Jerzy Stanisław Woźniak „Jacek”, „Żmija”
- Urodził się Pan w 1923 roku, czyli w 1939 roku, jak wybuchła wojna miał pan lat szesnaście. Czy już była pełna świadomość tego, co to jest ta wojna, czy jeszcze nie?
Pełna świadomość. Ukończyłem czwartą klasę gimnazjalną i zdałem w czerwcu małą maturę. Tego samego roku miałem rozpocząć naukę w liceum.
- Gdzie pan mieszkał wtedy?
W Rzeszowie chodziłem do gimnazjum, natomiast moje miejsce zamieszkania było w Błażowej, dwadzieścia kilka kilometrów na południe od Rzeszowa. Pragnę jedną rzecz zaznaczyć, bardzo istotną, że szkoła podstawowa jak i szkoła średnia, poza wiedzą dawała nam jedną rzecz bezcenną, mianowicie nauczyła nas miłości do ojczyzny. Nauczyła nas patriotyzmu. Dla nas każda uroczystość narodowa i państwowa, to było święto młodzieży. Dzisiaj z żalem patrzę i z pewną pretensją do mojego pokolenia, do pokolenia moich synów i wnuków, że …
- Nie przekazali tego swoim dzieciom?
Przekazaliśmy to swoim dzieciom, ale jeżeli patrzymy na całość społeczeństwa, to muszę powiedzieć z zażenowaniem, że udział społeczeństwa w tych uroczystościach jest bardzo niewielki. Może teraz to się trochę zmienia na lepsze, ale w latach dziewięćdziesiątych było to dla nas, żołnierzy Armii Krajowej, kombatantów, rzeczą trudną do zrozumienia.
- Jak uderzył Hitler w 1939 roku, wiedzieliście, że to jest jakiś przełom, że coś od was zależy, że musicie podjąć jakieś działania?
Wojna wisiała na włosku, my wierzyliśmy, że losy wojny nie potoczą się tak, scenariusz będzie inny niż był. Trudno mówić, że wojna będzie zwycięska dla Polaków, ale będzie [to] wojna wygrana dzięki naszym sojuszom, które były zawarte z Francuzami i z Anglikami. Uważaliśmy, że i potencjał wojskowy, i potencjał przemysłowy naszych sojuszników jest większy od potencjału Hitlera i że wojna przybierze inny obrót. Niestety stało się tak jak się stało.
- Potencjał był wysoki, tylko że oni nie stanęli na wysokości zadania.
Tak, jednak pomocy w 1939 roku nie uzyskaliśmy żadnej, a potajemny pakt Ribbentrop-Mołotow zrobił swoje, ponieważ 17 września nastąpiła agresja naszego wschodniego sąsiada, która przypieczętowała już zupełnie los wojny.
- Czy 17 września był widoczny w okolicach Rzeszowa?
W okolicach Rzeszowa nie, bo to dopiero było za kilka dni. Ponieważ mieszkałem jedenaście kilometrów od Sanu i po drugiej stronie Sanu biegła już granica radziecka w tym czasie. Z wysokich górek otaczających moją miejscowość mogliśmy nawet obserwować już drugich okupantów. Dla nas, młodzieży było to przeżycie bardzo ciężkie. Niemniej jednak chcieliśmy iść śladami naszych dziadów, ojców i rozpoczęliśmy natychmiast rozmowy na temat wszczęcia działalności konspiracyjnej. Trochę nas ostudzono w pierwszym momencie i powiedziano: „Zabierajcie się do nauki”. Od października 1939 roku młodzież w mojej okolicy rozpoczęła naukę w tajnych punktach gimnazjalnych. Jak to się odbywało? Zbieraliśmy się w pięciu, w sześciu, w trzech, czterech, zależy ilu nas było. Pedagog, którym najczęściej był jakiś student wyższej uczelni, prowadził z nami lekcje bardzo systematycznie. W ciągu dwóch lat przerobiłem pierwszą i drugą klasę licealną, z przerwami i z kłopotami rozmaitymi, już będąc członkiem organizacji. W czasie okupacji zdałem dużą maturę, uzyskałem średnie wykształcenie.
- Początkowo był pan w ZWZ-cie ?
Początkowo byłem w ZWZ-cie, a potem byłem w Armii Krajowej. Mieszkałem między górami, lasami, w bardzo odległej od areny wojny miejscowości. Niemcy u nas byli chyba trzy razy w czasie całej wojny, cztery razy to jest maksimum. Życie toczyło się właściwie… Błażowa była położona z boku od problemów, jakie przeżywała ludność miejska. Mieliśmy duże gospodarstwo, nie było kłopotów z wyżywieniem. Mój dom był miejscem schronienia dla wielu osób z rodziny, oficerów. Ciotka przyjechała z Warszawy z dziećmi.
- No tak, gdzieś ci warszawiacy musieli się podziać.
Tak, poza tym mój ojciec był prawnikiem, miał mnóstwo kolegów, więc służyliśmy wsparciem, finansowym może nie, ale żywnościowym, w związku z tym, że było kilkudziesięciohektarowe, zasobne gospodarstwo. Pierwsze moje kontakty z tajną organizacją miały miejsce już na początku 1940 roku. Mianowicie wiódł tamtędy szlak węgierski oficerów uciekających na Węgry. Mój ojciec był notariuszem w Dukli na granicy polsko-węgierskiej. W związku z tym udzielał bardzo dobrych informacji na temat panujących zwyczajów, dla tych, którzy przechodzili naszymi okolicami na Węgry. Faktyczny mój kontakt rozpoczął się w 1941 roku od ZWZ, wstąpiłem do ZWZ-tu.
Zaprzysiężenie chyba też było w 1941 roku. W 1942 roku przeżyliśmy wstrząs duży, ponieważ gestapo przyjechało do nas w Wielką Środę. Zastało nas w domu, matkę, ojca i mnie, bo ojciec przyjechał akurat z Dukli. Siedziałem w kuchni, trzymałem nogę na stole, książkę z językiem niemieckim i akurat się uczyłem. Gestapo nie dojechało do nas w komplecie, tylko przyszło dwóch gestapowców i dwóch policjantów granatowych z polskiej policji. Niemcy weszli: „Gdzie są rodzice?”. Pokazałem, że w tamtych pokojach są, więc oni pobiegli, a policjant podszedł i powiedział: „Uciekaj bo i ciebie chcą aresztować”. Wyskoczyłem od razu tak jak stałem, w krótkich spodenkach i pobiegłem za zabudowania. Uciekłem po prostu z domu. Matkę aresztowali, ojca nie, ojciec nie był podejrzany, bo mieszkał w Dukli. […] Ojciec skończył Wyższą Szkołę Handlową w Wiedniu, władał świetnie językiem niemieckim. Do matki były zastrzeżenia tego typu, że u nas znajduje się radio, że słuchamy radia. Donos na matkę złożył Ukrainiec, który był bardzo krótko w Błażowej, [mówił, że] idąc lasem słyszał jak radio grało. Moja mamusia bardzo sprytnie [to] wytłumaczyła, bo poniżej w domu, u naszej rodziny był fortepian i siostry grały na fortepianie. Przy pomocy pieniędzy i przy pomocy dużej daniny żywności w postaci kiełbas i innych rzeczy moja mama na trzeci dzień została wypuszczona. Ale od tego czasu właściwie zacząłem się trochę ukrywać. Przeniosłem się do wioski oddalonej około piętnaście kilometrów, do leśniczówki i zostałem
forstpraktikantem (praktykantem leśnym), co dawało bardzo duże możliwości poruszania się po terenie i miałem bardzo dobre papiery. Na razie nie zmieniałem nazwiska, ponieważ ta wiadomość przekazana przez policjanta potem była sprawdzana, więc byłem na liście, ale nie wiadomo, jakie mieli Niemcy w stosunku do mnie zamiary. Byłbym zatrzymany na pewno, ale dalsze losy mogły się różnie potoczyć. W tym czasie rozpocząłem naukę w szkole podoficerskiej, to znaczy […] zostałem przyjęty na kurs podoficerski. Zgłębialiśmy tajniki wiedzy o budowie broni, o taktyce. Prowadzili to z nami podoficerowie i oficerowie, którzy działali w tajnej organizacji. W 1943 roku już kończyłem podchorążówkę i w 1944 roku dostałem stopień kaprala podchorążego. Jeśli chodzi o działalność, to właściwie w 1943 roku […] to były ćwiczenia. W żadnych akcjach w tym czasie nasz oddział nie brał udziału. Pod koniec 1943 roku została przydzielona do nas radiostacja podokręgu krakowskiego. Radiostacja w początkowym okresie była nawet u mnie w domu, bo to był dom między lasami i górami. Niemniej jednak radiostacja nie mogła dłużej niż trzy dni pracować w jednym miejscu. Przydzielony do osłony radiostacji, wędrowałem z tą radiostacją zmieniając lokum. Dwadzieścia kilometrów w jedną stronę, dwadzieścia kilometrów w inną stronę. Radiostacja pracowała początkowo z Afryką i z Londynem. Potem zacząłem pracować również z Włochami. Do moich obowiązków, poza osłoną radiostacji, należało również szyfrowanie pogody, jaka w każdym dniu [była].
- Kiedy pan się nauczył obsługiwać radiostację?
Nie obsługiwałem jej, było dwóch radiotelegrafistów. Jeden radiotelegrafista zawodowy z łodzi podwodnej „Wilk”, a drugi z 17. Pułku Piechoty, też zawodowy radiotelegrafista. To była dość trudna specjalność, zwłaszcza że wymagało to szybkości i dużego doświadczenia. Radiostacja o tyle nam sprawiała kłopoty – mnie też – że nieodłącznym elementem działania radiostacji były akumulatory, które trzeba było ładować. Nie było elektryczności w obszarze dwudziestu kilometrów. Trzeba było akumulatory ładować albo w młynach, które posiadały dynama i miały motory, względnie trzeba było je wozić w szczególnych wypadkach do Rzeszowa. Ale najczęściej obsługiwaliśmy w młynach. Oprócz tego był jeden wiatrak, który miał też dynamo i [w nim] też te akumulatory ładowano. Radiostacje były bardzo lekkie, to były radiostacje zrzutowe. Radiostacja była troszkę większa od pudełka na buty. Cała radiostacja z tego się składała.
- Akumulatory pewnie były ciężkie?
Akumulatory były ciężkie, o tak, były bardzo ciężkie. To była bardzo ciekawa praca, dlatego że człowiek miał świadomość, że to co… Myśmy nie wiedzieli co nadajemy, do nas szyfranci przywozili zaszyfrowane już depesze. Zaszyfrowane depesze przychodziły z Zachodu. Szefem od łączności w podokręgu rzeszowskim był pan kapitan „Bej”, nazwiska jego nie pamiętam, który kilka razy pojawił się, wizytując nas. W 1943 roku, pod koniec i na początku 1944 roku, przeżyłem jeszcze bardzo wzniosłe chwile, biorąc udział w odbiorze zrzutów z Anglii.
Tak, były trzy zrzuty w moich okolicach, więc to było wielkie święto dla środowisk kombatanckich.
- Wszystko do was dotarło, nic Niemcy nie przejęli z tego?
Nie, nic nie przejęli.
Radiostacja była potrzebna też przy zrzutach, dlatego że oni przejmowali informacje o przygotowaniach do zrzutu. Informacje to były [różne] melodie. Mianowicie, jeżeli był przygotowany zrzut, to grali na przykład „Góralu czy ci nie żal”. Jak samoloty były w pogotowiu, to grali jakąś inną melodię, na ogół ludową. Jak samoloty wylatywały, to była melodia bardzo charakterystyczna, zresztą umówiona, zmieniane były te melodie. Wtenczas już było bardzo ścisłe pogotowie i wszyscy zajmowali miejsca do przejęcia zrzutu. Przyjmowanie zrzutów było na ogół w miejscach niedostępnych, ze względu na bezpieczeństwo zrzutów – to raz i po drugie, żeby to też nie było blisko domów ludzi, bo to leciały zasobniki z nieba. Jeżeli dostawaliśmy informację, że już samolot wyleciał, to wtenczas osłona zrzutu zajmowała swoje miejsca, a uczestnicy zrzutu przechodzili na miejsce przygotowanego zrzutu.
- Zasobniki były na spadochronach?
Tak. Bardzo ważną informacją było przygotowanie samego zrzutowiska. Mianowicie zrzutowisko musiało dawać bardzo widoczne sygnały dla lecącego samolotu, które go naprowadzą na miejsce zrzutu. Najczęściej były to ogniska ustawione w linii ciągłej, ze strzałką na końcu, z której strony ma samolot nadlatywać. Jak usłyszeliśmy, że samolot leci, wtenczas od razu zapalało się ogniska i czekało się na zrzuty. Takich miejsc zrzutowych na terenie naszego inspektoratu czy podokręgu było kilka przygotowanych, nie [tylko] jedno, żeby samolotom było łatwiej […]. Miałem szczęście uczestniczyć w dwóch zrzutach efektywnych. To znaczy pierwszy zrzut to był chyba koniec 1943 roku, drugi początek 1944 roku. Być może jeszcze, już nie pamiętam. W każdym razie w dwóch na pewno brałem udział.
- W którym to było rejonie?
To było w rejonie rzeszowskiego, między Rzeszowem, Sanokiem, a Krosnem.
- Przygotowywał pan to miejsce do zrzutu?
To znaczy brałem udział tylko, bo właściwie odpowiedzialny za zrzuty był chyba kapitan „Mazepa”. To był cichociemny, który potem zginął w Powstaniu Warszawskim. Zresztą nazwiska jego nie pamiętam, tylko pseudonim Mazepa. Byłem na radiostacji, więc my obsługiwaliśmy pod innym względem ten zrzut. Udział żołnierzy w zrzucie był bardzo ściśle reglamentowany. My składaliśmy przyrzeczenie, że nikomu na ten temat nie będziemy mówili, w czym braliśmy udział. To może nie była przysięga, ale było takie przyrzeczenie. Widowisko było piękne, bo samolot nadlatywał, zrzucał zasobniki, spadochrony z wielkim trzaskiem się otwierały i potem z dość dużą szybkością lądowały na ziemi. Trzeba było wszystko odnaleźć, a później najbardziej nas serce bolało, że trzeba było wszystkie spadochrony spalić. Pamiętam, że drugim razem byłem odpowiedzialny za spalenie spadochronów i trochę sznurków sobie zostawiłem, bo to były piękne sznury do pistoletów. Za tydzień byłem u raportu u komendanta obwodu i dostałem naganę za niedopilnowanie. Ale odbiór zrzutu to jeszcze nie było wszystko, to była właściwie połowa dobrze wykonanej akcji. Natomiast przewiezienie i rozmieszczenie materiału zrzutowego, to był drugi, bardzo ważny element działalności organizacyjnej.
- Daleko trzeba było to wozić?
Około pół kilometra dalej stały furmanki, przygotowane od razu, podjeżdżały. Zasobniki były różnej wielkości. To były metalowe zasobniki, niektóre były skręcane podwójnie, niektóre pojedynczo, tam gdzie były karabiny. Raz nam się taki zasobnik rozbił, bo się spadochron nie otworzył. Przeżyliśmy bardzo duży wstrząs, bo to upadło od nas około dwadzieścia, trzydzieści metrów. Był tam plastik, już nie pamiętam. Byli koledzy, którzy zbierali to co zostało. To też był element podtrzymujący człowieka na duchu, że jednak o nas myślą i losy wojny będą chyba dla nas pomyślne. Organizacja Armii Krajowej była właściwie jedyną wielką organizacją. Bataliony Chłopskie weszły w skład Armii Krajowej, natomiast organizacji Narodowych Sił Zbrojnych nie było u nas, albo pojedyncze przypadki. Były bardzo nieliczne oddziały Armii Ludowej, to były pojedyncze przypadki. To w dziesiątkach można było liczyć, jeżeli chodzi o ludzi, a nie w tysiącach jak żołnierzy Armii Krajowej. W wielkim skrócie opowiadam, bo można opowiadać o mnóstwie przygód, które były. Na przykład zepsuła się radiostacja i tę radiostację musiałem dostarczyć do Rzeszowa. Przebrałem się w mundur leśny, bo byłem
forstpraktikant. Radiostację zawinęliśmy w papier i napisałem: „Dla inspektora lasów niemieckich w Rzeszowie”. Jako paczka. Wsiadłem na furmankę i jedziemy. Nagle łapanka, zatrzymali nas przed Rzeszowem. Z radiostacją nie wiedziałem co robić, ale wyskoczyłem z wozu, idę prosto na Niemców. Niemiec mnie zatrzymuje, pokazałem co mam, powiedziałem, że wiozę podarunek od nadleśniczego i przepuścił mnie. Miałem stracha niesamowitego wtenczas, ale jakoś obyło się bez kłopotów. Zbliża się rok 1944, rok na który byliśmy przygotowani w tej formie, że…
- Akcja „Burza” was ogarnia, tak?
Tak. Muszę powiedzieć, że u nas, na moim terenie była tak zwana Rzeczpospolita Hyżneńsko-Dynowska. W Hyżnem mieszkał Sikorski, chodził do gimnazjum. To jest trzy kilometry od mojego domu.
- Rzeczpospolita Hyżneńsko-Dynowska?
Jedni mówili błażowska, inni dynowska. Oddziały akowskie opanowały cały teren kilku gmin, gdzie praktycznie przez dwa miesiące nie było Niemców, poza szlakami, którymi czasem przejechali. W oddziałach akowskich było nas zgrupowanych ponad tysiąc osób. Odbyło się kilka walk. Mianowicie Niemcy chcieli przeprowadzić pacyfikację. Był atak na konwój niemiecki, został zabity przez kolegów generał niemiecki, a generał radziecki, aresztowany szef wywiadu został [wówczas] odbity. Nawet nasza radiostacja, gdzie pracowałem, nadawała szyfrogram do Londynu, że generał został odbity ze swoim adiutantem, żeby powiadomiono Moskwę o tym. Akcje partyzanckie były dość duże, bo mieliśmy na przykład około czterdziestu pięciu jeńców niemieckich, których przekazaliśmy później Rosjanom po wkroczeniu.
- W jakich akcjach byli wzięci jeńcy?
To były akcje w Hyżnem i to były akcje bojowe. Niemcy się wycofywali znad Sanu. To był atak jednego naszego plutonu na grupę niemiecką. Wpadli po prostu w zasadzkę i dostali się do niewoli. Poza tym jeszcze wcześniej była akcja likwidacji dwóch żandarmów niemieckich, którzy [zabili] polskiego policjanta, który współpracował z Niemcami…
- A Rosjanie na tamtejszym terenie?
Rosjanie na tamtejszy teren przyszli [w lipcu] 1944 roku. Pierwsze spotkanie nasze było bardzo tragiczne, ponieważ grupa niemiecka wycofująca się, zajęła duży dwór w Błażowej. My w piątkę leżeliśmy jako osłona, jako przednia straż na łąkach i nagle usłyszeliśmy od strony cmentarza, z góry, rosyjskie słowa jakieś. Jeden z kolegów wyskoczył, podbiegł, była duża kukurydza i w tej kukurydzy się zatrzymał. Rzeczywiście słyszymy, że konie jakieś jadą. Nagle słyszymy strzał, więc wstajemy. Okazuje się, że ten kolega został zastrzelony przez Rosjan. Bardzo rozpaczali z tego powodu, ale zobaczyli kogoś w kukurydzy, więc takie było pierwsze spotkanie.
Przez pomyłkę, tak. Następnego dnia pojawili się u nas Rosjanie. Zresztą jest też trochę szczegółów, ale nie brałem w tym udziału. W czerwcu 1944 roku przez Błażową wycofywała się jakaś jednostka niemiecka. Nasi koledzy z plutonu błażowskiego poszli za nimi i wywiązała się walka. Wtenczas zginęło pięciu naszych kolegów. Zwłoki zostały przyniesione do Błażowej, umieszczone w jednym z domów i na dwa dni przed pogrzebem, wpadł patrol niemiecki z czołgami do tej miejscowości. Jechały dwie łączniczki z opaskami i zostały przez ten patrol niemiecki z czołgami… To było około stu pięćdziesięciu do dwustu Niemców wtenczas. Znaleźli tych zabitych kolegów naszych, złapali dwie łączniczki w opaskach. My zaczęliśmy wtenczas atakować ten patrol niemiecki, [więc] zaczął się wycofywać i jak przejeżdżali przez rzekę, to łączniczki skoczyły z czołgów i uratowały życie. Takie były różne historie walk w tamtej okolicy. Ale wracając teraz do Rosjan. Przyjęliśmy ich przyjaźnie, z dużą rezerwą. Można tak określić.
Przyjaźnie, tak. Byliśmy z nimi początkowo na froncie. Pokazywaliśmy im obiekty, gdzie się mogą znajdować Niemcy. Tutaj nawet ta pierwsza linia sowiecka była przychylnie nastawiona do nas, akowców. Może oni sobie nie zdawali sprawy, partyzanci polscy…
Na wileńszczyźnie nie. Pierwsza linia przeszła kilkadziesiąt kilometrów w kierunku Dębicy, gdzie się ustawił front w kierunku Krosna przed przełęczą dukielską. Tutaj pojawiło się NKWD. Nasze oddziały rozkazem dowódcy podokręgu zostały rozpuszczone. Zamelinowaliśmy broń i wróciliśmy do domu. Do końca jeszcze miałem kontakt stały z radiostacją, bo radiostacja już w sposób bardziej odważny działała, nie przestrzegając trzydniówki, przeskoków, dlatego że teren był już opanowany przez…
- To był już lipiec 1944 roku?
To był maj, czerwiec, lipiec, ta Rzeczpospolita trwała kilka tygodni, z tymi walkami w międzyczasie, o których wspominam. Przyszło NKWD. W Błażowej, w mojej miejscowości, została powołana Milicja Obywatelska składająca się z kilku chętnych. Było chyba ze trzech naszych kolegów oddelegowanych i był też posterunek NKWD. No i rozpoczęły się już aresztowania. Do mnie do domu przyjechali po mnie w sierpniu. Mieliśmy dość duży dom i kwaterował u nas dowódca pułku gwardyjskiego, pułku jazdy sowieckiej. To był pułk ułanów, można tak nazwać.
- Oni jeszcze funkcjonowali?
Tak, setki koni były wtenczas. To była gwardia konna tak zwana. Dowódca tej gwardii mieszkał u nas w domu. Mama podała śniadanie w jadalni, siedzę z nim, jemy śniadanie. Śmiesznie mnie nazywał, Giorgio. Podejrzewałem, że to był Żyd rosyjski, ale był bardzo przyjemny. Jego adiutant pomagał mamie, palił pod piecem, był zawsze bardzo usłużny. Jemy śniadanie i w pewnym momencie wchodzi jego adiutant i mówi: „Panie pułkowniku prosimy, NKWD przyjechało”. Nic się nie odezwałem, on wyszedł. Po pięciu minutach wraca i mówi do mnie: „Wyskakuj przez okno, uciekaj, bo chcą cię aresztować”.
- Znowu pan musiał uciekać?
Znowu uciekłem przez okno i od tego czasu zacząłem się już ukrywać. Nie byłem w żadnym oddziale, zacząłem pracować w Rzeszowie jako pomocnik palacza w piekarni pod nazwiskiem Jan Nowak. Utrzymywaliśmy związki z kolegami bardzo ścisłe. Była wydawana prasa informująca, natomiast działalności zbrojnej nie było żadnej. W domu pojawiałem się rzadko, bo po prostu bałem się.
Były aresztowania, zresztą aresztowali kilkunastu kolegów, którzy potem zostali wywiezieni do Związku Radzieckiego. W międzyczasie – to był miesiąc wrzesień – przyjechałem do domu w którąś niedzielę popołudniu, zostałem na poniedziałek, bo miałem wolny dzień w pracy. Nagle przybiegają kobiety i mówią: „Przyjechało NKWD, aresztują na dole w wiosce”. My wyskoczyliśmy do lasu, oczywiście informacja jest, że pięciu naszych kolegów NKWD aresztowało i wiozą ich do góry. Będą jechali tą drogą do Błażowej z nimi. Mieliśmy piękny bunkier zrobiony z drzewa, w środku mieliśmy broń i zupełnie zamelinowane wejście. Wyciągnęliśmy broń i pobiegliśmy w piątkę, żeby przeciąć drogę jadącym.
Tak, zasadzkę zrobiliśmy. Jak się oni zbliżyli, to my z pistoletów maszynowych, nie w nich, ale w powietrze zaczęliśmy strzelać. Panika była wśród enkawudzistów olbrzymia, zeskoczyli z wozów, w nogi w pole. Nasi koledzy też wyskoczyli, ale w drugą stronę i [odbyło się] bezkrwawo zupełnie…
To było pierwsze odbicie więźniów w tamtej okolicy. Schowaliśmy broń z powrotem i następnego dnia wróciłem do pracy w Rzeszowie.
W Rzeszowie, pracowałem w piekarni. Zostałem potem nawet piekarzem w tamtej piekarni po trzech miesiącach pracy. W międzyczasie jeszcze było usiłowanie odbicia więźniów. Ponad tysiąc więźniów było w więzieniu rzeszowskim. Nieudane odbicie, też brałem pośredni udział w tym, bo przewoziłem broń. Nie byłem wyznaczony do grupy szturmowej. Nie powiódł się ten atak na więzienie. Przychodzi rok 1945, ofensywa radziecka, więc zaraz za ofensywą radziecką z Rzeszowa przeniosłem się do Krakowa i zapisałem się na wydział prawny Uniwersytetu Krakowskiego. To był chyba marzec. Rozpoczynają się zajęcia, mieszkałem z magistrem Huchlą w jednym pokoju nawet. Łapie mnie kiedyś dziekan wydziału prawnego, który był przyjacielem mojego ojca ze studiów prawnych i mówi do mnie: „Jurek, kazali mi zrobić spis wszystkich rzeszowiaków, którzy studiują. Pewno wam dadzą popalić. Lepiej jedź do straży akademickiej do Wrocławia”. To był czerwiec. Rzeczywiście w czerwcu ze strażą akademicką, ze studentami, przyjechaliśmy do Wrocławia. We Wrocławiu była pierwsza straż akademicka w klinice profesora Brosa, [tam] przyjechaliśmy z Krakowa wtenczas. Byłem półtora miesiąca.
W międzyczasie aresztowali moją mamę i tatę, pojechałem zobaczyć, co się dzieje. Puścili ich. Wracając zatrzymałem się w Katowicach. Wtenczas jeszcze nie było WIN-u, ale konspiracja była. Dostałem polecenie bym pojechał na Zachód jako kurier. Dlaczego dostałem taką propozycję? Dlatego że u nas w oddziale, w 1944 roku na wiosnę, znalazł się Francuz z Alzacji, który został włączony do organizacji Todta i wieźli go na front wschodni. On uciekł i zjawił się u nas jako uciekinier, nie z armii niemieckiej, ale z organizacji niemieckiej. Obwąchiwaliśmy go dość długo, jednak okazało się, że był człowiekiem porządnym, zresztą w kilku akcjach brał udział, więc został zupełnie zaadoptowany do naszego grona. Bardzo się z nim zaprzyjaźniłem. Znałem dość dobrze język niemiecki, on znał język niemiecki, francuski. Jak przyszli Rosjanie, to on się jeszcze bardziej bał Rosjan niż my Polacy. W Katowicach powstał obóz dla Francuzów, którzy znaleźli się na terenach wschodnich i mieli być repatriowani do Francji. On do tego obozu poszedł, wszystkiego się dowiedział. Jeszcze muszę powiedzieć, że w 1944 roku po zajęciu Lwowa, część żołnierzy Armii Krajowej grup lwowskich, zmieniła lokum i przeniosła się w rzeszowskie.
To wołyniacy przenieśli się na Lubelszczyznę, a do nas grupy „Draży” i kilkaset osób z bronią w ręku, kilka kompanii lwowiaków było rozlokowane na linii San, od Jarosławia do Brzozowa, do Sanoka i głębiej nawet. Ponieważ rok 1945 już był rokiem olbrzymich akcji zbrojnych władzy ludowej, rosyjskiej przeciwko partyzantom, więc te grupy zaczęły składać broń i rozwiązywać się. Tu chodziło o to, żeby ktoś pojechał i zobaczył czy razem z Francuzami można pojechać na Zachód. Dostałem misję przetarcia drogi z Polski na Zachód, a do pomocy miał mi służyć ten Francuz, mój przyjaciel.
- Jaką trasą pojechaliście?
Jechaliśmy czeską trasą. Katowice – Bogumin – Praga – Pilzno. Nie dostałem żadnego papieru ani paszportu. W Boguminie była pierwsza kontrola. Jakaś pani z Francji szła z walizkami, więc walizki jej wziąłem, miałem przypięte barwy francuskie do klapy i przeszedłem. „Francuz, Francuz, Francuz”. Puścili mnie. Wsiedliśmy do pociągu i znaleźliśmy się w Pradze. W Pradze zostaliśmy zawiezieni do bursy…
- To znaczy, oczekiwano tam na was?
Na ten transport francuski, bo razem z nami jechało około dwustu czy trzystu Francuzów. To była olbrzymia grupa francuska i tam byłem Polakiem, chyba jeszcze ktoś był (tak na mojego nosa też szwarcował z tą grupą). To było 1 września 1945 roku, pierwsza grupa dopiero jechała na Zachód. Zakwaterowano nas w szkole czeskiej z łóżkami, blisko ambasady francuskiej. Następnego dnia zaczęli ci Francuzi chodzić do ambasadora, do ambasady, wyjaśniać, skąd się wzięli i odzyskiwali papiery. Nie miałem po co iść, bo… Liczyłem, że dalej będę się z nimi transportował. Poszedł mój Gerard, Francuz i został aresztowany w ambasadzie jako członek organizacji Todta. Jak się o tym dowiedziałem, to następnego dnia zameldowałem się u ambasadora, ambasador mnie przyjął i mówię: „Panie ambasadorze, to jest żołnierz Armii Krajowej”. – „A pan kto jest?”. – „Też żołnierz Armii Krajowej”. – „A co pan tu robi?”. – „Jestem”. Ambasador się uśmiechnął i mówi, że on go zwolnić nie może, a ja dla niego nie jestem żadnym świadkiem, który by mógł być wiarygodny, ponieważ nie mam ani dokumentów żadnych, ani nic. Każdy mógł przyjść i to powiedzieć, że on był żołnierzem Armii Krajowej. Co mam dalej zamiar robić? Mówię: „ Ja będę szczery panie ambasadorze. Jadę dalej na Zachód”. – „To jak pan dojedzie, proszę mi przysłać informację potwierdzoną przez Polaków, że Gerard był członkiem Armii Krajowej”. Dał mi numer. Transport Francuzów został wyznaczony po załatwieniu formalności na następny dzień. Już wtenczas dostali dokumenty, więc już musieli… Czesi byli dość skrupulatni, więc nie mogłem się z nimi zabrać. Ale od nich dostałem informację, od ich kierownika, który był wtajemniczony przez Gerarda, kto ja jestem. „[Stoją] duże sztaple desek na torze i obok będzie stał pociąg towarowy”. Jak zobaczę, że przyjechał i będzie już [gotów] do odjazdu, żebym skoczył i przyleciał do nich. Siedzę, czekam, czekam, czekam. W końcu rzeczywiście pociąg załadowany, dołączyłem się, wszedłem do wagonu. Francuzi z walizek zrobili skrytkę w rogu wagonu, zatkali tym wszystkim i pojechaliśmy do Pilzna. W Pilznie była kontrola radziecka. Francuzi mieli bimber, oni weszli: „A, sojusznicy, przyjaciele, popijcie”. Znalazłem się po stronie amerykańskiej za dwie godziny. Od razu spytałem się czy jest tutaj jakiś punkt polski. „Jest”. Oficer łącznikowy z Londynu był w Pilznie, bo to było dość duże miasto i ważny punkt. Zgłosiłem się do niego, zebrał informacje ode mnie, uznał mnie za wiarygodnego i wysłaliśmy do ambasady od razu pismo, z zawiadomieniem, że ten i ten był żołnierzem Armii Krajowej i godnie reprezentował Francję w czasie II wojny światowej. Pojechałem z transportem, już na własną rękę, do Regensburga. Stamtąd zostałem skierowany do Murnau i byłem w Murnau. Z Murnau przekazałem informację oficerowi łącznikowemu już na temat stanu drogi, możliwości… Sprawozdanie napisałem, jak wygląda transport z Francuzami. To wysłałem przez Londyn do Polski, do stworzonego wtenczas już pierwszego zarządu WiN-u, do okręgu krakowsko-katowickiego. No i pytam się, co mam robić, wracać czy nie. „Rób tutaj to co uważasz, jeżeli masz możliwości”. Nie dostałem polecenia powrotu do Polski.
- Ale zadań żadnych też pan nie dostał?
Nowych zadań nie dostałem nic, byłem do dyspozycji. W międzyczasie zamieszkałem w Murnau, dostałem dobre jedzenie, umundurowanie, poczułem się żołnierzem. Zachwycały mnie kompoty, owoce, które dostawaliśmy. Człowiek był niezbyt dobrze odżywiany już pod koniec okupacji. Nagle dowiedziałem się, że organizuje się grupa uniwersytecka Polaków na studia do Innsbrucka. To było dwa tygodnie po moim przyjeździe. Mówię: „Może spróbuję studiować trochę”. Przyjechałem do Innsbrucka, do domu akademickiego i zapisałem się na medycynę. W międzyczasie odnalazłem mojego wuja, który był dowódcą wojsk saperskich w II Korpusie. Pojechałem do niego, wstąpiłem do II Korpusu, zostałem oddelegowany na studia do Innsbrucka i skończyłem pierwszy rok medycyny. Po końcu pierwszego roku w czerwcu przyjechałem do Włoch. Najpierw byłem przydzielony do szpitala jako student medycyny. Szpital był ewakuowany w czerwcu do Anglii, więc komendant szpitala mówi: „Kolego, gdzie pan będzie? Przyjechał pan z zimnego Wiednia, pokąp się pan trochę w Adriatyku”. Zadzwoniłem do wuja, zostałem przeniesiony do wydziału oświaty, który był obok Loretto i zostałem zastępcą szefa Centralnej Składnicy Książek Wojska Polskiego. Pułkownik Aleksandrowicz był szefem tego wszystkiego, przypadłem mu do gustu.
- Czyli działania bojowe wszelkie się skończyły?
To już było po wojnie, to był 1945 rok. We wrześniu 1945 roku zostaliśmy ewakuowani z Włoch do Anglii. Płynąłem z Neapolu ładnym statkiem do Liverpoolu i stamtąd dostałem się do obozu w środkowej Anglii. Zwróciłem się do Londynu, do naszego Ministerstwa Spraw Wojskowych z prośbą o oddelegowanie mnie na studia medyczne. Dostałem takie oddelegowanie do Edynburga na drugi rok studiów. Przyjechałem do Edynburga, już nie było wydziału lekarskiego, tylko było stworzone tak zwane studium przyrodnicze. Już rząd polski w Warszawie został uznany, a żaden wydział nie mógł [działać] bez aprobaty rządu… Ministerstwo powołało studium przyrodnicze, gdzie był wydział lekarski, wydział przyrodniczy i fizyczny chyba, czy chemiczny. Po drugim roku mieliśmy być przeniesieni do Dublina do Irlandii na trzeci rok, na dalsze studia. Było podpisane porozumienie. Rozpocząłem te studia w październiku i nagle koniec października, początek listopada przychodzi komendant naszego domu akademickiego i mówi: „Kolego, ma pan się natychmiast zgłosić w Londynie, w Ministerstwie Spraw Wojskowych”. Wsiadłem w pociąg, przyjeżdżam do Londynu. Tak jak trzeba zameldowałem się, bo to człowiek w mundurze chodził jeszcze, w ładnym mundurze. Zameldowałem się. Pan pułkownik, który mnie przyjął, mówi: „O, dobrze że pan przyjechał”. Dał mi kapitana, wsiedliśmy w samochód i zawiózł mnie do hotelu na Ebury Street, to jest koło Victoria Station. Prowadzi mnie, wchodzimy do pokoju hotelowego. Patrzę się, a to mój dowódca, pan pułkownik Józef Maciołek, pseudonim Żuraw. Otwiera ramiona: „Jurek, dobrze że cię widzę”. Mówię: „A co pan, panie pułkowniku tu robi?”. – „Słuchaj, jestem przewodniczącym delegacji polskiego podziemia, które przyjechało z Polski. Przyjechałem miesiąc temu do Londynu, wiedziałem, że ty tu jesteś, a ty znasz język angielski trochę i potrzebuję zaufanego człowieka. Chciałbym żebyś przyjechał do Londynu”. Mówię: „Ja studiuję medycynę”. – „Przerwij medycynę, zdążysz medycynę skończyć”. Znalazłem się w Londynie jako sekretarz i adiutant pana pułkownika „Żurawia”. To były początki, to był WiN już. To była delegacja przysłana przez Niepokólczyckiego w składzie: Maciołek, Roztworowski… No i zaczęła się teraz moja działalność…
Polityczna? Świadka polityki może. Chodziłem do wszystkich naszych świętych, brałem udział w różnych rozmowach, nie jako uczestnik tylko jako sekretarz. Tak upłynął jeden miesiąc, drugi, trzeci. W styczniu mówi Maciołek do mnie: „Wiesz co? Znajdź kogoś dobrego, kto by do Polski pojechał, bo mam bardzo ważne sprawy. Nie mogę tego listownie załatwić, musi jechać bardzo zaufany człowiek”. Mówię: „Znalazłem”. – „A kogo masz?”. Mówię: „Siebie”. Zaczęło się przygotowanie do wyjazdu do Polski. Nie zostałem tak złapany, tylko zaczęli mnie bardzo dobrze przygotowywać. Po pierwsze dostałem się w ręce naszego polskiego wywiadu, pana pułkownika Gano, który mnie odpowiednio instruował na temat w ogóle…
On był szefem „dwójki” na tereny radzieckie przed wojną. Nie uczył mnie szpiegostwa samego, jak zbierać informacje i tak dalej, tylko dostałem bardzo dobre wyszkolenie na temat struktur, zachowania się i tak dalej. To były bardzo istotne dla mnie sprawy. Nauczyłem się szyfrów na pamięć, pieniądze, tajna kalka do pisania i informacje ustne, które też mi zajęły, żeby przyswoić sobie to co mam powiedzieć w kraju, czego napisać nie można.
Zostałem przerzucony do Meppen, zameldowałem się w kwaterze pana generała Maczka, dostałem pokój, kierowcę, samochód. Miałem czekać, bawiąc się i jeżdżąc sobie po terenie. Co miałem robić?
Nie, przejazd przez Berlin. Jak przyjdzie informacja, to do Berlina mnie przerzucą i z Berlina przerzucą mnie do Polski. Rzeczywiście przychodzi informacja, znalazłem się w Berlinie. W Berlinie nagle na jednym punkcie mówią: „Wsypa, nie wiadomo, kiedy będzie przerzut do Polski. Droga jest spalona”. Wróciłem do Meppen, porozumiałem się z Londynem i mówię: „Ja sobie własną drogą pojadę”. Zgłosiłem się do Lubeki pod innym nazwiskiem, bo miałem legitymację jedną, drugą i jako robotnik wywieziony do Niemiec na roboty, pod nazwiskiem Józef Makara pojechałem sobie drogą morską do Polski. Przyjechałem do Szczecina. W Szczecinie bardzo mi się nudziło, bo nas ciągle pytali. Przeskoczyłem przez płot, skończyłem z UB, z przesłuchiwaniem, poszedłem w Polskę sobie. […] W czasie mojej drogi Kwieciński został zaaresztowany, a ja spotkałem się z Cieplińskim, którego znałem, bo to był nasz inspektor. Byłem osobą wiarygodną dla niego.
Rozpoczęła się moja przygoda z IV Zarządem WiN-u. Przyjechałem na trzy miesiące, taka była moja umowa. Przekazałem szyfry, przekazałem informacje ustne, przekazałem jedną kalkę do pisania i zostałem oficerem do zleceń specjalnych Zarządu Głównego WiN-u. Rozpoczęła się moja działalność, kontakty z Cieplińskim, nie akcje zbrojne. Dlatego że przywiozłem bardzo jasne polecenie, że z akcją zbrojną i z oddziałami należy skończyć w jak najszybszym czasie, dlatego że wojna będzie najwcześniej za piętnaście lat. To była hiobowa wieść dla oddziałów partyzanckich ówczesnych i dla Polski Podziemnej, bo wszyscy liczyli, że III wojna światowa jest tuż za miedzą. Ta działalność, wielka czy niewielka, coś pisałem, coś woziłem, coś rozmawiałem, załatwiałem. Rozwiązywałem nawet z panem Huchlą, bo były aresztowania…
Nie, on był tutaj cały czas, działał w okręgu krakowskim. Spotykałem, poznałem wielu ludzi, Kubik, Lazarowicz, bardzo wielu ludzi poznałem, Zarząd Główny, miałem z nimi spotkania.
Muszę powiedzieć, że w sierpniu przyjechał po mnie wysłany emisariusz. Przywiózł mi jakieś dokumenty, miałem wracać na Zachód. Poszedłem się pożegnać do ówczesnego szefa, dowódcy IV Zarządu Głównego WiN, prezesa Cieplińskiego, z którym miałem [częste] kontakty (to znaczy raz w tygodniu, dwa razy w miesiącu, trzy razy w miesiącu). On mówi: „[Są] aresztowania a pan się wybiera, pan nas zostawia tutaj. Niech pan zostanie”. Zwłaszcza, że były personalne kłopoty już. Miałem jakąś funkcję pełnić i zostałem, nie pojechałem na Zachód.
- Gdzie się to wszystko mieściło?
Po całej Polsce wędrowałem. Natomiast nigdy nie pojechałem w moje rodzinne strony, nigdy nie widziałem się z nikim z mojej rodziny, natomiast widziałem się z moją narzeczoną, która była z okresu okupacji jeszcze. To tak trwało. Przygotowałem jeszcze dla Zarządu Głównego… Mieliśmy się przenieść do Warszawy, w Otwocku wynająłem mieszkania dla Cieplińskiego, dla prezesa Zarządu Głównego, dla siebie jako p.o. kierownika organizacyjnego WiN-u. Przyjechałem na kontakt 9 grudnia z Cieplińskim i zostałem aresztowany.
9 grudnia 1947 roku. Pierwszą rozmowę miałem z Rosjanami, z dwoma pułkownikami.
Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego.
Polacy, tak. Ale to byli Polacy, tylu było doradców, że od razu się znalazł nagle pułkownik radziecki. Pół godziny po aresztowaniu ze mną rozmawiał.
- 9 grudnia 1947 rok zapamięta pan na długo. Mimo że szkolono pana i w kwestiach wywiadowczych i wszelkich zbliżonych, to nie udało się panu uniknąć losu innych akowców.
Zostałem aresztowany na punkcie, w którym miałem się spotkać z prezesem Zarządu Głównego WiN.
Nie, na ulicy przed katedrą w Katowicach. My nigdy nie spotykaliśmy się w mieszkaniach. Ewentualnie później szliśmy do mieszkania, ale nigdy nie spotykaliśmy się w mieszkaniach. Dlatego, że pole manewru jednak na wolnym powietrzu było zupełnie inne, większe. Aresztowanie odbyło się w sposób nagły. Wchodziłem do katedry i nagle rzuciło się na mnie około dwunastu ludzi, przewrócili mnie na ziemię, odwrócili mnie potem na plecy, latarką zaświecili i usłyszałem głos: „To nie ten, bo za młody”. Natychmiast mnie chwycono, wciągnięto do jakiegoś samochodu i dalej siedzieliśmy, czekaliśmy aż przyjdzie ktoś inny. Nie przyszedł, to zawieźli mnie na komendę wojewódzką Urzędu Bezpieczeństwa, która była niedaleko zresztą. Tam się rozpoczęło, kto jestem i tak dalej. Miałem wystawione bardzo dobre papiery, że przyjechałem po ziemniaki dla stołówki studenckiej z Wrocławia.. Mówię: „Tam mój samochód stoi. Co wy chcecie ode mnie?”. Początkowo była taka… Być może, że bym więcej uzyskał, ale jeden z kolegów… Wprowadzili mnie do pokoju gdzie on siedział i on mówi, że jestem Jacek. On się pewnie tłumaczył całe życie z tego. Ale był tak zdziwiony, że mnie zobaczył, że… No, ale stało się i wtenczas już nie miałem innego wyjścia, tylko zacząłem dalszą grę, w drugim wydaniu już. Po piętnastu, dwudziestu minutach, po stwierdzeniu, że jestem jednak Jacek, zjawiło się dwóch panów w kapeluszach, których nie zdejmowali i zaczęli mówić po rusku. Mówię, że rosyjskiego nie znam, więc on po polsku: „No tak, przyjechałeś. To ty chciałeś obalić nasz system?”. Były takie slogany, które powiedzieli. Obejrzeli mnie ze wszystkich stron i poszli. Śledztwa w Katowicach mi nie prowadzono. Aresztowano mnie wieczorem, po północy załadowano mnie do samochodu i znalazłem się popołudniu w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego na Koszykowej. Pamiętam, kto mnie aresztował – kapitan Wołkow. Znalazłem się w jakimś bardzo przyzwoitym sekretariacie, potem do gabinetu mnie wprowadzono, siedzi pan w wieku pod pięćdziesiątkę, pokazano mi krzesło gdzie mam usiąść. Jak się później okazało, to był pan wiceminister Mietkowski, wiceminister Bezpieczeństwa Publicznego. Pan kapitan Wołkow wyszedł, pan dał mu znak, żeby nas zostawił samych i nagle z patosem odezwał się: „My Polskę budujemy, a wy ją burzycie”. Popatrzyłem na niego trochę zdziwiony. Aktorsko był dobrze przygotowany, można powiedzieć, bo zrobił to rzeczywiście z dużą umiejętnością i przekonywująco nawet. Rozpoczęła się rozmowa. W pierwszych zdaniach, po sprawdzeniu jeszcze mojej tożsamości i tak dalej (ja dalej występuję jako Makary a nie jako Woźniak, nie pod moim nazwiskiem).
- Nie dotarli jeszcze do tego?
Jeszcze do mnie nie dotarli. Rozmowa i w pewnym momencie on mówi: „Mam dla pana propozycję nie do odrzucenia”. No to się pytam: „Jestem zdumiony, że pan ma propozycję, bo jestem więźniem”. On mówi: „Może pan być za dwa dni w Londynie”. – „Jak to?”. – „Po prostu przypuszczam, że moją propozycję pan rozumie?”. – „Nie bardzo rozumiem. Jak mogę być w Londynie?”. – „Złoży pan zobowiązanie, zabezpieczenie pan da, że pan będzie to wykonywał i zostanie pan natychmiast przerzucony do Londynu, ponieważ jeszcze nikt nie wie, że został pan aresztowany”. Oczywiście nie wiedzieli poza tym jednym, który powiedział: „Jacek”. Ponieważ powiedziałem, że tego rodzaju propozycja jest dla mnie obrażająca i na pewno z niej nie skorzystam, rozpoczęła się rozmowa. Rozmawiał ze mną chyba sześć godzin najpierw.
- To ciągle ta pierwsza rozmowa?
Tak, to pierwsza rozmowa. Po rozmowie, ponieważ już się zrobiło późno, umieszczono mnie w pokoiku na górze i kelnerka przyniosła mi obiad. Zjadłem tylko z panem kapitanem Wołkowem. Pytam się go: „Panie kapitanie, takie u was zwyczaje, że się je takie obiady?”. On się uśmiechnął do drzwi, wiedział, że to jest ironia z mojej strony i z powrotem poszedłem, na dalszą rozmowę. W końcu zostałem poinformowany przez pana wiceministra Mietkowskiego, że została podpisana tak zwana cicha umowa między prezesem głównym WiN-u pułkownikiem Cieplińskim a Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego, że my złożymy zeznania, podpiszemy zobowiązania, że nie będziemy działali przeciwko ludowej władzy i zostaniemy warunkowo zwolnieni do domu.
Nie, tu mi proponuje i tak dalej. Mówię: „Nie bardzo w to wierzę”.– „A proszę bardzo”. Za słuchawkę: „Proszę przyprowadzić pana pułkownika Cieplińskiego”. Za chwilę zjawił się pan pułkownik Ciepliński, z celi go przyprowadzili. Przywitaliśmy się we dwójkę i on zaczął: „Panie pułkowniku, proszę poinformować pana, że umowa została podpisana”. Ciepliński mi powtarza to samo, że on po wysłuchaniu zarzutów i po przekazaniu mu materiałów, zorientował się, że jesteśmy bardzo rozpracowani przez wywiad rosyjski i bezpieczeństwo polskie i on nie widział innej możliwości uratowania nas wszystkich, jak podpisanie takiej umowy […] lojalności, nie użył tego słowa, ale nie działania i tak dalej. „No widzi pan!”. Pożegnałem się z pułkownikiem. Usiadł: „Moja propozycja dalej aktualna”. Mówię: „Nie”. – „No to chce pan umierać, to niech pan umiera”. Zawołał kogoś i już nie poszedłem na górę, tam gdzie byłem poprzednio, tylko na dół, na literatkę tak zwaną. Siedziałem na literatce, to jest pojedyncza cela długości półtora metra, tylko był sam siennik stary. Jak się człowiek położył, to nogi trzeba było włożyć w dziurę, żeby się można było wyciągnąć. Tam mnie zamknęli, to było chyba 11 grudnia. Do 24 grudnia, do Wigilii w ogóle nikt mnie nie wzywał, ani nikt ze mną nie rozmawiał. Leżałem sobie i dumałem. Siedzieć nie miałem na czym, nie było krzesła. Za potrzebą mnie wyprowadzali Francuzi, którzy tam byli. Obsada oddziałowych, pilnujących w podziemiach ministerstwa, była francuska, słabo mówili po polsku. To byli Polacy francuscy z Amii „Ren i Dunaj” generała Bertiera chyba, którzy w 1945 roku przyjechali transportem wojskowym do Katowic, budować Polskę Ludową. W większości zostali zatrudnieni w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, a część z nich w ministerstwie samym. Jeść dawali mi raz, dwa razy dziennie. W Wigilię załadowano mnie do samochodu i przewieziono na Rakowiecką, na X pawilon. Przyjął mnie przodownik Tadeusz Szymański, pseudonim „Copka” – zawsze czapkę miał na oczach. Umieścił mnie w celi przejściowej najpierw, tuż przy drzwiach. Po tej celi się rozglądam, patrzę, regulamin jest napisany. Zacząłem czytać regulamin więzienny. Nagle drzwi się otwierają, wchodzi ówczesny pan major Serkowski. Był to zastępca Różańskiego, Białorusin, który po zwolnieniu z bezpieczeństwa był dyrektorem chyba Pewexu w Warszawie. Mówi: „Po co pan to czyta?”. – „Regulamin, chciałem się zapoznać”. – „Panie, jesteście w błędzie. Tu regulamin nie obowiązuje. Tu jest nasz regulamin. To po to jest, żeby wisiało”. Kilka słów zamienił ze mną i: „Oddziałowy, zaprowadzić do celi czterdzieści dwa”. Tak mi się wydaje, albo czterdzieści jeden, na pierwszym piętrze.
Normalna cela. Otwierają się drzwi, dwóch panów siedzi w celi, ja na trzeciego. Pierwszy, siwy pan: „Rybicki jestem”. Był to kapitan „Biały”, który został aresztowany za transporty. To był kapitan Legii Cudzoziemskiej i był organizatorem transportów francuskich, później już, Francuzów z Polski do Francji. Wśród tych Francuzów przewiózł setki Polaków, którzy płacili dobrze dolarami, którzy byli bogaci. Ich też przewoził jako Francuzów. Przewoził panią Potocką z rodziną i wpadł, bo ona u fryzjerki będącej agentką UB, wygadała się, że ona jako Francuzka wyjeżdża. To był chyba 1947 rok albo koniec 1946 roku, nie pamiętam. Drugi był potem moim pierwszym kolegą z celi, Bronisław Zieliński, późniejszy tłumacz Hemingwaya, Broncio Zieliński.
- Był też żołnierzem Armii Krajowej?
Był też żołnierzem Armii Krajowej, tak. Mogę dużo powiedzieć nieznanych rzeczy o nim, bo to są chwile szczerości, jak się w więzieniu siedzi. Nie ma co robić, to się opowiada coś takiego co nie szkodzi…
- Mogliście sobie pozwolić na szczerość?
Nie, tylko w sprawach dzieciństwa, takich, co nie szkodziły w śledztwie. Spędziłem z nimi święta Bożego Narodzenia. Cicho, nic, święta, drugi dzień Bożego Narodzenia i nagle w Sylwestra otwierają się drzwi: „Na W!”. Bo tam nie mówili po nazwisku, tylko albo na „W” albo na „P” i tak dalej. Byłem jedynym na „W” właśnie. „Wyskakiwać!”. Prowadzi mnie i zaprowadził do pana majora Humera. Pierwszym moim oficerem poza Serkowskim, który mnie przydzielił do celi, był Humer. „Siadajcie”. Zaczęło się śledztwo. Opowiadam, że przyjechałem do Polski rzeczywiście. Już nie miałem co taić, bo Ciepliński powiedział. Ale przyjechałem nie po to, żeby tu burzyć, tylko miałem narzeczoną, którą bardzo kochałem, tęskniłem, nie mogłem wytrzymać na Zachodzie i dali mi taką okazję. Zresztą mało wiarygodne, ale zdawało mi się, że trzeba o czymś mówić. Po około godzinie rozmów, pytań, mówi nagle: „Oddziałowy, proszę zaprowadzić więźnia w to miejsce, gdzie sobie można bardzo dobrze przypomnieć wszystko”. Oddziałowy mnie wziął, zaprowadził mnie na parter. Małe drzwi jak do budy. „Rozbierajcie się”. Ja marynarkę. „Dalej”. Do naga się musiałem rozebrać, rzeczy zostawiłem, uchylił drzwi, ciemno, wszedłem do środka – a tam sławny karzec na X pawilonie. Po pierwsze smród był i zamarznięte wszystko, bo okno nie miało szyb tylko blacha z dziurkami była. To jest Sylwester. Praktycznie tam o staniu nie było mowy, można było albo siedzieć, albo leżeć, to wszystko. Nie było żadnego klozetu, żeby się można było załatwić, tylko trzeba było wszystko robić pod siebie. Tak myślę sobie: „Cholera jasna, ile mnie tu będą trzymać? To się poodmrażam”. Gimnastykuję się i tak dalej. Siedziałem, jak dobrze pamiętam, do Nowego Roku. Spędziłem tam Sylwestra w każdym bądź razie. Pamiętam, że rano mi dali miskę ciepłej kawy, zabrali mnie i wróciłem 1 stycznia na górę. Poodmrażałem sobie pupę, obolały byłem bardzo potem. To mi dało szkołę dość dobrą. Przychodzę do celi i pytają się gdzie byłem. „W karcu”. – „No i co?”. Machnąłem ręką: „Dla ludzi, można wytrzymać”. Dlatego że byłem dość dobrze przygotowany i wiedziałem święcie, że któryś z tych dwóch panów jest bardzo dobrym informatorem. To mi powiedział pan pułkownik Gano. „Jeżeli pana aresztują, to pierwszym z jakim się pan zetknie w celi z kolegami, musi być agent bardzo dobrze przygotowany”. Myślę sobie: „Będę grał, że to dla mnie pestka i że sobie mogę siedzieć”. U nas był
waterklozet, czyli była muszla. Na zewnątrz chyba była spłuczka, bo to była cela śmierci i co dziesięć minut woda spuszczała się automatycznie. Jakoś się umyłem w zimnej wodzie i siedzimy dalej. Minął Nowy Rok i rozpoczęło się śledztwo już po Nowym Roku. Śledztwo było różne.
Brutalne, łagodniejsze, mniej łagodne. Pierwszym moim śledczym był Roman Laszkiewicz. Nazywali go „Czerwony Roman”, który słynął z ciężkiej ręki i z bardzo wymyślnych metod śledztwa. Białorusin, późniejszy dyrektor administracyjny w Jeleniej Górze, w zakładach „Polfa”. Śledztwo miałem na stołeczku do góry nogami, siedzieć na pupie, nogi na biurku. Potłukli mi okulary, lanie, normalne śledztwo. Muszę powiedzieć jedną rzecz, że widziałem kolegów, którzy mieli cięższe śledztwo ode mnie. Uważam, że przez śledztwo, można powiedzieć, przeszedłem dość obronną ręką. To znaczy nie połamali mi nic, nie odbili mi nic, a to lanie, kopanie co było, to były rzeczy do wytrzymania. Do karca mnie więcej zamknęli. Kiedyś stałem na rozmyślaniu przy oknie i wodą mnie polewali przy oknie, nago też, ale to były te incydenty, które można przeżyć. Widziałem kolegów, którzy opowiadali, że mieli o wiele cięższe śledztwo. Śledztwo było bardzo długie i monotonne. To było śledztwo w paraboli. Raz było dobrze, potem mam powypalane palce. Papierosy gasili na przykład na palcach. To też były śmieszne zwyczaje takiego… Nie pamiętam jak on się nazywa, Jerzy… On był z Krakowa, potem był dyrektorem „Orbisu” krakowskiego. Śledztwo trwało [przez] styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec, lipiec, sierpień. Sześć miesięcy siedziałem w tej celi i okazuje się, że pan kapitan „Biały”, Stefan Rybicki, był kapusiem najbardziej znanym na Mokotowie potem. Służył do rozpracowania najtrudniejszych ludzi. Potem w jego aktach widziałem charakterystykę moją, którą o mnie napisał. Grałem naiwniaczka zakochanego i to mi dość dobrze wychodziło. Ciągle wzdychałem do mojej narzeczonej, z tym że nie przyznałem się gdzie ona jest, ona nie siedziała w ogóle mimo ich usilnych starań, żebym wskazał jej miejsce pobytu. Wziąłem w zaparte, zresztą nigdy nic nie wiedziałem, bo mi nie powiedziała gdzie mieszka, nie byłem u niej w domu nawet. Zresztą gdzie mieszkała, to nie wiedziałem później, bo ją chcieli aresztować we wrześniu 1947 roku. Wyrobiłem jej jeszcze lewe papiery i przyjechałem z nią do Warszawy. Ona była po trzecim roku chemii w Krakowie i zapisała się do szkoły muzycznej pod innym nazwiskiem. Ładnie grała na fortepianie i nawet na organy została przyjęta początkowo. Praktycznie mieliśmy mieszkać razem i wziąć ślub w Otwocku. Jak nie przyszedłem pięć dni, ona w Otwocku zlikwidowała [mieszkanie], przeniosła się i wędrowała po świecie. Nawet choćbym chciał powiedzieć… Wiedziałem tylko, jakie nazwisko ma, ale tego mogłem im nie powiedzieć, bo… W międzyczasie rozmawiałem z panem pułkownikiem Różańskim jeszcze. Miałem chyba kilka rozmów.
- Jaki był jego stosunek do więżniów?
To był bardzo cwany pan, mnie nie uderzył nigdy. Pytał o bardzo konkretne rzeczy, nawet z pewną dozą dowcipu i z dozą żalu nawet. „No widzi pan, co pana spotkało”. Przez „pan” do mnie, bo wtenczas [powszechnie używano formy] „wy”. Tutaj była olbrzymia dysproporcja między: „Ty taki, siaki, owaki”, a tu nagle przychodzi pan dyrektor departamentu i jest kulturalny. Ale to były zresztą wypróbowane metody NKWD w Związku Radzieckim, gdzie ta olbrzymia amplituda wahań dobroci i brutalności, dawała podobno najlepsze wyniki. Siedziałem do czerwca w tym samym składzie. Później przekonałem Bronka, bo zabrali Rybickiego i nie było go kilka dni i mówię do niego: „Bronek, to jest kapuś”. Bronek bronił go do samego końca. Jak potem spotkaliśmy się na wolności, już po wyjściu moim i jego, to on mówi: „Skąd ty wiedziałeś? Przecież ja siedziałem z nim blisko rok i nie zorientowałem się, że to jest kapuś”. Mówię: „Bo ty nie miałeś nosa”. Ale to dygresja mała. We wrześniu zostałem przeniesiony na tak zwany oddział I-B, też X pawilonu, tylko już do celi gdzie nas było kilkunastu. W piwnicy była cela, w budynku głównym, należąca do X pawilonu. W międzyczasie pan Różański zawiadomił mnie, przed przeniesieniem, że miałem mieć proces wspólnie z Cieplińskim. „Ale my nie potrzebujemy wystrzałów, będziesz miał indywidualny proces”. Siedzę sobie, siedzę, przenieśli mnie do tamtej celi. Nie będę opowiadał, tam byli bardzo ciekawi ludzie, to byłaby oddzielna zupełnie historia na I-B. Któregoś dnia nagle wzywają mnie i z teczką akt siedzi jakiś pan: „Jestem prokuratorem. Tu są wasze zeznania”. Mówię: „I co?”. – „No to mi podpiszecie, że żeście się zapoznali z tymi zeznaniami”. – „Ja się nie zapoznałem”. – „A po cholerę panu się zapoznawać? I tak to nic nie pomoże, czy się pan zapozna, czy się nie zapozna”. Machnąłem ręką. Znów minął chyba tydzień i nagle mnie zaprowadzili do adwokata. „Jestem adwokatem z urzędu i będziemy się starali, żeby był wyrok jak najniższy. Jak nam się uda uzyskać dożywocie, to będziemy mieli sukces”. Coś zapytał, rozmowa pięciominutowa. Upłynęły następne trzy dni i już 8 listopada, akurat w dzień moich urodzin: „Wyskakiwać z celi!”. Wyskoczyłem i zaprowadzili mnie do celi trochę większej, za stołem siedzi wysoki sąd. To była tak zwana kiblówka. Siedział pan kapitan [Furtak] i dwóch ławników. Oddziałowy mnie przyprowadził, usiadł sobie na ustępie toaletowym, który był z tyłu i rozpoczęła się rozprawa. Adwokata jeszcze nie było. Za piętnaście czy dwadzieścia minut, nagle adwokat wpadł. Przyprowadzili go też do tej celi, przeprosił, że były jakieś kłopoty komunikacyjne, ale sprawa trwa. Sprawa trwała godzinę może. Coś mnie zapytano, ja zaprzeczałem, tłumaczyłem. On coś odczytywał, mruczał, a tamci panowie spali z boku, ci co koło niego siedzieli. Widocznie byli zmęczeni życiem. To byli młodzi ludzie, jeden w randze plutonowego, drugi kaprala. Przypuszczam, że to ich zupełnie nie interesowało, dostali polecenie przyjścia i asystowania panu kapitanowi. Potem nagle wprowadzono świadków. Pierwszy przyszedł Ciepliński o kulach, tak był zmaltretowany śledztwem. Widziałem go jedenaście miesięcy temu, to był jeszcze zupełnie normalny.
- I o tym porozumieniu mówił?
Tak. Był potem Kubik i Lazarowicz, zastępca Cieplińskiego. Muszę powiedzieć, że oni mnie bardzo bronili. Bo ja cały czas twierdziłem, że nie byłem nigdy członkiem WiN-u, że nigdy mnie nikt nie zaprzysięgał. Owszem traktowałem to jako akowski obowiązek. Takie rzeczy ćmajdy-bajdy opowiadałem. Oni to potwierdzili i potem było wystąpienie adwokata. Zawsze się śmieję, że nikt tak dobrze w życiu o mnie nie mówił jak adwokat na tej rozprawie. Prawie że się poczułem dumny, tak wyliczył wszystkie moje zasługi i wszystkie moje nieszczęścia. „Dziękuję”. – „Dziękuję”. Odprowadzili mnie do celi. Za dwa dni mnie wzywają. Pamiętam, że kolacja była i na kolację była kasza na wodzie. Nasypał kaszy i nagle przylatuje i mówi: „Na W! Ze mną”. Poszedłem, sąd siedział za stołem tak samo, kazali mi usiąść. Odbyło się odczytanie wyroku i dowiedziałem się, że mam karę śmierci. „Czy rozumie oskarżony wyrok?”. – „Rozumiem”.
Za usiłowanie obalenia ustroju jako kuriera, wymienili wszystkie moje grzechy. „Zrozumiał oskarżony wyrok?”. – „Zrozumiałem wyrok”. Oddziałowy już czekał, zaprowadził mnie z powrotem do celi. „I co żeś dostał?”. – „Dajcie mi najpierw zjeść, bo jestem głodny”. Najpierw zjadłem kilka łyżek i mówię: „Dostałem czapę”. – „Przecież nie przyszedłeś zmartwiony”. – „Wewnętrznie jestem zmartwiony”. W celi wtenczas po kolacji przychodzi oddziałowy i mówi: „Na W! Proszę sobie położyć siennik przed drzwiami, całą noc będzie się paliło światło i to światło do wykonania wyroku nie będzie zgaszone”. Wtedy tak się zaczęła moja gehenna. Chyba na trzeci dzień po sprawie, nagle znowu: „Na W!”. Wychodzę i mój ostatni oficer śledczy, nie pamiętam dziś jego nazwiska: „No i co? Dorobiliście się”. – „Dostałem wyrok”. – „No tak, ale wiecie, że zawsze możecie liczyć na jakąś łaskę”. – „Czekam na jakąś łaskę”. – „Ale to od was zależy”. – „Jestem zamknięty, co ja mogę zrobić? Nie wiem”. – „Będziecie dzisiaj zeznawać w charakterze świadka, na tego, na tego, na tego”. Miał przygotowane wszystko już. To były tak obciążające zeznania… Mówi: „Podpiszcie tylko to. Nie będzie żadnego problemu, a to będzie wam policzone jako dobry gest z waszej strony”. Mówię: „Ja nie podpisuję tego, nie zeznawałem tego. Dziękuję”. No to: „Chcieliśmy wam pomóc, ale nic wam nie możemy pomóc”. Czas leci. Już nie będę opowiadał, że siedziałem z [tak zwanym] ministrem spraw zagranicznych Ukrainy, też miał karę śmierci w tej celi. Nawet nie napisałem o łaskę, bo sobie myślę: „Co ja będę pisał o łaskę i tak przecież ta łaska nic nie pomoże. Siedziałem już dwa miesiące w tej celi, więc nie mogłem…
Tak, od wyroku dwa miesiące minęły. Muszę powiedzieć jedną rzecz, że człowiek umierać nie chce, więc tutaj człowiek jakimś wielkim bohaterem nie jest. Żal każdemu było umierać. Jasne, że człowiek się zachowywał normalnie, że sobie opowiadaliśmy... Znałem dużo książek, opowiadałem [je] w celi. 7 stycznia przenieśli mnie na „ogólniak”. Przyprowadzili mnie do celi, gdzie było dwieście osób. Jak wchodziłem do celi, to się znalazłem od razu w Zbarażu. Zatrzymałem się i patrzę, jakiś łysy pan stoi na stołku i opowiada „Ogniem i mieczem” w tej celi na dwieście osób. To był Władziu Siła-Nowicki. Swoim tubalnym głosem Władek Siła-Nowicki, jak byłem przy drzwiach, opowiadał chyba jak Podbipięta ginie. Potem skończył, wszyscy przyszli do mnie, nawet moi znajomi tam siedzieli. Znalazłem się w tej celi. To była cela, w której przed wojną siedziało czternaście osób, [a teraz] nas siedziało dwustu prawie. Makabra była w tej celi. Siedział również „Zapora” z wszystkimi swoimi żołnierzami. Siedzieli Niemcy i Ukraińcy. Do południa ktoś coś opowiadał, a popołudniu wszyscy czekaliśmy, kiedy powiedzą, że ten i ten [ma] pakować swoje rzeczy.
- Wszyscy byli po wyrokach?
Sześćdziesiąt osób było po wyrokach. Z karami śmierci sześćdziesiąt osób. Prawie codziennie kogoś zabierali na rozstrzelanie, a Niemców wieszali. Popołudniu była grobowa cisza, dlatego że było napięcie, oczekiwanie. Byłem tam kilka dni, w międzyczasie się dowiedziałem, ktoś mi szepnął po cichu: „Przygotuj się, bo będziemy uciekać”. O wszystkim nie byłem poinformowany wtenczas. Wiedziałem, że będzie jakaś ucieczka, że jest jakaś dziura. Tyle wiedziałem. Jeszcze w międzyczasie mnie wezwano, mój śledczy mnie wezwał i mówi do mnie: „Do cholery jasnej! Co wyście, do prezydenta podanie napisali o łaskę?!”. Mówię: „Nie pisałem. Po pierwsze nikt mi nie mówił, a po drugie przecież prezydent Bierut mnie na pewno nie ułaskawi”. – „Siadajcie, piszcie”. Pamiętam, że napisałem pięć zdań, on mi podyktował. Nie wiem, w jakim stadium była moja sprawa, kiedy się dopatrzył u tego podania. Myślę sobie: „Zleje mnie jeszcze, to mu napiszę to podanie, kilkuzdaniowe tylko”. Aha, kazał mi postawić anty-datę, chyba na grudzień. „Nie z tą dzisiejszą datą, tylko napiszcie grudniową datę”. – „Dobrze”. Nagle któregoś dnia, nie pamiętam, która to była cela: „Na ziemię paść!”. Więc padliśmy na ziemię. Nagle otworzono drzwi, jednym okiem patrzymy, stoi, bo jedne drzwi były, krata i zaczyna wyczytywać: „Zapora tzn. Dekutowski! Wychodzić”. Zabrali. „Siła-Nowicki! Wychodzić”. Drugi, trzeci: „Woźniak! Wychodzić”. Dwóch złapało mnie pod pachę od razu i prowadzą. To było na czwartym piętrze. Prowadzą nas na dół do karca. „Rozebrać się do naga i do karca”. Ale nie tego niskiego, tylko normalnego, stojącego. Nago tam wskoczyłem, jestem sam jeden w karcu. Za chwileczkę to się zapełniło i było nas dziesięciu. [Staliśmy] jak śledzie w beczce. Co się stało? Nikt nic nie wie. Też pytam się o dziurze, bo pomyślałem, że to musi być albo rozstrzelanie, wybuchła wojna, albo coś. To było popołudniu, stoimy, siusiamy pod siebie. W ogóle nie można było się ruszyć. Nic nie było tam. Słyszę: „Dekutowski!”. Później za jakiś czas zabrali Nowickiego, potem: Woźniak. Wyprowadzili mnie. „Szukajcie ubrania swojego”. Śmierdzący taki, ubranie moje stare wciągnąłem, idę i myślę: „Co to będzie?”. Przyprowadzili mnie do fryzjerni. Przed fryzjernią stoję, za chwileczkę: „Wskakujcie”. Wszedłem do fryzjerni, tam dwóch oficerów śledczych siedzi: „Co wiecie o dziurze?”. Mówię: „O jakiej dziurze?”. Rozmowa taka, ja nic, idę w zaparte cały czas, że nic nie wiem. Nagle słyszę krzyki, bo to był przedpokój do fryzjera. Otwierają się drzwi i wypada dwóch oficerów w mundurach. Tam zobaczyłem Władka Siłę-Nowickiego, stołkiem kręcił wkoło i coś strasznie klął. Oni mówią: „Zwariował! Zwariował!”. Poderwałem się, podchodzę: „Władek, to ja. Co ty tu robisz?”. – „Wiesz, mamy kary śmierci, a te skurczybyki jeszcze mnie biją tutaj”. To się uspokoiło, z powrotem kazali się nam [rozebrać] i do tego karca znowu nago wskoczyliśmy. Inni zorientowali się, że jakieś śledztwo jest w sprawie ucieczki. W karcu siedzieliśmy chyba dwa dni. Dawali nam tylko kawę rano do picia, kromkę chleba. Po dwóch dniach, ubraliśmy się i już nie do tej celi na górę, gdzieśmy siedzieli, tylko do innej piętro niżej, na pierwszym piętrze. To już były mniejsze cele, było nas osiemdziesięciu tylko. Żeby się skracać, to powiem, że w tej celi nawet spałem chyba na łóżku. To były łóżka przypinane do ścian i ci co mieli karę śmierci, to mogli spać na tych łóżkach. Mnie wylosowali, że nawet po raz pierwszy spałem na łóżku. Płynie czas. Już nie będę opowiadał, że mnóstwo ciekawych ludzi. Mierzwa, Pużak i tak dalej, przewijają się te osoby stale. 27 stycznia, godzina chyba trzecia popołudniu: „Woźniak! Wyskakiwać! Szmit! Wyskakiwać!”. To była ta pora, kiedy zabierali na rozstrzelanie. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi jeszcze, bo nie wiedzieliśmy co… Myślałem, że już rozstrzelanie będzie. Z Józiem Szmitem, zresztą też z naszej sprawy… Józek się pyta: „Jurek, czy nas na rozwałkę prowadzą?”. Mówię: „Cholera wie, ale chyba tak”. Wiedzieliśmy, że jak poprowadzą nas nie do karca, tylko pod zegar na parterze, taka chodziła fama, to do naczelnika. Postawili nas pod zegarem. Oddziałowi przechodzą, przyglądają nam się. Jesteśmy cały czas w napięciu i w strachu. W końcu za około pół godziny otwierają się drzwi do naczelnika: „Wskakujcie!”. Wskakujemy, naczelnik siedzi za biurkiem, rozpięty nonszalancko i mówi: „Prezydent was ułaskawił na dożywocie! Podpiszcie tutaj”. Nie było długopisów, tylko był kałamarz z atramentem i pióro do pisania. Józiu przycisnął, złamał pióro, kleksów narobił, posłuchał kilku
sabaków, które rzucił na niego, ja podpisałem. Wychodzę, więc obydwaj bladzi, sini, szczęśliwi. Zrobiłem około pięćdziesiąt kroków i nagle zjawia się koło mnie pan pułkownik Serkowski, ten który mnie przyjmował i mówi mi przez „pan”: „Panie Woźniak, czy pan mógłby pozwolić ze mną na chwilę? Oddziałowy poczekajcie”. Wprowadził mnie do pokoiku obok i mówi: „Czy pan mógłby mi wyjaśnić jedną sprawę”. „Jaką?”. – „Dlaczego pan został ułaskawiony wbrew intencjom ministerstwa bezpieczeństwa?” – „Mnie ułaskawiał prezydent, nie intencje”. – „No to nie wie pan?”. – „Nie wiem”. – „No to dobrze”. No i poszedłem. Na celi radość, podrzucali nas do góry i wtenczas, muszę powiedzieć, że się dopiero rozchorowałem. Następnego dnia dostałem temperatury, chyba trzydzieści dziewięć, czterdzieści stopni. Za sztaplem sienników siedziałem i drapałem się po głowie. Byłem słaby jak po ciężkiej bijatyce. To było w czternastym miesiącu mojego więzienia. Muszę powiedzieć, że przez tych czternaście miesięcy nie byłem ani razu w łaźni, nie kąpałem się. Przez tych czternaście miesięcy nie byłem ani razu na spacerze. Przez tych czternaście miesięcy nie widziałem książki. Przez tych czternaście miesięcy raz przeczytałem gazetę, 15 grudnia na połączenie PPR-u z PPS-em.
- I pewnie widzenia z rodziną też nie było?
Nie miałem w ogóle. Dostałem paczkę w ósmym miesiącu siedzenia. Matka mnie odnalazła w jakiś sposób. Żadnego widzenia i żadnego listu w ogóle nie pisałem. Już nie będę opowiadał potem, bo dalej zabierali na rozstrzelania, to się odbywało wiadomo jak.
- Pan został w tej samej celi?
W tej samej celi zostałem, tak. Na początku marca pojechaliśmy do Rawicza. W Rawiczu mnie, Siła-Nowickiego, Szmita skuli, w kajdankach poszliśmy do więzienia. Za nami sto osób. Od razu wylądowałem na pojedynce. Dostałem drewnianą łyżkę, miskę, koc kiepski i przebrali mnie wtedy z mojego ubrania.
- To już było normalne więzienie.
To jest normalne więzienie.
- Jak długo pan tam przesiedział?
Tam siedziałem półtora roku. W tym więzieniu najpierw siedziałem na pojedynce, więc trzeba było ze sobą rozmawiać, mówiło się tylko: „Obywatelu oddziałowy, więzień karny taki i taki, melduje się przy apelu rannym”. Mówił: „Dziękuję”. Albo: „Spocznij”. Na wieczór mówiło się: „Obywatelu oddziałowy, więzień karny melduje celę do spania. Stan jeden”. – „Spocznij”. To były moje całe rozmowy, które toczyłem w tej celi. Było śniadanie, obiad. To były moje słupy graniczne dziennej aktywności. A tak, sobie siedziałem, już miałem stołek, miałem łóżko, które musiało być pięknie zaścielone. Cela była betonowa, drewniaki dostałem i rozmyślałem sobie. Rozmyślania były bardzo przyjemne, przypominałem sobie książki, opowiadałem sobie różne historie. Z mądrym człowiekiem można było sobie w samotności nawet porozmawiać. To była ta cela.
- Jakaś praca była też przypisana?
Nie, nic. Z tym wyrokiem nie było pracy, ale chodziłem na spacery. Czwórkę nas wyprowadzali. Siła-Nowicki, który siedział obok mnie, Szmit, który siedział obok mnie i kogoś czwartego. W odległości dwudziestu metrów mogliśmy sobie przez pięć minut pochodzić, to była duża frajda. Siedziałem chyba trzy miesiące rozmyślając o przeszłości i myśląc, co mnie dalej czeka. Dostałem pierwszy list, miałem pierwsze widzenie, więc to już była zmiana w życiorysie, w bytowaniu, olbrzymia. Już nie będę opowiadał o kapusiach, przejściach w celi więziennej. To był rok 1949. W sierpniu 1950 roku, pakować rzeczy, skuli mnie i przewieźli na Mokotów z powrotem. Na Mokotowie przygotowali proces IV Zarządu WiN-u, Cieplińskiego i innych i przywieźli [mnie] jako świadka. Znowu przesłuchania, naciski jak zeznawać i tak dalej. W efekcie nie skorzystali ze mnie jako świadka i w listopadzie razem z marszałkiem Chrzanowskim wyjechaliśmy do Wronek.
We Wronkach siedziałem sześć lat, a łącznie siedziałem dziewięć lat. Właściwie we Wronkach siedziałem przez pierwsze półtora roku na tak zwanym karnym oddziale. To było straszne, ale też nie będę opowiadał. W każdym bądź razie zasygnalizuję, bez książek, bez gazet, spacery kiepskie, ze straszną represyjnością. Jak człowiek wychodził z celi, to nos do ściany, wszystko się robiło biegiem. To była bardzo duża represyjność. W roku śmierci Stalina siedziałem akurat skazany na tak zwaną karną celę. Jakiś oddziałowy raport na mnie napisał i dostałem siedem dni twardego łoża, rano kawa i chleb. Następny dzień normalne wyżywienie, następnego dnia znów tylko pajdka chleba. Dwie deski na podłodze położone, na tym się spało, koc i nic więcej. Trzeba było ubranie wystawić, więc spało się tylko w bieliźnie. To był miesiąc marzec chyba, koniec lutego, początek marca. Nagle słyszę: „Oddział baczność!”. Upłynęło około pięć minut: „Oddział spocznij!”. Podszedłem do okna i zobaczyłem, że flaga na więzieniu jest spuszczona do połowy. Myślę sobie: „Ktoś z ważniaków pewnie wyciągnął nogi”. Ale nic nie wiedziałem, odsiedziałem swoje dziesięć dni chyba, w karnej celi na twardym łożu. Przychodzę do mojej celi, z której mnie zabrali i mówią mi:
Stalin padoch. To była śmierć Stalina. Siedzimy dalej, troszeczkę zelżało. Nawet końską kiełbasę można było kupić pierwszy raz po śmierci Stalina. Marzec się skończył, zaczął się kwiecień i nagle słyszymy, że krzyczy oddziałowy tak: „Likorze, sanitariusze, klapę spuścić!” (lekarze, sanitariusze, klapę spuścić). Byłem studentem medycyny drugiego roku, jeszcze nie ukończyłem drugiego roku, ale zacząłem drugi rok. Siedział ze mną Piotruś Lichaczewski, który był sanitariuszem w wojsku i on spuścił klapę. Mówię: „Piotrek, tyś zgłupiał? Po co?”. Otwierają się drzwi: „Kto?”. – „Ja jestem sanitariuszem, ale tu mamy studenta medycyny”. Wypowiedział moje nazwisko, bo on był starszym celi. Zapisali i za około dwa dni jego nie wzięli, ale mnie wzywa do [jakiegoś pokoju]. Siedzi jakiś przodownik i mówi: „To wy jesteście?”. Mówię: „Tak”. – „A umiecie ludzi leczyć?”. – „Panie, na pierwszym roku to się uczyłem anatomii, na drugim roku anatomii, fizjologii trochę, fizyki, chemii, a nie leczenia ludzi”. – „A chcielibyście pracować?” – „Kto by nie chciał pracować?”. – „No to dobrze, to idźcie do celi”. Na drugi dzień znowu mnie wzywa i mówi: „No to co, namyśliliście się?”. Mówię: „Tak”. – „A co nam możecie obiecać?”. – „Że będę wykonywał to co mi każą, jeżeli potrafię i [czego] nauczą mnie koledzy lekarze, to wykonywał będę dobrze”. – „A na co my możemy liczyć?”. – „Zawsze jestem więźniem zdyscyplinowanym. Jak spotykam oddziałowego, to staję na baczność i proszę o przejście. »Obywatelu oddziałowy czy można przejść«”. Taki był zwyczaj. „No to się namyślcie”. – „Ja się nie mam co namyślać”. Upłynęły trzy dni: „No to pakować swoje rzeczy”. Przyprowadzili mnie do szpitala i zacząłem moją pracę na oddziale gruźliczym w szpitalu okręgowym w więzieniu.
- To był więzienny szpital?
Więzienny, to w więzieniu było, za murami. Obok pawilonów stał budynek, więzienny szpital. Zacząłem pracę i zamieszkałem w tym szpitalu. W pięciu zamieszkaliśmy w małym pokoiczku, ale już na łóżkach, już była poduszka wypełniona sianem. W każdym razie po raz pierwszy jak spałem na łóżku, na sprężynach i na poduszce, to myślałem, że jestem w niebie. Zaczęła się praca moja na oddziale. Był kolega Parczewski, też student medycyny z trzeciego roku, który pracował tam już cztery lata. On mnie zaczął wprowadzać w arkana wiedzy medycznej. Można powiedzieć, że była książka na temat gruźlicy. Zawsze w życiu miałem świetną pamięć, więc zgłębiłem tę wiedzę przy jego pomocy. Zacząłem dopełniać odmy, prześwietlać, właściwie [żeby] nie być sanitariuszem, tylko już trochę felczerem, nazwijmy to. Parczewskiego nagle po trzech miesiącach wypuścili do domu, bo miał nieduży wyrok. On był z AK Wileńskiego. Ordynator przyjeżdżał dwa razy w tygodniu, z Poznania. Lekarz pulmonolog przyjeżdżał. Mieliśmy szpital pięćdziesięciosześciołóżkowy. Mieliśmy izbę chorych około stu pięćdziesięciu i mieliśmy izolację, ale to nie w szpitalu, tylko to było na III pawilonie. To było pod opieką oddziału gruźliczego szpitala. Tam zacząłem się wgryzać w tajniki medycyny. Miałem olbrzymiego stracha czasem. Musiałem w nocy pełnić dyżury. Wprawdzie w tym samym pokoju mieszkał z nami lekarz internista, ale on pracował na internie, więc ze wszystkimi problemami latałem na internę. Ten okres mojego pobytu w więzieniu, uważam za okres konieczny i nigdy mi się nie zdarzyło, żebym żałował, że siedzę w więzieniu, ponieważ tam byłem potrzebny ludziom i tam się spełniłem. Już będąc lekarzem później i to wziętym lekarzem, nie miałem nigdy tyle satysfakcji ile miałem tam. Miałem satysfakcję jaką? Że nie tylko leczyliśmy ludzi, ale że mogliśmy dostarczać im [leki], gdy ministerstwo odmawiało leczenia [na przykład] streptomycyną hydrazydem. Przyszedł okres zwolnień. Podstawialiśmy komisji lekarskiej z panem Ciechanowieckim, wypełnione wcześniej, przygotowane akta do zwolnienia. Przypuszczam, że [głównie] dzięki Ciechanowieckiemu i mnie też, kilkudziesięciu kolegów poszło, którzy nie powinni byli iść na wolność. Napisałem coś na temat tego okresu, ale chciałbym [o tym] kiedyś jako oddzielnym okresie życia [opowiedzieć]…
- Jeszcze tylko proszę powiedzieć, kiedy pan wyszedł?
Wyszedłem z więzienia 15 listopada 1956 roku. Nie byłem wierny zwyczajom. Jak wychodziłem, spojrzałem na więzienie, dlatego że jednak zostawiłem tam część mojego życia i znalazłem się na wolności. Rozpocząłem studia, skończyłem, byłem lekarzem, a dzisiaj jestem tu razem z państwem.
- Bardzo miło. Jeszcze tylko jedno słóweczko. W czasie rządów premiera Buzka, na czym polegała pana funkcja?
Byłem wiceministrem, a potem ministrem urzędu do spraw kombatantów: przyznawanie uprawnień kombatanckich, cały wachlarz obowiązków. Odbieranie uprawnień kombatanckich ubekom.
- No właśnie. Czy spotkał się kiedyś pan z tymi nazwiskami, z którymi miał pan do czynienia?
Trzykrotnie zeznawałem na procesie Humera, zeznawałem na procesie Laszkiewicza trzykrotnie, więc kontakt z nimi miałem. Natomiast nigdy nie miałem kontaktu [bepośredniego]…
- Czyli jakiś malutki rodzaj zadośćuczynienia?
Natomiast miałem satysfakcję jak pracowałem w klinice, byłem ordynatorem oddziału i zastępca naczelnika więzienia we Wronkach był moim pacjentem.
Wrocław, 25 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt