Janina Wyżnikiewicz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Wyżnikiewicz, z domu Kaplińska. Urodziłam się 4 lipca 1924 roku, w Warszawie. Moim ojcem był Emil Kapliński, inżynier, a mamą Janina z Falkowskich, obywatelka ziemska z Polesia, z miejscowości Ostrzyca, położonej około czterdziestu kilometrów od Pińska. Miałam jednego brata, Kazimierza, młodszego o trzy lata, który zginął w czasie Powstania Warszawskiego.

  • Gdzie pani mieszkała przed wojną, jak wyglądało życie pani rodziny?

Oboje urodziliśmy się i mieszkaliśmy w Warszawie. Na całe lato wyjeżdżaliśmy do majątku na Polesie. Póki nie chodziliśmy do szkoły, byliśmy tam dłużej, a od momentu pójścia do szkoły – od czerwca do września. Raz byłam z mamą w Rabce, raz byłam z rodzicami nad morzem, raz w Ciechocinku, ale to były takie pobyty na dwa, trzy tygodnie. Całą młodość, całe lata, spędzałam na Polesiu. To było bardzo dobre położenie, bo przez teren naszych lasów szedł tor kolejowy Warszawa – Pińsk – Brześć – Łuminiec, na naszym terenie był jednotorowy, mam wrażenie, że od Brześcia był jednotorowy. Pociągi z Warszawy – mnie się zdaje – chodziły raz na dobę, może dwa, w każdym razie bardzo rzadko. Punktualnie, co do minuty. Dwór był zasłonięty drzewami, słychać było z daleka – to było jakieś 200–300 metrów – ale absolutnie nie przeszkadzały. Stacja kolejowa Janów Poleski była odległa od nas o dwa kilometry, a miasteczko Janów jeszcze dwa kilometry dalej. To miasteczko jest znane z tego, że tam został zamordowany święty Andrzej Bobola. W 1938 roku odbywały się tam wielkie uroczystości, jak został ogłoszony świętym. Uroczystości odbywały się na miejscu, niezależnie od warszawskich, i moja babcia w majątku przyjmowała biskupów. Musiała zrobić obiad dla tych gości. To była część Polesia, która nazywała się Zahorodzie, nie była taka niska. Owszem, było trochę błota, ale niedużo. Na mapie było zaznaczone pomarańczowo-żółtym kolorem, nie tak nizinnie, na zielono. Mieliśmy jeden las iglasty, bo było dosyć sucho; drugi był liściasty – dąbrowa, gdzie były dęby. Ten majątek nie był rodzinny. Mój pradziad Paweł Falkowski – był lekarzem w Janowie – zakupił go w latach 1840–1850. Kupił go synowi, drugiemu kupił, chyba w Jatce, aptekę. Tam się wychowała mama, wuj. Mama uczyła się w Warszawie, była to rosyjska szkoła, nazywała się Instytut dla Wysoko Urodzonych Dziewic czy coś [takiego]. Większość to były Rosjanki, ale uczyły się tam też Polki, które pochodziły z majątków spoza Warszawy. Na Wiejskiej, gdzieś w okolicach dzisiejszego Sejmu. Moja babcia i jej siostra skończyły [ją] w latach 1880–1890 czy nawet wcześniej, i moja mama też się tam kształciła. Skończyła [tę szkołę] przed wojną i potem przez pewien czas pracowała w Moskwie jako nauczycielka we francuskiej rodzinie. Ten pan nazywał się Chatain. Uczyła jego córkę wszystkich przedmiotów, i tam ją zastała wojna w 1914 roku. Gdzieś przez Szwecję, Norwegię, Morze Bałtyckie przyjechała do Polski.
Ojciec pochodził z rodziny, której zostały zabrane wszystkie majątki. Jego ojciec miał czternaście lat w 1863 roku, w czasie powstania [styczniowego], i nie brał udziału, ale trzej stryjowie zostali zesłani na Syberię. Jeden wrócił na tamte tereny koło Mińska, Mohylewa, a drugi zmarł po drodze. Cioteczny dziadek zmarł, jak przynieśli mu kajdany syna. Mój ojciec pochodził z tych dalekich terenów – koło Mohylewa, Mińska. To był majątek Lisicz, należał do ojca mojej babki. Brat ojca był dowborczykiem w korpusie generała Dowbora-Muśnickiego, wrócił z wojny w randze pułkownika. Młodszy brat matki też był w armii generała Dowbora-Muśnickiego. Po pierwszej wojnie ojciec i [jego] brat przyjechali do Warszawy, nic nie ocalili ze sobą. Mój ojciec miał tylko książeczkę do nabożeństwa. Stryj szybko przeszedł na emeryturę, a ojciec był inżynierem, pracował najpierw Ministerstwie Rolnictwa, a potem w Okręgowym Urzędzie Ziemskim; to ten budynek, gdzie dzisiaj jest NIK.

  • I od początku mieszkaliście w Warszawie, w mieszkaniu, gdzie się teraz znajdujemy?

Nie, najpierw, jak się rodzice pobrali, mieszkaliśmy na ulicy Wilczej, przy Mokotowskiej. Tu wprowadziliśmy się w 1927 roku. To jest mieszkanie spółdzielcze, własnościowe, było wykończone już przed wojną. Mieszkaliśmy pod numerem mieszkania 5, piętro wyżej, to było 160 metrów kwadratowych, duże mieszkanie. Ojciec pracował, mama zajmowała się domem, dziećmi. Ojciec zmarł w 1935 roku. Rodzice późno się pobrali. Miałam dziesięć lat, brat siedem, jak ojciec umarł, mając pięćdziesiąt pięć lat. Jeżeli chodzi o warunki finansowe, to nie było problemów, dalej mieliśmy to duże mieszkanie, mama zaczęła wynajmować jeden pokój. Pod względem finansowym życie było takie samo, jak przed śmiercią ojca.
Za mojej pamięci wybudowano gimnazjum imienia Słowackiego, na rogu Łęczyckiej i Wawelskiej, i ja tam chodziłam… Najpierw uczyłam się w domu, to była szkoła powszechna – nie chodziłam do szkoły, uczyłam się w domu na komplecie. Miałam dziesięć lat, kiedy wszystkie koleżanki – były starsze – poszły do gimnazjum, a mnie nie przyjęli, byłam za mała. Jeden rok chodziłam do szkoły Anny Goldman. O tej szkole są dwie książki, warto, żeby Muzeum Powstania wiedziało, co ta szkoła zrobiła dla młodzieży, dla Powstania. Przed wojną miała czterdziestu, pięćdziesięciu uczniów, a w czasie wojny kilka tysięcy młodzieży przechowała, wychowała. Potem chodziłam do gimnazjum imienia Słowackiego, tam skończyłam trzy klasy w 1939 roku. Wtedy wyjechaliśmy normalnie na wakacje do majątku, ale kiedy były już odgłosy, że się wojna zaczyna, że coś jest nie bardzo… Nie pamiętam, czy wtedy już mama powiedziała, że nie wracamy do Warszawy, ale zapisała mnie do gimnazjum w Pińsku, i brata też, ponieważ on zdał wtedy do pierwszej klasy gimnazjum, miał chodzić na Bielany, do ojców marianów – chyba do dzisiaj mają tą szkołę.

  • To było w pobliżu majątku?

Tak, czterdzieści kilometrów, w Pińsku, to było miasto powiatowe.
Kiedy zaczęła się wojna, pierwsze dni były spokojne. Mama dowiedziała się z radia – to jest też ciekawa rzecz. W naszym domu w majątku nie było prądu. Prąd był na stacji kolejowej, w miasteczku – jakoś żyło się normalnie. Ale było radio – olbrzymie, podłączone do anteny. Antena była przed domem, jakieś dwadzieścia metrów, wyższa od wszystkich drzew, szła do komina, od komina na dół. Moja mama usłyszała z Moskwy, że oni idą do nas. Radio było na baterie, co dwa, trzy tygodnie zawoziło się je do ładowania czy na wymianę, na stację kolejową. Pamiętam słowa: „No, to już po nas”. Mój wuj był prezesem Sądu Okręgowego w Pińsku, wtedy już na emeryturze i nieraz potrafił wsadzić komunistów. Też postanowił nie uciekać, a ukryć się u kogoś w miasteczku. Nie podejrzewali, że to wszystko będzie trwało tak długo. Wuj – nie pamiętam którego dnia – wybył z majątku; została mama, my z bratem i dwie babcie.[...]. Moja mama powiedziała, że ich nie zostawi i nie będzie uciekać do Warszawy. Myśmy zostali w majątku. Chyba trzy dni po 17 września pierwsze oddziały radzieckie zaczęły wkraczać do majątku. Ponieważ to było trochę od toru kolejowego, od miasteczka cztery kilometry, od stacji dwa, przy drodze do wsi Suche, nie było tego wojska tak dużo. Wpadali, ale nie byli tacy krwiożerczy. Wszystko rabowali – aparat fotograficzny, jakieś zdjęcia. W spichrzu był miód, tam było jakieś siedem, osiem schodków, po tych schodkach turlali beczki, potem z beczki wylewali do kubków, zachowywali się… Rzeczywiście, taka dzicz. Pamiętam, jak dwóch przechodziło – u nas były piękne biblioteki – zobaczył, że tyle książek i mówi: „Kto to czyta? – po rosyjsku – To tylko stoi, żeby stało”. Zabierali wszystko, co było pod ręką. Wcześniej pochowałam rodzinne srebra na piecach. Były bardzo wysokie, bo te pokoje były chyba czterometrowe, na górze były wgłębienia, i tam po drabinie wchodziłam – mama mnie trzymała – i te srebra, łyżki, noże, widelce tam przechowaliśmy. Mama z Warszawy zabrała biżuterię, jak zaczęła się wojna, zakopała w ogrodzie, i nie pamiętam, kiedy wykopała. W każdym razie wykopała. Chłopi byli do nas bardzo dobrze ustosunkowani. W momencie kiedy było wiadomo, że przyjdą bolszewicy, kilku przyszło w nocy do mamy zapytać, czy może coś pomóc, coś zrobić. W wozowni, gdzie była bryczka, kareta – której nigdy się nie używało – pomogli zakopać kilka beczek z miodem. Był taki Żyd, który miał sklep w Janowie, był z nami w dobrych stosunkach – przywiózł wielką skrzynkę mydła, żeby mu przechować. To było zakopane, pamiętam, jak po nocy to zakopywali. Z chłopami były dobre stosunki, była część komunistów, ale nie byli w stosunku do nas tacy zajadli. Ale zajęli. Nam zostawili trzy czy cztery pokoje, a resztę majątku zajęli.
Po kilkunastu dniach dowiedzieliśmy się, że wuja ktoś wydał i został zamordowany. Prowadził go ktoś do więzienia w Pińsku i po drodze, w miejscowości Duboja, został zamordowany. Po kilku dniach przyjechało trzech enkawudzisistów malutkim samochodzikiem. Trzech ich wysiadło, jeden miał pikielhaubę, jak to Niemcy mają, jeden z czerwoną opaską, trzeciego nie pamiętam, ale wiem, że ich było trzech. Przyjechali tylko po to, żeby aresztować moją mamę. Wsadzili mamę do tego samochodziku, a mój brat – miał wtedy dwanaście lat – zaczął strasznie płakać. Staliśmy na ganku i jeden z nich pyta: „Malczik, czego ty płaczesz?”. On woła: „Mama, mama!”. I wtedy ten enkawudzista poszedł do samochodu, wyciągnął mamę za rękę i mówi: Udiraj! – to znaczy po rosyjsku „uciekaj”. I pojechali. Mama wtedy powiedziała: „Dłużej tu nie możemy siedzieć. Przez zieloną granicę ze staruszkami nie przejdziemy. Jedziemy do Pińska”. Ci chłopi-komuniści, którzy byli w majątku, pozwolili mamie pojechać do Pińska. Pojechała tam i opowiadała, że wysiadła na stacji i podszedł do niej taki starszy Żyd. „Co pani szukaje?” – oni mieli takie powiedzonka. Mama mówi: „Mieszkania”. „Oj, proszę pani! Mieszkanie!”. Wtedy były strasznie dużo na tamtych terenach tak zwanych bieżeńców – tych, którzy uciekli przed Niemcami, nie zdążyli wrócić, weszli bolszewicy, i ci ludzie tak byli tam. Było tak zatłoczone, po prostu nie było mieszkań, to było nieduże miasteczko. Zapytał: „A kto pani jest?”. Mama mówi, że z majątku Ostrzyca. „Oj, pani już ma mieszkanie! – ja się wzruszam, jak mówię takie rzeczy. – Bo pani ojciec, jak w pierwszą wojnę nas pędzili, to dał mi garnek miodu. Pani ma u mnie mieszkanie”.
Załatwił to mieszkanie, malutkie, dla nas pięciorga, trochę większe niż ten pokój. W drewnianym domku, na ulicy Gonczarskiej, niedaleko dworca. Tam się przenieśliśmy. Ci chłopi-komuniści, co siedzieli w majątku, zgodzili się. Z tym że nic nam nie pozwolili zabrać. Mama miała przy sobie złoto, a te srebra, co tam były chowane… W pewnym momencie daliśmy takiemu chłopu – on nie był miejscowy, z Siedlec, nazywał się Franek Rechnia, jego żona była miejscową Białorusinką – na przechowanie. On to zabrał. Potem, po kilku miesiącach, jak byliśmy w Pińsku, przyjechał do nas z wielką walizką z tym srebrem, żeby nam oddać. Mama mówi: „Panie Janku, teraz to nie ma mowy! Po wojnie pan odda”. „Dobrze, to ja zakopię w moim domu, pod podłogą”. Ja nawet nie wiem, gdzie był jego dom, a dziś po domu nie ma śladu, i po srebrze nie ma śladu. Ale ta uczciwość tego człowieka!
Pozwolili nam przewieźć na wozie do pociągu… Żadnego mebla, tylko trochę osobistych rzeczy. Nie mieliśmy nawet zimowych palt, tego typu rzeczy – to wszystko było w Warszawie. Przyjechaliśmy do Pińska, zamieszkaliśmy tam. Niedaleko nas – dwanaście kilometrów – był Kanał Królewski, tam był duży folwark, koło stu hektarów. Tam byli państwo Bojarowscy. Ich ojciec nie żył, matka żyła, pięcioro dzieci, tam było wtedy troje, jeden z nich był w niewoli, a jedna córka już mieszkała w Warszawie. Gdzieś w połowie listopada ta matka – kobieta prawie siedemdziesięcioletnia – przyjechała do nas, do Pińska, z całymi torbami zapasów: kiełbasa, mąka. Wiedziała, że myśmy tak wyjechali bez niczego z majątku. 24 grudnia przyjechał jej syn, wozem jechał te czterdzieści kilometrów całą noc, w czterdziestostopniowym mrozie. On był chrześniakiem mojej mamy. Przywiózł nam cały wóz – dużo drzewa do palenia, butelki z mlekiem, które tak pozamarzały na tym mrozie, że zdejmowało się szkło, a mleko pozostawało w kształcie butelki – trzeba było wyłożyć na talerz czy do garnka. Czego on nie naprzywoził – i kaszę, i masło, i śmietanę, i mleko. I dopiero wtedy pojechał te kilometry z powrotem do swojej rodziny. Niestety tych ludzi wywieźli potem do Kazachstanu. W Pińsku chodziłam do szkoły, która kiedyś była polska – tam, gdzie mnie mama zapisała. Było jeszcze paru polskich nauczycieli, ale kazano im uczyć po rosyjsku. [Wcześniej] tam było po jednej stronie ulicy gimnazjum męskie – na [ulicy] Kościuszki, to była główna ulica, żeńskie było po drugiej. Zrobili z tego gimnazjum koedukacyjne. Nauczycieli albo powywozili, albo aresztowali, albo pouciekali, w zasadzie byli tylko przez kilka tygodni, a potem nasprowadzali swoich. W mojej klasie była taka z Moskwy, nazywała się Szarupa, wychowawczyni. Myśmy tak traktowali to uczenie, nie żeby się uczyć, tylko żeby coś robić, uciekaliśmy na wagary. Idąc na wagary, najpierw zachodziliśmy do kościoła, i ona nam mówiła: „Po co chodzić do kościoła? Patrzcie, ja jestem i ładna, i młoda, a w kościele nigdy nie byłam”. Był w naszej klasie taki uciekinier w Warszawy, Żyd, Izaak Weisensberg się nazywał, i on jej mówi: „A moja sobakasobaka to pies – toże krasiwaja i mądra, i też do kościoła nie chodziła”. Pochodził z komunistycznej rodziny żydowskiej z Warszawy, już po tych kilku miesiącach przestali być komunistami.
  • Jak długo przebywaliście w Pińsku? Kiedy wróciliście do Warszawy?

Do końca kwietnia. Z tego okresu nauczyłam się po rosyjsku tylko [niezrozumiałe] – prawa Newtona. Poza tym niczego. Moja mama zrobiła taką rzecz. Nie było żadnego kontaktu z Warszawą, nie wiedzieliśmy w ogóle, czy [nasz] dom stoi. Mama napisała piętnaście czy dwadzieścia listów do różnych znajomych, rodziny w Warszawie; poadresowała, nie zakleiła, włożyła to w jedną dużą kopertę, zaadresowała do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Moskwie, i wysłała z prośbą o to, żeby przekazali do Warszawy. Rzeczywiście, kilka osób w Warszawie dostało te listy. O tym też mało kto wie, że Niemcy dogadali się z bolszewikami i powołali trzy komisje – we Lwowie, w Brześciu i w Wilnie. Do tych komisji mogli się zwracać ludzie, którzy byli bieżeńcami z terenów, które należały wtedy do Generalnej Guberni. Jeżeli dowiedli, że uciekli z terenów środkowej Polski, to komisje badały dokumenty i pozwalały im legalnie wracać, nie przez zieloną granicę. Moja mama, jak się o tym dowiedziała, powiedziała: „Jedziemy do Brześcia, będziemy się starać”. Rzeczy prawie nie mieliśmy, na szczęście mieliśmy złoto w Pińsku, mama je sprzedawała, żeby z czegoś żyć, i to złoto wieźliśmy ze sobą do Brześcia. Tam wszyscy razem musieliśmy się stawić w tych komisjach, więc – najpierw niemiecka. Nie było problemów. Mama przedstawiła swój dowód osobisty, nasze legitymacje szkolne – że jesteśmy z Warszawy, a dokumenty jednej i drugiej babci spaliła, ponieważ one miały miejscowe dokumenty. Powiedziała, że staruszki pogubiły. Niemcy od razu wyrazili zgodę. A bolszewicy, że tych nie puszczą, bo nie mają dokumentów. „Może to nasze obywatelki” – w tej formie. Mama jednak jakoś ubłagała i zgodzili się wszystkich puścić. Chyba dali jakieś papiery.
Zatrzymaliśmy się tam na kilka dni, chyba płaciliśmy jakieś mieszkanie, po kilku dniach musieliśmy się zgłosić na dworzec i tam na dworcu była taka komora celna. Tam bolszewicy wszystko nam zabrali – całe złoto. Z wyjątkiem jednego pierścionka mamy, który był oczkiem do dłoni – myśleli, że to jest obrączka. „To wam zostawiamy. A to, co chowaliście, wszystko musicie oddać, bo to nasza własność”. Siedział bolszewik, spisywali, a jakże, i na kupkę kładli, mamie po spisaniu udało się jeszcze jeden złoty zegarek zrzucić na kolana. A tak – wszyściusieńko zabrali, zostaliśmy bez niczego. Tylko w rzeczach grzebali, oderwali rączkę od walizki, miałam takie nieduże stojące lusterko – tą stojącą część oderwali. Słoiczek miodu mieliśmy – dziobali w tym. Nie było mowy, żeby coś przewieźć. Na sobie można było wszystko przewieźć, w ogóle nie robili rewizji osobistej.
Jak to wszystko zabrali, władowaliśmy się do bydlęcego wagonu, gdzie już było kilkadziesiąt rodzin. Tamtych rodzin nie rewidowali, oni widocznie mieli oko [na to], kto może coś mieć. Tym wagonem zawieźli nas na most na Bugu, w połowie mostu kazali wysiadać. Wysiedliśmy. Za chwilę przyjechał pociąg osobowy, z żandarmami niemieckimi, wsiedliśmy tam. To był pociąg, który stawał na każdej stacji – w Terespolu, dalej chyba w Międzyrzeczu, i na dworcach ludzie mówili nam przez okna: „Jeżeli jedziecie ze wschodu i macie jakieś polskie pieniądze, dajcie nam. Dacie adresy, my wam odeślemy, Niemcy wam wszystko zabiorą”. Ale człowiek nie wie, komu daje, mama powiedziała: „Nie dajemy”. Zawieźli nas do Białej Podlaskiej, tam kazali wysiadać, i pakuneczki, które mieliśmy ze sobą, postawić na peronie. Naprzeciwko stał pociąg sanitarny, tam kazali nam wejść – mężczyźni z jednej strony, kobiety z drugiej – rozebrać się do naga i pędzili nas przez dwa czy trzy wagony. W jednym polewali wodą, to znowu jakimś szarym mydłem. Rzeczy, ubrania, które zostawiliśmy w pierwszym wagonie, już w ostatnim były. Po prostu niemiecki porządek. Tak samo te tobołeczki, co zostały na peronie – jeden Niemiec stał i pilnował, niczego nie ruszyli. Jak nas tak wszystkich umyli, to musieliśmy piechotą… Koło dworca stał wielki barak – i tu taka niekonsekwencja – brudny, na tych pryczach ze słomą już chyba kilka transportów spało. Tam nam kazali się zatrzymać i – że będą nas kontrolować. I rzeczywiście, mamie się udało – dobrze znała języki: niemiecki, rosyjski – poprosić, żeby nas pierwszych wzięli na badania czy przesłuchania. „Bo tu są takie staruszki”. Niemcy rozebrali naszą rodzinę do naga, i wszystkie pieniądze, co mieliśmy przy sobie, co do grosza, zabrali. Powiedzieli: „Oddacie, to wam zwrócimy potem. Nie oddacie, znajdziemy coś, to wam nigdy nie zwrócimy”. Mama powiedziała: „Trudno, oddajemy”. Trzeba powiedzieć uczciwie – to był początek maja, a w październiku oddali osiemdziesiąt procent. Jeden pan jechał z Wilna, miał dużo więcej, jemu zwrócili sześćdziesiąt procent. Dali nam tylko po dwadzieścia złotych, bilet kolejowy do Warszawy. Wsiedliśmy do pociągu, przyjechaliśmy do Warszawy, na Dworzec Wschodni. Nie wiedzieliśmy w ogóle, czy ten nasz dom tutaj stoi. Za furmankę – wtedy nie było jeszcze takiej komunikacji – zażądali sto złotych. Akurat tyle, co nam dali. Przyjechaliśmy. Na szczęście dom stał. Kuzyn zainteresował się mieszkaniem, dwa czy trzy pokoje wynajął. My mieliśmy dwa, tak że mogliśmy się zainstalować.
Przyjechaliśmy bez złota, bez pieniędzy, bez niczego. Ja o tym nie wiedziałam – miałam schowane w torebce sto złotych, gdzieś pod podszewką, to odnalazłam, i to było wszystko, co mieliśmy. Udało się sprzedać ten złoty zegarek.

  • Jakie wrażenie zrobił na was widok okupacyjnej Warszawy?

Trudno mi w tej chwili powiedzieć dokładnie. Byliśmy tak skołowani tymi bolszewikami, tym przejazdem, warunkami, że trudno mi powiedzieć, jak to było. Potem dopiero, jak już zamieszkaliśmy, jak trzeba było z czegoś żyć, coś robić… Ci lokatorzy, którym kuzyn wynajął mieszkanie, jak nas nie było, wyprowadzili się. Mama zaczęła wynajmować pokoje. Niby Niemcy dali przedwojenną emeryturę po ojcu, ale co to było? Mama wynajmowała trzy, cztery pokoje i też czasem nie mieliśmy obiadu, czasem nie było co jeść. Było nas pięcioro, korzystaliśmy z opieki społecznej, babcie dostawały bezpłatne obiady, bony na mleko. Jak mogłam, starałam się trochę zarobić – popracować w sklepie, handel okrężny. W Pińsku też pracowałam, opiekowałam się czteroletnią dziewczynką, Żydóweczką. To była córka nauczycieli z Warszawy, ona była lektorem angielskiego na uniwersytecie, a on nauczycielem matematyki w jakiejś szkole żydowskiej. Tak że w Pińsku też trochę zarabiałam. A tutaj mama głównie żyła z tego, co się sprzedało. Wysprzedała wszystkie książki – mieliśmy zbiory Mickiewicza, Sienkiewicza, była bardzo duża biblioteka – odkurzacz, piękną przedwojenną lodówkę. Było nam bardzo ciężko. Starałam się dorywczo coś w jakichś sklepach dorobić, ale jednak robiłam na kompletach [w gimnazjum imienia] Słowackiego maturę. Najpierw małą, a potem dużą. Nauczycieli, mimo że żyli z tych nielegalnych kompletów, ode mnie nie brali [pieniędzy], nigdy nie płaciłam za naukę. To samo brat w szkole Anny Goldman, nie płacił i uczył się.
W 1942 roku, jak zdałam maturę, poszłam do pracy, na Okęcie. To była fabryka marmolady Feliksa Pawłowskiego założona chyba w 1856 roku. Wtedy już był inny właściciel, który kiedyś doprowadził Pawłowskiego do bankructwa, ale potem odkupił to od niego, potem bardzo się nim opiekował. Fabryka była wybudowana na Okęciu, a powstała w Warszawie na Długiej. Podobno ten Feliks Pawłowski był pierwowzorem Wokulskiego, ponoć Prus nim się zainteresował.
Zaczęłam pracować w tej fabryce, to musiało być zatwierdzone przez Urząd Pracy i tak dalej. W 1942 roku umarła też jedna babcia, potem druga.
Przedtem, zanim zaczęłam pracować w fabryce, pracowałam dwa miesiące przy Kercelaku. Na rogu ulicy Okopowej i Leszna – po drugiej stronie był już Kercelak – była taka ruina, tylko parter. Był tam sklep, właścicielkami były trzy panie. Pracowałam tam od rana do wieczora, było jakieś mydło, proszki, mało co tam było. Ale widziałam to zniszczenie Kercelaka, i mam wrażenie, że po 1942 roku już się nie odrodził. Pewnego dnia Niemcy tyralierą okrążyli Kercelak – widziałam to tylko od strony ulicy Leszna – przyjechali z wielkimi ciężarówkami, naprzeciwko mojego sklepu postawili warty. To byli szaulisi – wojska litewskie, które były na służbie niemieckiej, mieli takie jakieś czarne mundury. Mam wrażenie, że na warcie postawili tych szaulisów, a sami rabowali wszystko, co było na Kercelaku. Ile tam było majątku, ludzie mieli futra, nie futra. Przyjechali gdzieś koło dziesiątej, koło dwunastej pomyślałam sobie: „Nie, ja tu nie wysiedzę”. Żeby nie myśleli, że uciekam, założyłam głośno okiennice, zamknęłam drzwi i, tupiąc głośno, doszłam do rogu Okopowej i Leszna – tam były tramwaje – i poszłam do domu. Przyjechałam tam koło czwartej – już nic nie było, jakieś papiery się walały, jakieś resztki bud, nic nie było. Ludzi powywozili stamtąd, towar zabrali – przez dwa lata do Powstania nie jeździłam tam, nie umiem powiedzieć, ale mi się wydaje, że już Kercelak nie odrodził się.
Jak zaczęłam pracować [na Okęciu], to nam się dużo polepszyło finansowo. Miałam pensję, raz na tydzień dostawałam kilo cukru i kilo marmolady, było nas już tylko troje. Było trochę lżej.
W 1943 roku jesienią zapisałam się na Uniwersytet Warszawski, na geografię. To był ośmioosobowy komplet, mieliśmy wykłady po prywatnych mieszkaniach, potem nas zostało tylko pięcioro, cały rok tam uczęszczałam. Już w lipcu w Warszawie zaczęło się robić niewyraźnie. Bolszewicy podchodzili do Wisły, do nas przyjechali pracownicy, którzy byli w majątku i zostali na Polesiu. Niemcy ewakuowali stamtąd ludność i oni tu przyjechali, zamieszkali u nas, w jednym pokoju – rodzina, ojciec, matka i dwóch synów. W Warszawie zaczęła panować gorączka trochę…

  • Czy przez te lata okupacyjne zetknęła się pani z konspiracją?

Jeżeli chodzi o mojego brata, myśmy z mamą podejrzewały, że on jest [w konspiracji], ale nie rozmawiało się na ten temat. Raz tylko wrócił, taki zziajany, przed godziną policyjną – zrozumiałyśmy, że jakiegoś Niemca rozbroili. Nasze mieszkanie to było zbiorowisko takich ludzi. W jednym pokoju mieszkała pani Jaśkiewiczowa z dwoma synami. W 1943 roku, okazało się, że jej mąż (był kapitanem) zginął w Katyniu – wtedy Niemcy ogłosili te listy. Obaj jej synowie byli w AK, obaj brali udział w Powstaniu, byli w obozach, wyemigrowali do Ameryki. W sąsiednim pokoju najpierw mieszkały dwie Żydówki, ale jak sąsiedzi zaczęli mówić, że Żydówki, musiały się wyprowadzić.
Wtedy zamieszkała tam Halinka Sotomska, miała jakieś 23 lata, była bardzo zaangażowana, jeździła z jakimiś… Co przewoziła do Lwowa, to nie wiem, Lwów był wtedy pod radziecką okupacją. W każdym razie miała radio, za to była kara śmierci. Nieraz słuchałyśmy tego radia, jak ona przyniosła. W czasie okupacji prądu nie było stale, w jednym tygodniu był od piątej do ósmej wieczorem, a w drugim od ósmej do jedenastej. Na odpowiedzialność mieszkańców domu, co tydzień inni, musieliśmy na dole muffy wyłączać. My zawsze, kiedy na nas wypadło, starałyśmy się te dziesięć minut później wyłączyć – Londyn chyba nadawał o dziesiątej – żeby jeszcze czegoś posłuchać. Niestety została aresztowana, właśnie jak szła z tym radiem. Ona nie zawsze nocowała w domu, miała matkę na Żoliborzu, ale nie chciała jej narażać i mieszkała poza domem. Któregoś dnia nie przyszła, myśleliśmy, że jest u matki. W nocy przyszło gestapo, walili w drzwi, mama mówi: „Nie wiem, może to złodzieje?”. – „To będziemy strzelać, pani otwiera!”. Otworzyła drzwi, momentalnie: „Halina Sotomska – który pokój?”. „Ten”. Weszli tam, byli jakąś godzinę, potem wyszli, przeszli po wszystkich pokojach, ale tylko zajrzeli, bo to była noc. Zamknęli drzwi na klucz, nalepili gapę niemiecką. Mama mówi: „A jak ona wróci?”. – „Ona już nie wróci”. I poszli. Powiedzieli: „Pani za miesiąc przyjdzie na Szucha, to oddamy pani klucz”. Moja ciotka, która też mieszkała u nas w jednym pokoju, wieczorem przyszła do domu i mówi: „Wiesz? Mówią na mieście, że Niemcy aresztowali sekretarkę »Grota« – nie wiem, czy to „Grot” jeszcze był, czy już „Bór” – i jak gospodyni zapytała, czy ona wróci, to Niemcy powiedzieli, że już nie wróci”. No, skąd…? Po tej nocy, już na drugi dzień wieczorem ciotka przyszła z taką informacją. Tydzień po jej aresztowaniu przyszło do mamy dwóch młodych ludzi, [powiedzieli], że są z AK i proszą, żeby pozwoliła im zajrzeć do tego pokoju. Mama się zgodziła, odlepili tą gapę, ale nie mogli otworzyć. Mieli jakiś zły wytrych, przyszli po kilku dniach. Weszłam za nimi do tego pokoju. Nie było strasznego bałaganu, trochę było powywracane, ale na co zwróciłam uwagę? Ona bardzo przyjaźniła się z siostrzenicą Struga – tego pisarza, oni mieszkali w Alei Niepodległości – i z jej bratem, Andrzejem. Miała u siebie w pokoju fotografię tego Andrzeja, na kilka dni przed aresztowaniem mówiła mi, że Andrzej brał udział w jakiejś akcji, uciekał samochodem, wpadł na drzewo i, ciężko rannego, zatrzymało go gestapo. Brakowało jego zdjęcia! Czyli jakie oczy ci Niemcy mieli – czyje zdjęcie zabrali! On był właśnie przez nich aresztowany.
Gdzieś po miesiącu czy półtorej mama: „Idę na Szucha”. Poszła, powiedziała, że jest biedną wdową, że mieszkanie musi wynajmować. Kazali mamie zabrać się z powrotem, nie dali tego klucza. Po kilku tygodniach zjawił się jakiś cywil, mówił po polsku, nie miał klucza, miał wytrychy. Nie powiedział, kim jest, mówi: „Otwieramy pani ten pokój”. I wtedy mama wynajęła go, przez ciotkę, pani Górskiej. Ta pani Górska to była osoba z konspiracji, nocowała tam tylko dwa czy trzy razy, ale była zameldowana. W trzecim pokoju najpierw mieszkała Halinka Sotomska, potem jak Żydówki się wyprowadziły, to się przeniosła. Potem tam mieszkała Hanka Kosowska, naprawdę nazywała się Rotwandówna. Była taka szkoła – Wawelberga i Rotwanda przed wojną, to była Wyższa Szkoła Techniczna, żydowska. Ona była Żydówką i też była w konspiracji. Nieraz pomagałam jej pisać na kliszach jakieś biuletyny. Ludzie mieli do siebie zaufanie – tamta mi pokazywała radio, ta dawała klisze do przepisywania. Została aresztowana gdzieś w początku lipca czy w końcu czerwca. Nie w domu, nie wiedzieliśmy gdzie. Dowiedzieliśmy się dopiero w ten sposób, że z Pawiaka przyszły przez pocztę jej kartki żywnościowe. Potem ten pokój zajęli ci, którzy przyjechali z Polesia, nasi pracownicy.
W czwartym pokoju mieszkała moja ciotka Jadwiga Falkowska, która była jedną z założycielek harcerstwa, była kiedyś komendantką harcerstwa, była w Naczelnej Radzie harcerskiej, a w czasie okupacji była chyba komendantką Warszawy czy Wojskowej Służby Kobiet? Ma grób na Powązkach, jeszcze niedawno 1 listopada czy 1 sierpnia harcerki trzymały tam wartę. Tych starych harcerek już nie ma, więc już nie trzymają. Ale jest na tych wszystkich tablicach, i u państwa też jest. Ona tam mieszkała, często przynosiła „Biuletyn Informacyjny”.
  • Więc styczność pani miała [z konspiracją]? Czy nie namawiano pani?

Jedna z sąsiadek z Polesia, trochę starsza ode mnie, zaproponowała mi, żebym wstąpiła do AK i na kursy sanitarne. Przez pewien czas kilka nas chodziło na ulicę Senatorską, tam jest takie wgłębienie na placu, był tam kiedyś Szpital Maltański. Tam chodziłyśmy do siostry, która nam pewne zasady podawała. Nie umiem powiedzieć, czy tam było jakieś aresztowanie, czy coś, nagle w pewnym momencie się skończyło. Nie wiem, co się wtedy stało, urwał się ten kontakt.
W lipcu już było niepewnie na mieście, na przykład dyrektor fabryki marmolady na Okęciu wszystkim pracownikom dawał cukier. Przywieźli mi tutaj dwadzieścia kilo cukru, wiadomo było, że coś będzie. Do jednej, drugiej ciotki po parę kilo zanosiłam. Poza tym to był bardzo bogaty człowiek, miał mieszkanie na Noakowskiego 16, powiedział: „Będą jakieś walki, będzie niebezpiecznie”, i wywiózł tam biżuterię, futra, wszystko, co miał. Ja też miałam paru znajomych z tych kręgów, wiedziałam, że są w AK… To było nie w niedzielę przed Powstaniem – Powstanie wybuchło we wtorek – tylko w niedzielę wcześniej. Staliśmy w Alejach Jerozolimskich, mniej więcej koło [ulicy] Pankiewicza, jak wojska niemieckie ze wschodu waliły na zachód. Strasznie dużo Niemców. Potem, w ciągu tygodnia, jakoś to się uspokoiło, już tak nie uciekali. Było trochę spokoju. Ale jeden z kolegów tak mi dwuznacznie powiedział, że był zmobilizowany, ale odwołali. To było gdzieś koło 25 lipca. Co jeszcze było w tym lipcu? Na wschodzie słychać było jakiś hałas.
1 sierpnia wychodziłam do pracy, przyszłam na Okęcie. Mieliśmy już wtedy dyżury. Pracowaliśmy do szesnastej, ale jedna osoba musiała siedzieć w biurze do godziny osiemnastej. Akurat wtedy wypadło na jedną z koleżanek, ona prosiła, że ponieważ coś tam w domu się dzieje, musi wyjechać, żebym posiedziała za nią. Też miałam jechać z jakimiś materiałami na Stare Miasto, na Krzywe Koło, do profesora Gumińskiego – to był profesor meteorologii. Myślę sobie: „Pojadę innego dnia”, zgodziłam się zostać. Gdzieś koło piątej byłam sama jedna w biurze, przyszła żona dyrektora – oni mieszkali piętro wyżej, i mówi: „Niech pani idzie do domu, coś jest na mieście, coś się dzieje”. Jeszcze tramwaje chodziły, pojechałam dalej na Okęcie, kupiłam kilo kartofli – ja miałam pensję 220 [złotych], w Warszawie nie było już kartofli, siedem złotych zapłaciłam za to kilo – i wracałam, jechałam do domu. Na rogu Banacha i Opaczewskiej tramwaj się zatrzymał. Było słychać strzały, walki na terenie Grójeckiej, tramwaj dalej nie jedzie, nie można iść, bo trwają walki. Zostawiłam te kartofle u sklepikarza na rogu i mówię: „Idę do domu przez Pole Mokotowskie i [ulicę] Żwirki i Wigury”. Wtedy nie było tych wszystkich domów od Banacha w kierunku Okęcia, to było pole. Był tylko Zieleniak, a dalej pola, taka fabryczka Lipiszowskiego po drodze. Nasza fabryka była pierwszym domem za granicą miasta Warszawa, dalej już była gmina Okęcie. Postanowiłam nie wracać do fabryki, ale przez pole dojść do [ulicy] Żwirki i Wigury i wrócić tędy, od Wawelskiej. Szłam kawałek przez pola, były jakieś ogródki działkowe… Już nie pamiętam, co to było, w każdym razie takie zarośla przy płocie i jakiś mężczyzna szedł czy stał. W pewnym momencie słyszę strzały i ten człowiek pada. Nie wiem, czy on upadł, bo usłyszał, czy mu się coś stało – to było dość daleko ode mnie. Myślę sobie: „Już nie pójdę tamtędy. W takim razie wracam do fabryki, zatelefonuję do mamy, że jestem w fabryce i co mam robić?”. Odwracam się i idę z powrotem do Alei Krakowskiej. I słyszę za sobą szczęk broni i Niemców, myślę sobie: „No, teraz na mnie kolej”. Ale nie, obejrzałam się za siebie – nakładali na siebie marynarki, nie wiem, skąd oni wyskoczyli. Minęli mnie, polecieli do Alei Krakowskiej. Doszłam do Alei, przeszłam ten kawałek do fabryki i walę w bramę. Fabryka była bardzo dobrze zabezpieczona, naokoło był wysoki mur, na tym murze były jeszcze jakieś butelki, szpikulce. Brama była bardzo mocna, metalowa, bardzo szeroka, bo często ciężarówki z cukrem jeździły. Zaraz przy tym murze, wewnątrz był jedno- czy dwupokojowy domek, i tam mieszkał dozorca, pan Witkowski. Miał żonę Ślązaczkę, która świetnie mówiła po niemiecku. Zaczęłam walić w te drzwi, w bramę – nic. Chyba piętnaście minut była cisza. W końcu ktoś z nich się odezwał, mówię, że to ja, więc mnie wpuścili. Okazało się, że Powstańcy chcieli opanować fabrykę, i dyrektor ich nie wpuścił. I zrezygnowali. Przeczytałam [o tym] w Encyklopedii Powstania, ale nie było nic podane, że ich dyrektor nie wpuścił. Było tylko, że sztab był na ulicy Lechickiej 8 i miał być przeniesiony na aleję Krakowską 2, do firmy „Feliks Pawłowski”, ale że ich nie wpuścili, nie jest podane w tej encyklopedii. Szczęśliwie się stało, bo tak to by nas wszystkich Niemcy wykończyli.
Wpuścili mnie, znowu się zabarykadowali. Jeszcze działały telefony, zatelefonowałam, powiedziałam mamie, gdzie jestem. Mama powiedziała, że są Niemcy – byli w tym urzędzie, co teraz jest NIK – ale że jest cisza i spokój. Powiedziała właśnie o bracie, że Kazik był koło drugiej, trzeciej z jakimś kolegą, poszli do pustego domu obok, coś stamtąd wynieśli – jakieś puszki, narzędzia – i wyszli. Więcej nie wiedziałyśmy, co się z bratem działo. Ciotka, która była w AK, powiedziała mamie, że idzie, że ma zadania. Zostawiła mamie woreczek z biżuterią, żeby to przechować. Ciotka zginęła 7 sierpnia, zamordowana przez „własowców” na rogu Filtrowej i Alei Niepodległości – to była znana historia. Z tego domu wszystkich wyprowadzili i zastrzelili.
Ja zostałam na Okęciu. W pierwszych dniach nie było mowy, żeby dostać się do Warszawy – wszędzie walki. Przez dwa, trzy dni miałam z mamą kontakt telefoniczny, potem mama chodziła do sąsiedniego domu, tam był telefon, a potem się wszystko urwało. W pierwszą noc Powstania siedzieliśmy w piwnicy fabryki i modliliśmy się. Na drugi dzień wpadł oddział Niemców, kilku czy kilkunastu. W pierwszym momencie kazali wszystkim wyjść i zdawało się, że nas wszystkich rozstrzelają. Okazało się, że oni chyba z Pragi – nie wiem skąd – jechali przez Aleje Jerozolimskie, Powstańcy ich ostrzelali i zabili brata jednego z oficerów. I oni tacy wściekli. Ale jakoś nie wystrzelali nas, zajęli mieszkanie na pierwszym piętrze, zainstalowali się. Na drugi czy trzeci dzień znowu zjawili się jacyś wojskowi, ale to byli jacyś maruderzy… Ktoś mówił, że to kuchnia wojskowa… Na terenie fabryki był długi budynek, gdzie była stołówka i kuchnia, tam robotnicy jedli obiady, myśmy też zawsze dostawali do biura talerz zupy. Tam się zainstalowali. Po kilku dniach zażądali, żeby uruchomić produkcję marmolady. Zjawił się jakiś Treuhänder. Nie wiem, kto rozpuścił wiadomość – zgłosiło się kilkudziesięciu robotników, robotnicy w fabryce przeważnie byli z Okęcia. Ruszyła produkcja. Przez Okęcie pędzili ludzi… Była szosa włochowska, która przecinała aleję Krakowską – w tej chwili [ulica] chyba nazywa się Hynka – tam była jakaś stolarnia i obóz, tak jak w Pruszkowie, tylko nieduży. Widzieliśmy ich, torbę cukru się komuś dało, starało się jakoś pomóc tym ludziom, których Niemcy pędzili. Na moich oczach – z tobołkiem ktoś idzie, ktoś z dzieckiem na ręku. Przez pola prowadziła tak zwana czarna droga – dziś to jest ulica 1 sierpnia – stamtąd wychodzili ludzie z Mokotowa, w te pierwsze dni Powstania.

  • A podczas rozmów telefonicznych z mamą miała pani informacje, co tu się działo przez te pierwsze dni?

Mama powiedziała, że był spokój. Potem już nie miałam z mamą kontaktu. Kiedy okazało się, że przy placu Narutowicza, na Grójeckiej już wszystkich ludzi wypędzili, że już nic nie ma, ci Niemcy, którzy zarządzili produkcję marmolady, zażądali, żeby naszym firmowym samochodem wywozić z Warszawy... Była taka fabryka na Sierowskiego [Siemieńskiego? – red.], zażądali, żeby przywozić z niej na Okęcie cukier. Kilku Niemców, paru robotników jeździło, wszystko naokoło szabrowali w tych pustych mieszkaniach, i wracali. Nasz dyrektor widział, że straci to wszystko, co było w mieszkaniach na Noakowskiego, opłacił Niemców, żeby zgodzili się pojechać z nim ciężarówką na Noakowskiego, może mu się uda coś stamtąd wyciągnąć. Jak dowiedziałam się o tym, prosiłam, żeby po drodze zajechali po mamę i przywieźli ją na Okęcie. Początkowo myślałam, żeby mnie zawieźli do Warszawy, ale potem stwierdziłam, że nie warto. Miedzy tymi Niemcami był jeden, co mówił taką łamaną polszczyzną, może Czech, mówili na niego Szpic, nie wiem, czy to była funkcja, czy nazwisko. Zgodził się, żebym mu postawiła na mapie Warszawy krzyżyk, gdzie mieszka mama, że jak będą jechali na Noakowskiego, to zajadą po nią. Dwa razy jechali Grójecką, im się nie udało. Dojechali tam, ale politechnika była obsadzona przez Powstańców, był ostrzał i samochód z Niemcami nie był wpuszczony, nie dostali się. Wracając, wjechali na ulicę Rudawską i żona dozorcy – jak mówiłam, była Ślązaczką i świetnie mówiła po niemiecku, taka chłop-baba – zaczęła krzyczeć na ulicy: „Pani Kaplińska, pani Kaplińska! Pani idzie!”. Mama, tak jak stała, tylko coś wzięła na rękę – momentalnie do samochodu. Oni jeszcze mieli w samochodzie jakiś cukier, kaszę, bo myśleli, że dadzą ludziom na Noakowskiego 16, porozdawali w sąsiednich domach. Pani Jaśkiewiczowa, matka tych dwóch chłopców, też uprosiła Niemców i wsiadła z moją mamą do ciężarówki, i przywieźli [je] na Okęcie. To było 10 sierpnia, a na drugi dzień, 11 sierpnia, wszystkich stąd wypędzili na Zieleniak i jednych wywieźli do Pruszkowa, a drugich gdzie indziej. Moja mama by tego nie przeżyła, bo tak była schorowana.
Stołowałyśmy się u dyrektora na pierwszym piętrze, w jego mieszkaniu. Mama pracowała tak, że ważyła cukier. Robotnicy nie dostawali pieniędzy, a cukier. Ja siedziałam w biurze, właściwie nie było co robić. Różne niemieckie oddziały – nie wiem, czy jadące do Warszawy, czy z Warszawy – wpadały, zabierali worki z cukrem. Dyrektor był bardzo sprytnym człowiekiem, umiał też Polakom pomagać, żądał, żeby kwitowali. Miałam taką kartę, na której było napisane – jaki to oddział i co wziął. Nie wiem, co z tym zrobiłam, warto by było to zachować, ale wtedy jakoś o tym nie myślałam. Ten Treuhänder, który to wszystko nadzorował, był taki, że jeszcze można było wytrzymać. Pyta mnie: „Dlaczego wy tak czekacie na tych bolszewików? Przecież oni nie będą lepsi jak my”. Ja mu powiedziałam: „Między wami jest taka różnica, że oni się nie myją, a wy się myjecie”. Nie obraził się o coś takiego. Wciąż mi chodziło po głowie, że nic nie mam, żadnych rzeczy. Poprosiłam ich, że jak będą jechać do tej fabryki na Sierowskiego, gdzie ten szaber, w te okolice, to niech mnie przywiozą na Rudawską, żebym coś mogła wziąć ze swego mieszkania. Przywieźli mnie, ten Treuhänder wysiadł ze mną. Wiedziałam, że wszystko jest schowane w piwnicy, zeszłam, ale nasza piwnica była zabarykadowana. Nie mogłam się tam dostać, wyciągnęłam tylko dwie poduszki i koc. Poprosiłam tego Niemca, żeby ze mną [zeszedł]. Nie, on nie zejdzie, bo tam Banditen są – w ten sposób powiedział. Weszłam na górę, na drugie piętro, było widać, że już był szaber. Wyciągnęłam z szuflady całą paczkę fotografii, książeczkę do nabożeństwa i miałyśmy taką walizeczkę z najgorszymi rzeczami. Jakaś sukienka, takie rzeczy – to wzięłam. Co ja tam jeszcze wzięłam? Zdjęcie moje z bratem – tu stoi. Aha, jedna szuflada nie była otwarta, nie była wyszabrowana i było tam parę srebrnych łyżek, jeszcze z monogramem „Anna Kraszewska”, w tej chwili mają grubo ponad sto lat. Miałam jedną walizeczkę, jeden tobołek i te poduszki pod pachą – nic więcej. Najważniejsze, że miałam zdjęcia i klisze. Przed wojną robiłam bardzo dużo zdjęć kodakiem – kosztował dwanaście złotych – i wzięłam klisze od tych zdjęć. Ten Niemiec wszedł na górę, pytam go: „Kiedy oni po nas przyjadą?”. „Oni nie przyjadą, my do nich pójdziemy”. Trudno. Pomógł mi nieść tą walizeczkę. Idziemy przez Filtrową, a tu już ludzi nie było, domy stały puste, ale jeszcze niespalone. Szliśmy tą pustą Filtrową – szkła, gruzy, nawet trupy na ulicy. Dochodzimy do placu Narutowicza, a w domu akademickim urzędował przez całe Powstanie generał von den Bach. Kiedy tam dochodzimy, trzech żandarmów do nas, zabierają nas do domu akademickiego. „Och, niedobrze”. Ten Niemiec mówi, żebym ja się nic nie odzywała. Prowadzą nas na drugie piętro, do tego generała, zaczął krzyczeć na tego Niemca, ten mu tłumaczy, że jest Treuhänderem w fabryce, że to jest pracownica, że chciała coś zabrać z Warszawy. Tamten coś powiedział, kazał nas zabrać. Zabierają nas, prowadzą, doprowadzili do parteru, do tego wejścia – idziemy niżej. Myślę sobie: „O, do piwnicy i koniec”. Ale od drugiej strony jest wyjście pół piętra niżej. Wyszli tam z nami i powiedzieli, że do tej fabryki na Sierowskiego nas doprowadzą, bo strasznie się „własowcy” włóczą. Doprowadzili nas, a tam już naszego samochodu nie było. Powiedzieli, że już nas nie będą pilnować, żebyśmy sami się ratowali. Wiedziałam, że po południu samochód przyjeżdża drugi raz. Po czym były te beki – to nie wiem, takie wielkie, nie po marmoladzie, bo by były lepkie – ja siedziałam w jednej, a ten Niemiec w drugiej, bo wszędzie dookoła włóczyli się ci [„własowcy”]. Po południu przyjechali po nas, wróciłam na Okęcie. Szczęście, że mama nie wiedziała, że ja w ogóle pojechałam.
Już od połowy września były parę razy naloty radzieckie. Raz niedaleko fabryki, na Okęciu, padł pocisk. Ci wojskowi Niemcy już uciekli z terenu fabryki, podobno zainstalowali się u księdza na probostwie. Niemcy zaczęli wywozić fabrykę, te maszyny do produkcji, to się nazywało chyba [niezrozumiałe]. Dyrektor miał posiadłość w Tarczynie, miał zamiar tam wyjechać. Było też kilku jego znajomych, którym, jak ich wyrzucali z Warszawy, udało się dostać do fabryki, miał ich zabrać ze sobą. Ale co my z mamą mamy robić? Postanowiłyśmy pojechać do Podkowy Leśnej. Te Żydówki, którym pomagałyśmy, uciekły z Warszawy – im się zawsze udawało – i odnalazły nas na Okęciu. Dostałyśmy od nich kartkę, żeby jak coś, to przyjechać do Podkowy Leśnej, że tam się zatrzymały. Mówię do mamy: „Musimy stąd wyjechać, co będziemy robić?”. Samochód z jakiejś firmy, ze Skierniewic czy skądś, wywoził marmoladę, kierowca zgodził się podwieźć nas do Podkowy Leśnej.
  • Będąc cały ten okres w fabryce, mieliście informacje, jak przebiega Powstanie?

Nie. Nic nie wiedzieliśmy. Tyle, co od tych ludzi usuwanych z Warszawy. Któregoś dnia ta Witkowska, co po niemiecku szwargotała, poprosiła mnie do portierni, że przyszedł Niemiec i coś chce. Wchodzę, Niemiec [wyciąga rękę], ja mu nie podałam ręki. Przyszedł, żeby dać mu cukru, bo on chce nakarmić ludzi, którzy są w stolarni. Okazało się, że jest kierownikiem tego obozu w stolarni. Potem parę razy jeszcze przychodził po cukier, nie wiem, czy brał dla tych ludzi, w każdym razie przychodził. Dyrektor też nam dał chyba dziesięć kilo, żebyśmy to zabrały do Podkowy. Tych Żydówek już tam nie było, mieszkania żadnego też nie było, ludzi pełno. Zatrzymałyśmy się u kogoś na werandzie, blisko Podkowy Głównej, blisko dworca. Miałyśmy trochę cukru do sprzedania – na życie. Zaczęłam krążyć po Podkowie Leśnej, Milanówek, koło Opacza, bliżej już do Warszawy nie można było dojechać. Spotykało się trochę znajomych. Spotkałam panią Kolanowską, to była Rosjanka, wdowa po polskim inżynierze, mieszkała na Mokotowie, [ulica] Czeczota 21. Od niej pierwszej dowiedzieliśmy się, że mój brat Kazik walczył na Mokotowie. Mówiła, że wpadał do niej parę razy, że mu nawet dawała jeść. Mówi: „Na pewno żyje, bo ostatni raz był u mnie 25 września”. A Powstanie na Mokotowie upadło 27 [września]. Tyle się o nim dowiedziałyśmy.
W Podkowie był już zimno, kończył się wrzesień. Ciężko było spać na podłodze z tym jednym kocem i dwoma poduszkami na werandzie, na szczęście była oszklona. Dowiedziałam się, że Niemcy wywieźli fabrykę do Łowicza. Musiałam pójść do Brwinowa, tam było tak zwane Ortskomando, żeby dostać przepustkę, dali mi. Przyjechałam do Łowicza, dowiedziałam się gdzie… Tam kiedyś był browar, ale potem już był pusty, i tam zaczęli instalować wszystkie maszyny. Kierownik był bardzo przyzwoitym człowiekiem, z żoną i dwójką dzieci; pracował na Okęciu, jeszcze kilka osób, robotników już nie było, werbowali ludzi z Łowicza. Mówi mi ten kierownik: „Niech pani przyjeżdża z mamusią. Znajdziemy jakieś mieszkanie”. Wróciłam, na szczęście moja przepustka była nadal ważna, bo jej nie podstemplowali na dworcu w Grodzisku czy Milanówku, nie zabrali. Musiałam znowu iść do Ortskomando po przepustkę dla mamy. Dostałam i pojechałyśmy, dużo rzeczy nie miałyśmy. Udało nam się dostać pokój w Zielkowicach, to taka wieś koło Łowicza, dwa kilometry. Zamieszkałyśmy tam i wydawało się, że jakoś… Zarabiałam, dostawałam cukier. Dwóch Niemców było dyrektorami. Jeden był wredny, obrzydliwy, Liese, a drugi nazywał się Hage, był taki stary i głupi. Jak wchodził do biura, to mówiłyśmy: Halt, Hitler – „Stop, Hitler”. On się tylko uśmiechał.
Do tego domku, gdzie mieszkałyśmy, przyjechali uciekinierzy z Warszawy, którzy pochodzili z Poznania. Mieszkali w tym domku, jak ich Niemcy wysiedlili z Poznania. Teraz uciekli z Warszawy, wrócili tutaj, i gospodyni mówi do nas: „Ludzie z dwojgiem dzieci. Musimy im oddać ten pokój”. Wsadzili nas do sześciometrowej klitki, gdzie była cementowa podłoga i tylko okno, nic więcej. Musiałyśmy spać na cemencie, ale pracownicy z fabryki zbili mi taką drewnianą pryczę. Mnie to nie przeszkadzało, cały dzień byłam w fabryce, ale mama już nie mogła tam być. I znowu – co tu robić? Znów się odezwały te Żydówki – jak one nas potrafiły tropić! – że są w Radomiu, na pewno coś by się dla nas znalazło, żeby przyjechać. Od razu postanowiłam pojechać na zwiady. Z Łowicza do Radomia jechało się wtedy trzy dni. Z Łowicza trzeba było pojechać do Skierniewic, wyjeżdżało się rano, koło południa. W Skierniewicach był pociąg, który jechał do Krakowa, z wagonami dla Niemców – dostać się do tego pociągu było strasznie trudno. Moi znajomi z Warszawy chcieli jechać do rodziny w Zakopanem – jak pociąg ruszał, to matka, córka i gosposia już były wepchnięte do pociągu, a ojca wkładali przez okno. Jak pociąg odjeżdżał, to jeszcze nogi sterczały z okna. Sama jedna byłam, jakoś dostałam się do tego pociągu, [on] dojeżdżał ze Skierniewic do Koluszek. W Koluszkach trzeba było wysiąść i jechać bardziej na południe, dworzec kolejowy był parę kilometrów od miasteczka. Przyjeżdżało się wieczorem, do miasteczka już nie można było się dostać, trzeba było całą noc sterczeć na dworcu. Tam było jak w warszawskim tramwaju – jeszcze gorzej! – człowiek przy człowieku stał całą noc. Czasem wolałam już usiąść na peronie, na jakiejś ławce. Rano – to już jest drugi dzień – [był] pociąg do Skarżyska. To było bardzo niebezpieczne, bo to był teren, gdzie działali partyzanci. Po drodze było widać niemieckie, spalone pociągi. Zawsze puszczali przodem polski pociąg osobowy, a dopiero z żołnierzami. Do Skarżyska przyjeżdżało się wieczorem – bo ten pociąg tak jechał, jechał i nie mógł dojechać – na dworcu stali ludzie – „Noclegi, noclegi”, można było przenocować. Poznałam w pociągu taką panią z Warszawy, która też musiała przenocować i razem wynajęłyśmy jedno łóżko, żeby było taniej. Rano, dopiero trzeciego dnia, [dotarłam] do Radomia.
Okazało się, że one mają na ulicy Wehrmachtstrasse, potem to była 1 maja, na trzecim piętrze w bloku pokój z kuchnią, ale powiedziały: „Przyjeżdżajcie, tu z sąsiedniego mieszkania mają wyjechać Niemcy, coś się załatwi”. Musiały mieć bardzo dużo pieniędzy, właściwie chyba biżuterii. Wróciłam do Łowicza, znowu jadąc te kilka dni, no i – jedziemy. Wzięłam mamę i pojechałyśmy w ten sam sposób. Ciężko było mamę władować do tego pociągu w Skierniewicach, ale jakoś się udało.

  • To już było po upadku Powstania? Nie mieliście nadal żadnych informacji o bracie?

Tak, po upadku. Nic, kompletnie! Poza tym, co ta pani mówiła. Jeszcze taki obrazek: jak byłam w fabryce w Łowiczu – było tam tych dwóch Niemców, i przyjechał jakiś trzeci. Jak go zobaczyłam – siedzi taka jakaś postać na pniu przed fabryką i tak się za głowę łapie – byłam strasznie przerażona. Okazało się, że on był w Warszawie i zobaczył, jak Warszawa wygląda, i był przerażony. Inna rzecz, że szabrowali… Ci Niemcy z fabryki chyba pół Warszawy wyszabrowali. Myśmy znów podciągali od nich z magazynu i sprzedawali w Łowiczu. Różne rzeczy się działy.
Przyjechałyśmy do Radomia. Na drugi dzień po przyjeździe ja wyszłam, one wyszły, mama została sama w domu. Miałam tam takiego znajomego – sympatię, studiował tutaj w wyższej szkole, przy politechnice, i z nim chyba szłam ulicą Kościuszki, on mówi: „Patrz, tu jest gestapo. Podobno jeszcze gorsze niż warszawskie”. Wróciłyśmy do domu, a mama mówi: „Słuchajcie, było tu jakichś trzech Niemców i zapytali mnie, gdzie są jeszcze dwie panie. Ja im powiedziałam, że wyszły. Zabrali się i poszli”. One od razu wiedziały, że muszą uciekać. Już wiedziały, jak ci Niemcy tropią, bo w Warszawie wciąż zmieniały mieszkania. Tego samego dnia wieczorem postanowiły uciekać z Radomia. Mówię: „Ulokuję was na noclegu w Skarżysku”, bo już miałam tę melinę, gdzie dwa razy nocowałam. Tam zresztą poznałam tego pana, który mi podał nazwiska tych, co zginęli na Woli. Pojechałam razem z nimi do Łowicza, żeby tam podłapać trochę cukru, żeby mieć z czego żyć w Radomiu.
Wróciłam po kilku dniach do Radomia, jeszcze nie zdążyłam się dobrze umyć, odświeżyć po podróży – wchodzi trzech gestapowców, mamę w pokoju, mnie w kuchni – na spytki. Myśleli, że my jesteśmy Żydówkami. Tłumaczymy im, że tu mieszkały takie panie, ale nie były Żydówkami, że wyjechały. „Zabierać się z nami!” – i prowadzą nas na ulicę Kościuszki, gdzie to gorsze – jak słyszałam – gestapo jak warszawskie. Zabrali nam kenkarty, potem zaprowadzili do takiej piwnicy – to był mieszkalny budynek, szło się prosto, po lewej stronie były piwnice z drewnianymi drzwiami, a ostatnie drzwi były z kraty, jak brama, a naprzeciwko stał stół i miski. Tam nas wsadzili, stała tam taka kiwająca się ławka, na której może trzy osoby mogły usiąść, i trochę wyżej było okienko, nawet ręką nie można było sięgnąć, tylko kawałek asfaltu było widać. W południe przynieśli wielki gar z zupą, widziałyśmy, że otwierają cele, ludzie biorą i wracają do cel. Potem, jak odnieśli te brudne talerze, to ręce musieli mieć do tyłu, znów wracali do celi. Myśmy też dostały, pierwszego dnia nie mogłyśmy zjeść, nie wiadomo co to było. Kazali nam wyjść i na końcu korytarza była stara łazienka, tam nam kazali myć te blaszane miski. Co to było za mycie, przepłukało się zimną wodą. Tam na szczęście była ubikacja i można było poprosić, żeby się jeden z drugim wartownik – to przeważnie byli Ukraińcy – odwrócił i można było [skorzystać], żeby nie do tego kubła, który stał w rogu celi. Na drugi dzień był jakiś inny wartownik Ukrainiec, przyniósł mamie stary, połamany fotel. Zobaczył, że dzień i noc siedzi na tej ławce, był jakiś taki bardziej poczciwy i mama przynajmniej na tym fotelu usiadła. Na trzeci dzień przyprowadzili Żydówkę, od razu było widać, że Żydówka. Zresztą powiedziała, że ją posądzają.
Siedziałyśmy, nie było żadnych dochodzeń, już jadłyśmy i tę zupę, i suchą pajdę chleba, którą dawali rano i wieczorem. Po czterech, pięciu dniach do naszej celi wprowadzili kilkunastu mężczyzn. To byli chłopi z okolic Warki, a tam był już front, już tam podchodzili bolszewicy i Niemcy wysiedlili ludność z tych okolic. Ci chłopi byli wysiedleni, ale postanowili jeszcze ukopać sobie kartofli, Niemcy ich złapali na tym kopaniu i wsadzili. Co tam się działo – ten zapach, ten smród! Oni korzystali z tego kubła, musiałyśmy go ciągle wynosić. Oni nie mieli nawet jak spać, bo my we trzy – mama na fotelu, a my na tej ławce, siedzieli w kucki, bo nie było miejsca, żeby się położyć. Potem wrzucili jakiegoś partyzanta do tej celi. Był pobity, potem go jeszcze raz brali na przesłuchanie, też pobili. Twierdził, że dlatego, że wiózł gdzieś ćwiartkę cielaka, nic więcej nie chciał mówić. Po kilku dniach przyszli po mamę na zeznania. Jak widziałam, jaki ten chłopak wrócił po zeznaniach – siedziałam przerażona! Po kilku godzinach mama wróciła, powiedziała, że przesłuchanie odbywało się spokojnie. Na drugi dzień mnie wezwali na górę. Najpierw mi wkładali do głowy, że jestem Żydówką, tłumaczyłam, że jestem Polką, mieszkałam w Warszawie, tak jak było. A o tamte, mówiłam, że poznałyśmy je w czasie wojny, że są Polkami. „A dokąd one pojechały?”. Mówię, że do Grodziska, a pojechały do Krakowa – to ja wiedziałam. Na końcu kazali mi podpisać te zeznania po niemiecku i na końcu było, że jak kiedyś spotkam te panie, to powiem władzom. Naturalnie podpisałam i poszłam z powrotem do piwnicy. Na drugi dzień nas wyprowadzili do takiej dyżurki, która była przy wejściu. Oddali nam kenkarty i jeden z Niemców powiedział do wartownika, pokazując na mamę: „Tę panią proszę wypuścić za piętnaście minut, a ta pani pójdzie z nami”. To znaczy ja. Mama w płacz. „Jeszcze pani zobaczy córkę” – powiedział, tak machnął ręką. Prowadzą mnie we trzech przez Radom, ja prawie nie znałam [miasta], co to – jeden dzień. Były takie ruiny, i w pewnym momencie mówi: „To jest teren getta, my tu panią zastrzelimy. Proszę powiedzieć, gdzie pochować”. Nie miałam nerwów, powiedziałam, że mam grób rodzinny w Warszawie na Powązkach. Zaprowadzili mnie do wielkiego budynku, wtedy nie wiedziałam, co to jest, potem się dowiedziałam, że to był teatr na ulicy Grodzkiej. Tam było dwóch czy trzech polskich policjantów, powiedzieli im, żeby wezwali kierownika. Zjawił się ten kierownik, Niemiec. Gestapowiec wyciągnął taką wielką księgę i powiedział, że ta pani jedzie na dobrowolne roboty do Niemiec. Jeden z tych policjantów robił do mnie miny, żebym powiedziała »nie«. Ale myślę sobie: „Powiem »nie«, to albo mnie rozwalą, albo wsadzą z powrotem”. Powiedziałam „tak”, wziął kenkartę, wypisał moje personalia, podpisałam to. Ci Niemcy poszli, jeszcze mi życzyli szczęśliwej drogi, coś takiego. Policjanci powiedzieli mi, żebym szła na wielką salę, to była sala teatralna; tam, gdzie scena, stały prycze, a na środku sali, pod słupem, siedziała pani z RGO. RGO to Rada Główna Opiekuńcza. Była tam, żeby pomagać ludziom, bo to przeważnie byli ludzie z łapanek, wyłapywani na ulicach. Podeszłam do niej, od razu zapytała, jak mi może mi pomóc, czy ma kogoś zawiadomić. Podałam jej adres na Wermachtstrasse, na chwilę odeszła i momentalnie posłała tam jakiegoś chłopaczka, za godzinę czy nawet wcześniej zjawiła się mama z jakąś panią, policjanci wpuścili je do mnie. Mama już szczęśliwa, że żyję, że jestem. Policjanci mówili, że za dwa, trzy dni będzie szedł transport przez Częstochowę, na Berlin, więc pytała, co ma mi przynieść. Mówię: „Trochę jedzenia. Nie mam żadnej bielizny na zmianę, nic, co tam mama wykombinuje”. Ta pani – bardzo sympatyczna, kulturalna – powiedziała, że będzie się mamą opiekować. Ona mamę przyprowadziła, bo mama wyszła wieczorem z domu i spotkała ją, pyta się: „Gdzie jest ulica Grodzka?”. A tamta wiedziała, że tam nie ma innego budynku, tylko obóz, i dlatego przyszła z mamą. Jeszcze dwa dni mama do mnie przychodziła, ten mój kolega sympatia i jeszcze dwóch kolegów zjawiali się, ale ich nie wpuszczali do środka, tylko przez kratę można było rozmawiać. Chcieli mnie wykupić, porozmawiać z tymi policjantami, bo tam wykupywali tych ludzi z łapanek. Ale powiedzieli, że jak gestapo to kwitowało, to oni nie mogą. Tam była taka komórka, gdzie był jeden zlew, nic więcej, umyć się porządnie nie można było. Kiedy już było wiadomo, że transport odchodzi – chyba 1 grudnia – to już mamy nie wpuścili. Jeszcze jeden kolega powiedział, że na trasie – chyba w Skarżysku – ma jakiegoś znajomego policjanta, który ewentualnie pomoże uciec.
Gdzieś koło szóstej wieczorem wyprowadzają nas z tego budynku, jeszcze jeden z policjantów mówi do mnie: „Najważniejsze to szybka orientacja i charakter w nogach. Niech pani pamięta”. Ci policjanci byli bardzo przyzwoici. Ustawili nas przed teatrem w czwórkach, ja byłam w ostatniej czwórce. Radomiaków było trochę, ale był jakiś kordon, nie dopuszczali ludzi. Prowadzą nas przez miasto, z tyłu szedł żołnierz, po bokach policjanci i jeden niemiecki oficer. Była taka pogoda, jak to nieraz w grudniu – jak palą się latarnie, to migają takie światełka, tak trochę mży. Prowadzą nas jezdnią, nie bardzo wiem gdzie, jak, ale jestem w ostatniej czwórce, myślę sobie: „Uciekam”. I tak za plecami tego policjanta, a on łaps mnie za rękę. Miałam ciotki obrączkę – z tej biżuterii, co zostawiła – chciałam mu dać, a on: „Nie, nie”. Zorientowałam się, że ten Niemiec z tyłu nawet nie drgnął, ten polski policjant mnie zatrzymał. Proszę tych mężczyzn – szłam czwarta przy chodniku – żebym szła z drugiej strony, tam gdzie inny policjant. Idziemy jeszcze kawałek, jakaś boczna ulica i olbrzymie, grube drzewa. Myślę sobie: „Trudno, próbuję”. Ten oficer stale biegał wzdłuż kolumny – ludzie próbowali uciekać – i groził, że będzie strzelał. Widoczność była na dziesięć kroków, nie widziałam go, tylko słyszałam. Myślę sobie: „Trudno. Te drzewa są bardzo blisko”, obejrzałam się na tego Niemca i trzema czy czterema susami stanęłam za drzewem. Usłyszałam kroki, jestem znowu wolna! Ale co mam teraz robić? Zaraz godzina policyjna, do mamy nie wrócę, znałam adresy tylko dwóch kolegów. Muszę pójść do ludzi. To była ulica Juliusza 11, bardzo blisko dworca. Weszłam na podwórko, to był taki parterowy domek z ganeczkiem, weszłam do sionki, pukam. Ktoś mówi: „Proszę”. Wiedziałam, że tego kolegi nie ma w domu, bo pracował w elektrowni i mówił, że ma w nocy dyżur, że postara się w nocy pokazać na dworcu, jak nas będą wywozić. Stanęłam w progu, wyglądałam, jak siedem nieszczęść, niemyta tyle dni, głowa nieumyta, myślę sobie: „Co ja tym ludziom teraz powiem, kto ja jestem?”. A w kuchni była jego matka – tam była matka, ojciec i brat, od razu poznałam, że to rodzina – i od razu: „Panna Joasia!”. – „A skąd pani wie?”. – „Przecież Kazik nam wszystko opowiadał!”. Od razu dostałam jeść, od razu pod pierzynę, i tak dalej.
Na drugi dzień, jak Kazik wrócił z pracy, od razu poleciał do mojej mamy, mama przyszła. Byłam u nich dzień czy dwa, ale bałam się [tam] być. Pojechałam znowu do Łowicza, żeby znów parę kilo cukru… Jeden z Niemców w krzyk, że po co ja tu przychodzę, że gestapo mnie szukało, żebym się wynosiła. Nie ma gdzie przenocować. Kierownikiem biura na Okęciu był pan Küntzel, wszyscy wiedzieli, że on jest Żyd, on się do tego nie przyznawał. Urodził się w Niemczech, w Berlinie, świetnie mówił po niemiecku i wszystkie sprawy fabryki tak jakoś załatwiał w urzędach niemieckich, że przeżył. Okazało się, że też jest w Łowiczu, mieszka w jakiejś chacie z żoną i z bratem. Zobaczył mnie, jak szłam drogą, i nie wiedziałam, co robić. „Panna Janka, pani idzie do nas, będzie pani z nami spała”. Ta droga była okropna ze Skierniewic do Łowicza, nie mogłam się nigdzie dostać i jechałam plackiem na węglarce. Padał deszcz, więc przemokłam, pod wieczór dostałam strasznej gorączki. Władowali mnie do łóżka tego brata, który w nocy pracował w fabryce. Rano przyszedł, położył się spać do tego samego łóżka, a mnie położyli na swoim, tam gdzie oni w nocy spali. Byłam u nich – to na tym łóżku, to na tym – dwa, trzy dni. Miałam taką gorączkę, że nie byłam w stanie się ruszyć. Ale przeszło mi, bez leczenia, i znowu z tymi kilogramami cukru pojechałam do Radomia. I tak od początku grudnia do 15 stycznia, kiedy weszli bolszewicy, ze dwa, trzy razy kursowałam. W Radomiu dostawałam taniej papierosy, tam była duża fabryka, znajomi w niej pracowali, mogłam kupić taniej i wiozłam do Łowicza. W Łowiczu kierownik miał takie układy z jednym Niemcem, że na setki kilogramów sprzedawali cukier, więc zawsze coś dostałam za darmo, nie musiałam płacić.
  • Jak udało się wrócić do Warszawy, co tam zastaliście?

Pierwszy raz przyjechałam z Radomia w maju w 1945 roku. Przyszłam tutaj, stanęłam w piwnicy, gdzie leżały spalone struny od pianina, i spojrzałam [w górę] – niebo było widać. Wszystko było zwalone z góry na dół. Wyszłam, ulice były puste, spotkałam kolegę mojego brata. Mówię: „Chyba Kazik żyje, bo wiem, że był na Mokotowie do ostatnich chwil”. A on tak jakoś niewyraźnie mówił: „Nie chcę robić plotek, ale on chyba nie żyje”. Dał mi adres do innego kolegi, też blisko. Poszłam tam, tamten mówi: „Nie byłem razem z nim. Nie wiem, ale słyszałem, że nie żyje”. Dał mi adres na Polną 44 mieszkania 7 – do dzisiaj pamiętam. Było tam dwóch młodych ludzi, jeden się nazywał Grąbski, a drugi Bielski. Powiedzieli: „Nazwisk przecież nie znaliśmy, ale może pani ma zdjęcie”. Miałam zdjęcie, pokazałam, powiedzieli mi: „Tak, był z nami. Zginął na ulicy Czeczota 3/5, w takim zaułku”. Rzucił granatem w goliata, to były takie malutkie niemieckie czołgi, i [goliat] eksplodował. Dom się zawalił, mój brat zginął, ktoś tam jeszcze. Tyle mi powiedzieli. Wszystko by się zgadzało, bo ta pani mieszkała na ulicy Czeczota.
Wróciłam do Radomia, nic mamie nie powiedziałam, tylko że możemy wracać do Warszawy i zatrzymać się u ciotki, a potem będziemy myśleć, co robić. Po miesiącu znajoma mi powiedziała, że w Czerwonym Krzyżu wisi lista, po kim są depozyty, i że jest tam nazwisko mojego brata. Poszłam i wydali mi – to była jego kenkarta i chyba sacharyna w pudełku. Podali mi, że znalezione Czeczota 3/5 i podali numer znaczka grobowego. Bezpośrednio po wejściu bolszewików, w 1945 roku chodziły takie ekipy Czerwonego Krzyża, kilkadziesiąt ekip, które wszystkie zwłoki z Warszawy opatrywali znaczkami grobowymi i chowali w prowizorycznych grobach. Podali mi numer znaczka, i że jest pochowany w parku Dreszera na Mokotowie. Tyle się dowiedziałam. Matce nie powiedziałam, była chora w szpitalu w Konstancinie, potem w Warszawie u Dzieciątka Jezus ponad pół roku, zmarła. Mama nigdy się nie dowiedziała. Może coś przeczuwała, ale ode mnie ani od nikogo, kto wiedział, nie dowiedziała się, że on nie żyje. Potem, w 1946 roku Czerwony Krzyż prowadził ekshumacje, poprosili mnie, ponieważ mogłam się zwolnić z pracy na cały miesiąc. Z ramienia „Baszty” dozorowałam te ekshumacje. Dużo było Powstańców, że było wiadomo, kto to jest, na podstawie tych znaczków, na podstawie nazwiska. Rodzin przeważnie nie było, gdzieś były poza Polską albo gdzie indziej, ale jak wiedzieliśmy, kto to jest, to dostawał trumnę. Część pieniędzy na trumny dał Komitet Likwidacyjny AK, pułkownik „Radosław”, część – kapitan Juchnicki, jeden z dowódców na Mokotowie, był nadzwyczajnym człowiekiem – inwalidą, kulał. Miał chyba budkę z butami na Pradze, dobrze mu to szło. Przynosił mi pieniądze, sam za coś płacił, nigdy nie mogłam go rozliczyć, ile dołożył do tych ekshumacji, mogłam tylko rozliczyć to, co dawały rodziny. Dawał, kto ile mógł. Płaciliśmy tylko opłaty na cmentarzu i za przewóz trumien. Jak było wiadomo, kto to jest, chowaliśmy w jednym grobie. Groby dopiero były kopane. Tam, gdzie są groby „Baszty”, zaraz przy pomniku AK, był zagajnik, rosły brzózki. Jednego dnia wycinali i kopali groby, następnego dnia dalej wycinali i dalej kopali następne. Część chowaliśmy pod nazwiskami – czy była rodzina, czy nie, czy dała pieniądze, czy nie. A tam, gdzie wyjęli, jest znaczek grobowy „N.N”, dopiero musiałam zobaczyć – czy ma opaskę – te zwłoki po półtora roku były w strasznym stanie, przegniłe. Więc albo ta opaska, albo przy klapie znaczek biało-czerwony, albo hełm poniemiecki. Jeśli takie zwłoki były, to był pochowany jako „N.N.” na cmentarzu wojskowym, chyba po dwóch do grobu. Ekshumacje trwały do połowy maja, później były jeszcze nieduże ekshumacje „Baszty” w alei Niepodległości, ale tam już nie brałam udziału. Zachowałam kartkę z pamiętnika, gdzie mam opis mszy, która odbyła się 3 czy 4 czerwca w 1946 roku. Ksiądz Zieja miał przemówienie. Pięknie mówił, nawet trochę streściłam, i poświęcił wtedy ten cmentarz. Potem wyszłam za mąż, w 1947 roku urodził się mój syn, chodziłam na zebrania „Baszty”, dostałam nawet od nich taki krzyż w podziękowaniu za te ekshumacje, taką specjalną legitymację, mam numer dwudziesty dziewiąty, a komendant miał pierwszy. W ten sposób go [brata] pochowałam.
To był chyba 1946 rok albo 1947, jak były uroczystości wojskowe na Powązkach. Wszystko miało się odbywać przy grobach AK, tam była pochowana „Zośka”, te inne oddziały. Przy wejściu na cmentarz milicjanci stanęli szpalerem i dopóki nie odbyły się uroczystości przy grobach AL, blisko wejścia na cmentarz, nie wpuścili nas do naszych akowskich grobów. O tym, że brat dostał Virtuti Militari, dowiedziałam się dopiero z Encyklopedii Powstania Warszawskiego. Akurat wtedy wyjeżdżałam do Londynu, dałam to, co miałam synowi, żeby odebrał i nie wiem, co on zrobił z tą kenkartą, którą znaleźli wtedy, i takim pisemkiem, które dostałam od Czerwonego Krzyża. Schował gdzieś, nie umiem tego znaleźć.




Warszawa, 1 czerwca 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta
Janina Wyżnikiewicz Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter