Janina Świątkowska „Katarzyna”
Janina Świątkowska. Urodziłam się w 1922 roku w Warszawie, pseudonim „Katarzyna”.
Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września to właściwie nic nie robiłam. Dopiero po 1 września 1939 roku zapisałam się na „Frascatii”. Zapisy były dla harcerzy i ludzi, którzy mają [w tym doświadczenie], [jako] pielęgniarki. Zapisałam się i zostałam przydzielona na ulicę Siennicką 15 przy Grochowskiej. Tam był punkt sanitarny, nie 1 września, ale gdzieś 3 dopiero.
Jak pani wybuch wojny zapamiętała?
Akurat przyjechałam z obozu harcerskiego, to było w sierpniu. I zaraz potem 1 września. To było dziwne, bez przerwy tylko czekaliśmy na Francuzów i Anglików, że nam pomogą. W tramwajach czy w autobusach tylko o tym cały czas się mówiło, ale z tego nic nie wyszło. Potem każdy robił, co mógł. Do czego miał jakieś powołanie, czy chęci.
- Na pewno duży wpływ wywarła na panią rodzina. Proszę coś opowiedzieć o niej.
Mój ojciec od razu z fabryką, gdzie pracował, został wywieziony pod wschodnią granicę. Ze wszystkimi maszynami, bo on był ślusarzem. Nie było go dość długo w domu. Mama... Brata jeszcze mam... Tak specjalnie trudno mi powiedzieć. Wszyscy byliśmy raczej nastawieni, żeby coś w czasie wojny robić.
Pierwsza Miejska Żeńska przy ulicy Kazimierzowskiej 60 do 1939 roku.
Proszę powiedzieć, czym zajmowała się pani w czasie okupacji przed Powstaniem?
Przed Powstaniem pracowałam cały czas. Moja wychowawczyni z tej szkoły – skończyłam ją w czerwcu w 1939 roku – zaproponowała mi, że mogę pracować u jej męża, to mój dowódca, pan Stanisław Chmielowski. Mieli sklep i ja go potem prowadziłam. Od 1941 roku, bo przedtem też pracowałam, wszędzie. (Trzeba było pracować. Nie było tak, że bez pracy można było jakoś żyć.) Zgodziłam się [na propozycję wychowawczyni] i cały czas [pracowałam w tym sklepie]. Jak mój szef się dowiedział, że byłam sanitariuszką do zawieszenia broni i byłam na punkcie [sanitarnym], to chętnie mnie przyjął i potem zaangażował do pracy w konspiracji. Ale różnie to wyglądało. W tym sklepie, gdzie pracowałam, to dokładnie przyjmowałam worki... Najważniejsze było to, że na początku roznosiłam po prostu „bibułę”. Z takimi dużymi pakami jeździłam po nią. Wszyscy przychodzili do kościoła świętej Barbary i tam zawsze ją podrzucałam. To było dość często, kilka razy nieraz w tygodniu, nieraz dwa, trzy razy. I tak było dłuższy czas.
- A ten sklep był skrzynką kontaktową?
Wprowadzona zostałam przez Stanisława Chmielowskiego, pseudonim „Tadeusz”, kierownika Biura i Informacji Propagandy VI Oddziału Sztabu Komendy Okręgu Warszawskiego ZWZ AK. Zaprzysiężona zostałam przez szefa VI Oddziału, kapitana Aleksandra Bartoszuka, pseudonim „Borys”. Otrzymałam pseudonim „Katarzyna”. W Oddziale tym wykonywałam następujące czynności: prowadziłam punkt kontaktowy przy ulicy Potockiej, zajmowałam się rozprowadzaniem prasy konspiracyjnej, którą dostarczałam do Siedlec, Garwolina, Mińska Mazowieckiego, Sokołowa Podlaskiego. Współpracowałam również z Jadwigą Janowicz, pseudonim „Hanka”...
- A gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Poszłam na ulicę Grzybowską, tylko, że za późno, nikogo nie znalazłam ze swoich. Spotkałam pana Kazeneckiego, który nawet przychodził nieraz do sklepu, i [on] mówi: „Musimy się razem trzymać”. Straszy był ode mnie ze dwadzieścia, może więcej lat. Ja wtedy miałam dwadzieścia jeden. Okazało się, że pan Kazanecki w „sądach” miał jakiegoś kuzyna czy męża siostry, który był [tam] dowódcą. Wróciłam z ulicy Grzybowskiej i zatrzymaliśmy się w „sądach”, ale [na] bardzo krótko. Bardzo krótko, bo było tak, że w tym czasie w „sądach” już było po drugim [szturmie]. Niemcy zaczęli szturmować „sądy”, to już było dwa razy i szykowali się na trzeci raz, myśmy już tego nie widzieli.
- To było pierwszego sierpnia?
Nie, to było koło 10 sierpnia. 1 sierpnia tylko chodziłam i szukałam kogoś. 1 sierpnia jak wyszłam to na tym punkcie nikogo nie było. W „sądach” byłam dwa dni, może trzy. Potem ktoś powiedział, że trzeba [iść] na Stare Miasto, musi ktoś pomóc. Więc było kilku wojskowych, jeszcze, prócz mnie, dwie panie, które były pielęgniarkami, czy sanitariuszkami, których w ogóle nie znałam i [ktoś] mówi: „Pójdziemy w kanałach, przejdziemy aż na Stare Miasto”. Ale ten pan, który ze mną był, mówi: „Jak przejdziemy, jeśli nie znamy kanałów?”. Przy Elektoralnej, po drugiej stronie, na wprost Hali Mirowskiej, tam z boku byli strażacy. I ten kuzyn tego pana, dowódca, mówi: „To ja pójdę [do tych strażaków] i dostanę [plany], bo jak będziemy szli, jeśli nie wiemy jak?”. Poszedł i załatwił plany podziemia, i z tym [ruszyliśmy]. Dlatego szłam z nim, bo on prowadził. On prowadził, a ja ze świecą, bo nie było [nic innego], okropnie. I doszliśmy do kolektora i koniec. Słyszało się tylko, jak chodzą żołnierze niemieccy, łup, łup. Ale t[eg]o jeszcze się nie przestraszyliśmy wszyscy, tylko musieliśmy się cofać, bo od kolektora zaczęła się woda podnosić. Kolektor – to jest takie olbrzymie pomieszczenie, półki. Widziałam jak na tej półce siedział szczur z taaakimi wąsami. Panie, które [z nami były] zaczęły trochę popiskiwać, woda zaczęła się podnosić i wszyscy musieliśmy się odwrócić i [iść] z powrotem. Chcieli[śmy] otworzyć włazy, które po drodze się spotykało, kilka włazów takich do dołu, ale nikt nie miał już siły [się na to] odważyć. Dlatego wracaliśmy z powrotem na to samo miejsce na Białej. No i tak się skończyła nasza wyprawa.
- A ilu państwa było mniej więcej?
Czterech, może pięciu żołnierzy z plecakami w całym rynsztunku, z karabinami i jeszcze dwie panie prócz mnie.
- A gdzie jeszcze pani służyła w czasie Powstania?
Jak wyszliśmy z kanału, to poszłam się troszkę umyć, wymyć buty, wymyć kurtkę. Wszędzie były takie wanny wody. Było rano, poszłam trochę odpocząć, właśnie z panem Kazaneckim. Poszliśmy do piwnicy, godzina, ze dwie siedzieliśmy. Ci, co tam mieszkali blisko i w tych piwnicach siedzieli, nie znam nikogo, ale nas poczęstowali trochę jedzeniem, bo byliśmy głodni. Wszyscy, jak wyszliśmy z tego podziemia, z tego kanału, się gdzieś rozpierzchli. Tylko tego jednego faceta widziałam, bo on czekał, i trochę mi pomagał wyjść. I siedzimy tam, ale jakoś tak [myślimy] – co będziemy tu siedzieć? Muszę wyjść na podwórko i zobaczyć. Takie miałam szczęście, [że] jak się obejrzałam – w mundurze niemieckim szedł Niemiec, ale to nie był chyba Niemiec tylko „ukrainiec”. I zaczął krzyczeć na mnie: „Kto tu partyzanty?”. Ja mówię: „Nie ma tu żadnych partyzantów”. A on w jednym ręku trzymał Panzerfaust i chciał rzucić... To go za rękę złapałam, prosiłam, żeby tego nie robił, a on z tym karabinem do mnie mówi: „To ja ciebie zastrzelę!”. On prawie po polsku mówił. „Zastrzelę!” Zaczęłam płakać i on z tego podwórka zaprowadził mnie pod kościół, tam [pędzili] wszystkich z Warszawy, do kościoła przy Elektoralnej. Stanęłam, a on gdzieś znikł, ten Niemiec. To był „ukrainiec”, ale w niemieckim mundurze, to Niemiec. I do mnie się dołączyła jakaś grupa. Doszedł jeden do mnie, widział to wszystko, jak ten Niemiec mnie prowadzi i mówi po polsku: „Niech pani dostąpi do tej grupy, gdzie ja jestem, tu są ruscy ludzie i im nic nie zrobią, my czekamy, że gdzieś nas ulokują, niech pani do nas dołączy”. Ja mówię: „Nie, niestety, ja jestem Polką, ja po rusku nie umiem, to co ja mogę robić?”. „A ja też – mówi – nie umiem, a do nich dołączyłem”. I taka rozmowa, na tym się skończyło. Potem już więcej tego „ukraińca” nie widziałam, ale przyszli inni Niemcy i do pociągu [nas załadowali] i [wywieźli] do Pruszkowa.
Może 12 września. Mniej więcej.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej – Niemców?
Jak latałam z tymi broszurami, to uciekałam, jakoś mnie zawsze [się udawało]. Kiedyś na Krakowskim Przedmieściu, zaczęli..., podleciałam do tramwaju, mam porozbijane kolana i jakoś mi się udało. Ludzie mi pomogli, bo w biegu wskoczyłam, teraz to bym tam dziesięć razy upadła, ale ogólnie byli okropni. Chociaż mogę wrócić do tego, co na samym początku. Jak byłam na punkcie sanitarnym, to odeszli od nas wszyscy ci, co nosili rannych – to byli pracownicy, tramwajarze, kolejarze. Było kilku takich panów, którzy nosili ciężko rannych. Był straszny nalot, oni wszyscy pouciekali, bo w Warszawie mieszkali, a do nas przyszło takie zawiadomienie, ktoś nam [je] podrzucił. Lekarz mówi: „Idziemy po rannych za Placem Szembeka”. Za Placem Szembeka jest dużo rannych żołnierzy. Ja też byłam. Padał deszcz. To było już po 17 września, bo 17 września odwoziłam rannych do szpitala, do Warszawy. Zaczęliśmy szukać rannych. Było kilku. Lekarz był z nami, nazywał się Władysław Gałecki, chirurg. Przeskoczyliśmy przez nasyp, żeby szukać rannych i wskoczyłam między żołnierzy niemieckich. To był taki nasyp, bo tam budowali duży dom. Byłam młoda i głupia, miałam siedemnaście lat. Stało trzech oficerów niemieckich i jeden leżał z rozbitą głową. Byłam z opaską Czerwonego Krzyża i w fartuchu. Mówię, pójdę, zobaczę, jak Niemcy to mnie zabiją [i] koniec. Zeszłam na dół i doszłam do rannego. I jeden z nich, Niemiec, podszedł do mnie, pyta się, czy znam niemiecki, czy mówię po niemiecku. Mówię, że nie, ale jest lekarz i może przyjść. I znów przeleciałam przez ten nasyp, zawołałam lekarza i lekarz z nimi rozmawiał. Potem mi mówił, że oni mówili: „My jesteśmy Saksończykami, nie chcemy walczyć z Polakami”. I lekarz mówi: „Jak nie chcecie walczyć, to musicie złożyć broń” i zaprowadził ich do Parku Skaryszewskiego. I się na tym skończyło. Trochę słyszałam, bo razem z lekarzem doprowadziłam go do tych Niemców. [To było] trzech oficerów niemieckich. To była jakaś taka [grupa], w wojsku się mówiło, jacyś szperacze, którzy pierwsi wychodzili. A my rannych, których mogliśmy – pozabieraliśmy, część pomogli nam żołnierze, bo tam na początku stało wojsko. Oni trochę nam pomagali, trochę opatrunków [dawali]. Ale to była paskudna sprawa, bo nie było ani opatrunków, ani leków, była tylko jodyna, woda, tak na rany, i bandaże. A tak to trzeba było tych rannych odwozić. Ja kilka razy właśnie [odwoziłam]. [Między innymi] 17 września, w ten nalot odwoziłam rannych do szpitala. Jechaliśmy mostem, akurat palił się zamek. 17 września już wtedy Ruscy się włączyli do tego wszystkiego, zaczęli bombardować.
- Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych?
Tego nie mogę powiedzieć. Mnie chciał zabić, ale nie zabił.
- A ludność cywilna, jak reagowała na państwa pracę?
Jeśli chodzi o punkt sanitarny to mnie znali tam, byłam w mundurze harcerskim i na wierzchu miałam biały płaszcz i odznakę Czerwonego Krzyża. Bardzo sympatycznie, nie mogę powiedzieć, ludzie się dobrze odnosili. Gorzej było już na Elektoralnej. Bo na Elektoralnej wymyślali: „Powstańcy, po co to robicie?”. Takie różne docinki. Ale na to się nie zwracało uwagi, bo wszyscy byli zdenerwowani, wszyscy się bali, kupa ludzi. Tam nawet nie byłam długo, nawet nie wiem. Tylko odpoczęłam, wyszłam, i już nikogo ze znajomych nie [było]. Ten facet zginął gdzieś, ja sama, Niemiec, doprowadził mnie do tego kościoła i koniec. I potem tylko do Pruszkowa.
- Czy miała pani kontakt z innymi przedstawicielami narodowości oprócz tego „ukraińca”?
Tylko ci Ruscy, co mówiłam, że tam przed kościołem stali i koniecznie [chcieli] żebym z nimi razem [poszła], żebym z nimi była, że wtedy mi nic nie będzie. Nie chciałam z nimi zostać, mówię: „Nie jestem Ruską i Ruskich nie będę teraz... Jestem Polką, nie znam ruskiego i nie będę do was się dołączała”. On mówi: „Niedobrze”. I wtedy już musieliśmy pieszo iść do Dworca Zachodniego i z Dworca Zachodniego do Pruszkowa.
- A jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania? Żywność, ubrania, noclegi.
Tylko się siedziało po piwnicach, przeważnie. Właściwie w „sądzie” byłam ze trzy dni, a potem w piwnicy parę dni. Mycia żadnego nie było.. Mycie było, jak wychodziłam [z kanałów], poszłam się umyć do jakiegoś domu gdzie była [woda]. Zawsze był piasek i woda naszykowane w wejściu do jakiegoś domu, [gdy] się wchodziło. To tyle, że się obmyłam trochę i nic [więcej]. Cały czas w tym samym ubraniu co byłam, to chodziłam.
- A czas wolny? Miała pani czas wolny?
Nie miałam żadnego czasu, bo ja tam zawsze coś wykręcałam. Jak mnie wzięli, to już nic nie mogłam zrobić. Potem z powrotem kombinowałam. Już w tym czasie, w którym byłam w Małogoszczy. Mnie wywieźli do Małogoszczy, ani zegarka nie miałam, nic ze sobą. Do kopania rowów nas wzięli. W obozie [w Małogoszczy] może byłam ze trzy dni. Tam przeważnie byli krakowiacy, młodzież z Krakowa. Już Niemcy się szykowali, że wejdą Ruscy. Robili takie olbrzymie doły, góry, przygotowywali się na tych Ruskich, ale ja już przy tym nie byłam.
- A w czasie Powstania utrzymywała pani jakieś kontakty z najbliższymi?
Nie. Ojciec mój został wywieziony do Niemiec, a mama z bratem gdzieś była daleko, gdzieś poza Warszawą. Znalazłam ją dopiero, jak wróciłam z obozu. Ja w nocy wyszłam. Oni nie pilnowali tego obozu. To był taki obóz jak obóz harcerski, mniej więcej wyglądał, i w nocy wyszłam, a nie miałam żadnych innych dowodów, tylko kenkartę. Nic więcej. Tak jak wstałam, tak wyszłam. Lasem koniecznie chciałam do partyzantki się dostać. No, człowiek miał siedemnaście lat, tak byłam wychowana. To szłam tym lasem raniutko, potem jeden dzień, drugi dzień i spotkałam po drodze, (samym brzegiem lasu nie, bo Niemcy już pilnowali, trzeba było uważać) taką panią, która po prostu kupowała jakieś spożywcze historie: masło, jajka. Mówię: „Pani dokąd idzie?”, a ona mówi: „A do stacji, do pierwszej stacji, do Częstochowy”, no i jej pomogłam dźwigać trochę. Mówię: „Mogłaby pani mnie wziąć ze sobą?”. Ona mówi: „Dobrze, wezmę panią”. Pojechałam do Częstochowy, tak że przy okazji byłam w Częstochowie. Ale długo tam nie mogłam być. Już nie pamiętam jaka to ulica była. Niemcy męża jej zabrali, a ona miała syna, może dziesięć lat, może dwanaście. Myślę: „Ja trochę umiem szyć, trochę się uczyłam szyć”, to mówię: „Jak pani coś potrzebuje – trudno żebym ja u kogoś jadła, nocowałam kilka dni – ja pani coś zrobię”. A mówi: „Męża duża piżama, to niech pani skróci tę piżamę, zrobi i będzie dla syna, bo mąż nie wiem kiedy wróci”, no i zrobiłam jej, inne rzeczy jej porobiłam i myślę sobie: „Ciężko, ona chodzi i tylko żyją tym, co ona gdzieś kupi i przywiezie”. Ona mi dała taką porcję chleba, nie wiem z czym. Wzięłam do chlebaka i mówię: „No to ja panią pożegnam i pójdę”. Ona nawet specjalnie się nie przejmowała, bo... Byłam na stacji, wsiadłam, nie miałam pieniędzy, tylko jakieś grosze. Ona mi chyba włożyła do kieszeni, miałam... Dwa złote kosztowała peronówka, bo wtedy bez peronówki nie można było wejść na stację. I przyjechał pociąg, do Warszawy, właściwie w kierunku Warszawy, bo Warszawa już była [wysiedlona]. Wywieźli ludzi, wywieźli wszystkich z Warszawy, kto gdzieś się schował i został, to został, ale bardzo mało [ich było], nie było już dostępu do Warszawy. No i wsiadłam. Czekałam na stacji, to była siódma rano, pamiętam. Wsiadłam do pociągu przed lokomotywą, pierwsze drzwi, tam już Polacy [byli], dwóch chłopców po dwadzieścia lat, może mniej, i dziewczyny – jechali w kierunku Warszawy, pod Warszawę. A Niemiec, siedział
Bahnschutz, taki w czarnym [mundurze], duży, pod oknem. On się nic nie wtrącał. Oni: „Skąd ja idę?”, ja mówię, że z obozu, że chcę pod Warszawę koniecznie, że chcę rodziców znaleźć. Oni tam mieli jajka na twardo, kiełbasę, częstują mnie. Wchodzi kontroler, kontrola niemiecka, już zaczął prawie pociąg ruszać, oni mieli jakieś dokumenty, bo do Warszawy czy pod Warszawę, jak ktoś jechał, to musiał mieć zezwolenie na to przez Niemców napisane. Ja nic nie miałam. I on pyta się [o zezwolenie]. Pokazałam mu tę peronówkę i on wyrzucił mnie po prostu. Kopnął mnie, jeszcze pociąg nie ruszył wtedy, a ja z powrotem poszłam poczekać. Jeszcze pociąg dość długo stał. Mówię sobie, to on już musiał przejść do końca, i jeszcze raz spróbowałam, żeby, przed lokomotywą, weszłam do tego samego przedziału. Dojechaliśmy do Płyćwi. To jest przed Skierniewicami taka malutka stacja. Znów ten Niemiec przyszedł, ten sam co kontrolował. Pyta się tych chłopców i tych dziewczyn skąd ja się tu wzięłam. Tego Niemca pyta, bo on też jechał do Warszawy. Pyta się: „Skąd ona się tu wzięła, przecież ją wyrzuciłem”, bo oni mi potem tłumaczyli. Drugi raz mnie wyrzucił. A ten Niemiec w czarnym mundurze przyzwoity był, powiedział: „Usnąłem i nic nie widziałem”. Wyskoczyłam w tej Płyćwi. Też mnie kopniaka dał, otworzył drzwi i wyrzucił, pociąg jeszcze nie stanął, chociaż to była już stacja. Tylko że akurat tam pociąg jest równo z peronem. Tak że się przewróciłam na zawiadowcę stacji. Trochę kolana porozbijałam. Ten zawiadowca wiedział, to już był starszy człowiek. Mówi: „Dlaczego panią wyrzucił?”. Mówię: „Bo nie miałam biletu”. „A dokąd pani chce jechać?” Mówię, że pod Warszawę. „Do Warszawy nie ma mowy, bo nic nie ma, Warszawa jest zamknięta”. To już był chyba początek września. On powiedział „Jak będzie jechał jakiś pociąg i będą Polacy, to ja pani pomogę, żeby pani wsiadła”. Wsiadłam i dojechałam albo do Milanówka, albo do Pruszkowa, już nie pamiętam. Chyba do Milanówka. Akurat tak się stało, że przed samym Powstaniem, miałam chłopca, przyszłego męża, z którym się dość długo znałam i wiedziałam, że jego rodzina zawsze gdzieś blisko Pruszkowa wyjeżdżała na letnisko. Byłam tam [wcześniej] raz czy dwa, ale też w czasie Niemców. To było w czerwcu przypuśćmy, może w maju, jakieś imieniny były. I ja tam z moim narzeczonym pojechałam. [Później] pojechałam [tam po powrocie z obozu] i znalazłam tam męża i mieszkaliśmy przez jakiś czas w Mszczonowie.
- Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?
Miałam koleżanki ze szkoły, ale jedna była z Pruszkowa, nieraz tam jeździłam do niej. Tak specjalnie się nie przyjaźniłam, bo nie miałam czasu na nic, bo była bieda w domu, to albo szyłam albo pracowałam. Jak pracowałam w sklepie, spory sklep był, sama byłam, tam nawet w takiej pakamerze spałam.
- Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Chodziłam do kościoła tak jak teraz. Podczas Powstania to tylko do świętej Barbary, tam najłatwiej.
- Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę, albo słuchała radia?
Radia nie słuchałam, nie miałam kiedy, bo nie było u nas radia. A w sklepie nie mogłam trzymać radia. Wystarczy, że mój dowódca miał swój mundur wojskowy w walizce i jak kiedyś kazał mi go rozpakować, to ja się przestraszyłam, bo u mnie zawsze ktoś był, przysyłany przez niego. On u mnie trzymał walizkę z tym mundurem, a ja tam nocowałam, tam miałam różne [rzeczy], różni ludzie do mnie przychodzili, których znałam i nie znałam, albo tylko pseudonimy, albo tak, o, był, przyszedł, powiedział od kogo, coś. To było wszystko tak na migi robione.
- A prasa, pamięta pani jakieś tytuły?
Nie czytałam prasy. Nie miałam kiedy. Musiałam pracować od dziewiątej do siedemnastej. To tak się wydaje, [że potem ma się czas wolny]. [Ale] zmęczona byłam, a jak miałam coś wolnego, to robiłam swetry na drutach, zawsze coś było do roboty.
- Jakie było pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze wspomnienie, to było jak byłam w piwnicy i wyszłam, żeby zobaczyć, bo było cicho i z drugiej strony wyszedł [Niemiec]. Już byłam pewna, że on wyprowadzi mnie gdzieś i [będzie] chciał mnie zastrzelić, bo mnie złapał, wyprowadzał pod karabinem i trzymał cały czas. To było najgorsze.
Ja nie miałam dużo dobrych wspomnień. Specjalnie nie.
- Co najbardziej się pani utrwaliło w pamięci z czasu Powstania?
No tylko [to, co] mówię właśnie, to najbardziej, I kanały. W kanałach to była makabra. Nie byłam nigdy w kanałach, to był pierwszy [raz]. Jak to zobaczyłam…, szlam taki był ohydny, to się po tym szło. Akurat miałam buty z cholewami, to mi wyżarły przyszwy te [nie]przyjemne smrody, ledwo to mogłam wymyć.
- A gdzie panią zastało wyzwolenie?
Wyzwolenie – mieszkaliśmy w Maszczonowie – 8 czy 9 maja, było wyzwolenie. I potem pojechaliśmy do Legnicy. My nie mieliśmy mieszkania, mieszkaliśmy u kogoś pod Warszawą, jak spotkałam męża. Wzięliśmy ślub w Mszczonowie, 16 listopada 1944 roku. I tam jakiś czas mieszkaliśmy, bo do Warszawy absolutnie nie można było [wrócić]. Tam tylko ci co handlowali, to może Jakoś z Niemcami załatwiali swoje sprawy, ale tak to nie można było się dostać. Mieszkaliśmy pod Warszawą jakiś czas i potem wyjechaliśmy do Legnicy. Tam byliśmy dziesięć lat. Pracowałam, prowadziłam w Legnicy, w Domu Towarowym...
- A czy była pani represjonowana?
Raczej nie. Nie mogę powiedzieć, ale tam chcieli, żebym należała. Dobrze pracowałam, nie kradłam, ale chcieli koniecznie żebym do partii się zapisała. Powiedziałam, że ja już jestem w partii. „A w jakiej?” „A wyszłam za mąż.” I tam później z tego powodu miałam różne historie… Znaczy nie byłam w żadnym więzieniu, ale miałam dwa razy dyscyplinarne zwolnienia, [paragraf] 32, za nieposłuszeństwo. Znaczy nie za manko, nie za kradzież, tylko za złe traktowanie dyrektorów, kiedyś powiedziałam coś dyrektorowi, a był ubekiem, w Legnicy jeszcze. Zawsze pracowałam już, aż do emerytury, w sklepach, bo nie miałam nigdy manka, nikt mi nie mógł nic zarzucić, nie byłam zarejestrowana, że jestem coś komuś winna, że miałam jakieś manka, zawsze się wywiązywałam, pomimo wszystkiego gadania. Potem przestałam już nimi zawracać sobie głowę.
- Czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego jeszcze nikt nie powiedział?
Co mogę powiedzieć to co mniej więcej w czasie Powstania. Powstanie powinno być i dobrze, że było i było dużo ludzi chętnych. I dobrze, że jest tak jak jest. Znaczy nie jest dobrze teraz, za bardzo komuna rządzi. Nigdy nie byłam komunistką żadną, do żadnej partii się nigdy nie zapisałam.
-
- Warszawa, 30 listopada 2004
- Rozmowę prowadził Tomasz Żylski