Janusz Przasnyski „Piskorz”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janusz Przasnyski, urodzony 7 kwietnia 1925 roku w Warszawie, pseudonim „Piskorz”.

  • W jakim oddziale był pan w czasie Powstania?

Pierwszego dnia byliśmy w 1. kompanii szturmowej porucznika „Kota”, atakowaliśmy bunkier na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta, w szkole rękodzielniczej. Później całą noc walczyliśmy w więzieniu mokotowskim. Dopiero od 3 sierpnia zaliczono nas do „Baszty”.

  • Miał pan stopień strzelec?

Tak.

  • Proszę powiedzieć trochę o swoim życiu przed wojną. Kim byli pana rodzice? Co robili? Czy miał pan rodzeństwo?

Nie. Byłem jedynakiem. Mój tata przed wojną miał małe przedsiębiorstwo taksówkowe, dwie taksówki, później nawet trzy. Jak wybuchła wojna to dwie taksówki oddał na obronę Warszawy. Dostał kwitek na pięć tysięcy i żaden rząd nam tego nie zwrócił do teraz. A w czasie okupacji to rozmaicie było. Człowiek zajmował się, czym mógł. Zacząłem wtedy chodzić do gimnazjum.

  • A co pan robił przed wojną?

Przed wojną, dokładnie w czerwcu, skończyłem szkołę powszechną numer 124 [imienia] Grzegorza Piramowicza, na ulicy Dolnej 19.

  • Czy należał pan do harcerstwa?

Nie. Moja mama nigdy mi nie pozwoliła na harcerstwo, bo zawsze uważała, że to są takie łobuziaki, co chodzą po drzewach, w krótkich majtkach. Dopiero w grudniu 1940 roku dorwałem się do organizacji wawerskiej – Organizacja Małego Sabotażu „Wawer”.

  • Co najbardziej wpłynęło na pana wychowanie, na późniejsze życie? Szkoła? Rodzice?

W gimnazjum, III Miejska Mechaniczna, a przed wojną Mickiewicza, spotkałem wspaniałego kolegę, Zygmunta Lesiaka, który zaproponował mi harcerstwo. On przyjął ode mnie pierwszą przysięgę. W grudniu 1940 roku byłem przyjęty do Organizacji Małego Sabotażu „Wawer”. [Lesiak] mieszkał na ulicy Sępiej 7.

  • Jak pan pamięta wrzesień 1939 roku?

Bardzo dobrze pamiętam, bo wtedy z ojcem myśmy realizowali... Mama została w domu, a my szliśmy na Wschód, doszliśmy do Kałuszyna lub do Garwolina – już nie pamiętam. I po kilkunastu dniach wróciliśmy. To było chyba w drugiej połowie września. Resztę działań wojennych przeżyłem na ulicy Litewskiej 8, w budynku, w którym się urodziłem. Tam były duże zniszczenia, bo na około były ministerstwa wojskowe, Aleja Szucha, 6-go Sierpnia, Marszałkowska. Ale jakoś jednak przeżyliśmy.

  • Jak wyglądało pana życie po kapitulacji Warszawy?

Już mówiłem! Chodziłem do III Miejskiej, uczyłem się, tam poznałem tego Zygmunta Lesiaka. Ojciec handlował, czym się dało, a mama siedziała w domu. Mieliśmy ogród i z tego się żyło. Ciężko było, oczywiście. Tym bardziej, że z Litewskiej nas wyrzucili, bo tam później zrobili dzielnicę niemiecką. Myśmy mieli domek na Skrzetuskiego – istnieje do dziś. Ojciec wybudował parter, chciał dobudować piętro, ale wybuchła wojna i tak zostało. W czasie Powstania chałupa została spalona.

  • Jak i kiedy pan trafił do konspiracji?

Mówiłem! W szkole mój kolega Zygmunt Lesiak, któregoś dnia w październiku zaciągnął mnie do ubikacji, wyciągnął siódemkę z kieszeni i mówi: „Chciałbyś?”, a ja: „No kto by nie chciał?”. Więc powiedział, żeby przyjechać do niego, do „Wawra”. Ode mnie jechało się czterema tramwajami, bo mieszkałem na Mokotowie. Jeszcze Alei Waszyngtona nie przebili, to jechało się Zieleniecką, Grochowską do pętli Gocław i dalej pieszo na ulicę Sępią 7, on miał swój dom. Tam ode mnie przyjął przysięgę i później, przed Bożym Narodzeniem w grudniu 1940 roku powstawała Organizacja Małego Sabotażu „Wawer”. Byłem na zebraniu założycielskim, prowadził je ten znany „Kamyk” - Kamiński, [który] napisał „Kamienie na szaniec”. Byli też ci wszyscy, którzy w tej książce występują, a więc: „Zośka”, Alek Dawidowski, „Zeus”. To była ulica albo Korkowa, albo równoległa [do niej]. Był tam duży budynek dla robotników. Dość ponuro w tym mieszkaniu, duże pomieszczenie. Nas tam mogło być około trzydziestu osób. Kamiński przyjął od nas przysięgę i powiedział, żeby każdy z nas zorganizował szóstkę konspiracyjną. Ja długo to organizowałem, bo jak powiedziałem kolegom, to nie bardzo chcieli. Ale w każdym razie zorganizowałem. Z moich kolegów byli: Jasiu Lichomski, pseudonim „Wojak” mój serdeczny kolega, który zginął 2 sierpnia, Rysio Ciołkiewicz, pseudonim „Rajski”, też zginał, Michał Badulski, pseudonim „Jurand”, Stefan Wierzyński, on miał chyba [pseudonim] „Żelawski” i najmłodszy był Ireneusz Łuszczyk, „Torento”. I to była moja sekcja harcerska. Całą okupację myśmy razem byli. W końcu września, może w październiku 1942 roku była wpadka na „Wawrze”, myśmy szukali kontaktu i udało nam się dostać do 1. kompanii szturmowej porucznika „Kota”, rejon 4.

  • Na czym polegała pana działalność w „Wawrze”?

W Wawrze działalność polegała na tym, że mieliśmy szkolenie wojskowe. To nazywało się Mały Sabotaż, więc malowaliśmy kotwice, napisy, roznosiliśmy prasę. Ja osobiście brałem z pierwszego źródła na ulicy Hożej. Gazetka nazywała się „Szaniec”. Wielka płachta tej gazety, mało znana, bo oprócz tego był „Biuletyn Informacyjny”. Pamiętam taką historię. Te gazetki rozkładało się po trochu albo w kieszeniach, albo zwijało się w rulony, albo [wkładało] w książki. Gdy się szło na tak zwaną akcję, to oczywiście nie miało się żadnych dokumentów. Te gazetki miałem porozkładane po kieszeniach. Pamiętam, że jak wychodziłem z ulicy Hożej na Marszałkowską (to była ta wschodnia część Hożej, w kierunku Alei Jerozolimskich), skręciłem na chodnik, zauważyłem, że Niemcy stali po drugiej stronie w odległości paru kroków od siebie i rewidowali. Później dowiedziałem się, że tam był jakiś zamach robiony przez naszych chłopaków i oni szukali kogoś z bronią. Zatrzymali mnie. Jeden obleciał rękoma po mnie i spytał, czy mam broń. Ja powiedziałem, że nie mam broni. Sprawdził kieszenie, ale nie zaglądał. Ciężko mi było oderwać nogi od ziemi. No ale jakoś opanowałem się i doszedłem. Szczęście, że nie zaglądali do kieszeni. Miałem taka jedną historię. Później mieliśmy kontakt z ulicą Orlą na Starówce, tam był podchorąży Krzywiec, ale to już było w Armii Krajowej, nie w Organizacji Wawerskiej, bo nastąpiła wpadka w październiku i z końcem października, początkiem listopada dostaliśmy się do Armii Krajowej, do 1. kompanii szturmowej porucznika „Kota”. Ja nie miałem pseudonimu, bo w „Wawrze” miałem inny pseudonim – „Jasiński”, a tu chciałem jakiś pseudonim. Jak szliśmy na spotkanie na ulicę Orlą, to na Królewskiej, tam, gdzieśmy wyskakiwali z tramwaju... Tramwaj szedł Królewską do Placu Bankowego, ale nie szedł przez park, przez Ogród Saski, tylko [ulicą] Zielną [na której] stał słup ogłoszeniowy. Zacząłem czytać. Było tam napisane: „Niemcy powiesili pięćdziesięciu komunistów.” Wtedy nazywali komunistów. Kiedy czytałem nazwiska, wyczytałem nazwisko swojego wujka, mojego ojca chrzestnego – Józef Piskorz-Nałęcki. I przyjąłem jego nazwisko jako swój pseudonim. Wszyscy myśleli, że to była taka rybka, a to był Józef Piskorz-Nałęcki. Jego syn po wojnie był jednym z najlepszych konstruktorów statków u Warskiego w Szczecinie. Tam oczywiście żeśmy już mieli szkolenie bardziej wojskowe. Miałem swoją sekcję i jakoś się kierowało nimi. Tak się złożyło, że porucznik „Kot” chciał mnie skierować na szkołę podoficerską, 16 kwietnia – to była pierwsza niedziela po Wielkanocy, a mnie w sobotę, 15 [kwietnia] aresztowali. No i poszedł Jasiu Lichomski.

  • A dlaczego pana aresztowali?

Trudno powiedzieć, są rozmaite wersje. Prawdopodobnie był jakiś zdrajca między nami. Kiedy było spotkanie, właśnie 15 kwietnia, czyli dzień przed tym, prowadził je porucznik Prawdzic. Zastukali w umówiony sposób, gestapo weszło z tym facetem i wszystkich aresztowali. Podług listy – bo miał listę, co było niedozwolone – wyłuskali wszystkich. To była największa wpadka w Warszawie, 15 kwietnia 1944 roku. Między innymi aresztowali i mnie. Tak się dziwnie złożyło, że jak skończyłem gimnazjum mechaniczne, to nas wszystkich brali do fabryk zbrojeniowych. Jasiu Lichomski był przy samolotach na Okęciu, Rysio „Rajski” był w Ursusie przy czołgach, a mnie dali fabrykę karabinów na Dworskiej, teraz to się nazywa Kasprzaka, chyba VIZ. Na początku grudnia, czy nawet jeszcze w listopadzie uciekłem (były tam okropne warunki) i zacząłem pracować w fabryce prywatnej, ale też pod zarządem niemieckim. I właśnie stamtąd mnie aresztowali. Przyjechali do mnie do domu, 15 kwietnia rano, małym oplem osobowym. Jak ojciec powiedział, gdzie ja pracuje, kazali ojcu wsiąść i zawieźli do fabryki Sawińskiego, tam, gdzie później była pętla czwórki, przedłużenie Alei Wilanowskiej po zachodniej stronie. Tego domu już nie ma. Stamtąd mnie aresztowali. Zawieźli mnie najpierw na Szucha, odpowiednio mnie połaskotali i później zawieźli mnie na Pawiak. I posiedziałem sobie dwa miesiące. 16 czerwca zostałem zwolniony.

  • Jak wyglądały warunki na Pawiaku?

Jeżeli chodzi o jedzenie, to uważam, że było bardzo dobre, bo to, co ja miałem później w stalagu albo w obozie pracy… Warunki były takie: nas wozili co parę dni na badanie do gestapo na Szucha. To nie było najgorsze. Najgorsze było to, kiedy w nocy, już po apelu, wchodził komendant albo jego zastępca z wilczurem, otwierali drzwi. Wtedy wszyscy stawali na baczność. Cela była nieduża, a nas było czterdziestu czterech, jak u Mickiewicza. To była tak zwana przejściówka, gdzie nie mieliśmy żadnych praw. Ci, co byli na górze mieli jakieś prawa, szansę, że przeżyją, a my nie. Jak wszedł ten gestapowiec, patrzył nam po oczach i zawsze jednego brał do siebie. Później się okazało, że do pokoju, gdzie robili sobie rozmaite bibki, pili wódkę i tak dalej, stawiali delikwenta w róg pokoju, na głowie mu kładli zapałki albo paczkę papierosów i strzelali do celu. Raz mnie koledzy podnieśli do okna, bo to było w piwnicy (było już po powstaniu w getcie, więc gruzy były) i widziałem taką historię, jak jeden z więźniów stał, a kilku po kolei strzelało. To są straszne rzeczy… Przez długie, długie lata nie mogłem spać przy otwartych drzwiach. Musiałem mieć drzwi zamknięte na klamkę. Jeżeli ktoś otworzył w nocy drzwi, to się budziłem z krzykiem, bo zawsze miałem wrażenie, że jestem na tym Pawiaku. Wtedy tego nie rozumiałem, ale kiedyś powiedziałem lekarzowi, bo ciągle miałem kłopoty z nerwami. A on powiedział: „My lekarze mamy taki termin: choroba otwartych drzwi.” Miałem to przez długie, długie lata, dopóki byłem w Mrągowie. Jak w 1962 roku wróciłem do domu, to uspokoiło się, ale jeszcze czasem po nocach mi się śni… Bili nas tylko na Szucha. A na Pawiaku nie. Było wyjątkowe szczęście jak można było polecieć z kiblem do ubikacji, bo tam można się było czegoś dowiedzieć. Od tych którzy też przynosili to tam. Ciekawa rzecz.

  • A czego gestapo chciało się od pana dowiedzieć?

Przede wszystkim pytali się o nazwiska, adresy. Żadnych nazwisk i adresów nie podałem. Kiedy nas potem wzięli do karnego obozu nauki i pracy, tam gdzie teraz jest szpitalik na Litewskiej. Obok głębiej był dom dla sierot po robotnikach. Oni to połączyli w jeden szpital. Jak myśmy chodzili na spotkania w czasie konspiracji do Krzywca – on miał na imię Wiesiek – więc powiedzieliśmy, że idziemy do Wiesi na spotkanie z koleżanką. Kiedy już byłem na Litewskiej w obozie, pozwolili nam raz na dwa tygodnie odkrytkę wysłać do domu, ale tam nic nie można było pisać. Zorientowałem się, że jak mnie prowadzili do pracy, to mijałem skrzynkę pocztową i udało mi się napisać parę słów do moich kolegów. Napisałem tak: „Jeżeli spotkacie Wiesię, to powiedzcie jej, że ją dalej kocham i nigdy jej nie zdradzę.” I oni mieli tak zwany cynk, że ja nigdy kolegów nie wydam. I tak się stało, bo wszyscy moi koledzy przeżyli. Ca dostałem, to dostałem, ale nikogo nie wydałem.

  • A kiedy pana wypuścili?

16 czerwca. Tak się złożyło, że na imieniny mojej sympatii, Jolanty. Organizacyjnie tak to wyglądało, że oni nie mieli założonego kontaktu. Dopiero jak już był alarm przed Powstaniem, to u mnie było dwudziestu chłopaków, czekali. Już było wszystko w porządku. A jak ja wyszedłem? Okazało się, że mój szef z pracy, też gestapowiec, działał tam. Później działała organizacja, ale przede wszystkim zadziałał gestapowiec, który nazywał się Szymel – bardzo ciekawa postać, mieszkał na naszej ulicy u pewnego państwa, nie chcę wymieniać ich nazwiska. Ta pani przyszła do mojej matki. Moja mama zaczęła z nim rozmawiać i on powiedział, że się będzie starał. I właśnie on mnie wyciągnął z Szucha. Okazało się, że to był taki Kloss, tylko że Kloss to był taki malutki przy nim. To był facet, który był skoczkiem spadochronowym, lądował z Anglii i był w gestapo na Szucha. Nigdy go więcej nie widziałem. Później, jak było Powstanie i wszystkich ludzi z naszej dzielnicy zaprowadzili pod Wyścigi i chcieli ich rozstrzelać, to on z kolei jeszcze raz uratował wszystkich ludzi. Powiedział do tych Niemców: „Co wy robicie? Nie ma sensu.” Poszedł z kapeluszem, wszyscy rzucali zegarki, pierścionki, pieniądze – odkupili się i wypuścili ich. To był Szymel. Jak on się nazywał, kto to był – trudno mi powiedzieć.

  • Po wypuszczeniu pana z więzienia nie uczestniczył pan w konspiracji?

Za półtora miesiąca było [już] Powstanie. Wcześniej ukrywałem się u kolegi, Irka Łuszczyka, w Warce. Jako jedyny żyje do dzisiaj, mieszka w Warce. Przez trzydzieści lat był w Anglii, ale wrócił w końcu. Ukrywałem się u niego. Powstanie wybuchło we wtorek, a w czwartek… Jego ojciec, który był też w organizacji, dowiedział się, że ma być alarm do Powstania i wszyscy stamtąd wróciliśmy do Warszawy. I już w czwartek siedziało u mnie dwudziestu chłopaków w piwnicy i na strychu. I tak zaczęła się ta historia.

  • Jak pan pamięta 1 sierpnia 1944 roku?

Pamiętam bardzo dobrze. W niedzielę, 30 lipca przyszedł do nas jakiś kolega i powiedział, żebyśmy przenosili broń. Nasz magazyn broni był na rogu ulicy Rolnej i dzisiejszej Niedźwiedzia, wtedy to była Wiśniowieckiego, u państwa Niżyńskich. Ponieważ Niemcy wtedy uciekali ze Wschodu i szli przez Warszawę, a później w kierunku na Warkę, to zatrzymali się w naszych parcelach. Na każdej ulicy stało kilkanaście czołgów, a dom państwa Niżyńskich przyjęli sobie dla dowództwa, więc my tę broń stamtąd przenosiliśmy do mnie. Idąc na Powstanie, 1 sierpnia to poszło nas tak: Michał Bandurski „Jurand”, Irek Łuszczyk „Toronto”, Ryszard Ciołkiewicz „Rajski”, ja, czterech. Później poszła koleżanka „Rajskiego, moja koleżanka i siostra Michała, i myśmy w siedem osób przynieśliśmy ponad dwieście granatów filipinek, wielki skórzany kosz naboi do dziewiątek, do peemów i opaski, lekarstwa. Wszystko żeśmy przynieśli. Mieliśmy postawę wyjściową [na] Alei Niepodległości 132/136. To było mieszkanie pani Karoliny Beylin. Kiedy wybuchło Powstanie godzina piąta, to myśmy wybiegli do ulicy Narbutta, na placyk, gdzie teraz [jest] kino „Stolica”, wtedy tam kartofle rosły. Biegliśmy wokół placyku i jak dobiegliśmy do tego miejsca, gdzie ulica się zwęża, to dostaliśmy ogień z bunkra. Tak się złożyło, że tam była inna kompania, kompania K, nie wiem, czy K2 czy K3 nie pamiętam. Od nas był tylko mój kolega Rysio „Rajski” i ja. Był tam cokół od parkanu obok apteki przy Kazimierzowskiej, myśmy się czołgali, róg Kazimierzowskiej i Narbutta jest apteka, a bunkier był po przeciwnej stronie. Jak myśmy dostali ogień, to żeśmy się czołgali pod cokolikiem i [rzuciliśmy] dwa granaty – bez żadnego skutku. Za moment szedł czołg. Wtedy pierwszy raz czułem się bardzo nieprzyjemnie, bo ten czołg szedł jakieś półtora, dwa metry od nas po jezdni, dzieliła nas tylko szerokość chodnika. Przeszedł [obok] i nie zauważył nas. W miejscu, gdzie placyk robi się szeroki, zaczął strzelać. Trwało to chyba kilka lub kilkanaście minut, potem tyłem się wycofał. Wtedy bunkier znów otworzył ogień. W tym kartoflisku była część kompanii, która atakowała bunkier i był – wtedy go nie znałem, ale dowiedziałem się po latach – porucznik Stefan Darzbański „Stefan”, który się z tych kartofli podniósł i machnął ręką, żeby chłopaki szły do ataku. Dostał serię z bunkra i się zwalił. Przyleciały dwie sanitariuszki [jedna] wspaniała dziewczyna, „Gloria” poznałem ją dopiero po dwudziestu pięciu latach na naszym spotkaniu. One położyły rannego na nosze, nie wytrzymały ognia i uciekły. Wtedy myśmy obaj z Rysiem pobiegli do rannego i żeśmy go wynieśli. To był mój pierwszy ranny, którego wynosiłem. Okazało się, że na drugi dzień zmarł. […] To był nasz początek. Wynosiłem sześciu, z czego tylko jeden przeżył, pseudonim miał „Derma”. Pocisk zasypał go w rowie i ja go odkopałem. Po wojnie spotkałem go na stacyjce za Piasecznem. Nasz dom był spalony i rodzice tam mieszkali. Jak ja wróciłem z niewoli niemieckiej, ze stalagu, 21 maja 1944 roku, to właściwie mieszkaliśmy tam. To była zdaje się stacyjka Jazgarze. […]

  • Został pan włączony do „Baszty” tak?

Oczywiście, bo 3 sierpnia, kiedy myśmy już wycofali się z Więzienia Mokotowskiego, bo jako jedyny oddział walczyliśmy w Więzieniu Mokotowskim… Na murach więzienia są rozmaite tablice pamiątkowe, tylko naszej tablicy nie ma. Nasz dowódca, porucznik „Misiewicz” jest bardzo skromny facet i nigdy nie chciał. Gdy 2 [sierpnia] rano żeśmy doszli do Odyńca i Czeczota, tośmy tam zostali. 3 sierpnia rano, podchorąży „Kowerda”, którego znałem jeszcze z konspiracji, był naszym wykładowcą, saperem i uczył nas saperki, przyszedł do nas i mówi: „Chłopaki, dwudziestu na ochotnika!”. Myśmy zaatakowali budynek, który nazwaliśmy później „Alkazar”, na rogu Odyńca i Alei Niepodległości, od strony Czeczota, przez takie kartoflisko. Pamiętam, jak myśmy się czołgali się w tym kartoflisku, to jak strzelali Niemcy, to nać kartoflana padała nam na plecy. [Rzuciliśmy] granaty i Niemcy uciekli na drugą stronę. „Kowerda” założył jeszcze tam miny. Nasz dowódca „Kot” został ranny pierwszego dnia w ataku na ten bunkier na Kazimierzowskiej i całą kompanię prowadził porucznik „Misiewicz”, który był jego zastępcą wtedy – Kazimierz Grzybowski, bardzo dzielny, wspaniały facet, żyje do dzisiaj. I on poszedł do pułkownika „Daniela” i zgłosił gotowość naszej kompanii. A ponieważ kompania O-2 pana „Opani” dała dyla, no to nas przyjęli jako kompanię O-2 „Misiewicza”. I są trzy kompanie O-2 – „Misiewicza”, „Opani” i „Witchala”. Kompania „Witchala” to była właściwie część [kompanii] „Opani”, która nie uciekła, tylko została – trzydziestu kilku chłopaków. Rozrosła się potem do trzystu paru ludzi – największa chyba kompania w Powstaniu. Nasza liczyła około stu dziesięciu ludzi. Kompanie basztowe – nikomu nie ubliżając – zajmowały jeden budynek. Klastyczny przykład: pudełko tam, gdzie teraz jest liceum Paxu na rogu Alei Niepodległości i Naruszewicza – cała kompania porucznika Ludwika Kotowskiego stała w jednym budynku. A nasza kompania stała we wszystkich budynkach od ulicy Goszczyńskiego do ulicy Ligockiej, po jednej i po drugiej stronie Alei Niepodległości. Jak nas było około stu dziesięciu w linii, to odcinek liczył około dwóch tysięcy – całej Alei Niepodległości broniła nasza kompania. To był zachodni front Mokotowa. Jeden stał od drugiego w odległości pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów i co trzeci miał coś w ręku. Tak walczyliśmy i do 26 września utrzymaliśmy Aleję Niepodległości.

  • Jak pan był uzbrojony?

Jak myśmy te granaty przynieśli, to każdy z nas dostał po dwa. Ponieważ ja miałem już jeden zamelinowany w kieszeni, to miałem trzy. Ale rzuciłem je na te bunkry i byłem bezbronny. Jak czołg szedł w jedną i w drugą stronę to już nie mieliśmy broni. Jak byliśmy w Więzieniu Mokotowskim, to spotkałem podchorążego „Kowerdę” i on nas ustawił na posterunku. Ja mówię: „Słuchaj Adam, ja cię bardzo przepraszam, ale z czym ja mam tam stać, jak ja nic nie mam?” I on mi dał siódemkę. Pamiętam potem padał deszczyk, stałem na rogu, ciemno było, siódemkę trzymałem za pazuchą, żeby nie zamokła. W połowie września kolega mi ją ukradł. […] Z moim przyjacielem „Rajskim” mieliśmy do spółki karabin. Jak się szło na czujkę, to z karabinem. Później przychodziła druga zmiana i karabin zostawał z drugą zmianą, potem trzecia zmiana, która ściągała ten karabin. 18 września, jak „Rajski” zginął, był przelot superfortec amerykańskich. W muzeum jeden stoi. Nawet nie chcę na niego patrzeć bo mam przykre wspomnienia. Jak te samoloty leciały i zrzucały spadochrony, to „Rajski” miał posterunek w kanale ulicznym na rogu Szustra i Alei Niepodległości, to był 18 września. Ja byłem w rowie przeciwczołgowym w budynku przy Wiktorskiej. Niemcy położyli cholerny ogień, tak że te spadochrony paliły się w górze. Piękny widok był! Kolorowe spadochrony leciały i płonęły w powietrzu. Ponieważ miałem lornetkę, to widziałem, że to nie ludzie, bo myślałem, że może desant jest, ale widzę, że zasobniki są. Dużo spadło na tereny niemieckie, mało do nas. Jak to się stało? „Rajski” chciał być lotnikiem. Jak zobaczył samoloty, to wyszedł po klamrach i patrzył w niebo na samoloty. A po drugiej stronie ulicy, w Alei Niepodległości, siedział snajper niemiecki i strzelił mu w czoło. Zginął. Ja go wyciągałem z kanału i chowałem. Przykre to jest do dziś dla mnie, nie mogę sobie tego darować. A chciałem się z nim zamienić, żebym ja poszedł do kanału, ale on się nie chciał zgodzić na to. Szkoda chłopaka. Zresztą każdego szkoda… To był pierwszy żołnierz, który zginął w naszej drużynie. Jako jedyny miał wspaniały pogrzeb. Zbudowałem mu trumnę z desek z rozwalonych domów, obłożyłem choinką i położyliśmy go. Pamiętam jeszcze taki moment: od kilku lub kilkunastu dni my obaj, po kryjomu przed naszymi kolegami, żeśmy sobie po cichu znosili wodę wiadrami do rozwalonego domu, na drugie piętro i [wlewaliśmy] tę wodę do wanny, żeby się wykąpać. Kiedy myśmy dostali rozkaz 18 września, kiedy on zginął, byliśmy w domku przy Odolańskiej, gdzieśmy mieli swoją kwaterę u „Brudasa”. [Gdy rozstawaliśmy] się w ogródku – on szedł w lewo do kanału, ja w prawo do rowu – to żeśmy się odwrócili, zamachali i on mówi: „Słuchaj, jak wrócimy, to się wykąpiemy”. Jak wyciągnąłem go razem z kolegami, to później dostałem rozkaz, żeby siedzieć w kanale. Mówią „To był twój przyjaciel, to się nie będziesz bał, a chłopaki się boją iść”. Poszedłem tam i spokojnie sobie przesiedziałem trzynaście godzin, a miałem siedzieć tylko trzy. Od godziny siódmej wieczór do ósmej rano tak sobie posiedziałem. Później na drugi dzień złapałem wiadro wody i chciałem go umyć. Miał tylko maleńką szramkę na czole. Umyłem mu twarz. Pod kombinezonem miał czerwony sweter, tak że nie było widać krwi. W pewnym momencie przypomniałem sobie jego ostatnie słowa, że „Jak wrócimy, to się wykąpiemy”. Przykro mi to mówić, bo nie chcę się rozczulać, ale nie łkałem tylko, tak mi łzy poleciały z oczu, że łzami go umyłem, dosłownie. To był mój serdeczny przyjaciel, do dziś nie mogę go odżałować, wspaniały chłopak był. Okazało się, że jego młodszy brat zginął również w Powstaniu, z tym że bez śladu. Kiedy jego matka poszła do naszych urzędasów, bo chciała odszkodowanie, to jej powiedzieli „Co pani chciała, pani nie miała żadnych dzieci.” […]

  • W jakich walkach brał pan udział po 3 sierpnia?

Cały czas byłem w pierwszej linii, bez przerwy. Jakie to były walki? Oni do nas strzelali, a myśmy oszczędzali amunicję, bośmy za dużo jej nie mieli. W „Alkazarze” byliśmy do 9 sierpnia, ponieważ jak poszliśmy z „Rajskim” do pudełka, takiego prostego domu, to tam, gdzie był Kotowski, przy Naruszewicza, byli Karmelitanie Bosi. Myśmy tam się spowiadali i komunikowali i oni wpisali nas na czarną listę zakonników Karmelitanów Bosych. I do dziś mam legitymację, „przepustkę do nieba”. Tam jest data napisana 9 sierpnia. Stąd wiem, że do 9 sierpnia byliśmy w „Alkazarze”. Cały czas na „Alkazar” były ataki niemieckie. Cały czas byliśmy w ogniu. Były jakieś nocne patrole. Pamiętam nocny patrol na ziemię niczyją, czyli na Madalińskiego po zachodniej stronie, tam były domki z filarkami. Całą dobę żeśmy walczyli. Prosiliśmy o wsparcie, [ale] nikt nam nie pomógł. Jeden z kolegów się czołgał, prosił o pomoc, to przyniósł odpowiedź [od „Misiewicza”] na kartce: „Brońcie się, a pod osłoną nocy się wycofujcie.” I niżej: „Wszystkim krzyż walecznych.” Oni dostali, ja nie dostałem. Później przeszliśmy do Westerplatte, a ci z Westerplatte przeszli do [budynku] 117/119, później żeśmy się wymienili i pamiętam, że już 15 sierpnia byliśmy w budynku (tak jak teraz metro Racławicka po zachodniej stronie, to jest inny budynek, ale stoi w tym miejscu, jest tam poczta). Rano przyszedł ksiądz, w holu było nabożeństwo, spowiedź, komunia święta. Wszystkim dano rozgrzeszenie i popołudniu mieliśmy jubel. To był jedyny jubel, po kielichu wina, rozprężenie. I przyszedł Markowski, kompozytor „Marsza Mokotowa”. Oczywiście wtedy marsza jeszcze nie było, bo gdyby był, to on by nam zagrał. Marsz powstał pod koniec sierpnia. Grał nam „Zielony kapelusik”, którego też jest autorem, „Wojsko kolorowe” i inne melodie. I nagle nastąpił atak na naszą barykadę. Barykada już była od tego budynku na drugą stronę Niepodległości, niedaleko Szustra. „Misiewicz”, nasz dowódca, krzyknął: „Czterech na ochotnika!” i nas czterech skoczyło. „Rajski” to był taki chłopak, że on wszędzie musiał być pierwszy, a ja się zawsze jego trzymałem. I było jeszcze dwóch – Kotek i jeszcze jeden. Czołgi stały przy Racławickiej i kruszyły naszą barykadę. Dzisiaj się zastanawiam, po co my tam byliśmy. Miałem tylko moją siódemkę i więcej nikt nic, tylko granaty, a przecież granatów nie rzuci się na dwieście czy trzysta metrów. Kilkanaście metrów to [można rzucić]. Jeden z nich został ranny, a drugi go ściągnął. I wtedy wydarzyła się ciekawa historia, o której nikt nie wie, bo ja jestem jedynym świadkiem naocznym. W czasie tej strzelaniny wyszedł nasz podchorąży „Kowerda”, już wtedy był ranny, bo miał lewą rękę na temblaku, chodził w okularach. Wyszedł z drzwi i poszedł w kierunku Rakowieckiej. Tam na szczytowej ścianie był sklep spożywczy, który wtedy był już rozbity ale było trochę regałów, półek. A ściana od strony niemieckiej wyglądała jak ser szwajcarski. Dziury były półmetrowe, metrowe, większe, mniejsze, na wszystkich kondygnacjach i na całej szerokości. A myśmy z barykady cały czas go widzieli, bo nie było okien, drzwi, tylko same dziury. I co robi Kowerda? Wchodzi w tę dziurę, przepraszam, zdejmuje spodnie i wypina się na ten czołg. Jak Boga szczerze kocham, jedyny raz w życiu widziałem coś takiego! I w pewnym momencie pocisk wpadł do tego sklepu. Kurz, dym i myślimy: „Nie ma Kowerdy.” a on za chwilę krzyczy: „Sanitariuszka! Sanitariuszka!”. I ta dziewczyna leci do niego. Za jakiś czas wyprowadza go z tego kurzu, a on spodnie ma na kostkach i mówi do niej: „Słuchaj, podciągnij mi te portki!”. To był „humoryca”, wspaniały facet. Bardzo odważny, dzielny. Jego znany wyczyn to był taki, że poszedł kiedyś z jednym chłopakiem nad Jeziorko Czerniakowskie. Był tam drewniany most. Zastawił wartowników niemieckich, poczekał na zmianę, i podminował cały most. Gdy Niemcy wjeżdżali czołgami, to wysadził most razem z czołgami. [...] Cały czas byliśmy w tym pierwszym ogniu. Aleja Niepodległości była utrzymana przez naszą kompanię.

  • Opowiadał pan historię o sanitariuszce „Mewie”, proszę opowiedzieć.

Dziewczyna była wspaniała. Jej matka wyszła za mąż ponownie za znanego generała lotnictwa Rajskiego, stąd mój przyjaciel przyjął pseudonim „Rajski”, bo chciał być lotnikiem. Jako jedyny generał latał za sterami w Anglii. „Mewę” żeśmy wszyscy znali, bo ona była w naszej kompanii, wspaniała dziewczyna. Kiedy ja zostałem ranny? 26 września. Od 23 września od wieczora bez przerwy coś się rwało. Jak grad. Oni zrobili przygotowanie artyleryjskie, granatniki, tak zwane „krowy” albo szafy. Trzy sztukasy co kilkanaście minut przylatywały i sadziły pigułami, a my byliśmy w rowie przeciwczołgowym, nie w budynku. Nie było żadnej zasłony. Później czołgi. I to tak trwało 24, 25, 26. I 26 [września] nas wykończyli. Jak ja tych dwóch dociągnąłem i doleciałem do Szustra, gdzie był nasz sanitariat, zameldowałem i ona poleciała z dziewczynami i Bratkowskiego przyniosły. „Harcerza” już nie, może zmarł po drodze. Jakiś czas później ktoś przyleciał od „Dzika”, ze 117/119, po zachodniej stronie Alei Niepodległości, że „Dzik” jest ranny. Ona poleciała sama i chciała go wynieść. Został przy nim tylko „Barecki”, Kazik Barenda, jego serdeczny przyjaciel, to byli wszyscy chłopcy z naszej drużyny służewieckiej, dlatego się dobrze znaliśmy. Ona chciała go stamtąd wynieść, a on się na to nie zgodził. Wtedy Niemcy wpadli do piwnicy. Nikt się już nie bronił, bo nikogo nie było prócz tych trojga. Wyciągnęli ich, no i rozwalili…Wańkowicz w „Ziele na kraterze” napisał, że ona zginęła w Śródmieściu – oczywiście jeszcze dodał poezji, że miała rozwinięty bandaż… Bzdura! Skąd mógł wiedzieć, jak on wtedy był we Włoszech pod Monte Cassino, a ona zginęła na Mokotowie. Pan generał Kirchmeier napisał „Powstanie Warszawskie”, że 24 września myśmy zeszli już z pierwszej linii i byliśmy przy Bałuckiego. Otóż nieprawda! Jeszcze 25 trzymaliśmy linię Ursynowskiej przy parku Dreszera, a 26 byłem ranny, więc do 26 broniliśmy. Ale skąd on – nikomu nie ubliżając – mógł wiedzieć, skoro wtedy leżał w szpitalu w Otwocku i bohatersko leczył swoje hemoroidy. Takich pisarzy mamy dużo, rozmaite bzdury piszą a my mamy mówić prawdę, niezależnie od tego, czy ona nam się podoba, czy nie, czy jest smutna, czy wesoła, czy tragiczna – ale ma być prawda. […]

  • Proszę opowiedzieć od początku.

To było 25 września. Myśmy wtedy zgromadzili się w małej willi przy [ulicy] Ursynowskiej [którą] nazywaliśmy „Bilbao”. Od strony Mokotowa, był duży budynek, który nazywaliśmy „Westerplatte”. Był już opuszczony, bo „Wyrwid” ze swoją drużyną już odeszli, a czołgi szły ławą na całą długość Alei Niepodległości. Mój drużynowy „Brudas”, [nazywał się] Ryszard Olczak – leżał po prawej stronie tego balkonu, a ja po lewej. Jak wychylił się jakiś Niemiec zza czołgu, to my go… I wtedy wpadli „Tur” i „Struś” – bracia cioteczni – z Panzerschreckiem. Mówiąc szczerze był to ten sam Panzerschreck, którego myśmy zdobyli w „Alkazarze” 3 sierpnia – myśmy tam zdobyli dwa Panzerschrecki i dwie skrzynki z nabojami. Oni to później mieli. Ustawili swoją armatę, strzelili. Obłok dymu. Po jakimś czasie obłok się odsunął i patrzymy, a czołg stoi. Czołgi strzelały do budynków „Westerplatte”, na wysokie piętra, tak że lufy były lekko do góry zadarte. Przyglądamy się, że czołg nastawia lufę na willę i pomaleńku opuszcza na nasze okna, na nasz balkon. I wtedy zaczął działać RWD – Ratuj Własną D…, nie chcę się wyrażać. Wszyscy zaczęli uciekać. Skończyło się, że jak dobiegłem do sąsiedniego pokoju, gdzie wszyscy zatrzymali się przy przeciwległej ścianie, to nie było dla mnie po prostu miejsca i zatrzymałem się zaraz za drzwiami przy tej ścianie. Jak nas podchorążacy uczyli na naszych spotkaniach, zebraniach, szkoleniach, to zawsze nam mówili, że trzeba być za ścianą, a nigdy przed. (Jak Rosjanie weszli do naszego stalagu 4 maja, a 3 maja byli Amerykanie, to już 5 maja nas, siedemnastu powstańców postawili po ścianę i powiedzieli Rozstrielać! – to tak nawiasem.) Wtedy ci wszyscy w pokoju zostali rozszarpani w strzępy. Wyskoczyłem z balkonu. Jak zobaczyłem, że na balkonie leży kolega z karabinem, to odgiąłem mu palce. To był słynny karabin z żółtą kolbą, który opisany jest we wszystkich książkach, że wszyscy go mieli. Tylko zapomnieli dodać, że na muszce miał taką owiewkę z blachy, a na końcu lufy miał taki kapsel, jak oparło się w okopie, to on chronił, żeby ziemia nie dostała się do lufy. Oczywiście przed strzałem trzeba było pamiętać i kapsel odsunąć. Wtedy „Łowicki”, nasz dowódca plutonu poleciał za mną do następnej willi wzdłuż Ursynowskiej. Tylko on i ja. Wpadliśmy do willi na pierwsze piętro, on wszedł w drugie drzwi na prawo, a ja w pierwsze. Okna wychodziły na park Dreszera i skośnie z prawej strony był „Alkazar”. Wtedy „Alkazar” był już zdobywany przez Niemców, oni już się [tam] wdzierali. A myśmy z okien jeszcze do nich strzelaliśmy. Jak wpadłem do tego pokoju, to pierwszą rzecz, jaką zobaczyłem, to że na stole stała jakaś butelka z płynem. Wtedy nagle sobie uświadomiłem, że nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem i piłem. Ostatnie trzy albo cztery dni, ciągle byliśmy w ogniu i ani się nie jadło, ani piło, ani spało, tylko cały czas się walczyło. Bez przerwy, bo to była pierwsza linia.

  • Nawet w nocy?

W nocy Niemcy nam dawali odpust. Jakoś zawsze się gdzieś kimnęliśmy. Ale zawsze ktoś musiał trzymać posterunek. Oni i nawet w nocy potrafili na ślepo strzelać. W każdym razie, jak zobaczyłem tę butelkę, to odkręciłem i wypiłem. Co tam było, nie wiem. Stanąłem w oknie w lewym narożniku i widzę, jak leci Niemiec do „Alkazaru”. Miał tam taki rów dobiegowy. Ale ten drugi już nie zdążył. Jak leciał, to zdążyłem nacisnąć palcem. On rzucił karabin do góry i upadł. Oczywiście ja nie jestem berlingowcem, że po strzale się przygląda, co się dzieje i ginie. Od razu rzuciłem się i to mnie uratowało. W ogrodzie, w parku Dreszera na wprost mojego okna była „polówka”, tak, że jak strzelił to… Stałem w lewym narożniku, a pocisk strzelił w prawy narożnik górny, jak się odwróciłem, to właściwie tego pokoju już nie widziałem. Wszystkie meble, które były w tym pokoju, zostały zmiażdżone i wciśnięte w drzwi, które były na wprost okna. Ogarnęło mnie przerażenie. Myślałem sobie tak: „Oknem nie wyskoczę, bo mnie ściągną z cekaemu”, zacząłem bić kolbą, ale nie mogłem przebić się przez te wszystkie graty. W końcu cofnąłem się pod okno, karabin wziąłem jak tarczę, buchnąłem się i wyleciałem z tym wszystkim na korytarz. Z drugiego pokoju wyszedł „Łowicki” - „Łowickiemu” oddałem swój stary karabin […] On był ranny. Nie wiem, czy w brzuch, czy w nogę, bo nie mógł się ruszać, utykał na lewą nogę. Ja go wtedy sprowadziłem, ale już nie po schodach na sam dół, bo bałem się ludzi, którzy tam stali, bo już mówili: „O, pójdą! Strzelają! Uciekną, a nas [zostawią].” Taka byłą prawda. Wyskoczyliśmy oknem na taki daszek, z daszku na śmietnik. Na skos, w połowie drogi do naszego rowu, były ruiny „Pekinu”. „Pekin” się palił 16, 17 lub 18 sierpnia. Myśmy z „Rajskim” z tego płonącego domu wyciągnęli dwoje dzieci, dziewczynkę i chłopca. Za to „Łowicki” dał nam cztery godziny urlopu i poszliśmy do szpitala Elżbietanek odwiedzać kolegów. Po budynku [na Alei Niepodległości 117/119], gdzie mieliśmy święto żołnierza 15 sierpnia, parę dni później przeszliśmy do budynku Aleja Niepodległości 131, vis a vis ulicy Różanej. Opowiem ciekawostkę. Tak się złożyło, że „Rajski” i ja byliśmy uznani za dobrą czujkę. Inne czujki czasami drzemały, a my nie, jeden leżał i pilnował, a drugi patrzył w niebo, bo tam się nieraz działy ciekawe rzeczy. Kukuruźniki latały, Niemcy ich łapali w reflektory, to on gasił silnik i lotem ślizgowym uciekał i rzucał piguły. Cholernie ciekawe rzeczy były na czujkach. Okazało się, że inne czujki drzemią i wtedy podchorąży „Łowicki” wpadł na szatański pomysł, żeby nas rozdzielić. „Rajski” był w jednej czujce, a ja w innej. I od tej pory zaczął się dziać nasz dramat. W budynku 131 dostałem do siebie kolegę, który nazywał się „Krótki”, wysoki dryblas, prawie około dwóch metrów, Janek Antkowski, żyje do dzisiaj w Szczecinie. On wziął karabin, bo czujka miała jeden karabin, z tyłu był ogród, wyszedł tam i nie ma „Krótkiego!” Chodzę po ogrodzie, wołam: „Krótki! Krótki!” i nic. A w tym czasie „Łowicki” wychodzi z patrolem na przedpole. „Krótki” leci do nich, krzyczy „Stój! Kto idzie!? Hasło!”. A „Łowicki” na to: „Ja ci tu dam hasło! Dlaczego czujka nie jest tam, tylko tu? Rano macie się zameldować do raportu”. Oczywiście ja odstałem godzinę pod KBE z obciążeniem, a on nie, bo to byli koledzy. Patrol poszedł, a „Krótki” dalej się pałęta. Ja mówię: „<< Krótki>>, dawaj karabin. Ja pójdę sam”. Był parkan z desek. Jedną deskę odsuwało się na gwoździu i [się przechodziło], a księżyc świecił jak cholera. I on mówi: „Co ty głupi? Łysy świeci, przedpole widać”, bo rzeczywiście doskonale było widać przedpole. A my w kierunku Niemców musieliśmy iść, na przedpole. Mówię: „Dawaj karabin, pójdę sam”. I on, głupi, mi ten karabin oddał. Odsunąłem się dwa kroki do tyłu, karabin po kowbojsku pod pachę i mówię: „Wstawaj albo ci zaraz w łeb strzelę. Idziemy na przedpole. On mówi: „Ty nie wygłupiaj się!”, Ja mówię: „<< Krótki>>, liczę do trzech. Jak nie wstajesz, to strzelam”. On na to: „Ty, <<Piskorz>> ty!?”. A ja spokojnie: „Raz, dwa…” i „Krótki” wstał. Prowadziłem go na tę naszą czujkę z rękoma do góry. On szedł przede mną, a ja za nim z tym karabinem. W głupi sposób poszedłem jeszcze te kilkanaście, kilkadziesiąt metrów dalej, niż było nasze miejsce. I oni później nie mogli nas znaleźć. Wracając zostawiłem karabin drugiej zmianie, ale miałem siódemkę. Jak żeśmy szli bliżej naszej chałupy, to tą siódemkę przy nim wyjąłem, zarepetowałem i oczywiście on się zdenerwował. I mówi: „<<Piskorz>>, nie mów nikomu”. Ja mówię „„<<Krótki>>, ja nikomu nie powiem, ale powiem ci jedno: „Staraj się więcej ze mną nie spotkać, bo jak rąbnę w łeb to zobaczysz.” I więcej go nie widziałem. Widziałem go dopiero później na punkcie sanitarnym, jak byłem ranny, a on już tam wcześniej był, udawał, że jest głuchy. I on, jako jeden z nielicznych przeżył. Wracając do historii szpitala: jak [wyszliśmy z budynku] 131, wpadł łącznik i mówił, że „Pekin” się pali. I myśmy z „Rajskim” polecieli ratować ten „Pekin”.

  • A który to był budynek?

„Pekin” to był tam, gdzie ulica Misyjna, na Wschód, zaraz za naszą linią, niedaleko Mokotowa. Misyjna odchodziła od Racławickiej do Ursynowskiej. Krótka uliczka. „Pekin” to był drewniany dom na podmurówce, kryty gontami. Czworak czy ośmiorak, tak jak to na wsi są budynki. Spłonął absolutnie. Jak myśmy tam wpadli, to ludzie latali z wiadrami jak głupki. Myśmy ich ustawili w kolejce, jeden drugiemu wiadro podawał. Na szczycie tego budynku była drabina. Oczywiście ja jak głupi na tą drabinę wlazłem, ale już nade mną stał facet na kominie i jak ja mu podawałem wiadro, to on tam chlusnął. Spaliło się wszystko, jak zapałka. Jak ja mu tę wodę podawałem, w pewnym momencie poczułem coś ciepłego na twarzy. Machnąłem ręką, patrzę z przerażeniem, że mam krew na ręku. Spojrzałem w górę, a on dostał w pupę i ta krew trysnęła mi na twarz. Ściągnąłem go z komina. Niemcy cały czas strzelali. Myśmy gasili, a oni strzelali do nas. Ja miałem głowę tuż przy jego pupie, tak że dobrze, że on dostał w pupę, a nie ja w głowę, Jak zeszliśmy, na dole jego żona krzyknęła: „Panowie, tam dzieci palą się w środku!”. Mieliśmy hełmy [na głowie] i skoczyliśmy do tego mieszkania. Pełno dymu, ale udało nam się wyciągnąć dwoje dzieci, dziewczynkę i chłopca. Za to dostaliśmy cztery godziny urlopu, tak że miałem urlop w czasie Powstania. Pierwsza rzecz idziemy do naszych kolegów do szpitala. Oczywiście łapiduchy nie chcą nas wpuścić z karabinem. No ale weszliśmy. Odwiedziliśmy „Kota”, leżał na wyciągu, ręce i nogi miał na wyciągu. Przywitaliśmy go. Całe Powstanie przeleżał. Sanitariuszka go uratowała, jak Niemcy bombardowali to dużo ludzi ginęło. Jest tablica pamiątkowa do dzisiaj. Ożenił się z tą sanitariuszką. Poszliśmy na ogólną salę a tam leżał taki wspaniały kolega „Zyndram”. „Zyndram” został ranny w „Alkazarze”. Nie chciałbym się wyrażać, ale opowiem jak to było. Kiedy myśmy wpadli do „Alkazaru” 3 sierpnia, to była kłoda drewniana i Myśmy pod tą kłodą leżeli i strzelali. „Zyndram” był obok mnie. A w końcu mówi tak: „Cholera, muszę się gdzieś przenieść, bo czuję, że mnie rąbną”. I kiedy się podniósł, strzelili mu w ptaszka. Jak leżał w szpitalu, to miał taką fajną rurkę i butelkę. Ciągle mu do tej butelki… Prosił że jak przychodziła sanitariuszka i lekarstwo rozlewała, to żeby nie przy nim, bo jemu się zawsze chce. Jak zobaczył u nas ten karabin, to mówi: „Daj no ten karabin potrzymać. Co, nie dasz koledze?”. No dałem mu ten karabin. A on tylko zarepetował i strzelił w sufit. Tynk leci, łapiduchy przyleciały i wyrzucili nas z szpitala. Ale karabinu nie oddaliśmy. […] A więc były takie sympatyczne momenty, ale ogólnie kiepsko było. Na przykład jedzenie – ostatnio żeśmy gotowali soczewicę, twarde cholerstwo. Ale jak dawali zupę to zawsze jakieś szkło, tynki. Tak, że człowiek jak jadł to tylko pluł. Owoców żadnych nie było. Były pomidory! Pamiętam, że kiedyś, w pierwszych dniach, jak byliśmy jeszcze w Westerplatte, poszliśmy w nocy na patrol tam gdzie teraz ulica Wołowska. Tylko, że wtedy ulicy Wołowskiej nie było, tylko były kartofle i pomidory. […]Było nas dwudziestu – wszystkie patrole prowadził albo nasz drużynowy „Brudas”, albo podchorąży „Łowicki”, dwóch wspaniałych facetów, trzeci wspaniały był właśnie „Kowerda”. Bardziej wspaniałych chłopaków nie znałem. Wszyscy trzej mają Virtuti Militari pośmiertnie. Jak myśmy tam weszli pod wille, a byli tam Niemcy, no to pierwsza rzecz, pomidory! Gdyby ręce miały oczy, to byśmy brali czerwone, ale tak to się brało jak leciało. Oczywiście jadło się. A później chłopaki goniły się jak kaczki… A jak już się najedliśmy, wzięliśmy trochę do kieszeni dla kolegów, to „Łowicki” mówi: „No chłopaki, teraz sobie postrzelamy”. Więc otworzyliśmy ogień do Niemców, ale trzeba było mieć kontakt z nieprzyjacielem, takie są przepisy wojskowe, ja jestem cywilbanda na tym się nie znam. Oni się znali a ja im wierzyłem. Jak sobie postrzelaliśmy, to mówią: „A, fajno, wracamy”. Jak myśmy zaczęli wracać, to Niemcy włączyli reflektory, puścili rakietnice, które siedziały nad nami, świeciły, widno jak cholera. I [strzelali] po nas. Myśmy się czołgali w tych kartofliskach kawał drogi. Chyba ktoś wtedy został ranny, ale jakoś żeśmy wrócili. To był patrol nocny. Drugi patrol był na Madalińskiego dwudziestoczterogodzinny. Rano przyszli Niemcy cały dzień żeśmy walczyli. Jak byliśmy [w budynku na Alei Niepodległości] pod 131 lub jeszcze w 117, to była druga niedziela sierpnia. Ciągle byłem obserwatorem – nie wiem, co oni do mnie mieli, zawsze dawali mi lornetkę. Później okazało się, że jak po południu byłem pod 117 i lornetowałem, to Niemcy zawsze strzelali po moich oknach. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego. Dopiero po latach brat „Łowickiego”, „Łacki”, wytłumaczył mi: „Ty głupi durniu! Jak tyś patrzył przez lornetkę pod słońce na stronę niemiecką, gdzie oni byli na zachodzie, a ty na wschodzie, to błyski w twojej lornetce były takie, że oni ją widzieli i strzelali”. Pamiętam taki jeden numer. My w oknach mieliśmy zrobione takie gniazda z papierowych worków [wypełnionych] piaskiem. Co wychylę się z lornetką, to oni strzelają. A do mojego okna nie mogli nigdy trafić. Trwało to ładnych parę godzin. Strzelali w lewy pokój, prawy pokój, górny i dolny, a do mnie nie mogli trafić. W końcu zaczęli strzelać do mnie z cekaemu, a na tym oknie miałem materac i koc. Były takie smugi. Pamiętam, że miałem łącznika, który do mnie przylatywał i pytał się co i jak? Mówiłem co się dzieje na przedpolu, bo jakby Niemcy byli blisko, to chłopaki siedzieli w piwnicy. Tylko ja byłem obserwatorem i w drugim skrzydle siedział „Rajski”. W pewnym momencie myślę sobie: „Cholera, ja już tutaj nie wytrzymam nerwowo, bo co wychylę głowę, to walą”. Więc wyczołgałem się. Nałożyłem na siebie materace i kołdry i się schowałem, bo czułem, że za chwile mnie rąbną. Wystarczyłoby żeby raz tylko trafił z czołgu w moje okno i koniec! Nie ma mnie już! Na szczęście nie trafił. Ten łącznik, jak był u mnie i uciekał, zatrzasnął drzwi, na klamkę tylko. I nie mogłem już nerwowo wytrzymać i wtedy pierwszy raz w życiu miałem taki cholerny strach i myślałem: „Muszę uciekać”. Zacząłem się czołgać do drzwi. Bałem się ręki podnieść do wysokości klamki, bo widziałem, jak smuga pocisków przelatuje. Bo jak oni byli na dole a ja na górze to ogień szedł po suficie. Atak trwał może z godzinę, półtorej może dłużej. W pewnym momencie, jak już czołgi odeszły, atak się skończył, dla mnie to był chyba jedyny najgorszy moment. Strachu to się miało nieraz, ale wtedy wyjątkowo. Słyszę jak chłopaki lecą po schodach. Wpadają do mnie i krzyczą: „<< Piskorz>>, żyjesz?”. Zaczęli mnie do góry rzucać, mówią nawet „Rajski” uciekł, nie wytrzymał tego ognia.” Całe ubranie miałem w tynku, w cegle. Drugi [ważny] moment w tym budynku, jaki pamiętam, to było w drugą niedzielę sierpnia. Byłem dobrym obserwatorem. To był ten czas, kiedy cywile przesuwali się na Wschód z chorągiewkami, mieli szmatki na kiju. Patrzę, idzie kilkunastu ludzi od strony niemieckiej, mają na patyku białe szmatki i idą. Cały czas obserwowałem, miałem dobrą lornetkę, „Taisa”, że w pewnym momencie zapadają się nagle pod ziemię, nie widać ich. A ja cały czas lustruję przedpole. Patrzę a oni wychodzą w innym miejscu i idąc, patrzą w lewo. Myślę sobie dlaczego oni patrzą w lewo? I nagle wszyscy padają. Ja sobie myślę: „Ktoś musi nimi kierować”. […] W tym budynku, gdzie mieliśmy patrol nocny na Madalińskiego, zobaczyłem rękaw niemiecki za filarkiem. Lecę dalej i widzę, że tam stoi szkop, który mu daje sygnał. I oni szli, jak machnął ręką, to padali, przewracali się na bok i wychodzili w innym miejscu. Przecież nie byłem taki głupi, byłem tyle czasu w konspiracji, że od razu wiedziałem, że to są Niemcy. Zameldowałem przez łącznika do „Misiewicza”. Przyszedł, a ja mówię: „Panie poruczniku, idą Niemcy”. A on: „No coś ty, przecież to widać, że cywile”. Ja miałem rację. Może pięćdziesiąt metrów przed nami, jakieś półtora metra od ziemi, gdzie były materiały budowlane, schowali się za ten budynek, rzucili świece dymne, podpalili wszystko i cały obłok dymu czarnego. Ich było chyba jedenastu. Myśmy wszystkich wykosili tylko dlatego, że ja zacząłem pierwszy strzelać do nich, bo miałem ten karabin i granaty. Chłopaki przylecieli do swoich okien. Zdobyliśmy wtedy dużo broni. Była jeszcze ciekawa historia z motorem. To było 24 lub 25. Wracałem z posterunku w rowie przeciwczołgowym przy Wiktorskiej, już było widno. Idąc z tym swoim widelcem, dochodzę do naszej willi „Brudasa” przy Odolańskiej, słyszę, huraganowy ogień od strony [budynku] „Westerplatte”. Poleciałem do willi na górę. Już nie było strychu, tylko krokwie i belki. Patrzę, a Aleją Niepodległości od strony „Westerplatte”, od południa leci na motorze dwóch Niemców. Oczywiście to były ułamki sekundy, ale przez myśl mi przeleciało, że [chociaż] mundur niemiecki, to nie koniecznie muszą być Niemcy, przecież my też chodziliśmy w niemieckich mundurach. Ale nie miał opaski, dlaczego ma motor, i dlaczego do niego strzelają? Okazało się później, że to były dwa motory, jeden wyjechał z Racławickiej, od strony Niemców, skręcił na prawo i dostał się pod lufy „Westerplatte” i tam chłopaki go rozwalili, a ten drugi widział, co się dzieje, skręcił w przeciwną stronę i na naszą barykadę. Jak ja to zobaczyłem i zmierzyłem, dla mnie to było zaskoczenie. Pociągnąłem palcem i motor już leżał. Pierwszy raz widziałem, że trafiłem. Bo jak oni szli tyralierą i się strzelało, to nie było wiadomo, czy się trafiło, czy nie. A tu wyraźnie widziałem. Zleciałem na dół, on leżał na krawężniku przy Wiktorskiej, po stronie zachodniej. A ja byłem przy Odolańskiej to jednak jest sto pięćdziesiąt, dwieście metrów. Ten, co był z tyłu, to siedział w krzakach, a ten, co leżał przy motorze, jak mnie zobaczył, że ja lecę do niego z tym widelcem, to się rękoma zasłonił. Popatrzyłem na niego, że leży mi pod nogami, machnąłem karabinem na stronę niemiecką i powiedziałem: „Uciekaj, do domu!”. On nie zrozumiał. Niemieckiego uczyłem się w gimnazjum: Schnel, schnel! Nach hause. Ręce rozsunął zaskoczony. Zaczął się czołgać. Doczołgał się do tamtego, wziął go przez rękę i odeszli w swoją stronę. I w tym momencie z budynku wyszedł podchorąży „Łacki” ze swoimi chłopakami, z budynku 117/119, gdzie potem zginął „Dzik”. Jak chciałem podmieść ten motor to był Cyndaf, miała dwa ciężkie gary z boku, nie miał kosza. Doleciał mój kolega „Łuszczyk”, Irek. Chwyciliśmy za siodełko i postawiliśmy go. Ja mówię: „Dziękuję ci”, a on na to: „No coś ty głupi, przecież to jest mój motor!”. A ja mówię: „Słuchaj, ja strzeliłem, motor to jest mój”. Kiedy my się targujemy o ten motor, wyszedł podchorąży „Łacki” ze swoimi chłopakami, podszedł do mnie i mówi: „Won, gówniarze, motor jest mój, bo na naszej pozycji”. Zabrał go nam i ten motor bohatersko stał u nich. To był 24, 25, 26. Byłem tam jednej nocy z 25 na 26 i widziałem ten motor. Później wszyscy się chwalili, że oni motor zdobyli. Jak on później do Ajewskiego napisał, że on ten motor zdobył, to mnie mało krew nie zalała. Później się wszyscy w kompanii śmiali: „Antek, przecież tyś napisałeś, że zdobyłeś skrzynkę rodzynek, to po cholerę ci jeszcze był <<Piskorza>> motor potrzebny?”. Dlatego o sobie mówię, że byłem strzelcem wyborowym, chociaż nie byłem, ale że trafiłem w Niemca jadącego na motorze, to wszyscy do mnie do tej pory mówią: Ty, wyborowy!”. „Brudas”, wspaniały facet, nasz drużynowy, kiedyś wpadł na taki cholerny pomysł, że urządził strzelanie do celu w naszym rowie przeciwczołgowym. Tarcza była przy Wiktorskiej, gdzie ten domek, a my staliśmy na końcu tego rowu i po kolei każdy po pięć naboi [strzelał] do tarczy. Ja się wtedy chyba najbardziej bałem… Tak cholernie się bałem, że nie trafię w tą tarczę i zabiorą mi karabin. Przede mną strzelał „Rajski”, same dziesiątki wystrzelał, był najlepszym strzelcem w naszej kompanii. Zaraz po nim miałem strzelać ja i modliłem się, żeby coś się stało. I przyleciały trzy sztukasy, zaczęły walić piguły i skończyło się strzelanie do tarczy. I nigdy się nie dowiedzieli, czy ja potrafię strzelać, czy nie. […]

  • Jak był pan umundurowany?

Miałem swoje prywatne ubranko, potem dali nam kombinezony monterskie, szare, które gdzieś zdobyli. Ale już pod koniec, kiedy było zimno, to się kombinowało. Miałem serdaczek, kożuszek. W budynku przy Wiktorskiej, gdzie ludzie mieszkali w komórkach, była pani z małym chłopczykiem., On kiedyś wyleciał na podwórko i dostał odłamkiem w rękę. Oddałem mu ten kożuszek. On chyba został lotnikiem. Ta pani jakoś upodobała sobie mnie i „Rajskiego” i co jakiś czas cztery placki kartoflane na patelni dawała, bo oni sobie smażyli sobie. Nam było głupio, ale ona powiedziała: „Chłopcy, przychodźcie, nie krępujcie się”. Jak „Rajski” zginął, ja tam przechodziłem, ona mnie zatrzymała, smaży cztery placki i mówi: „A kolega?”, a ja mówię: „Martwy”, to ona: „Niech pan zje te cztery”, ja na to: „O nie, proszę pani, dwa wystarczą”. Strasznie przeżyłem tę jego śmierć. Jego dokumenty złożyłem w klasztorku przy Racławickiej był biały kościółek i zakon Karmelitanów Bosych chyba. Po wojnie zgłosiłem się po dokumenty, a oni mówią, że to wszystko zakonnik wziął do Łodzi. […]Jak wróciłem powiedziałem „Mewie” i przyprowadziły Tadka Bojarskiego, to dziewczyny myślały, że ja się dekuję, tak jak inni się zawsze dekowali. Ale w pewnym momencie któraś zobaczyła, że jestem cały zakrwawiony, bo jak dostałem to bardzo krwawiło. Zdjęły ze mnie ubranie. Miałem taką fajną bluzę i w kieszeni miałem list dziewczyny „Rajskiego”, miałem jego obrączkę, którą ona mu dała, Lusia Niger, LN, i wiele innych rzeczy. Jak dziewczyny w końcu się zorientowały, że jestem ranny, a nie udaję, to gdyby przecięła mi nożem czy żyletką, to odłamek by mi wyjęła, a tak to wszedł i paskudził się. Owinęły mi papierem toaletowym rękę, przykleiła plastry i to wszystko. W pewnym momencie jest ewakuacja na Bałuckiego. Bluza wisiała na kołku. Płaszcz cywilny czarny miałem też na kołku, w prawej kieszeni miałem granat przeciwczołgowy, trotylowy, którego nigdy nie rzuciłem, a w lewej kieszeni miałem filipinkę, to był mój talizman. Jak skakałem pod cekaemem, na samym początku jeszcze, to tak zapalczywie skakałem, wpadłem na jakiś kamień i ten granat zgniótł mi się. Postanowiłem sobie, że zostawię ten granat na koniec. Do nas przyszedł „Struś”, mówi: „Chłopaki, może jakąś broń macie?”. A na kołku wisiał mój karabin z żółtą kolbą, więc on go wziął, bo ja z karabinem przyszedłem, nie puściłem. Rannych prowadziłem, a karabinu nie puściłem. Mówię, że w kieszeni są dwa granaty. On wyjął filipinkę i mówi, że drugiego nie ma. Ja sięgam ręką do kieszeni, a w granat trotylowy wpadł odłamek i rozsypał się, On był z tektury oblanej czarnym lakiem i tylko był knot. Zapalało się go pudełkiem od zapałek. Trzeba było pudełkiem pociągnąć po zapałce, następował zapłon i wtedy się rzucało. Ja go nigdy nie rzuciłem. Gdyby nie ten granat, to dostałbym odłamek w nogę czy w brzuch. Odłamek wpadł w granat. Gdyby uderzył w zapłonkę, to nie tylko ja, ale i pół rowu by wyleciało razem ze mną, bo jak się rzuciło w czołg, to z czołgu złom się robił. Tak że miałem wyjątkowe szczęście, wspaniałego Anioła Stróża.

  • Jak była atmosfera w pana oddziale?

Bardzo sympatyczna. Dla mnie trochę dziwne było tylko to, że jakoś tak się dziwnie działo, że „Brudas” upodobał sobie nas czterech czy sześciu chłopaków i myśmy ciągle byli na czujkach i ciągle w kanale ulicznym. Potem pomyślałem sobie, że oni wszyscy znali się jeszcze z czasów konspiracji i woleli obcego władować do kanału, a nie swojego. Tylko ta jedna rzecz mi się nie podobała, ale dużo sobie z tego nie robiłem. Prawda była taka, że cały czas byliśmy w pierwszej linii. Głód był jak cholera. Wszystkie owoce, jakie były na drzewach, dawno już wyjedli. Poza tym jak byliśmy w pierwszej linii, to nie mieliśmy możliwości chodzić po Mokotowie głębiej, tylko cały czas byliśmy pod ręką. Dostałem cztery godziny urlopu, to było wszystko, co byliśmy poza linią. A tak to cały czas w linii, cała nasza drużyna.

  • Czy wiedział pan, co się dzieje w innych dzielnicach i poza Warszawą? Czy były dyskusje na temat polityki?

Mieliśmy gazetki „Baszta”, ktoś je drukował. Ale nie wiem, czy je ze dwie takie gazetki widziałem… Dziwna rzecz. Jak później byłem w niewoli w szpitalu, to ci koledzy, którzy albo byli wcześniej ranni, albo się zadekowali, znali wszystkie melodie i wszystkie piosenki powstańcze. Ja do dzisiaj nie znam żadnej. Nawet jak nasz „Hymn Mokotowa” grają, to ja zawsze stoję na baczność i nie śpiewam, bo nie umiem. A inni śpiewają. Tak, że było tak, że kolega koledze zawsze jest bliższy, niż ten cudzy. Myśmy weszli do innej drużyny, do innej kompanii, do innego pułku i byliśmy wyobcowani. Ale w naszej drużynie, mimo wszystko, byliśmy bardzo koleżeńscy. Równe, fajne chłopaki. Był taki jeden, pseudonim miał albo „Jurek”, albo „Wojtek”, bo mówili do niego i tak, i tak. Miał skórzaną kurtkę i „Rajski” – bo to już było z początkiem września, trochę chłodno – zostawił na czujce tę jego kurtkę skórzaną i on miał żal. Więc ja mu oddałem swoją płócienną. Mówię: „<< Jurek>>, nie gniewaj się. Masz tę kurtkę.” I on chodził w tej kurtce. Kiedy była taka haratanina 25 września, kiedy czołgi atakowały, a ja ranny z „Łowickim”… Jak byliśmy w gruzach „Pekinu”, gdy wycofywaliśmy się z nim, ja byłem już taki ogłuszony, że nie słyszałem… Z „Pekinu” zostały tylko fundamenty, bo się już dawno spalił. Nas z ulicy Ursynowskiej, ze wszystkich domków i willi, zebrało się około czterdziestu ludzi. W pewnym momencie Niemcy nas wyłuskali i zaczęli strzelać granatnikami. Pociski padały coraz bliżej koło naszego zgrupowania. Jeden chłopak zaczął lecieć, to go ściągnęli, drugi zaczął się czołgać, to dostał. W końcu wszyscy tyralierą. Trzymałem ciągle [rannego] „Łowickiego”. Biegliśmy jako ostatni i może dlatego ja przeżyłem, bo ogień prowadzili po całej grupie, a myśmy zostawali ciągle w ogonie. On kilka razy się przewrócił. Za ostatnim razem już się nie odzywał, tak że nie wiem, czy on dostał jeszcze raz, czy zginął tam, czy tylko zemdlał. Wstyd mi powiedzieć, ale zostawiłem go i uciekałem. Do rowu przeciwczołgowego doleciało nas tylko dziewięciu z czterdziestu kilku. Sanitariuszki poszły i ściągały rannych. A ja ciągle z lornetką jak głupi obserwowałem. W pewnym momencie sanitariuszka ciągnie kolegę, „Czesława”. A w naszym rowie było już błotko pomieszane z krwią, paskudna rzecz. Ja mówię: „Mała ty leć po innych, a ja go zaniosę.” Przechodził taki wysoki drab, dałem mu tę lornetkę i mówię: „Obserwuj, tylko uważaj, bo z boku strzelają, a ja go odniosę.” Wziąłem go na plecy i nie mogę się przez ten tunelek przecisnąć, a nie chciałem go ciągnąć, bo to było długo. Więc wyrzuciłem go na zewnątrz rowu, wlazłem na górę, jeszcze ktoś mnie za nogę ciągnął... Klasycznym ruchem, jak nas uczyli, tu trzymam karabin, ręką trzymam jego nogę i jego rękę, on ma głowę przy moim uchu i słyszę, jak on do mnie mówi: „<<Piskorz>>, ratuj!” Nie słyszałem żadnych wybuchów, [tylko jego głos]. I myślę sobie: „Cicho, nie strzelają”. Ale patrzę cholera tu fontanna ziemi się rwie się z jednej i z drugiej strony, to zorientowałem się, że jednak strzelają, tylko ja nie słyszę. Zacząłem kluczyć, doniosłem go. I przy Wiktorskiej w domku, gdzie ta pani smażyła placki, był lekarz. Rzuciłem go na łóżko, salutuję mu, on mówi „Dziękuję” i umarł. […] Wychodzę, dochodzę do [kolegi], co został z lornetką, on wstaje i okazuje się, że dostał przestrzał przez szczękę. Szczęka mu opadła, rzyga krwią i oddaje mi lornetkę. Było mi cholernie głupio, że wlazł na moje miejsce i został ranny od razu. Widzę jeszcze, jak podtrzymuje tę szczękę i idzie. To była kwestia paru minut.

  • Czy miał pan do czynienia z ludnością cywilną?

Bardzo mało się spotykałem z ludnością cywilną. Właściwie raz, jak z „Łowickim” doszliśmy do willi, to oni przeczuli, że my przyjdziemy, postrzelamy i uciekniemy, a Niemcy przyjdą i mieli rację. Później, jeszcze tej nocy z 24 na 25, jak myśmy w „Bilbao” byli i [siedzieliśmy] już w piwnicy, ciemno było, nagle ktoś powiedział „Chłopaki, policzmy się, ilu nas jest”. Każdy podawał pseudonim, było nas siedmiu. Był „Bratkowski”, harcerz „Leszek”, „Jurek-Wojtek”, „Krzyż”, ja, chyba „Abis” i jeszcze jeden – nie pamiętam już, kto. Tylko siedmiu z naszej drużyny.

  • Ilu było na początku?

Na początku [było nas] dwudziestu dwóch. Po tej całej historii, kiedy byliśmy w rowie, w jednym momencie wpadła jakaś dziewczyna i powiedziała, że mamy iść do „Drago”. „Drago” to była pozycja przy ulicy Ligockiej. Na południowej ścianie tego budynku w głębi, jest rysunek zrobiony przez naszych chłopaków z organizacji „Wawelskiej”, szubienica i na szubienicy swastyka. Teraz zrobiona jest tam piękna szklana gablota i opisane, co to jest i kto to rysował. To musieli chłopaki od nas z „Wara” to robić. Idziemy z tą dziewczyną. Od Madalińskiego do Ligockiej były budynki zwarte. My żeśmy weszli do piwnicy i wtedy pierwszy raz w Powstaniu byłem w piwnicy i zobaczyłem, co tam się dzieje. Właśnie tam zobaczyłem ludność cywilną. Działy się tam rzeczy makabryczne. Jeden płakał, drugi się modlił, trzeci przeklinał, czwarty coś jadł, jeszcze inny coś śpiewał, dziecko płakało! Potworna rzecz. Te piwnice były połączone dziurami i przechodziło się z piwnicy do piwnicy i wyszliśmy do budynku „Drago”. Okazało się, że tam była jakaś inna drużyna z naszej kompanii, oni rano nie wytrzymali naporu niemieckiego i wycofali się, więc ten budynek był bezpański. Prawdopodobnie Niemcy ten budynek splądrowali i im on nie odpowiadał, bo był po wschodniej stronie, a oni byli po zachodniej, tak że wycofali się na swoją stronę. Myśmy o tym nie wiedzieli. Dowiedziałem się po latach od kolegów. Sami byli zdziwieni, nie wiedzieli nawet, że my tam przyszliśmy. „Niemożliwe, to myśmy się wycofali, wy nie mogliście tam być!”. Ja mówię: „Owszem, byliśmy.” Ciekawa rzecz: dzisiaj nikt nam nie mówi, kto nas tam prowadził. Ani nasz drużynowy, ani ta dziewczyna. Chłopaki polecieli na górę, a mnie zostawili, bo ciągle miałem lornetkę i ciągle byłem cholernym obserwatorem. Na dole okna były aż do samej podłogi, tylko było takie gniazdo jak dla cekaemu z worków. Położyłem się tam i obserwuję, a po przekątnej jest budynek, który stoi do dziś, przyglądam się taki gruby szkop się wychyla i strzela w kierunku na naszą barykadę. Nie zważa na ten budynek, bo uważał, że już tam nikogo nie ma. Nerwowo nie wytrzymałam i [strzeliłem]. Karabin mu tak poleciał, on tak zawisnął na parapecie i wisiał. Później jakiś inny chciał go do góry podnieść, ja wtedy znów strzeliłem, za chwilę oni go za nogi wciągali do góry. Jak otworzyli do mnie ogień z ekrazytówek, to są te rozrywające, a ja byłem w samym rogu przy ścianie, ściana była marmurowa. Chłopaki zlecieli z góry. Tam, gdzie były schody na górę, trzeba było tamtędy przejść podkową i na podwórko się wychodziło. Siedziałem tak, że pociski przelatywały skośnie. Oni mieli bezpieczne miejsce, a ja do nich nie mogłem dojść. Wtedy już żeśmy nie szli piwnicami, tylko wróciliśmy górą. Dogoniłem ich. […]

  • Jak pan pamięta zakończenie Powstania na Mokotowie?

Pamiętam bardzo dobrze. Wtedy był już ranny Michał i Irek, dwaj moi koledzy, bo „Rajski” już zginął. Było nas czterech, trzech zostało. Oni byli ranni. Irek stracił oko. Jak byliśmy na samej górze, w tym budynku na rogu Bałuckiego i Wiktorskiej, żeśmy zeszli na dół i idziemy w kierunku Szustra. Na skrzyżowaniu Szustra i Bałuckiego jest właz do kanału. Tam się działy dantejskie sceny. Tłum ludzi ciśnie się do kanału do włazu. Jak zobaczyłem to na filmie „Kanał”, to szukałem, czy jestem tam między nimi, bo to ten właz jest filmowany. My wszyscy trzej ranni, żeśmy doszli do skrzynki telefonicznej na rogu. Dzieliło nas do włazu pół jezdni, bo na środku jezdni był ten właz. Ktoś tam krzyczy, ktoś wraca, strzelaniny. Myślę sobie, że nie będę się pchał. Mówię: „Chłopaki, ja mam gorączkę, źle się czuję, nie idę.” A Michał mówi: „Nie, idziemy, idziemy!”. On był trochę tchórzliwy, ale Irek mówi: „Nie, ja się zgadzam z Januszem, zostaniemy.” I myśmy zostali. Okazało się, że miałem nosa. Ci, co weszli do kanału i wyszli na ulicę Dworkową, to wszystkich ich rozwalili, stu dwudziestu chłopaków. […]Zostaliśmy dalej na górze. Na drugi dzień Niemcy wysadzali budynki po przeciwnej stronie ulicy i odłamki leciały aż do nas. Chyba na drugi dzień wpadła taka fajna dziewczyna i przyniosła nam zupę. Ponieważ ja leżałem na podłodze, obok mnie po drugiej stronie podchorąży „Radecki”, „Konewka” później Somkowicz się nazywał i jeszcze kilku innych. Postawiła talerz zupy na podłodze i poleciała. Za jakieś może pół godziny, może trochę później, przyszła jeszcze raz. Oni tę zupę wywiosłowali, a ja nie mogłem wiosłować, bo się nie mogłem ruszać. Ranna była tylko ręka, ale już byłem tak obolały, że nie miałem siły się podnieść, żeby wiosłować tę zupę. Ona przyszła, a ona mówi: „Dlaczego nie jesz? Nie smakuje ci?”. A ja na to: „Ja cię bardzo przepraszam, ale ja nie mogę [jeść]”. Jej się głupio zrobiło, posadziła mnie i łyżką mnie karmiła. Później nie mogła sobie tego darować, wróciła jeszcze raz i poczęstowała mnie papierosem, przedwojenną „Mewą”. Miała taką piękną papierośnicę srebrną, otworzyła, poczęstowała mnie. Zapaliłem. Przez moment się zawahała i oddała mi tę srebrną papierośnicę. Za jakieś pół godziny przyszła do mnie i oddała mi garść przedwojennych srebrnych monet, dwuzłotówki, pięciozłotówki, dziesięciozłotówki w woreczku ze srebrnej siatki. Prosiłem, żeby włożyła do kieszeni płaszcza. Jak już byłem w Niemczech, kiedy wzięli nas do mykwy w niewoli, był to już 6 październik, kilkanaście dni potem jak byłem ranny, wyjąłem te pieniądze w furażerkę i wsadziłem na parapet okna. Wiedziałem, że jak będą brali do parówki, to się to może w ubraniu zniszczyć, jak się rozgrzeje. […]Po tym wszystkim chłopaki ubierają się po kolei i wychodzą, dostają swoje ubrania z parówki. Nie mogłem się ubrać, bandaż mi gnije, bo to był papier, ropa mi leci. Co się chce nachylić, to padam na pysk. Żaden z kolegów mi nie pomógł. Ale jeszcze przed tym do kolegi „Strusia”, od Panzerschrecka., mówię: „Geniu, weź te pieniądze, bo ja nie mam siły z tym iść”. Jak się podniosło furażerkę za uszy, było ich tyle co nocnik, masa pieniędzy było. Można było wymieniać pięć złotych za jednego dolara w stalagu. Oni poszli. Stary Niemiec, który nas pilnował, podszedł do nas, coś zaczął mamrotać o kameradach. I on mnie ubrał, portki mi włożył, buty mi włożył i pomału sobie poszedłem. Był tam tak zwany steinbarak, gdzie chłopaki mieli swoje legowiska, łóżka a jednocześnie tam robili operacje. Na tej werandzie zemdlałem pierwszy raz, byłem jednak wyczerpany. Całą drogę, jak jechałem, to byłem nieprzytomny w pociągu jak nas wieźli. Od 3 do 6 października 3 dni żeśmy jechali.

  • W jakim obozie pan był?

Stalag XI a, w Altengrabowie. Mój numer 47697. Jak doszedłem to tego steinbaraku, gdzie natychmiast operowali tych, co najbardziej potrzebowali – były tam łóżka piętrowe, gdzie chłopaki spali – obudziłem się na łóżku. Naokoło mnie było sześciu czy siedmiu lekarzy, cudzoziemców, bo to był wielki stalag, około osiemdziesiąt tysięcy ludzi, jedyny, który przyjmował rannych. 6 października rannych powstańców przyjechało około dwóch tysięcy. Jak usłyszałem, że oni mówią: amputacion, to oczywiście się przeraziłem i nie zgadzałem się. Na moje szczęście przechodził polski chirurg z Września, porucznik Władysław Przybylski, on się mną zainteresował i spytał kiedy? Odpowiedziałem, że 26 września, a on: „No tak, ale dziś już jest 6 października, to ile to już dni! Masz gangrenę już do ramienia i musimy do ramienia amputować rękę aż do ramienia.” Oczywiście ja się nie zgodziłem: „Panie doktorze, głowę może mi pan amputować, ale ręki nie dam. Jestem młody chłopak, mam dziewiętnaście lat, jak wrócę do domu i moja matka zobaczy mnie bez ręki, to nie przeżyje, bo serce jej pęknie.” Widocznie słowo „matka” zadziałało, bo on popatrzył na mnie uważnie, zaczął się z nimi o mnie targować, oni kiwali głowami, że nie. Przychodzi do mnie i mówi: „Na moją odpowiedzialność.” Ja mówię: „Panie doktorze, proszę dać mi słowo honoru oficera polskiego, że pan mi ręki nie utnie.” To podniósł rękę do góry i mówi: „Przysięgam!”. Od razu mieli tampon, uśpili. Jak mnie obudzili to Anglik mi już rękę bandażował, wstałem, zaprowadzili mnie na swoje legowisko. To był 6 październik. Obudziłem się 1 listopada. Kilkanaście dni nie wiem, jak ja przeżyłem. Nie miałem żadnej pomocy. Nic nie jadłem, nic nie piłem, nie żyłem. Nie wiem, jak to było, ale przeżyłem. Raz tylko pamiętam, że przyszli Irek i Michał do mnie, ci dwaj moi koledzy, [była] mgła, mleko, opary widziałem tylko dwa jakieś ciemne cienie w nogach i słyszę wyraźnie, jak oni mówią wyraźnie: „Patrz, Janusz umiera.” I ten głos tak leci do mnie, nie wiadomo skąd dochodzi. Chce powiedzieć, że nieprawda, że ja żyję i nie mogę tego powiedzieć. Raz tylko miałem takie widzenie. I obudziłem się 1 listopada. To było święto. Akurat kartę mi zdejmowali. Zdążyłem tylko zobaczyć, że na karcie te góry i doły były tak duże, że się w ramach karty nie mieściły, taką miałem [wysoką] gorączkę. Jakoś się zwlokłem, bo już gorączki nie miałem – trzydzieści dziewięć z kreskami to już żadna gorączka. Poszedłem do kaplicy, akurat było święto, ale przewróciłem się i mnie przynieśli. Jak zacząłem już się trochę ruszać, to poszedłem do kolegi „Strusia”, co wziął moje pieniądze. Okazuje się, że jego nie ma. Nigdy w życiu tych pieniędzy mi nie oddał, chociaż po wojnie się spotykaliśmy, nawet remontował mój samochód. Nigdy nie miałem śmiałości powiedzieć, co się stało. Były jeszcze dwie ciekawe historie. Na naszej sali, która była salą najciężej rannych, było nas dwudziestu, podchorąży „Konewka” i inni, jeden berlingowiec, tak się złożyło, że był Poznański, Radomski, Siedlecki i Przasnyski same od miasta. Był rotmistrz Borkowski. Facet, który się po prostu byczył, nie był ranny ale udawał chorego, a ponieważ miał najstarszy stopień, bo to był stalag dla żołnierzy i podoficerów, a nie dla oficerów, dla oficerów był oflag. Więc facet się nudził i wymyślił sobie taką zabawę, która nazywa się cymbergaj. Namówili mnie, żeby zagrać z Bolkiem. Bolek to był to był młody chłopak, czternaście lat miał. Nie był ranny, ale małoletni to [leżał z nami]. Polegało to na tym, że kredą zrobili kreskę, postawili mnie z jednej strony, jego z drugiej i sznurkami połączyli nas za pewne rzeczy – kto kogo przyciągnie. Chodziło o paczkę papierosów. Oczywiście ja wygrałem, bo przeciągnąłem tego małego, tylko że pan Borkowski nie chciał mi tych papierosów oddać. Mówi: „Co ty, głupi?”. Ubaw był po same pachy. Później wpadł na taki pomysł, że zażyczył sobie, żeby jemu kaczkę przynosić, żeby mu salutować, wszystkich oficerów sobie zganiał. Między nami był podchorąży Fiedler, bratanek znanego pisarza Arkadego [Fiedlera], leżał obok mnie. Miał takie same dziury jak ja, tylko że on miał przestrzał z pistoletu, atakował Wyścigi. Przyjaźniliśmy się, bardzo sympatyczny facet. I on jeden powiedział, że on Borkowskiemu nie będzie salutował, bo to nie jest wojsko. Powiedział: „Pan nie był ze mną w linii, ja pana nie znam”. Oczywiście stracił to, że Borkowski go wygryzł przy najbliższej wizycie uzdrowiciela. To był taki niemiecki oficer, co przychodził co tydzień, czy co dwa tygodnie i jak zobaczył, że rany zabliźnione, to paszoł won na komanderówkę. Wyrzucił go i nigdy więcej go nie spotkałem. Szkoda, bo bardzo fajny chłopak był. Za tego cymbergaja to ja [rotmistrzowi Borkowskiemu] podpadłem i mnie też chciał wygryźć. Przychodzi uzdrowiciel, a mnie rany się zabliźniły. Codziennie przychodził do mnie Max, taki londyński cwaniak, który mi wyciągał sączkę. Najgorzej jak ją wyciągał przez całą kość tak, że człowiekowi się byle jak robiło. Szpikulcem przekłuwał na wylot tę sączkę z rivanolem i tak codziennie. I rany się zabliźniły i zaczął mnie pudrować. I wtedy Borkowski nasłał [na mnie] uzdrowiciela, a każdy musiał mu pokazywać, co tam ma. Stanąłem, pokazuję mu tę rękę. Nie miałem ruchu [ręki]. Paznokcie i skóra mi zeszły, palce miałem zaciśnięte, bo szyna była tak zrobiona, że nie miałem ruchu i nie mogłem ruszać palcami. Oczywiście on nie wierzył. Zaczął mi te palce masować, masować i w pewnym momencie poderwał do góry. Ból był tak cholerny, że to wszystko, co do tej pory przeżyłem, to było nic [w porównaniu] z tą jedną sekundą. Myślałem, że mi serce pęknie. Nie chciałem pokazać szkopowi, że mnie to boli, więc zacisnąłem zęby, ale łez nie mogłem powstrzymać, tak mi buchnęły z oczu, jak z kranu. Wszystkie cztery dziury pękły i buchnęła mu na mundur i twarz moja ropa i krew. W pokoju zrobiło się cicho. Wszyscy zamarli, co ten szkop teraz zrobi? I on się opanował. Wyjął chusteczkę, wytarł twarz, wytarł mundur. Podszedł do mnie, pogłaskał mnie po głowie i powiedział „Verzieht”. Przepraszam. Do końca wojny mnie nie ruszył. Przychodził, to tylko się pytał jak ja się czuje? Do końca wojny przeleżałem w szpitalu.

  • Kto pana wyzwolił i kiedy pan wrócił do Warszawy?

Później ten Niemiec uzdrowiciel przerzucił mnie i kilku innych do takiego obozu, który nazywał się [niezrozumiałe]. Był to podobóz naszego lazaretu, z tym, że już nie było ani lekarza, ani sanitariuszy, tylko byliśmy tam już na wymarciu. Pod koniec kwietnia przeprowadzili nas do stajen, do głównego stalagu. Były tam bardzo ciekawe rzeczy – jak był przelot na przykład, to chłopaki śpiewali. Wspaniałe rzeczy. 3 maja myśmy mieli święto narodowe. W kaplicy myśmy mieli księdza Francuza, tak że Ewangelię i kazanie zawsze mówił Gałczyński, znany nasz poeta. Przepiękne kazania mówił. Pod koniec kwietnia przenieśli nas do stalagu i kiedy jest 3 maja i kompanie się ustawiają, nasze flagi, polski ksiądz, nabożeństwo, kiedy kończy się nabożeństwo, zajeżdżają Amerykanie. Studebakery, łaziki, niesamowite rzeczy! Jakby jechali na jakąś majówkę w dresach, getrach, murzyni! Jadą jak szatani, nogi na zewnątrz samochodu, wjeżdżają tu... Oczywiście Niemcy ich wpuszczają, bo później się okazało, że zrobili sobie z nimi umowę, że nie chcą do kacapów, tylko do Amerykanów, bo oni byli za łabą, a my na stronie sowieckiej, a nie amerykańskiej. Wszyscy mieliśmy już jakieś mundury i zalecenie było takie, żeby nie mieć żadnych bagaży, [tylko] dokumenty i odjeżdżać. I te studebakery jeździły jak głupie tam i z powrotem i przez cały dzień woziły chłopaków. Ja [uważałem] że nie chciałem amerykańskiej czekolady, wolę polskie kartofle i chcę do domu wracać. I nie pojechałem. Ale na drugi dzień był już obowiązek. Ciekawa rzecz była. Jak oni pojechali, przyjechali drugi raz za godzinę czy dwie, to my staliśmy przy głównej bramie. Kilku niemieckich oficerów wchodzi na naszą stronę do biura i wychodzą z powrotem. A wartownicy cały czas na wieżach z cekaemami stoją i pilnują. Druty były podwójne, zrobione w ten sposób, że jeden parkan od drugiego w odległości pięciu, sześciu metrów i tam oni mogli chodzić, podwójne druty były. Jak oficerowie podchodzą do bramy, a my za nią, oni do nas dochodzą, to my do nich: Hande hoch! „Ręce do góry”, broń nam rzucają i my chcieliśmy drugie powstanie zrobić. Oczywiście przepuściliśmy ich. A Niemcy na wieżach nie reagują, bo umowę mieli z Amerykanami. Na drugi dzień przyjeżdżają Sowieci. Widziałem kilka armii: naszą wrześniową, powstańczą, amerykańską, sowiecką i mam porównanie. Jak oni przyjechali, to już wszystkich zatrzymali i zostaliśmy dalej w stalagu. Głód jak cholera, od kilku dni nic się nie dzieje. W końcu jest 5 maja, nie wiem, w jaki sposób się dowiedzieli, w każdym razie wyłuskali nas siedemnastu powstańców i pierwsze słowa po rusku były: Pod scjanku, rozstrieliać! Taka jest prawda. I postawili nas pod ścianę. Pluton egzekucyjny stanął przed nami. Taki chyba Żyd musiał tam być, bo miał piękny nos i szablę, [którą] machał. Seria. I wpada frontowy. A to byli ci, co siedzieli z nami w niewoli, oni nas chcieli rozstrzelać, nie ci frontowcy, w jakiś sposób się dozbroili. Wpadł oficer i mówi: „Nie strzelać!”. Zgarnęli nas i wsadzili do więzienia. Przesiedziałem 5, 6, 7 i 8 maja. Przychodzi do mnie Rusek i mówi: „Ja cię wyprowadzę. Ty będziesz uciekał, a ja będę w górę strielał.” Otworzył drzwi, wyprowadził mnie na zewnątrz, barak otoczony był kozłami hiszpańskimi, odsunął te kozły i jesteśmy na zewnątrz. On stoi plecami do drutów, ja twarzą do niego. Jest noc, ciemno. On mówi: ”uciekaj a ja będę w górę [strzelał]”, on myślał, że ja taki głupi jak on. Przeżyłem konspirację, Pawiak, Powstanie, więc już wiedziałem, że mnie chce zastrzelić. Pchnąłem go w te druty, on się zahaczył sprzączkami, peemem i nie mógł się wyciągnąć. Zacząłem uciekać. On zaczął strzelać, ale ja już byłem daleko. Potem się dowiedziałem, że kilku moich kolegów zastrzelił, no bo był w porządku – jak uciekali, to musiał strzelać. Taka była swołocz.

  • A których kolegów zastrzelił, pamięta pan jak się nazywali?

Ja ich nie znałem. W stajniach byłem dopiero kilka dni. Pod koniec kwietnia nas wprowadzili, a to był 2,3,4,5 maj. Nie byliśmy kolegami, co byliśmy razem w linii czy w konspiracji. To byli rozmaici ludzie. Nie tylko z Mokotowa, ale z całej Warszawy, było nas około dwóch tysięcy ludzi. Owszem, tych co ze mną siedzieli, to poznałem. To już było rano 8 maja i popołudniu otworzyli bramę i powiedzieli: „Do domu!” I wróciłem pieszo do Warszawy 21 maja.

  • Czy po wojnie był pan represjonowany?

Oczywiście. W 1947 roku byłem aresztowany przez UB i posiedziałem sobie około miesiąca. Miałem szczęście, że wyszedłem. Poza tym akurat był wtedy pobór do wojska. Ja chciałem koniecznie iść do lotnictwa, ponieważ mój przyjaciel zginął, bo chciał być lotnikiem. Pomyślałem sobie, że ja pójdę. Pamiętam, że poszedłem do doktora. Był to doktor Lig, Mazur, latał na niemieckich samolotach, porządny facet. Poprosiłem, żeby dał mi zaświadczenie, że jestem zdrowy. Dał mi zaświadczenie, że jestem zdrowy, że jestem szybownikiem i mogę latać w powietrzu. Jak przyszła moja kolejka, wszyscy przede mną mieli zaświadczenia, że są chorzy, na [wszystko]. Wszystkim kazali iść do wojska. Jak ja dałem swoje zaświadczenie, że jestem zdrowy i zdolny do latania w powietrzu, to kapral, który to przeczytał, mówi do majora: „Panie majorze, mamy tu jakiegoś idiotę! Niech pan zobaczy, co on tu ma.” [Major] czyta i mówi: „Ty durniu, oni wszyscy mają zaświadczenie, że są chorzy, a ja ich do wojska wsadziłem! Ty masz [że] zdrowy! Paszoł won do domu!” I mnie do wojska nie przyjęli. Mówi: „Co ty? Wiesz, że masz za dużo dwie litery?” Zostałem zwolniony. Napisali mi: „Niezdolny do wojska”, dali mi DD. Niestety.

  • A jakie są pana refleksje po sześćdziesięciu dwóch latach?

Wiele osób mówi tak: „Po co wam było to Powstanie? Zniszczone miasto!” Miasto i tak by zniszczyli, [jeśli] nie ci, to tamci. Ale uważam, że dobrze zrobiliśmy, że walczyliśmy. Choć nie mieliśmy nic, to przynajmniej honor nam został. A poza tym, nie wiem, jak moi koledzy, ale osobiście walczyłem o swoje własne życie. O nic więcej. Rozczaruję państwa, [walczyłem] nie o ojczyznę, nie o Boga, nie o honor, ale o własne życie. I starałem się robić to wszystko dobrze.
Warszawa, 25 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Janusz Przasnyski Pseudonim: „Piskorz” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, 1. kompania szturmowa porucznika „Kota" Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter