O, proszę pana, moje życie to jest życie warszawiaka. Urodziłem się w Warszawie na ulicy Siennej, mieszkałem później na Wspólnej, Poznańskiej i ostatnio na Wilczej. I przyznam się szczerze, że byłem takim typowym warszawiakiem, zakochanym w swoim mieście nieprawdopodobnie. Jako mały pętak, mając lat chyba jedenaście, może dwanaście, chodziłem na wystawy „Warszawa wczoraj, dziś, jutro”. Nawiasem mówiąc, mam z tego okresu zachowane po tej całej zawierusze wojennej broszury, które między innymi dotyczą prezydenta Warszawy Starzyńskiego. Byłem tym zainteresowany i nawet, powiem szczerze, nie widziałem, że kiedyś będę pracował właśnie w zawodzie architekta. Wtenczas marzyłem o Politechnice Warszawskiej, o Wydziale Mechanicznym, bo marzyły mi się samochody. No i to był taki, że tak powiem, początek mego życia związanego bardzo ściśle z Warszawą. Uczyłem się w szkole prywatnej imienia Kasprowicza na rogu Hożej i księdza Skorupki. Nawiasem mówiąc, pewnego dnia przybył do nas taki powstaniec z roku sześćdziesiątego trzeciego. Nawet nie wiedziałem, że kiedyś będę w podobnej roli właśnie tutaj.
Tak, opowiada o powstaniu. No ubrany był w ten strój swój, oczywiście broda wielka, długie włosy, więc wspaniale wyglądał. Sylwetka jego pozostała mi w pamięci do dziś, a byłem dosyć młodym chłopcem.
Tak, właśnie w tym okresie należałem do harcerstwa.
Pamiętam wspaniałe takie obozy harcerskie, właściwie takie krótkie. Były to przygody w młodym wieku. Ale pamiętam jeden taki obóz jakiś. Nie wiem, gdzie to się odbywało. Wiem, że w lesie miałem wartę w nocy, więc przygoda nieprawdopodobna. Bardzo to wspominam miło. Byłem pod urokiem harcerstwa, pod urokiem marszałka Piłsudskiego, bo uczestniczyłem, znaczy nie tyle może w pogrzebie, ale w całej tej uroczystości – chodziłem z czarną chustą jako po prostu znak żałoby po śmierci marszałka. Jego zdjęcie wisiało u nas w szkole, takiego dziadka, którego wielce żeśmy szanowali.
Nie poszedłem do szkoły, ale byłem gdzie indziej, mianowicie, bo to jest też dosyć ciekawe, byłem z moją babcią, która miała nieprawdopodobne jakieś predyspozycje fizyczne. Byliśmy, kopaliśmy rowy przeciwlotnicze na Polu Mokotowskim, taka była akcja wtenczas. Właśnie już spodziewano się tej wojny. W czasie tego pobytu tam odbył się nalot niemiecki. Myśmy nawet nie widzieli, że to Niemcy. Myśleliśmy, że jakieś samoloty nam latają nad tym polem, ale jak zaczęły spadać odłamki pocisków przeciwlotniczych, po prostu żeśmy stamtąd się oddalili w popłochu. Taki był ten 1 września. Oczywiście, okropna sprawa, mianowicie zburzyło to nasze życie nieprawdopodobnie.
To były okrutne czasy. Strasznie to przeżywałem. Po pierwsze, 25 września został zburzony nasz budynek mieszkalny, w którym mieszkaliśmy. Dzięki temu, że byliśmy po prostu u naszych kuzynów w innym miejscu, ocaleliśmy, bo wszyscy mieszkańcy tego budynku tam po prostu zostali zabici. A samo wkroczenie – no, okrutnie to przeżywałem. Później pamiętam takie sceny, to się troszkę z tym wiąże, jak młodzi niemieccy żołnierze – sądzę, że pod wpływem alkoholu – chodzili na Marszałkowską, zrzucali ludziom kapelusze z głów, brzydko to powiedzieć, oddawali mocz na środku ulicy Marszałkowskiej, kto dalej. Po prostu takie to było ponure spotkanie z machiną wojenną.
Uczyłem się w szkole gimnazjum Rejtana. Ale później zacząłem i musiałem pracować. Chciałem mieć jakieś dokumenty. Bałem się przed jakąś tak zwaną łapanką. Pracowałem w zakładach radiotechnicznych na Grochowie, a przed samym Powstaniem w zakładach ERA we Włochach, pod Warszawą wówczas, jako taki mechanik po prostu.
No nie. Byłem częściowo na utrzymaniu mojej mamy, która utrzymywała nas, bo mój ojciec zmarł w czasie wojny. To były takie warunki wegetacyjne. Jednocześnie ta praca pozwalała na to, że była stołówka, coś tam dokarmiano nas w tej fabryce.
Mieszkałem do końca na Wilczej.
W czterdziestym drugim roku.
Mój kolega ze szkoły powszechnej po prostu wciągnął mnie w tę, że tak powiem, machinę konspiracyjną. W lipcu 1942 roku w Puszczy Kampinoskiej złożyłem przysięgę. Bardzo to była uroczysta chwila. Gdzieś tam daleko żeśmy w las się udawali, tam odbywała się ta pierwsza przysięga żołnierska.
To były takie zebrania w różnych mieszkaniach, bardzo często u mnie w domu. Szkoliliśmy się, była pokazywana broń różnego rodzaju, a poza tym były też ćwiczenia poza terenem Warszawy. Były różnego rodzaju sytuacje. Po prostu zbieraliśmy też wiadomości, gdzie są zakopane jakieś amunicja czy broń, staraliśmy się to zdobywać jak najbardziej. A później po prostu zgłosiłem akces do tego, żeby w moim mieszkaniu, ponieważ miałem tam takie możliwości, znajdował się magazyn broni naszej kompanii. Ale to już było niedługo przed Powstaniem.
To był bardzo, powiem szczerze, denerwujący czas. Przygotowywaliśmy się. Raz, że miałem ten magazyn broni dosłownie u siebie w domu, tym się trochę denerwowałem. A poza tym była ta sytuacja, że Niemcy już wycofywali się. Była wielka panika wśród Niemców. Byliśmy przekonani, że słychać było już prawie strzały gdzieś tam z okolicy Pragi i byliśmy przekonani, że już niedługo nastąpi ta akcja. Kilka dni przed wybuchem Powstania mieliśmy zgrupowanie w mieszkaniu na ulicy Oleandrów, naprzeciwko ulicy Litewskiej. Stamtąd mieliśmy zadanie zaatakowania budynków dawnego Departamentu Kawalerii. To były tyły alei Szucha. Chodziło o atak na Gestapo. To było już zaplanowane od dawna. Nawet w związku z tym robiliśmy zdjęcia z wieży kościoła Zbawiciela na te tereny naszej przyszłej działalności. Bardzo przygotowywaliśmy się na to. Jedynym takim zaskoczeniem było to, że wybuch Powstania został przesunięty na godziny do siedemnastej. Niezbyt to fortunne było, ponieważ myśmy byli przygotowani na jakiś nocny atak, z jakiegoś pełnego zaskoczenia. Parę dni żeśmy tam siedzieli na tym zgrupowaniu na ulicy Oleandrów, cały nasz pluton 135.
Właśnie tam. Stamtąd żeśmy uderzyli na ten budynek przy ulicy Marszałkowskiej.
Miałem ja obsługiwać piata, którego zresztą miałem w domu. Niestety okazało się w ostatnim momencie, że pociski do tego piata nie pasują. No i niestety miałem jedynie filipinkę w ręku.
Uzbrojenie było bardzo mizerne. Mieliśmy parę pistoletów maszynowych, trochę granatów. Jakiś pistolet miał nasz dowódca „Bicz”. Ale to było bardzo mizerne. Zadaniem naszym było zdobycie tej broni przede wszystkim.
Atak zakończył się właściwie, można tak powiedzieć, sukcesem, bo myśmy jako jedyni w tej okolicy wykonali swoje zadanie, oczywiście z olbrzymimi stratami. Ja byłem zresztą na samym początku ciężko ranny. Ten dom, któryśmy zdobyli, był atakowany przez czołgi niemieckie, które wynurzyły się gdzieś od strony ulicy Litewskiej. Stamtąd właśnie, od strony budynków Gestapo, był straszliwy ogień w naszą stronę. Po trzech dniach Niemcy podpalili ten budynek. Straty nasze były olbrzymie. Z czterdziestu osób zostało tylko kilkunastu. Myśmy wyskakiwali z pierwszego piętra i wycofywaliśmy się w różnych strasznych okolicznościach, bo budynek się palił. Masa kolegów była rannych, łącznie z dowódcą plutonu. W nocy mieszkańcy z budynku naprzeciwko, z ulicy Marszałkowskiej, widzieli całą naszą akcję i zorganizowali pomoc. W nocy ze szpitala Czerwonego Krzyża na ulicy Jaworzyńskiej, wspaniała dziewczyna, którą nazywaliśmy „Czarnym Piotrusiem”, zorganizowała pomoc sanitarną. Ponieważ myśmy byli zaplątani (większość nas była rannych, ja z tej grupy byłem najbardziej ciężko ranny) w druty kolczaste, trzeba było nas wyciągnąć, wycinając te druty. Ona jakoś, nie wiem, jakimś cudem, zdobyła jakieś nożyce i w nocy, mimo strzałów niemieckich, po prostu nas stamtąd wyciągnęli. Dalszy pobyt, właściwie dalsze losy powstańcze moje, to były w tym szpitalu na Jaworzyńskiej, gdzie w sumie, jak na warunki Powstania, miałem warunki luksusowe. To było tuż na granicy barykady, ten rejon Śródmieścia się już kończył, i wszelkie pociski leciały nad naszym budynkiem. Przeleżałem tam właściwie aż do końca Powstania.
W szpitalu panowała atmosfera… Dla mnie były momenty fantastyczne, szczególnie 15 sierpnia. Nie zapomnę do końca życia, jak jakiś pan z małym chłopcem przyszedł do mnie i ofiarował mi, co było wtenczas niebywałe, jakiś zdobyty w nieprawdopodobny sposób jarzyn: kawałek pomidora i coś tam jeszcze. To wszystko było na odcinkach, które były ostrzeliwane przez Niemców. On to zdobył i razem z dzieckiem mi to po prostu w tym dniu ofiarowano. Również ciekawe było to, że na mojej sali leżał austriacki żołnierz. Wyszedł na przepustkę w dniu Powstania, ponieważ był tam operowany na żołądek bodajże, nie wiem, coś tam miał takiego. Jeszcze nie był zdrowy i przebywał w tym szpitalu jako taki jeniec, nie jeniec. Okazało się, że był on śpiewakiem operowym. Chciał jakoś nam ten dzień naszego święta urozmaicić i zaczął nam śpiewać. Byliśmy oburzeni, bo on śpiewał oczywiście po niemiecku. To nas strasznie denerwowało. Nawiasem mówiąc, ponieważ miał doskonałą opiekę, wystarał się po kapitulacji o pewne profity dla naszego szpitala. Dostarczono nam zaopatrzenie. Niemcy zrobili jakąś komisję, nawet odwiedzili ten szpital. To zresztą prowadził niezapomniany pan doktor Hieronim Bartoszewski, on był głównodowodzącym tego szpitala. W związku z tym Niemcy to troszkę demonstracyjnie przeprowadzili ewakuację tego szpitala przy świetle, że tak powiem, jupiterów. Robili nam jakieś zdjęcia filmowe i przetransportowali nas na dworzec. Podstawili taki sanitarny wagon i nas wywieźli. Nie bardzo wiedzieliśmy, dokąd jedziemy, nawiasem mówiąc. Jak mi później mówiono, pan doktor Bartoszewski bał się, że nas wywiozą po prostu gdzieś do Treblinki czy coś, ale wywieźli nas do Krakowa.
To były jakieś kaszki. Przyznam się szczerze, ja nie bardzo wiem, co ja w ogóle jadłem, bo byłem w stanie ciężkim. Raczej były to jakieś kaszki, które tam gdzieś zdobywano. Przecież normalnego jedzenia nie było. Marzyłem, przyznam się szczerze, o wodzie sodowej. Marzyło mi się, żeby napić się wody sodowej. Moja mama, która mnie odwiedzała, bo podałem numer swojego telefonu do mieszkania… Nawiasem mówiąc, marzy mi się, żeby odnaleźć tę książkę telefoniczną, gdzie były nasze numery, bo nie pamiętam tego numeru, a chciałbym go sobie przypomnieć. Więc marzyłem o wodzie sodowej i moja mama gdzieś już pod koniec Powstania zdobyła tę wodę sodową. Oczywiście to były tylko takie moje marzenia, bo jak spróbowałem tę wodę, to mi absolutnie nie smakowała i w ogóle niedobrze mi się zrobiło. Ale tak się marzyło wtedy, żeby się czegoś napić.
Była prasa powstańcza. W czasie Powstania była normalna prasa, która działała, i myśmy te rzeczy po prostu czytali. Codziennie były wiadomości.
No oczywiście. Oczywiście ja się strasznie tym denerwowałem, no bo byłem w takiej sytuacji, że nic nie mogłem zrobić.
To była tragiczna decyzja. To był tragiczny moment. Oczywiście bardzo było smutno, bo wydawało się, że już przecież słyszeliśmy strzały, słychać było strzały radzieckich dział na Pradze – byliśmy przekonani, że wolność jest tuż na drugim brzegu Wisły.
Przewieźli mnie do szpitala powstańczego w Krakowie. To był taki szpital Czerwonego Krzyża. Ja już znajdowałem się tam jako cywil. Tam przede wszystkim odwszawiano nas, przeszliśmy przez taką komorę straszliwą. Przeszliśmy do kliniki krakowskiej, chirurgicznej. [W każdym razie] ja osobiście tam leżałem, jeszcze mi tam robiono jakieś zabiegi. Później [znalazłem się w szpitalu] na ulicy Grzegórzeckiej, ten szpital dalej działał, aż do czasu wyzwolenia przez armię radziecką.
Pamiętam, bo akurat już wtedy chodziłem nawet nieźle. Wybrałem się do mojej ciotki na drugą stronę Krakowa. W czasie nalotu, nawiasem mówiąc, przechodziłem przez Planty, przez Rynek i tam musiałem się skryć. Niewiele brakowało, a nieźle bym oberwał. Później widziałem wycofujących się Niemców. Charakterystyczne było, że oni się wycofywali dalej w takim porządku, Ordnungu. Nawiasem mówiąc, chcieli tam tory wysadzać, to na szczęście im się nie udało. Później widziałem całą tę operację: Niemcy już uciekali, a za nimi leciała – trudno powiedzieć inaczej – taka horda oberwańców z bronią. Później ciągnęli tych Niemców z powrotem już jako jeńców. Odbywało się to niezbyt ciekawie, ponieważ tam przy okazji były rozbijane sklepy, jak to w tym czasie na takiej wojnie.
Pozostałem niedługo. Już w lutym postarałem się o wyjazd do Warszawy. Był to o tyle ciekawy wyjazd, że wpakowałem się do wojskowego samolotu sowieckiego i z kolegą przelecieliśmy do Warszawy. Właśnie zobaczyłem, że moje mieszkanie jest całe, że moja mama już tam się przeprowadziła. Ta radość skończyła się niedługo bardzo smutno, ponieważ parę miesięcy potem do naszego mieszkania na Wilczej przyszło paru umundurowanych osobników z orzełkami bez korony, powiedzieli, że mamy się stąd wynosić, a dozorczyni powiedziała mojej mamie, żebym się tam nie pokazywał. Powiedzieli, że wiedzą, co robiłem w czasie okupacji, co robiłem w Powstaniu, i że ze mną się inaczej policzą. To mieszkanie zostało nam zabrane po prostu i przenieśliśmy się do Brwinowa. Taki był nasz los.
Trzeba przyznać, że to były takie represje trochę śmieszne. Gdzieś tam miałem wyjechać, do Bułgarii, na podróż poślubną z żoną, no i w związku z moją przynależnością do AK (nie ukrywałem tego) nie dostałem paszportu. Ale to były takie już śmieszne…
Najlepsze? To trudno powiedzieć. Najlepsze to było to, jak czułem, że mnie wynoszą wtenczas z tego piekła. Wynoszą mnie na noszach. To było najwspanialsze przeżycie, jak raptem znalazłem się w oświetlonym korytarzyku i zobaczyłem nad sobą twarze sanitariuszek, lekarzy. Wtenczas poczułem się jak w raju. Zresztą każdy z nas to samo pisał, to samo pisał nasz dowódca „Bicz”. To było coś nieprawdopodobnego, bo były bardzo trudne chwile tam w tych trzech dniach, koledzy ginęli przecież na naszych oczach. Straszne to były rzeczy. Mnie też Niemcy już złapali w międzyczasie, miałem pistolet przełożony do skroni. Ale jakimś cudem… No bo byłem opatrzony przez sanitariuszkę i miałem medalik, nasze sanitariuszki przed Powstaniem dały nam medaliki. Temu Niemcowi się widocznie zrobiło jakoś głupio i zostawił mnie po prostu.
Takie medaliki z kościoła Zbawiciela. One nam po prostu przed Powstaniem ofiarowały.
To był okres, kiedy ktoś krzyknął, że Tadzik nie żyje. To był mój kolega, z którym wiele przeżyłem w czasie konspiracji. On zginął po prostu. Prawdopodobnie zginął, bo wychylił się z okna, chciał zobaczyć, co się ze mną dzieje. To były tragiczne rzeczy. Tragicznie to wspominam do dzisiaj. Taki fajny chłopak, kadet zresztą przedwojenny.
Wrocław, 5 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk