem jakichś zbrodni na ludności cywilnej czy żołnierzach Armii Krajowej? Czy pan widział jakieś rozstrzeliwania?

Nie, tego nie widziałem, absolutnie. Nie. Zresztą ludność cywilna chyba 25 sierpnia w dużej mierze opuściła tę część, którą myśmy zajmowali, przeszła na stronę niemiecką. To było chyba około paru tysięcy ludzi, oni wyszli z Warszawy. Była przerwa w działaniach i Niemcy zgodzili się przepuścić tych ludzi, część wyszła. Myśmy do końca tam siedzieli. Aha, taki jeszcze był jeszcze epizod w moim, że tak powiem, całym wojowaniu, że wyszedłem z Warszawy jako łącznik do lasów kabackich i chojnowskich.

  • Podczas tego pobytu na Mokotowie.

Tak, to był koniec sierpnia albo początek września. Tam były zrzutowiska broni, jak przylatywali Anglicy czy Polacy. Tam były zrzutowiska. Jeszcze były oddziały, które należało sprowadzić do Warszawy. Ale jak myśmy dotarli do lasów chojnowskich, to już tam nikogo nie było. W drodze powrotnej na Mokotów żadnych niespodzianek nie mieliśmy. Spokojnie. Raz tylko... W jedną i w drugą stronę spotkaliśmy Niemców, którzy w Wolicy chyba łapali kury i kaczki. Lotnicy niemieccy. Byli tym tak mocno zajęci, że myśmy spokojnie przeszli. A z powrotem, jak wracaliśmy, to aleją chyba Sobieskiego jechała furmanka z trzema Niemcami. Nas było też [trzech]. Nie wiedzieli, czy z nami zaczynać, czy nie zaczynać, i sobie pojechali spokojnie dalej. Tak żeśmy dotarli bez żadnych sensacji i w jedną i w drugą stronę. Żadnych oddziałów żeśmy już nie sprowadzili. To byłoby w zasadzie... [tyle].

  • Nie był pan świadkiem żadnego zrzutu, tak?

Nie.

  • Nie widział pan tych samolotów?

Nie, myśmy tam byli jedną noc. Nocowaliśmy w jakimś stogu. Potem znaleźliśmy jednostkę, która chyba podejmowała tą broń w jakiejś cegielni, nie cegielni. Już w tej chwili trudno mi sobie uświadomić, gdzie to było, ale to było w lesie. Jakieś zabudowania były. Stwierdziliśmy, że nie mamy tam co robić, i wróciliśmy do Warszawy. Tak że nie zdezerterowałem, a wróciłem z powrotem.

  • Pan tak się przenosił z oddziału do oddziału. Czy mimo tego budowała się więź między ludźmi, którzy byli w jednym oddziale, razem walczyli? Czy jakieś przyjaźnie się nawiązywały?

Myśmy zasadniczo trzymali się z tą piątką, która cały czas szkolenia przechodziła razem. Jurek zginął pierwszego dnia, jeden zginął drugiego dnia, Jurek Gaweł zginął w połowie września, a nas dwóch zostało. Ja i „Bratek”, czyli mój kolega z konspiracji.

  • Właśnie z tymi znajomymi się pan trzymał?

Tak. Razem żeśmy byli z „Bratkiem” do końca prawie. Potem, jak już był zmasowany atak na nas, to już nie było żadnej możliwości współdziałania bliższego z kolegami. To już był mętlik i kocioł się wytworzył. To już wszystko przewalało się, że tak powiem. Sielski czas powstania na Mokotowie już się skończył. Tak że już nie można było mówić o bliższych [kontaktach]... Nie było czasu zresztą już na to.

  • A jaka była atmosfera w tych oddziałach, jak pan był na Mokotowie? Czy do końca ludzie mieli ochotę walczyć? To się przedłużało. Pan mówił sam, że myśleliście, że to się skończy szybko, a to trwało i trwało.

Tak, każdy tak myślał. Bolszewicy byli na Pradze, i znałem bolszewików już i wiedziałem, że na pomoc nam nie przyjdą. To było dla mnie więcej jak pewne. Ich stosunek do nas [był wiadomy]. Miałem wyrobione pojecie o ich stosunku do nas.

  • I ten strach przed nimi był motorem napędowym do waszej dalszej działalności?

To było, sądzę, raczej patriotyczne nastawienie młodzieży. Cała młodzież zasadniczo była jednak nastawiona patriotycznie.

  • A jak przyszedł rozkaz, że się poddajecie, że kapitulujecie, jak ludzie się zachowywali?

To był smutny widok. Apatia ogarnęła ludzi. Ale co było robić.

  • A ludność cywilna, czy pan pamięta jakieś ogłoszenia?

Ludność cywilna... Tam na Mokotowie ludność cywilna nie była wrogo nastawiona do nas do końca. Gdzie indziej to już sarkali, a na Mokotowie raczej wszyscy byli pozytywnie do nas nastawieni, mimo trudności, mimo strat, jakie ponosili, to jednak zachowywali się przyjaźnie nawet.

  • A jak wyglądało życie codzienne powstańca? Gdzie pan spał, co pan jadł, jak wyglądało pranie, mycie?

Do piwnicy nie chodziłem na pewno. Do spania był pokój z tapczanem, bo to było czyjeś mieszkanie przecież. Nie byłem u siebie. Względne warunki były. Wodę, po którą się chodziło, mieliśmy ze studni. Człowiek się normalnie... Swoją higienę utrzymywał jakoś. Ci, co byli...

  • Trzeba było prać, bo to było tyle dni. Praliście to swoje ubranie, w którym pan poszedł? W jednym ubraniu?

Wtedy był taki dosyć przykry moment, że się brało cudze. Bo to leżało bezpańskie i tak, i tak – koszule, nie koszule. Wyszedłem z Powstania w kurtce, którą gdzieś znalazłem, bo to już było zimno przecież... Nawet była kurtka na kożuchu chyba i to mnie troszeczkę też ochroniło, bo jak potem ją oglądałem, to była pełna odłamków. W tej kurtce byłem, kiedy zostałem ostatniego dnia ranny.
  • Jeszcze proszę powiedzieć, co jedliście?

Jeżeli chodzi o Mokotów, to nie było najgorzej z jedzeniem. Ogródki działkowe były wokoło. Snopy zboża jeszcze stały. To były pola jeszcze, można powiedzieć. To była wieś Służewiec, Mokotów jeszcze... Za Woronicza były pola przecież. Myśmy snopki w ramach ćwiczeń przywozili na naszą stronę. Tu się je młóciło, chleb był. Tak że z żywnością nie było [źle]. Z mięsem było dosyć trudno, ale konie też przecież padały, tak że... Od czasu do czasu było jakieś i mięso też. Ale jarzyny na przykład naprawdę były i ewenement – pomidory były dobre.

  • A kto gotował?

Na Puławskiej, na Skarpie przecież były całe ogrody.

  • A kto gotował? Sami sobie gotowaliście?

A, nie. Były panie, które opiekowały się kuchnią. Najczęściej to robiły kobiety. Bardzo chętnie zresztą to robiły. Zresztą były zorganizowane w tak zwanej... Zapomniałem ten skrót.

  • WSK. Wojskowa Służba Kobiet.

Kobieca Pomoc Wojskowa, chyba tak się to nazywało. W tym czasie, kiedy nie było mocnych działań, to było normalne życie, można powiedzieć.

  • Czy pan miał w ręku prasę powstańczą albo słuchał jakiejś audycji powstańczej? Czy uczestniczył pan w jakiejś akademii?

Na Mokotowie tylko od czasu do czasu, jeśli ktoś przyniósł ze Śródmieścia kanałami, bo nie było innej łączności, jakąś prasę, to się ją czytało wtedy. Ale tak na Mokotowie nie było żadnej... Ja się, w każdym razie, nie spotkałem z tak zwaną informacją zorganizowaną.

  • A czy pan pamięta na przykład 15 sierpnia, Dzień Wojska Polskiego czy jakieś inne uroczystości?

Nie rozumiem.

  • Czy pan pamięta jakieś uroczystości czy jakieś msze? Coś takiego dużego, duże wydarzenia, już nie tylko wojenne...

Nie, tego nie pamiętam. Zresztą nie wiem, czy 15 sierpnia coś tam było. Tego nie pamiętam. Bo to był Dzień Wojska Polskiego.

  • Tak.

To w Śródmieściu były jakieś [uroczystości].

  • Na Starówce też były.

Tak, ale tam nie przypominam sobie. Może mi uszło z pamięci. Była jakaś odprawa u pułkownika „Daniela”, pamiętam. Zebrał wszystkie kompanie, ale z czym to się wiązało, to już nie pamiętam.

  • A czy zetknął się pan z ludźmi innej narodowości? Pan mówił o Gruzince.

W naszym oddziale był przecież jeden Żyd.

  • Jak go traktowano?

Bardzo dobrze. Pseudonim miał „Nieżyt”. Tak że na Mokotowie była mała ilość, bo na Woli to oswobodzono Gęsiówkę, nie Gęsiówkę, tam było więcej tych [Żydów]. Jakiś tam obóz pracy oswobodzono. Ale na Mokotowie to nie było... Zresztą Mokotów to była dzielnica dosyć taka, można powiedzieć, ekskluzywna. To były zabudowania, domki jednorodzinne. Nie było blokowisk. Tak że to byli ludzie raczej zamożni.

  • A czy z Niemcami jakiś kontakt? Pan opowiadał o tym Niemcu, który pana zaprowadził do punktu opatrunkowego. Czy jeszcze jakieś inne kontakty z Niemcami miał pan do momentu wyjścia z Warszawy?

Jak żeśmy wychodzili na nocne patrole, to raz żeśmy się natknęli też na Niemców. W jakimś ogródku zrywali śliwki, na które nota bene myśmy też tam poszli. Ale oni sobie odeszli, myśmy też się cofnęli bez żadnej wymiany ognia, bo oni zniknęli bardzo szybko. Tak, to zasadniczo nie spotkałem się z wyraźną agresją ze strony Niemców, poza tym co mówiłem, że jak szliśmy już do niewoli to wykrzykiwali rozmaite epitety w naszym kierunku. A tak, to nie mogę powiedzieć, że były...
Jak już byłem w Pruszkowie w obozie, to chodzili żandarmi niemieccy i wyszukiwali ludzi, których mieli na liście. Ale skąd oni brali te listy i kto im to dawał, tego naprawdę nie wiem. W każdym razie były poszukiwania chyba naszych żandarmów, nie tylko zresztą z Mokotowa, ale z innych okolic. Z innych dzielnic. Ale tam byłem wtedy dosyć apatyczny, bo straciłem dużo krwi, i raczej polegiwałem. A zresztą chyba trzeci czy piąty dzień Niemcy część rannych przetransportowali do Skierniewic.

  • I pan się tam znalazł?

I tam znalazłem się w szpitalu. Stamtąd już pojechaliśmy do obozu w Niemczech.

  • W jakim obozie pan był?

Stalag IV B w Mühlberg am Elbe.

  • Jakie tam były warunki?

Byłem zasadniczo prawie cały czas w lazarecie. Tak że warunki nie były najgorsze. Jako chodzący, to po prowiant żeśmy chodzili do szpitala. Zawsze coś się tam ukradło Niemcom spod ręki. A zresztą, nie wiem, może tak trafiłem dobrze, że obóz był obstawiony służbą sanitarną przez Francuzów. I tam było kilku Polaków. Jeden z Polaków jakoś mnie upodobał sobie. Był szefem kuchni chyba, coś w tym rodzaju. Nazywał się Małolepszy. Od czasu do czasu kawałek mięsa mi nawet podrzucał. A zresztą, tam żeśmy jakoś z byłymi powstańcami, jakoś żeśmy się... Przyjaźń się zawiązywała. Wspólnie żeśmy się dokarmiali. Paczki przychodziły z kraju, suchary, nie suchary, smalec. Jakoś tam przetrwaliśmy to. Chyba pod koniec kwietnia przeniesiono mnie do stalagu ze szpitala, z lazaretu. A w maju Niemcy, nie chcąc dostać się do sowieckiej niewoli, ci ze służby obozowej, zarządzili ewakuację obozu.

  • Pan mówił o paczkach, które przychodziły do stalagu. To były paczki od rodzin? Czy to były paczki z Czerwonego Krzyża?

Jak żeśmy byli w Skierniewicach, takie młode dziewczyny opiekowały się rannymi w szpitalu.

  • Polki?

I potem nawiązały z nami kontakt już w obozie. To były sporadyczne rzeczy. Potem dostawaliśmy paczki już z UNRRA.

  • A pan miał kontakt z rodziną przez cały czas Powstania?

Nie. Nawet pisałem do Warszawy, do Izby… Raczej do Krakowa, bo do Warszawy już nie było co pisać, do Krakowskiej Izby Zdrowia, o kontakt ze mną, ale [bezskutecznie].

  • Jeszcze z obozu pan pisał?

Tak, z obozu pisałem. Bo nas Niemcy ze Skierniewic, ze szpitala w Skierniewicach zabrali do obozu z powrotem, jak już uważali, że trzeba skończyć tę kurację. W listopadzie transportem ze Skierniewic... Pamiętam, jeszcze 11 listopada jechaliśmy pociągiem i obchodziliśmy dzień 11 listopada. Zrobiliśmy nasze chorągwie biało-czerwone, wywiesiliśmy za okienka pociągu towarowego, który nas wiózł, i dojechaliśmy do obozu w Mühlbergu. Tam miłe przyjęcie zgotowali nam Holendrzy. Bardzo miłe przyjęcie.

  • Jak to wyglądało?

Po pierwsze przyjęli nas dobrą kolacją, którą ugotowali. Z ryżu, zupę ryżową, której smak do dziś jeszcze pamiętam. Bardzo przyjemnie odnosili się do nas zresztą wszyscy.

  • Czy wiedzieli o Powstaniu, czy słyszeli o tym?

Słyszeli, tak.

  • Jakie oddziały wyzwoliły pana?

Nas żadne oddziały nie wyzwoliły. Myśmy się sami wyzwolili, bo Niemcy wyprowadzili wszystkich [chętnych]. To była dobrowolna ewakuacja obozu. Prawie wszyscy Polacy się zgłosili za wyjątkiem kilku przyszłych prominentów PRL-u, chyba jakiś Dąbrowski, nie Dąbrowski. Już nie pamiętam nazwisk. Ci, którzy lewicowali, to oni zostali. Sporadycznie wyszli Francuzi, Anglicy chyba nie wychodzili w ogóle. A myśmy przez parę dni maszerowali w stronę zachodnią. Doszliśmy do Fuldy, do jakiegoś miasta – nie pamiętam tej okolicy. Za Fuldą już byli Amerykanie. Tak że myśmy rozbroili naszych „postów”, oddali Amerykanom, przeszliśmy przez rzekę wpław do Amerykanów. To był jakiś majątek niemiecki. [...] Amerykanie skoszarowali nas w Grimmie, w dużych koszarach niemieckich. Tam posiedzieliśmy jakiś okres czasu. Tam byli nie tylko Polacy, była masa Rosjan i innych narodowości. Ale gros to byli Polacy i Rosjanie. Do Rosjan natychmiast przyjechały ekipy oficerów łącznikowych. Były mitingi, nie mitingi. Zbierali ich na placu apelowym, chodzili, maszerowali, krzyczeli: „Hura!”. A po pewnym czasie Amerykanie podstawili samochody, żeby Rosjan odstawić na transport do ojczyzny. Chyba więcej jak połowa uciekła.
Myśmy potem byli przekazani do strefy angielskiej, do Anglików i strasznie nam się wtedy pogorszyły warunki, bo Anglicy byli strasznie oszczędni. Przerzucili nas na wikt niemiecki. Byliśmy w Northeimie, też w dużych koszarach, ale przeżyliśmy to wszystko. Był bunt załogi naszej po pewnym czasie. Były nawet jakieś spiski i napisy: „Angielski Dachau”, ale to wszystko się jakoś uspokoiło. Anglicy poprawili w stosunku do nas swoje uczucia i jakoś żeśmy przetrwali. Potem przeniesiono nas do Göttingen z Northeimu, tam też były duże koszary niemieckie. Znalazły się też... Był kobiecy oddział, a ja trafiłem w Göttingen z kolei znowu do szpitala, do kliniki akademickiej i tam miałem robioną operację nosa. Zaklejali mi dziurę w nosie. Leżałem tam.

  • Tam był niemiecki personel?

Tam byli i Niemcy, i Anglicy, i Polacy, i Rosjanie, tak że to był międzynarodowy skład. W każdym razie zoperowali mi nos, tak że niewiele widać, że miałem wyrwane wszystko. Posiedziałem jeszcze trochę w obozie i w związku z monitami ze strony rodziny w Polsce postanowiłem wrócić do Polski.

  • Pan odnalazł rodzinę? Te listy skąd?

Tak, znalazłem. Już w obozie nawiązałem kontakt z rodziną. Dostałem list jeden, drugi. Potem, jak już byliśmy skoszarowani i w angielskiej, i w amerykańskiej strefie, w amerykańskiej to nie, ale jak w angielskiej strefie byliśmy, częściej można było skomunikować się. Ostrzegali, jak tutaj jest, ale mimo wszystko postanowiłem wrócić do kraju.

  • Kiedy pan wrócił?

Wróciłem w 1946 chyba roku, gdzieś we wrześniu.

  • Gdzie pan wrócił? Do Warszawy?

Do Warszawy, tak. Bo rodzice mieszkali wtedy już na Pradze. Naturalnie, jak przeszliśmy granicę niemiecko-polską, to trafiliśmy w ręce władz. Robiono nam zdjęcia z profilu, en face, z numerem jakimś. Dostaliśmy po sto złotych na drogę i darmowy przejazd do Warszawy. Musiałem się meldować przez parę miesięcy chyba na milicji. Takie było przywitanie w kraju. Potem jakoś się człowiek do tego przyzwyczaił. Już nie pamiętam, kiedy zacząłem studiować dokładnie, ale w każdym razie pojechałem do Łodzi na studia. Przyjęto mnie nie dzięki zasługom w PRL-u, tylko dzięki znajomościom z profesorem Meissnerem. Jakoś tam mi ułatwił. Dostałem się na studia stomatologiczne i skończyłem je. I to cała epopeja. Bohaterem nie byłem w czasie Powstania.

  • No, mnie się wydaje, że każdy, kto ryzykował życie, to...

Ale przeszedłem od początku do końca. Nie zdezerterowałem, tylko do końca już wytrwałem jako żołnierz AK.

  • Czy spotkały pana jakieś represje po wojnie? Czy spotkał się pan z jakimiś represjami?

Nie, nie było żadnych represji, bo się przytuliłem, że tak powiem. Przycichłem. Jakoś przetrwałem to. Nie byłem błagonadiożnyj na studiach, bo nie należałem do żadnych organizacji młodzieżowych, nie młodzieżowych, do partii. Uważałem, że to nie jest konieczne, przez co zasadniczo nie zrobiłem żadnej kariery na uniwersytecie, bo powiedziano mi, że nie należę nigdzie. A należy się tym, którzy pracują dla Polski ludowej. Ale przeżyłem to jakoś. Pracowałem spokojnie.

  • Czy jest jakieś zdarzenie z czasów Powstania, które wraca do pana, które szczególnie się wryło w pamięć?

Jeżeli chodzi o ten pierwszy dzień, taki niesmak ten... Apel taki nieprzyjemny do nas pana kapitana „Dakowskiego”. Pierwszy dzień był taki, że tak powiem, dosyć ofiarny, bo sporo osób zginęło w związku z tym iem broni i złym rozpoznaniem z naszej strony ilości Niemców, którzy w koszarach siedzieli. Bo nasz oddział stracił kilku ludzi, ale 2. bateria, która atakowała od strony ulicy Podchorążych, poniosła większe straty, byli lepiej uzbrojeni trochę od nas i wdarli się do środka koszar. Drabiny skombinowali. Ale ci, którzy tam weszli, zostali wybici do nogi. Tak że pierwszy dzień był taki nieprzyjemny... Bo potem Mokotów to była kaszka z mlekiem już [...]. Bombardowania, które od czasu do czasu były, ten ostrzał trochę deprymował, ale to nie było nic strasznego, można się było do tego przyzwyczaić.

  • A czy była świadomość, że każdego dnia, jak się szło na akcję, że to może być ostatni dzień?

Człowiek się liczył z tym, że może dostać w tak zwaną głowę, ale to było codziennie życie. Przechodziło się... Dom na rogu alei Niepodległości i Odyńca – tam była nasza placówka – został zbombardowany przez samoloty. I codziennie się przechodziło koło kolegi, który leżał przysypany. Wystawała tylko ręka i głowa z szyją poza gruzy, które leżały na nim – pięć pięter chyba. To był taki duży, wysoki dom. Tak zwany Alkazar w alei Niepodległości. Koło tego trzeba było codziennie przechodzić. Tak że to też taki trochę deprymujący widok. Ginęli ludzie... Ale co zrobić, taki był czas.






Warszawa, 3 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Jan Płytnik Pseudonim: „Jurek” Stopień: strzelec, bombardier Formacja: 1 Dywizjon Artylerii Konnej im. Gen. Józefa Bema Dzielnica: Czerniaków, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter