Hanna Reszczyńska, Powstaniec warszawski. Miałam wtedy szesnaście lat.
Urodziłam się w Wilnie w 1928 roku.
Marta [Reszczyńska-Stypińska] i Aleksander Reszczyńscy.
Zaremba przez „em”.
Mój ojciec był komendantem miasta Wilna i tak go pamiętam przez całe życie – zawsze był komendantem miasta.
Nie, policji. Właśnie o to chodzi – nie wojska, tylko policji. Moja mama cierpiała z tego powodu, bo zawsze mówiła, dlaczego ta rodzina policyjna i to wszystko. Ale ojciec mówi: „Bo ja jestem stróżem porządku”. No porządku, więc stróż porządku był wtedy w Wilnie. Ale ja Wilna w ogóle nie pamiętam, bo już chyba rok miałam albo trochę więcej, maleństwo, jak przenieśli ojca z Wilna do Lwowa na komendanta miasta.
Nie. Niestety. Tak że gdybym miała rodzeństwo, to by prawdopodobnie rodziły się w rozmaitych innych miastach Polski, bo zawsze tak to było, że przenosili ojca z jakiegoś punktu do innego.
Nie.
O, ho, ho. Po drodze był Kraków… [Były jeszcze] jakieś małe miejscowości na Kresach, ale to był chyba rok czy pół roku, coś takiego i później był Kraków. Był komendantem miasta Krakowa. Wtedy był pogrzeb marszałka Piłsudskiego. Byłam zresztą świadkiem tego, dlatego że ojciec mnie zabrał do tej krypty na Wawelu, byłam zachwycona zupełnie, bo to była oszklona trumna. Pierwszy raz w życiu widziałam nieboszczyka zabalsamowanego. Boże drogi. Powiedziałam wtedy ojcu, że nigdy [Piłsudskiego] nie widziałam za życia, ale zawsze będę o nim pamiętać tak bohatersko.
Aha.
Tak, tak, to właśnie była pamiątka. Potem był Poznań. Potem z Poznania został przeniesiony do Lublina na komendanta wojewódzkiego i tam nas zastała wojna.
W Krakowie. Ale to była rozpacz, dlatego że wie pani, w jednym mieście… Znaczy może inaczej. Ponieważ uczyłam się alfabetu na szyldach. Jak chodziłam z mamą czy z babcią, czy z kimkolwiek, to na szyldach pytałam, jaka to litera, i nauczyłam się alfabetu. Pewnego dnia, mając sześć lat, powiedziałam przy śniadaniu czy obiedzie rodzicom: „Co to jest to Hitler?”. Więc ojciec zdumiony mówi: „Skąd ty wzięłaś takie słowo?”. – „No przeczytałam”. – „Co? Gdzie przeczytałaś?” – „W gazecie”. Wtedy był okres, kiedy Hitler dochodził do władzy, i mnie to zastanawiało, co to jest. No i rodzice zaczęli mnie egzaminować z tego czytania i ja od razu to wszystko mogłam czytać. No to oni wysłali mnie do drugiej klasy. I to był szalony błąd, dlatego że niestety ja nie nauczyłam się dobrze pisać, kaligrafować, nie nauczyłam się żadnej arytmetyki. I dla mnie już zawsze była trudność z najmniejszą arytmetyką, czyli niestety skrupiło się to na mnie. W każdym razie mieli najlepsze chęci, ale tak się złożyło. W związku z tym do tej drugiej klasy poszłam w Krakowie. Jeszcze tam, zdaje się, do trzeciej chodziłam, ale już w innym mieście, bo już w Poznaniu. No, jednym słowem wszystko było nie tak i ciągle poziom był nierówny. Ja nigdy się nie mogłam załapać na jakąś dobrą wychowawczynię, która by mnie popchnęła trochę, bo ja po prostu jakaś byłam zagubiona w tych całych przeprowadzkach nieszczęsnych.
Nieszczęśliwa byłam bardzo. Zrozpaczona byłam, bo od razu jak tutaj miałam jakieś przyjaciółki, to już od razu potem nie było ich. Musiałam znowu mieć nowe i to było fatalne. Bardzo ta moja edukacja była niefortunna, no ale co robić.
Nie byłam w klasie. Już nie pamiętam. Miałam pójść do następnej klasy 1 września. I właśnie w tej książce, którą… […]
„Alfabet wspomnień”. Ciągle mi się plącze. „Alfabet wspomnień” zaczynam właśnie od tego, że 1 września Hanka nie mogła pójść do szkoły, bo była wojna. No i tak dalej i tak dalej.
Kochanie, to wszystko było teraz zupełnie inaczej, dlatego że właśnie w Lublinie była ewakuacja zarządzona po jakimś bombardowaniu – parę dni, bo to niewiele dni było – była zarządzona ewakuacja całego taboru. No i w związku z tym wyruszyliśmy w takim całym taborze. Z tym że ojciec jako komendant miasta wojewódzkiego miał limuzynę i mógł zabrać mamę, babcię i mnie, ale i sam jechał razem z nami, oczywiście z kierowcą, bo mój ojciec nie prowadził samochodu. No i wiem, że to była tragiczna zupełnie sytuacja, kiedy wyjechaliśmy tylko z Lublina i na szosę, a tam od razu te bombowce pikowały i strzelały. Znaczy nie rzucały bomb, ale nisko z karabinów maszynowych siekli dookoła. Tak że ojciec tylko krzyknął: „Wszyscy w pole” i zatrzymali ten tabor – wszyscy w pole. No i ojciec rękami mnie przykrył, żeby ochronić, ale niewiele się dało. W każdym razie były to straszne rzeczy. […]
Na wschód. Na wschód, no bo od Niemców trzeba było na wschód. […] Dojechaliśmy, pamiętam, to było chyba z tydzień czy dziesięć dni, bo przecież ciągle były te naloty, ciągle były te bombardowania – to było straszne. Dojechaliśmy wreszcie tak pod Łuck, niedaleko do Łucka. Tam [był] jakiś pop z „papadiną” [popadią]. No i to jest cała historia. Mój ojciec mówi: „No to starajcie się gdzieś tutaj rozprzestrzenić się, żeby troszkę się odświeżyć czy coś, zjeść czy coś”. My tu do tego popa i ten pop z „papadiną” w pokłonach: „A jakże, bardzo proszę, Niemców nie ma, wszystko w porządku. Zapraszamy do łazienki”. I tak dalej i tak dalej. I w ogóle żeby się rozgościć. Na obiad, a jakże. Ja zmęczona też tą podróżą, miałam jedenaście lat, więc trochę gdzieś podsypiałam w jakimś fotelu. W pewnym momencie słuchali jakiegoś radia. Ja nie znałam tego języka, ale mój ojciec, moja mama, moja babcia świetnie znali rosyjski. Ja nie. Więc w pewnym momencie oni słuchali tego komunikatu i raptem zobaczyłam, że ojcu tak łzy płyną po twarzy. Ja mówię: „Co się stało?”. A ojciec mówi: „Ja już wolnej Polski nie zobaczę”. Okazało się, że oni 14 września wbili nóż w plecy i weszli do Polski.
[…] Tak, ma pani rację, 17 września, oczywiście. No bo to tyle czasu zajęło. Powiedzmy, pierwsze parę dni, jakieś sześć, było w Lublinie i potem ta droga. I „papadina” przygotowała ciasto, żeby dać mamie i tak dalej, no i w ogóle wszystko pięknie. Ale jak tylko usłyszeli te wiadomości, że bratni rosyjski naród i Związek Radziecki idzie ratować biednych [ludzi], którzy byli mordowani i męczeni przez Polaków, no to od razu nastrój się zmienił. Pop i „papadina” powiedzieli: „Absolutnie, proszę się zabierać jak najszybciej, proszę się wynosić”. No więc myśmy jak niepyszni musieli wyjść.
No skąd. Nie wiem, bo on w jakiejś konspiracji to dopiero potem próbował się zorientować, ale wtedy nie było mowy. No zresztą Zachód był i to był nacisk, że wszyscy przecież walczyli o to, żeby jak najbardziej nie niepokoić Hitlera, żeby to jakoś zatuszować. No więc to było w ogóle bez sensu. Tak że on nie wiedział absolutnie i właśnie był tak zszokowany, że pierwszy, jedyny raz widziałam ojca płaczącego. No aleśmy tam dotarli do tego Łucka w końcu. A to już takie małe półpolskie, półżydowskie miasto.
Tak. To było jakieś, bo ja wiem, dwadzieścia pięć kilometrów, trzydzieści, coś takiego. I tam ten cały tabor wkroczył [do Łucka], a tutaj Żydzi z czerwonymi opaskami, jakieś męty społeczne też z czerwonymi opaskami i z kwiatami dla oswobodzicieli z ZSRR. No więc sytuacja była zupełnie nie do opanowania. Ojciec gdzieś wynalazł jakąś kwaterę, u jakiegoś adwokata czy lekarza, nie wiem. Gdzieś nas tam upchnął i próbował coś tam załatwiać. W każdym razie ci ludzie nas tam przyjęli, bardzo opiekowali się przez jakiś czas. No ale wieczorem trzeba było opuścić ten Łuck, bo wszyscy patrzyli na nas jak zbóje. Obawiałam się, że to może być bardzo, bardzo groźna sytuacja. W każdym razie…
No nie. No to były nie rosyjskie, tylko radzieckie.
To były radzieckie. Oni tam byli, byli, ale…
Więc wiem tyle tylko, że myśmy usiłowali stamtąd wyjechać. Na obrzeżach Łucka ojciec zatrzymał limuzynę, w której żeśmy jechali, i mówił: „Wychodźcie, wychodźcie, ile się da”. Więc oni idą i w pewnym momencie taki wielki bolszewik z takimi uszami na czapce – widzę go jak wczoraj – stał taki wielki bolszewik z karabinem wymierzonym w przestrzeń i nie wiadomo było właściwie, o co chodzi. Ale w pewnym momencie on wrzasnął: „Broń”, oruzhiye, czyli po rosyjsku broń. I ci żołnierze i policjanci zaczęli zrzucać broń. Ojciec wyskoczył z samochodu: „Stop!”. Ci się zatrzymali, jedni zrzucili, jedni nie. No i co, on mówi: „Stać! Czekać!”. I wali do tego bolszewika. A on patrzy z karabinem wprost w niego. Ojciec zasalutował i mówi: „Czy jesteście komendantem tutaj?”. Ten mówi: „Nie”. A ojciec świetnie mówił po rosyjsku, bo był w ogóle pod rosyjskim zaborem wychowany. Więc mówi: „A ja jestem komendantem tego oddziału”. Zasalutował i mówi: „Idziemy”. I ten bolszewik zgłupiał, nie wiedział, co [zrobić]. I myśmy w ten sposób wyjechali. Tak że to było zupełnie nieprawdopodobne. Ale to nie był koniec, dlatego że wyjechaliśmy z tego Łucka i nie wiemy, czy w lewo, czy w prawo, dokąd mamy się zwrócić. Próbujemy jakoś żeby coś, jakiegoś języka złapać. Ale przecież nie było żadnych komórek, nie było żadnych kontaktów, nie było żadnego radia ani niczego, nie istniało to wtedy, toteż nie można było w ogóle nic się dowiedzieć. Pamiętam tylko, że to była niedziela. Jaki to był dzień, nie pamiętam, ale była niedziela. I te Ukrainki […] w takich krochmalonych, pięknych spódnicach z tymi chustami, eleganckie takie, wychodziły z kościoła. I takie świeże, takie roześmiane wybiegły z lasu. Jak zobaczyły ten oddział nasz, to z wrzaskiem wróciły do tego lasu. I tutaj znowu ojciec mówi: „Co to się dzieje?”. Bo nie wiadomo, dlaczego te Ukrainki nie chciały kontaktu jakiegokolwiek, bo to była ciągle polska ziemia. A jeszcze w międzyczasie dołączył do nas jakiś rozbity oddział wojskowych, którzy też zupełnie byli zdezorientowani i nie wiedzieli, gdzie i jak, i dołączyli do nas. Ponieważ byli trochę niżsi rangą, bo mój ojciec był podpułkownikiem wtedy, poddali się pod jego rozkazy. Więc ojciec powiedział: „Słuchajcie, to my zrobimy jakiś sztab w chałupie wiejskiej i będziemy się zastanawiać, jak się przedostać, żeby wybrnąć z tego chaosu”.
Wie pani, właśnie napisałam, tak mniej więcej dwieście, trzysta osób, plus kuchnia polowa, plus działa jakieś, armatka, kulomioty jakieś i tak dalej, to wszystko się targało, jakieś ciężarówki…
Tak.
Tak, tak, oczywiście. Bo jacyś oficerowie mieli swoje rodziny i to wszystko było razem. Tak, tak że to wszystko razem. To była zupełnie niesamowita podróż. W każdym razie oni tam zrobili ten sztab, mieli kompasy i tak dalej, i doszli do wniosku, że może do Rumunii gdzieś czy jakoś się uda przebić. Próbowali. […] Ja już to tylko z retrospekcji pamiętam, bo nie byłam świadoma tego wszystkiego. W każdym razie nagle salwy, strzały, wojna, bitwa. Był klasztor przy drodze, braciszkowie otworzyli bramy i ojciec krzyknął: „Wszyscy cywile do klasztoru”. No i myśmy pobiegły razem z mamą i z babcią i rozmaici cywile do tego klasztoru. I tutaj jest sytuacja taka, że są ranni, od razu przynoszą tam rannych. Mama z babcią i braciszkami opatrują, ktoś tam jeszcze. Ja już w ogóle zupełnie ogłupiała z tym wszystkim siedzę i nie wiem, co się dzieje. Wiem, że jest wojna. I wtedy Niemcy, po pięciu godzinach tej walki, gdzie jednak to działo poszło w ruch, te kulomioty poszły w ruch, to wszystko, była bitwa, przysłali Niemcy parlamentariusza. Ten parlamentariusz to był oficer, który był wzięty do niewoli w jakimś pierwszym rzucie i po prostu przetrzymywali go, bo on mógł pomóc w języku. Więc przyszedł ten [parlamentariusz]. I pamiętam nazwisko. Ciekawe, pamiętam nazwisko. To był albo porucznik, albo major Kaszyn. Kaszyn jak kasza. Kaszyn. Ja z nim też potem rozmawiałam. W każdym razie on powiedział: „Nie macie w ogóle szans. To jest czołówka niemiecka. Zupełnie nie macie najmniejszej szansy przetrwania. Poddajcie się, bo nie ma w ogóle wyjścia”. No więc ojciec powiedział „dobrze”, zgadza się. Jeżeli jest taka sytuacja, no to nie ma co narażać wszystkich ludzi na to, żeby wymordować co do nogi, że tak powiem. Ale powiedział: „Tylko oficerowie pójdą do niewoli, a reszta transportu wraca”. I Niemcy się zgodzili, dlatego że oni nie mieli ani żadnych obozów, ani niczego, gdzie mogliby po prostu umieścić tych ludzi. Przecież to był sam początek, to był wrzesień, więc nie było jeszcze o tym mowy. Tak że oni się zgodzili, że tylko oficerowie będą wzięci do niewoli, natomiast reszta będzie zwolniona. No i w ten sposób oni odjechali razem z naszą limuzyną.
Nie. Ojciec do niewoli.
Ojciec do niewoli z tymi oficerami. I tam no nie wiem, kto tam jeszcze był, nie umiem powiedzieć.
No to było niedaleko, bo to było… Nie umiem tego powiedzieć, bo już mi się trochę plącze ta cała sytuacja. W każdym razie to nie było bardzo daleko, ale też nie było i blisko. No i mama jakimś cudem znalazła kwaterę u kogoś i podała ojcu adres, że tutaj na razie możemy się zakwaterować. Ojca zabrali do niewoli, a nas zwolnili, żebyśmy sobie poszły, gdzie chcemy. No i myśmy poszły. Wieczorem tego samego dnia ojciec przychodzi bez eskorty. Ja byłam zachwycona i mówię: „Tato puścili cię?”. A ojciec mówi: „Niestety, dziecko, ja dałem słowo honoru, oficerskie słowo honoru, że wrócę”. Ja już wiedziałam, co znaczy oficerskie słowo honoru, więc już nie miałam więcej pytań. No i ojciec tylko się pożegnał. Gdzieś tam zdecydował coś tam, jakieś pieniądze, jakieś coś. Nie wiem, co oni tam mówili. W każdym razie to nie było dla moich uszu. I wrócił, wrócił do tych Niemców. Tylko powiedział nam, że następnego dnia, czyli jutro rano, wczesnym rankiem, będzie transport tych więźniów wysłany do Niemiec. Myśmy poszły z babcią i z mamą, żeby pożegnać ojca na ostatnią drogę. No i wtedy pokiwał do nas i tak dalej. No i pojechali. Ponieważ ojciec nie powiedział nikomu, nie dał słowa honoru, że dojedzie do Niemiec, wobec tego jak dojechali gdzieś do jakichś obrzeży i pociąg zatrzymał się na chwilę, to ojcu się udało pod jakimś pretekstem prawdopodobnie prysnąć z tego wagonu. Wszyscy zresztą wyszli też, no bo trzeba było skorzystać z okazji. I wtedy gdzieś się skrył w jakichś trawach czy w zbożach, czy w czymś. Już zboża nie było chyba, ale w każdym razie [były] jakieś krzaki, gdzieś się skrył. Dobrzy ludzie dali mu jakieś [ubranie], bo musiał mundur zdjąć. Zakopał ten mundur, ale nie miał ubrania żadnego. A ponieważ był wysokim, postawnym mężczyzną (bardzo wysoki jak na owe czasy, bo pewno miał wzrostu z metr osiemdziesiąt trzy czy coś, a to już wydawało się, że jest bardzo dużo), więc wobec tego takie jakieś łachy miał na sobie, jak zgłosił się po tygodniu czy dziesięciu dniach do Krakowa, gdzie myśmy już dotarły. Bo taka była umowa mamy z ojcem. To był jakiś punkt, gdzie on wiedział, zgłosił się tam. No i ja pamiętam jak dzisiaj, siedziałyśmy przy kolacji z babcią i z mamą i w pewnym momencie dzwonek do drzwi. Mama podskoczyła i mówi: „Olek!”. Podbiegła do drzwi, wpadła w ramiona ojca. To było niesamowite zupełnie. Więc tak się w łachmanach… Ale już wreszcie odkarmiony w cywilu w Krakowie miał taką posturę dość wyraźną, że widać było, wiadomo było, kim on był. Znaczy, „kim on był” – źle to określiłam. Ale rzucał się w oczy, bo właśnie jego wzrost był absolutnie przewyższający wtedy normy. Chyba że było kilku bardzo podobnych, ale niewielu. W każdym razie ten jego podkomendny, który go spotkał, od razu go zapytał, czy się zgłosił do Niemców, bo wszyscy mundurowi zobowiązani byli zgłosić się do Niemców. Więc ojciec mówi: „No ja w tej chwili jestem w cywilu, ale oczywiście będę próbował się zgłosić”. Ale po naradzie z mamą doszedł do wniosku, że nie ma co, tylko musi wracać do Lublina, bo inaczej nie ma najmniejszego sensu. Więc wrócił do Lublina i tam zgłosił się, że był oficerem policji w Lublinie, znaczy komendantem wojewódzkim.
Myśmy na razie zostały w Krakowie przez jakiś czas, a potem od razu dojechałyśmy do Lublina. No i wtedy okazało się najgorsze, co mogło być. Ponieważ mój ojciec tak wspaniale zorganizował całą kampanię pogrzebu Piłsudskiego… Przecież tam były koronowane głowy, tam byli ludzie z całego świata, którzy przyjechali na ten pogrzeb. I ojciec to wszystko musiał załatwić w Krakowie na własną rękę. Pamiętam, że ojca nie było nocami. Noce i dnie nie było go widać, dlatego że był tak zapracowany przez ten pogrzeb. Ale myśmy miały z mamą i z babcią bardzo doskonałe miejsce w piętrze na rynku, gdzie była restauracja, i tam przy tym oknie widziałyśmy cały ten pogrzeb. To było fantastyczne zupełnie.
Tak, zorganizował to. Więc ponieważ Niemcy mieli doskonałych szpiegów i wiedzieli, jak dawał sobie radę, ustanowili go komendantem miasta Warszawy. Rozpacz była straszna, on był zupełnie załamany. No ale nie umiał nic innego robić. Bo niestety ci oficerowie to nie są zdolni do tego, żeby cokolwiek innego robić, taka to jest praca.
To był chyba 1940 rok. 1940 chyba wtedy. No i już 1943 rok niestety go pochowaliśmy. Dlatego że…
Znaczy myśmy były w Krakowie z mamą i z babcią, a ojciec pojechał do Lublina.
Ale tam oczywiście nie powiedział, że był w transporcie do Niemiec, no bo nie mógł tego powiedzieć Niemcom. A to było gdzieś tam pod Łuckiem, no to było kawał drogi. Nie było takiej transparentnej możliwości, żeby to przekazać. Więc on po prostu powiedział, że zgłasza się, że jest do dyspozycji, i myślał, że będzie w Lublinie, a oni go zrobili komendantem Warszawy. To był niestety gwóźdź do trumny.
Tak.
Nie pamiętam już dokładnie ulicy, ale może w książce jest. Może pamiętałam, bo nie przypominam sobie w tej chwili ulicy.
To było prawie że. No może troszkę nie samo Śródmieście, ale niedaleko. Komendant zawsze miał do dyspozycji auto, więc to nie był problem. On tam zastanawiał się, żeby dla mnie szkoła gdzieś, więc też to takie jakieś były problemy. Ale to tylko króciusieńko, bo myśmy właściwie przyjechały do Lublina i zaraz potem pakowały się do Warszawy. Tak że to wszystko było szaleństwo jakieś.
Tak, tak. Trzy lata.
Tragicznie. Dlatego że to było… To znowu [wyraża] poezja mojej mamy… Ona przeżywała straszliwie te wszystkie tragiczne morderstwa, które się tam odbywały. Zakładnicy byli rozstrzeliwani. Ktokolwiek, kto był, powiedzmy, gdzieś napotkany na ulicy…
Niekoniecznie. Ale mogła być kula w łeb także. Żydzi przede wszystkim – tragedia. No straszne, straszne układy.
Już wcześniej. Mama zaczęła pisać przed wojną. Napisała dwa tomiki wierszy, bardzo takich wdzięcznych. No ale to już oczywiście starocie w tej chwili. W każdym razie te dwa tomiki napisała. I nawet jeden był wydania Hoesicka. Więc to ona bardzo się tym szczyciła, że to Hoesicka. A potem była już okupacja sowiecka i ona w ogóle nic nie pisała.
Przedwojenne. A te z Anglii [były] o wojnie głównie.
Tak. Do sióstr zmartwychwstanek.
Tak. Trzy lata na Żoliborzu.
No miałam, powiedzmy, jedną ulicę. Tylko tak, tutaj był dom, a tutaj była szkoła. I to było tu nad Wisłą. Wisła była tu, a tutaj były Powązki, tak że jedna droga, ale dość długa.
Krasińskiego, tak jest. I tam właśnie i to Powstanie mnie złapało.
Właśnie wszyscy moi koledzy, koleżanki byli harcerzami, byli w konspiracji. I ja jak się dowiedziałam, to ja koniecznie też. I mówię tak: do mamy to nie ma sensu mówić o tym, bo na pewno będzie rozpaczać. Więc do ojca mówię, że koniecznie chcę do konspiracji. I ojciec mówi: „Słuchaj, ja ci powiem, wstrzymaj się. Ja będę na pewno wiedział, kiedy będzie Powstanie, ja cię sam przeszkolę, ale wstrzymaj się, dlatego że ze względu na moje stanowisko, ja nie mogę się zgodzić na to, żebyś ty poszła do konspiracji”. Więc byłam załamana, no ale rozumiałam, o tyle, o ile, oczywiście, bo nie bardzo rozumiałam. Ale trzynaście lat to jeszcze wiesz… W każdym razie mówię: „No ale przecież ja nie mogę, ja muszę”. – „Nie, nie, nie”. No więc starałam się uszanować ojca decyzję. Ale ojca zabrakło wcześniej.
Tak.
To było naprawdę tragiczne. To był 4 marca, z 4 na 5 marca. Teraz będzie osiemdziesiąt lat dokładnie. Ja byłam wtedy bardzo zakochana i…
Nie w ojcu, tylko w chłopcu, z którym… No zresztą jeżeli będzie miała pani okazję przeczytać tę drugą książkę, „Abecadło wspomnień”, to tam bardzo szczegółowo opisałam.
Andrzej Niżyński. Ja byłam koleżanką jego siostry u sióstr zmartwychwstanek.
Krysia [Krystyna Niżyńska]. I ta Krysia kiedyś, ponieważ chodziłam do kościoła Świętego Andrzeja Boboli tam na Żoliborzu, więc zawsze żeśmy tam chodziły na balkon. I to taka była jakaś niepisana umowa: na balkonie z prawej były dziewczyny, na balkonie z lewej byli chłopcy. Nikt tego nie decydował, a tak się to urządzało. I ja tam sobie wypatrzyłam chłopca, który mi się strasznie podobał. Ale on w ogóle… On tylko się modlił i patrzył na te swoje jakieś zapiski czy książeczkę do modlitwy i w ogóle się nie interesował dziewczynami. I pewnego dnia Krysia zawołała mnie i mówi: „Chodź, chodź, Hanka, przedstawię ci mojego brata. To Andrzej”. A we mnie jakby piorun strzelił, bo właśnie zobaczyłam tego chłopca, który mi się tak strasznie podobał. No i to była moja pięta achillesowa, bo całe moje życie do osiemdziesiątych trzecich, czwartych lat, był zawsze kontakt z nim. Tylko że on potem umarł. Tak że była to taka wielka pierwsza miłość, nigdy oczywiście niespełniona. Ja byłam wprawdzie smarkata strasznie, ale bardzo dojrzałam przez tę wojnę. To jest niestety konieczne, że przecież maleńkie dzieci żydowskie był palec na usta i nie mówiły, nie krzyczały, nie wołały, żeby Niemcy nie zareagowali. Więc człowiek mógł naprawdę bardzo szybko dojrzeć w tym okresie, bardzo. Tak że ja też bardzo dojrzałam jakoś. I pamiętam, jak Andrzej, bo ja byłam już taka w nim zakochana strasznie, zresztą z wzajemnością, jak najbardziej, a on mówi do mnie: „Dziewczyno, gdzież ja bym mógł ci taką krzywdę zrobić”. A ja mówię: „No ale ja chcę”. Mówi: „Dajże spokój, jest wojna. Nie wiem, co może się stać. Wszystko będzie, ale po wojnie”. No ale wojny nie było.
To była kaplica.
Kaplica. To ja chodziłam. Ale przez sześć dni była ta kaplica, no to trzeba było w niedzielę jakiś oddech złapać, więc dlatego chodziłam do tego Boboli. Ale byłam bardzo, bardzo pobożna. W tej chwili już nie jestem, niestety.
Tak. I on mnie spotkał przy zmartwychwstankach, dlatego że on tam mieszkał. Tutaj były zmartwychwstanki, a tutaj była brama, gdzie on mieszkał. I on mnie tu spotkał i poszedł ze mną. Mówi: „Wiesz, jest taka piękna pogoda, pójdziemy jeszcze nad Wisłę”. I usiedliśmy tam nad Wisłą, chwilkę rozmawialiśmy. Wracamy i ja mówię: „No to się spotkamy dzisiaj u Kai”. To jest jego stryjeczna siostra, która była w tym samym budynku, piętro niżej, była Kazimiera, Kaja. Były jej imieniny i ja miałam zaproszenie na te imieniny. Ale to była gdzieś godzina piąta czy coś, żeby właśnie przed godziną policyjną tam można było coś złożyć życzenia, jakoś pobawić się trochę i tak dalej.
Tak Niżyńska, bo dwie były Irena i Kaja Niżyńskie. Tak że liczyłam na to, że się spotkamy. I ja już szybko odrabiałam lekcje, żeby wszystko było gotowe, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi. I ja tak odruchowo… Mama gdzieś tam w kuchni, ja odruchowo podbiegłam do drzwi i pytam się: „Kto tam?”. – „Z gazowni”. No z gazowni, to wiadomo. Otwieram drzwi, a tu wpadają z pistoletami, po niemiecku mówiąc. Ja przerażona, zupełnie zgłupiałam. Mama jak usłyszała z babcią niemiecki język, wybiegły. Oni do nich i do mnie. No i jeszcze była gosposia taka, która pomagała tam nam czasem, i ona też zdezorientowana. A to w ogóle było malutkie mieszkanie, bo to były dwa pokoje z kuchnią i z łazienką. Ale był bardzo dobry rozkład, bo były, powiedzmy, tak jak tutaj dwa, tylko że ten drugi pokój był większy, a ten to nie był taki duży, dużo mniejszy, ale też przyzwoity, i potem była łazienka i kuchnia, i jeszcze taka mała służbówka. Tam czasem ta gosposia spała, czasem nie. W każdym razie była wtedy. No i taka sytuacja, że myśmy były po prostu sterroryzowane, zabrane do tej komórki tam. Łóżko było. Usiadłyśmy na tym łóżku, mama, babcia, ja i ta Stasia. No i zamknęli nas na klucz i koniec. I cały czas po niemiecku, cały czas po niemiecku.
Nie no, ojciec był w pracy oczywiście. I teraz telefony i telefony, i telefony. Ale my nie możemy odebrać, no bo jedyny tylko taki telefon stacjonarny. Więc to była rzeczywiście naprawdę nieprawdopodobna sytuacja. Tak że ojciec jeszcze przyszedł, pamiętam, bo to był jakiś tłusty czwartek wtedy i przyszedł z pączkami. I szofer go podwiózł. Zobaczył, że wszedł do bramy, no i odjechał. A w bramie stał jeden od razu z karabinem i od razu go rozbroił. No i odprowadził na górę i tamci już zaczęli swoje śledztwo. To była niesamowita sytuacja, dlatego że to był 4 marca. I on przyjechał, pewno było ciemno, ale pewno może była szósta. W każdym razie rozmowa trwała całą noc.
Tak. Całą noc rozmowa trwała. W pewnym momencie jakiś z tych facetów przyszedł, otworzył i powiedział do mamy: „Proszę zrobić herbaty mężowi”. Mama drżącymi rękami zrobiła tę herbatę. Chciała zanieść ojcu, ale ten powiedział nie. Ale teraz już mówił czystą polszczyzną. Teraz mówił czystą polszczyzną. No i zabrał tę herbatę. Więc myśmy się zastanawiały, o co tam chodzi, że on chce herbaty. No bo widocznie mu zaschło w ustach przecież, bo przecież to był jakiś krzyżowy ogień pytań, gdzie oni chcieli go przekabacić na swoją komunistyczną modłę.
Dowiedziałam się oczywiście, nawet wiem dokładnie, tylko mam te nazwiska w książce. [Była] taka plansza na Starym Mieście, gdzie obydwa te nazwiska były po prostu wydrukowane jako bohaterowie. Oni w przeciągu trzech miesięcy obydwaj zginęli przez Niemców.
Gwardii Ludowej. Gwardia Ludowa.
Kochanie, straszna była sytuacja, bo wszystkim się chciało siusiu, wszystkim się chciało ruszyć i nikt nie mógł w ogóle znaleźć miejsca. Jeszcze był jakiś nagły dzwonek do drzwi w pewnym momencie. Znaczy może inaczej to powiem. Bo jak ten przyszedł i powiedział, że herbaty dla męża, to mama powiedziała: „To mąż już wrócił?”. Bo byłyśmy zdezorientowane, w ogóle nie wiedziałyśmy, jaka godzina jest. Ale w międzyczasie przed tą herbatą jeszcze był jakiś dzwonek, a ojciec miał swój klucz, więc wiadomo było, że to nie ojciec. Dzwonek był i potem po jakiejś chwili nagle drzwi się otwarły i ktoś został wrzucony. Myśmy zupełnie ogłupiały, bo nie wiadomo było, co to jest, kto to jest. I wreszcie mama mówi: „Ja jestem komendantowa, a kto to jest?”. A ten mówi: „A ja jestem posterunkowy taki i taki, przyniosłem karbid do karbidówek”. Nie wiem, czy pani wie, co to są karbidówki.
Okropne, śmierdzące strasznie. Więc przyniósł ten karbid i oni go wrzucili tam do tej komórki. No i takeśmy tam trwali do świtu. Oczywiście to była koszmarna noc, zupełna. Ja co prawda sporo przespałam, bo mimo woli młodość nie da rady. No ale w pewnym momencie się obudziłam, bo usłyszałam ciężkie kroki ojca. Doskonale znałam ten chód. Więc słyszę takie… A łazienka była przed kuchnią i drzwi były jeszcze. Tak że w przedpokoju były drzwi, za drzwiami była łazienka i potem kuchnia i z kuchni drzwi do tej komórki. I ten ojca chód usłyszałam, jakby to było wczoraj. Słyszałam, jak woda [była] spuszczona, ręce mył. Potem stanął i tak jak gdyby żegnał się z nami chwilę. Wraca do tego dalszego mieszkania i wchodzi do gabinetu, a za framugą siedział, stał ten morderca. Nie wiem, który to był. Prawdopodobnie miał poduszkę czy coś i strzelił przez tę poduszkę, żeby stłumić trochę ten hałas. Ale usłyszałam, a przede wszystkim usłyszałam łoskot tego padającego ciała.
Straszne przeżycia. Więc mama i babcia: „Co to, strzał, strzał?”. Ja mówię: „Strzał”. I nic dalej nie mogłyśmy zrobić. Ale po chwili mama mówi: „Już nie wytrzymam tego dłużej”. Usiłowałyśmy otworzyć okno i zaczęłyśmy rzucać coś na kamienny bruk, tak żeby dźwięk był jakiś, hałas.
Nie, na trzecim piętrze właśnie. A teraz już państwo wiedzą, że jest winda. Ale tutaj nie było windy, bo to była przedwojenna kamienica. W każdym razie wrzuciłyśmy jakieś pudełko blaszane czy coś, no i wybiegła ta stróżowa. I mama mówi: „Pani Górowa – bo się nazywała Górowa – pani Górowa, czy oni już poszli?”. – „Poszli”. – „To niech nas pani wypuści, bo my tu jesteśmy zamknięte”. No i ona dopiero przyszła ze szwagrem swoim czy kimś tam, nie wiem, no i zobaczyły ciało ojca i nas wypuściły.
Tak.
Tak.
Tak.
Tak. Ale kochanie, jeszcze była taka sytuacja, że w pierwszym rzucie po tym morderstwie myśmy wyszły z mamą, a ludzie przechodzili na drugą stronę ulicy, żeby nas nie spotkać. Więc to było wyraźne, bo oni nie wiedzieli, jaka jest przyczyna.
Oczywiście, że tak. A on był bardzo zaangażowany w dekonspirację, czyli właśnie żeby nie konspirować, tylko żeby po prostu przekazywać wiadomości, co może się zdarzyć, gdyby to i tamto.
Tak. Naturalnie, że tak.
Tego na pewno nie wiedziała. […]
Tak. Ale ona też właściwie nie wiedziała, bo on nie mówił o tym. Tylko że wiadomo było, że to jest w ogóle bardzo ryzykowna praca.
Bardzo było ciężko, no bo jak powiedziałam, byli ludzie, którzy odwracali się w ogóle i nie chcieli nas znać. Ale potem babcia miała doskonałą inicjatywę, ponieważ była doskonałą kucharką, czego nie mogę powiedzieć o mojej mamie, i w związku z tym zaproponowała, że najpierw będziemy robiły lody, które w drodze nad Wisłę będą mogli ludzie sobie kupować po drodze. Bo tam była taka jakaś wnęka mała i tam można było tak sobie to urządzić. No i tak się stało. Tak że ja też obsługiwałam te lody i mama, i babcia. No i robiłyśmy te lody, oczywiście w domu, bo to trzeba było kręcić i tak dalej, ale to jakoś się robiło.
Mama mamy.
Janina.
Janina Zaremba. A ja mam drugie imię Janina, ponieważ nie chcieli uznać Hanny. I dopiero teraz znalazłam. Znaczy nie teraz, już lata temu, znalazłam w kalendarzu Hannę pod datą mojego urodzenia. Czyli mój 5 stycznia to są również moje imieniny.
A moi rodzice w ogóle o tym nie wiedzieli, więc niezależnie od tego. Tak że myśmy sobie tam jakoś radziły z tą lodziarnią. No ale to było na krótką metę w zasadzie. Poza tym były bardzo duże kłopoty, bo jeszcze niezależnie od wszystkiego innego trzeba było coś innego przygotowywać i babcia wymyśliła, że będzie się robiło fedory. Nie wiem, czy pani wie, co to jest. To była masa czekoladowa nadziewana migdałami, i to jakoś tam przygotowywana specjalnie. No, smakołyk genialny, ale trzeba było zdobyć czekoladę, co nie było takie proste, no a migdały to już była bardzo trudna sprawa, dlatego że no nie było po prostu żadnych możliwości, żeby tych migdałów na taką ilość zrobić. Więc co babcia moja wymyśliła. Fasola, takiego dobrego jaśka ugotować i trochę zemleć, no i z tymi migdałami zmieszać, dodać olejku migdałowego i bardzo dobrze. I było świetnie. I te fedory szły absolutnie genialnie.
Nie. Oni zamawiali w kawiarniach w mieście. Nie na Żoliborzu, tylko w mieście. Tam obsługiwały często panie z towarzystwa, aktorki i tak dalej, bo to tak bywało, no i tam zawsze te kawiarnie były pełne. Poza tym były rozmaite spotkania konspiracyjne. To były w ogóle czasy nieprawdopodobne. W każdym razie moja mama woziła tam te fedory. Kiedyś była taka sytuacja, krótko po śmierci mojego ojca, akurat na Krakowskim Przedmieściu. Już nie wiem, jaka to tam była cukiernia. Raptem natrafiła na jednego z tych morderców ojca. Była tak zszokowana, bo on miał widocznie żółtaczkę, dlatego że musiał się widocznie wyróżnić tym, bo ja go też doskonale pamiętam, że był taki żółty na twarzy, i mama go tak zapamiętała. Akurat naprzeciwko komendy policji wychodził jakiś oficer i mama do niego podbiegła i mówi: „Niech pan patrzy, tutaj jest morderca mego męża”. I on, nie wiem, coś tam zrobił, ale ten już uciekł. No, mama bardzo była tym zdruzgotana i zdenerwowana. Wsiadła do tramwaju na Żoliborz i nagle wsiadło dwóch facetów i zaczęło ją terroryzować w tramwaju. Z obydwu stron zaczęli nacierać na nią. „Panowie, co panowie…” – „Proszę milczeć”. I cały czas nacierali na nią tak silnie, że ona była wystraszona zupełnie. Wreszcie na tym placu Wilsona wysiadła, bo od placu Wilsona w dół, w stronę Wisły, to były niższe numery, a od placu Wilsona w lewo były wyższe numery. I mama skierowała się na te niższe, bo myśmy mieszkały pod numerem 4. Tymczasem oni poszli z nią. Wzięli ją pod ręce i mówią: „Pani, niech pani pamięta, że ma pani jeszcze matkę i córkę”. I mówi: „Nie ma mowy, żeby żadną policję czy coś w to mieszać”. No więc wobec tego już nie było żadnej wątpliwości, kto to był i dlaczego. No ale to jest druga sprawa.
Na Powązkach.
Na Starych Powązkach. Ja teraz też tam będę, bo ja teraz ładny grobowiec tam zrobiłam, ale to był kopczyk ziemi, taki normalny.
Kochanie, nie, bo w sierpniu wybuchło Powstanie. Ja nie wyjeżdżałam, nie stać nas było na żadne wyjazdy, tak że po prostu tylko byłam w domu. Ale nagle usłyszałyśmy strzały na placu Wilsona. Wiadomo było, że coś się szykuje, i rzeczywiście usłyszałyśmy te strzały. I później, dokładnie nie przypomnę [sobie] szczegółów, ale pamiętam, że podawałyśmy kamienie do barykad. Mama i ja podawałyśmy kamienie do barykad, żeby barykady robić. Ja wtedy postanowiłam, że będę musiała jeszcze… Nie było wiadomo, że już coś się dzieje, ale to był taki pierwszy sygnał. I jak 1 sierpnia to wybuchło, to deszcz padał. Włożyłam deszczowiec. Nie chciałam się żegnać ani z mamą, ani z babcią, żeby ich nie denerwować, i poszłam. No i poszłam na punkt sanitarny, gdzie już wiedziałam, że będzie punkt sanitarny, i zgłosiłam się tam do pomocy.
No nie miałam, nic nie miałam. Ale to nie takie trudne, bo w końcu baseny wynosić czy cokolwiek, to zawsze można nauczyć się, a po prostu takie [rzeczy] też trzeba robić.
To było niedaleko. Tak że ja potem wróciłam do domu i powiedziałam mamie i babci, bo nie było to bardzo długo, kilka godzin, że ja tak chcę i ja tam będę walczyć. Tymczasem młody chłopak, może też w moim wieku, szesnastoletni, przychodzi w mundurze wojskowym i mówi, że ma rozkaz, żeby mnie doprowadzić do placówki jakiejś tam. „Czy jest Hanna?” – „No jest Hanna”. No to mama mówi: „To ja idę z tobą”. No i poszłyśmy razem. Co się okazało. Młody oficer, może miał dwadzieścia lat, a może dziewiętnaście, nie wiem. W każdym razie bardzo był ważny i mówi: „Przede wszystkim musi pani tutaj zostać, bo pani będzie aresztowana”. Ja mówię: „Jak to, dlaczego, za co?”. – „Za ojca”. Ja mówię: „Ale o co chodzi?”. A mama mówi: „Niech pan słucha. Ja mam w piwnicy pod węglem butelkę, a w tej butelce jest gazetka Gwardii Ludowej, która chwaliła się wyczynem zamordowania Aleksandra Reszczyńskiego. A ja tę gazetkę panu przyniosę”. A mówi: „A córka?”. A on mówi: „Nie, córka zostanie”. No więc mama poszła z tym młodym człowiekiem i przesypała tonę węgla pewnie gołymi rękami żeby znaleźć tę butelkę, bo to przecież wszystko gazetki to były trefne, więc żeby znaleźć te informacje. No i dostarczyła. Ten tu salutuje, przeprasza, tłumaczy. I napisał mi oświadczenie, że niesłusznie byłam doprowadzona, że to jest pomyłka i tak dalej, i tak dalej, i że poleca mnie do Powstania. No więc wobec tego już byłam bardzo zadowolona i tak się to stało.
Najpierw był ten punkt sanitarny. Potem ten punkt sanitarny został przeniesiony do Cytadeli na Żoliborzu. [Budynek] nazywał się Pekin. To była taka wielka brama i tam ten cały punkt sanitarny to był szpital, cały szpital. Olbrzymia, naprawdę olbrzymia praca, dlatego że to… Trudno powiedzieć. Tam lekarze to byli i medycy tylko, i lekarze. Ale to strasznie skomplikowane. Ja tylko znałam pseudonimy, nie znałam nazwisk.
„Bombel” to był jakiś lekarz, nie pamiętam w tej chwili. W każdym razie ja byłam tam łączniczką i sanitariuszką, znaczy noszową. Ale w czasie operacji czasem trzeba było coś pomóc lekarzowi. Kiedyś mnie lekarz zawołał, akurat byłam wolna, i mówi: „Proszę trzymać nogę”. I amputował nogę. O Boże. Tak że przeżycia były koszmarne.
Tak. Więc miałam jedną bardzo serdeczną koleżankę. To była Basia Łubieńska. Barbara Łubieńska, ona była autentyczną hrabianką. A druga to była Jola Kawecka, bardzo miła koleżanka z klasy. To jest cała, dość długa, historia o tej Joli, ale nie będę może mówiła o tym, ona zginęła w każdym razie. Natomiast Basia Łubieńska – bardzo, bardzo się z nią przyjaźniłam. Potem spotkałam się z nią jeszcze raz w Londynie. Tak że to było zupełnie nieoczekiwane i bardzo ciekawe.
Wiedziałam, dlatego że dobrze znałam jego matkę i u matki ciągle bywałam. Wpadałam, żeby się dowiedzieć, czy nie ma jakiejś wiadomości, ani o Andrzeju, ani o Krysi. I nie było wiadomości. Ale ja tam wpadałam zawsze i zawsze serdecznie mnie witała, bardzo żeśmy się lubiły. Potem jak byłam mężatką, miałam syna, to odwiedziła mnie w Rzeszowie. Bardzo miło. Tak że to było bardzo urocze i przyjemne.
On był na Żoliborzu. Andrzej był na Żoliborzu, Krysia była na Woli. Tak że na Żoliborzu ciągle się z nim spotykałam. Ale byliśmy trochę skłóceni, więc tak tylko „cześć”, „cześć” i tyle. Ale to było bardzo ważne.
Ten szpital to był zarejestrowany, bo to był szpital… Wszystko w książce, bo już teraz nie kojarzę.
Tak, tak. Właśnie o to chodzi, żeby to przejrzeć. W każdym razie byliśmy tam po prostu na przykład na patrolach, żeby przechodzić z jednego punktu do drugiego z noszami, żeby w razie czego kogoś przenieść czy coś. Nagle przyszła wiadomość, że na jakimś punkcie, już teraz nie powiem na jakim, mamy do przeniesienia rannych do szpitala. No i myśmy tam pobiegły właśnie z chyba tą Basią Łubieńską. I straszna tam była sytuacja, dlatego że ci ranni, którzy byli w tej willi, oni błagali: „Proszę zabrać mnie, proszę zabrać mnie”. A myśmy miały tylko cztery ręce i jedne nosze, więc nie dało się wszystkich. Obiecałyśmy, że po wszystkich wrócimy. No i przynosiłyśmy po jednym człowieku gdzieś tam do końca. Ale to była bardzo, bardzo odpowiedzialna i trudna sprawa, bo nie wiadomo już było wtedy, gdzie Niemcy, gdzie nasi. Zawsze człowiek był pod wrażeniem, [co usłyszy]: „Stój, kto idzie!” czy Halt! Nigdy nie wiadomo było, na kogo się trafi. Tak że było to bardzo ryzykowne.
Tak, oczywiście, wiem. Ale wiesz, na to to by się człowiek naprawdę nie chciał porwać.
Tak. Właśnie mam tutaj taki prezent wspaniały, gwóźdź z kościoła, nie wiem, może to jest [z Kościoła] Świętego Krzyża, a może innego. Ale jeden z Powstańców przyniósł mi ten gwóźdź i dał mi na pamiątkę.
Widzi pani tam taki gwóźdź. To jest arcydzieło, dlatego że to było z drzwi kościoła czy z muru, nie wiem. W każdym razie to był pamiątka fantastyczna.
Nie, no nie bardzo, nie bardzo. No, o tyle, o ile, ustne jakieś przekazy, ale to wszystko, a to niewiele. Na Żoliborz niewiele przechodziło. Z Żoliborza tak, ale na Żoliborz niewiele.
Mama była bardzo chora. Mama się bardzo tam wygłodziła. Tak że jakeśmy się spotkały, to babcia, która była pulchna i okrągła, obejmowała oboma rękami się obejmowała w pasie, a mama to już była w ogóle szkielet. No bo ja je tylko karmiłam kaszką manną, bo przynosiłam im tę kaszkę i one sobie gotowały w wodzie troszkę tej kaszki. No bo nie było nic do jedzenia. Tak że to były straszne rzeczy.
To dopiero wtedy jak… Właśnie to osobna historia, jak mama szła wypędzona później z Warszawy. Ale to wtedy. Tam nikt nie wychodził na ulicę, bo tam przecież to się wszystko działo w piwnicach.
Ja już tam byłam, już tam spałam, mieszkałam. Tylko jak miałam jakąś okazję, żeby być bliżej, to wpadałam do domu do piwnicy. Bo tam się paliło od góry, tam już nie można było w ogóle przejść.
Pamiętam, jeden był, pseudonim „Wilk”. I on był ranny i bardzo, bardzo źle to znosił. I usiłowaliśmy mu jakoś pomóc, ale nie wiem, bo w końcu nie wiem, co się z nim stało, bo miał amputowana nogę. I w rezultacie nie wiem, bo było ich tylu, że trudno było zapamiętać. Ale tego „Wilka” sobie zapamiętałam jakoś. No wielu, wielu innych było bardzo ciężko rannych.
Oczywiście. Były straszne sceny. No, koleżanka moja była zupełnie, „Ala”… Uciekło mi. W każdym razie było straszne… Byłyśmy z noszami w bloku, żeby w razie czego wziąć rannych, kiedy zrobiło się straszne bombardowanie. To znaczy były te „krowy”, okropne, ryczące, które bombardowały takimi seriami pocisków. No i wtedy był straszny strach. I pamiętam, że ja się schroniłam gdzieś w jakiejś bramie z tą koleżanką, ale również taki młody ksiądz, który też tam był, schronił się. Ja nagle do niego mówię rozpaczliwie: „Ja się chcę wyspowiadać”. A jemu akurat w głowie to było, żeby spowiedzi słuchać. Ale ja tak plotłam na cały głos, wszystko jedno, bo nie było tam komu się wyspowiadać, znaczy nie było komu korygować tego wszystkiego. No i wtedy wybiegłyśmy z tą drugą koleżanką, jak już przestały te „krowy” ryczeć, żeby zobaczyć. I ta „Ala” Schayer – „Ala” zabita. I byłam tak przerażona tym, że zobaczyłam tę dziewczynę, która dopiero co była żywa, a już martwa, że mnie przerażenie ogarnęło. No ale to wojna. Tak że to wszystko razem było dość tragiczne. A z Jolą Kawecką to miałam jeszcze inną sytuację. Mianowicie na ochotnika ze szpitala wywołała nas jedna z tych organizatorek: „Kto chce na ochotnika pójść na barykadę?”. Nie barykadę, tylko na obronę… Nie, jak to [się nazywało]… „Kto chce na ochotnika…”. No nie, musiałabym do książki zerknąć. W każdym razie ja się zgłosiłam, bo ja zawsze byłam chętna do takich właśnie wyczynów, i Jola też. I siedzimy w aptece na Fabickiego (Fabicki to był dobry aptekarz) i jego córka, nie pamiętam jej imienia, była organizatorką tych właśnie spotkań i werbowania do tych wypadów. Jasia Fabicka. W każdym razie siedziałyśmy z tą Jolą i ona w pewnym momencie mówi: „Wiesz, Hanka… Wiesz, że ja zginę”. Ja mówię: „Jolka, co ty opowiadasz. Nie gadaj takich głupot”. Ona mówi: „No mówię ci. Coś mnie tknęło, że zginę”. A ja mówię: „Dajże spokój, nie ma o czym mówić”. No ale co mogłam jej sama mówić, jak ja sama nie wiedziałam, czy ja zginę, czy nie. No i poszłyśmy na ten punkt. To było przedpole Poczty Gdańskiej czy coś takiego. [Ulica] Poczta Gdańska to była na Żoliborzu?
Tak, właśnie Poczty Gdańskiej. I to było to przedpole. Myśmy tam miały mieć wgląd na sytuacje, jak zabierać rannych w razie czego. Okazało się w każdym razie, że cały patrol, tam było nas chyba z osiem czy dziesięć osób, dziewczyn, przetrwał, ale jednej nie było, Joli. I odlicz, odlicz. Joli nie ma. A co się okazało. Jola została ranna, ale tylko lekko, w nogę czy w ramię, i wyciągnęła sobie opatrunek, żeby założyć, i w tym momencie rozerwał ją granat. Tak że tutaj już nie dało się nic zrobić. Ta Jola to mi też strasznie utkwiła w pamięci.
Chyba nie. Tam było bardzo ciężko jednak. Oni musieli mieć jakieś zalesione miejsca na te zrzuty, a tam ogrody, ogrody, ale to takie małe ogródki, w razie czego.
Zawsze brakowało, bo wszystkiego brakowało. Oczywiście. No ale wiadomo było, że tego będzie brakować.
Do samego końca, do samego końca. Tak że jeszcze mój taki bardzo serdeczny kolega Janusz też zginął.
Janusz… Nie mogę sobie przypomnieć w tej chwili. Pseudonim jakiś miał pewno. Z Andrzejem razem był. Ale nie… Uciekł.
Tak. Ale dlaczego. […] Dlatego że byłam pod wrażeniem „Dzikuski” Zarzyckiej. Czytała pani?
No tak, no widzisz, to właśnie taki rodzaj umysłowości młodej osoby.
Więc był tragiczny moment, kiedy już wiadomo było, że Powstanie upada. I to była rozpacz straszliwa wszystkich nas, bo nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią. Bo wiadomo było, że mogą nas tak jak na Woli – wykończyć kompletnie. No i czekamy. Podjechali ci Niemcy. A myśmy, nie pamiętam już, coś oddawali, jakieś opaski czy… Nie, nie, może nie. Nie chcę mówić, bo nie pamiętam. W każdym razie jak podjechali Niemcy, to myśmy truchleli po prostu, a oni zaproponowali nam zupy gorącej, co było dla nas zachwytem, bo przecież byliśmy tak wygłodniali, że koniec świata, tak że każdy się rzucił na tę menażkę jak wilk. No i to było bardzo dobre. Potem Niemcy powiedzieli: „Idźcie do tych domów, które są tutaj. Tam są już otwarte drzwi, możecie wszystko zabrać stamtąd, co chcecie, bo pójdą na spalenie te domy. Natomiast jeżeli coś macie dla rannych, to możecie zabrać i tutaj dać rannym”. No i myśmy tak powędrowały wtedy jeden dzień, taki że luzem się [można było poruszać]. Najpierw poszłyśmy do mojego domu z Basią. Już nie było mamy ani babci, tak że byłyśmy bardzo tym przerażone. Natomiast u progu tam w podwórku leżał chłopak, który miał pseudonim „Sosna”. Basia go znała, ja nie. No to tego chłopaka żeśmy widziały zabitego. Znalazłam tam szalik jakiś babci czy coś. Coś tam wzięłam, ale nie było co brać, bo tam było niewiele rzeczy do podziału, i poszłyśmy do innych willi. Wiedziałyśmy, że już wywieźli, nie wiedziałyśmy dokąd. Poszłyśmy do Basi domu. Też nie było nikogo, ale za to „własowcy” urzędowali tam i wszystko rozgrabiali. A Basia znała trochę dobrze, nie trochę, ale dobrze niemiecki, i zaczęła ryczeć na nich: „To jest mój dom – po niemiecku – wynocha stąd” i tak dalej. I oni cichutko poszli i Basia tam powyciągała, co mogła, więc przynajmniej tyle. No i poszłyśmy do innych domów, a tam stoły rozstawione, szynki, kiełbasy, jedzenia pełno, bo ludzie się zaopatrywali. Mieli jakieś spiżarnie, jakieś lodówki, nie wiem, w każdym razie… Bo to nie był okres lodówek, ale jakoś umieli to przechować, że mieli to wszystko. Więc było to naprawdę nadzwyczajne. Tak że myśmy mogły zabrać dla rannych. Poza tym szafy pełne balowych sukien, pięknych, taftowych, tiulowych. A my tylko tak, Basia z jednej strony, a ja drugiej, trach, trach. No bo co komu po balowej sukni. Ale przynajmniej miałyśmy tę satysfakcję, że mogłyśmy przerwać to, bo i tak to pójdzie z dymem.
I wtedy potem po tym wszystkim wróciłyśmy, dałyśmy to, co mogłyśmy tam wyszabrować dla tych rannych, i wywieźli nas do Pruszkowa.
Nie. Już nie rannych, tylko [wywieźli] nas. Oni po prostu ciężarówkami nas przewozili, ale nie przez miasto, tylko tak bokiem, Wisłostradą jakoś, nie wiem.
W Krakowie.
Tak. I z „Leną”. Trzecia była „Lena”, córka oficera wojskowego, która też była bardzo dzielna dziewczyna.
Helena.
Ona Lena Jakliczówna.
Tak. Lena i Basia. I myśmy trzymały się razem. I tak żeśmy się trzymały w tym Pruszkowie. Natomiast moja babcia, która była wywieziona z Żoliborza, została samiusieńka jedna, bo mamę nie wpuścili na samochód, na tę platformę, tylko kazali iść piechotą. A ona była bardzo słaba po tej chorobie, bo miała zapalenie płuc i w ogóle była bardzo ciężko chora. Więc babcia wywieziona sama jedna. I to było niesamowite zupełnie. I mama, która szła inną drogą przez wioskę jakąś, ludzie tam podawali pomidory, ogórki, coś tam, żeby ludzie się troszkę posilili, czy nawet chleba, czy coś. A jakaś kobieta powiedziała: „Niech pani ucieka tutaj”. Bo oni szli takim korowodem, a ona mówi: „Niech pani tu ucieka”. I ona poszła. Ci szli dalej, a [mama] zatrzymała się tam. Ten gospodarz mówi: „To ja panią jutro podwiozę do Pruszkowa”. No i nakarmili tam mamę trochę i ona pojechała do Pruszkowa.
Tak, oczywiście. Miała nadzieję. No ale też szukała mnie. No i poszła do księdza, bo chodziło jej o to, że tam był kapelan u nas w szpitalu, który poświęcał wszystko i tak dalej. I ona mówi: „Proszę księdza, czy ksiądz nie zna przypadkiem nazwiska tego kapelana, który był na Żoliborzu?”. Ale nie było tak łatwo, dlatego że pani Regina, która tam otworzyła jej drzwi, powiedziała „Ksiądz jest chory, nie ma o czym mówić”.
W Pruszkowie.
Tak, na plebanię. Więc nie mam mowy. Ona ją bardzo krótko odprawiła. Ale mówi: „Ja tylko chcę zapytać o coś księdza”. No i ten ksiądz się odezwał, mówi: „Proszę wpuścić”. I nie wiedział. Ale też nie poczęstował obiadem ani niczym. Sam zajadał chętnie, ale patrzył i w ogóle nie drgnęła mu powieka, że [widzi to] umierająca z głodu kobieta. Przecież ona [wcześniej] ważyła chyba ze sześćdziesiąt parę kilo, a teraz ważyła trzydzieści parę, no to proszę sobie wyobrazić – do połowy. Więc tak było. I w każdym razie ona słaniając się ciągle w tym Pruszkowie, przy tych kratach, starała się z jakimiś pielęgniarkami, które tam krążyły, wejść w kontakt. Ale one zagłuszone tymi wszystkimi krzykami wszystkich już nie miały ochoty rozmawiać. Wreszcie jakaś tam mówi: „Niech pani przynajmniej zapamięta, moja mama Stypińska”. A ta się zatrzymała i mówi: „Może z Bielska?”. A mówi: „Tak, z Bielska”. – „A to ja pamiętam. Będę pamiętała”. I szła i mówi tak: „A pani Stypińska tu jest? A pani Stypińska tu jest?”. A babcia mówi: „Jest, jest, jest”. – „To niech pani tam idzie, bo córka czeka”.
Tak. Ale babcia wyszła drugi raz za mąż, ponieważ dziadek Zaremba zmarł i babcia wyszła drugi raz za mąż za Stypińskiego.
I była Stypińska.
Tak się spotkały w Pruszkowie.
Pojechały do Krakowa. A ja z Leną i z Basią znowu nie wiedziałyśmy, co z sobą zrobić. I Basia mówi: „Najpierw zwiewajmy stąd, a potem będziemy dalej szukać. Ja zagadam tego wartownika, a wy znikajcie”. I do tego wartownika coś zaczęła się mizdrzyć. On też ładny chłopak, a ona po niemiecku dobrze mówiła, więc coś tam sobie flirtowali, a my za jego plecami się wymknęłyśmy. Ale to nie było takie trudne, dlatego że oni tak bardzo tam nie pilnowali. No i w końcu ona do nas dobiegła i wszystkie razem dalej zastanawiałyśmy się, co zrobić ze sobą. I ja mówię: „Wiecie, ja mam takie znajome panie z Krakowa, panie Sztabianki, Sztaba”. Bo był jeden z oficerów, który miał na nazwisko Sztaba, a jego siostry Sztabianki. Więc mówię: „Może do tych pań, bo ja pamiętam ten adres”. To jeszcze przecież wszystko było bardzo świeże.
Teraz już nie. Teraz już nie, ale też i one nie żyją, to już nie ma mowy. Więc myśmy tam dotarły. Znaczy nie… Wiedziałyśmy, że chcemy do Krakowa, ale jak, czym, jak nie mamy pieniędzy ani niczego. I teraz znowu jeszcze jeden oficer policji, który miał córkę, Danka Buyko. (Danka Buyko przez „y”). I on jak na imię, nie pamiętam, Buyko, tak się nazywał. Ona była z nim. I Danka mówi: „A wy co tu robicie?”. A my mówimy: „Chcemy do Krakowa się dostać”. I ona mówi: „Tato, do Krakowa”. A on mówi: „No to będę miał cztery córki. Jedziemy”.
Nie, pociąg.
Tylko że on miał pieniądze, bo my nie. Więc zapłacił za ten przejazd. I myśmy per pedes tam dotarły do tych pań Sztabianek. No to było zupełnie niesamowite. One nas przyjęły z otwartymi ramionami. My zawszone, obrzydliwe zupełnie, bo to przecież było coś strasznego. No ale potem się wykąpałyśmy oczywiście i tak dalej. No, taka była pomoc, ratunek ludzki. W każdym razie jedna z nas, Lena, miała kogoś tam, wujka jakiegoś, a my z Basią byłyśmy u Sztabianek. Tam dotarły moja mama i babcia.
Tak. I to było najciekawsze, że taki chłopak, już teraz nie pamiętam, jak on się nazywał, ale mój rówieśnik, czyli już go pewno nie ma, powiedział do mamy: „A, to pani już jest, bo i Hania też jest”. I one zupełnie ogłupiały, że ja też tam się znalazłam.
Nie. Już nie. Nigdy.
To już kolejna historia, to już zupełnie inny rozdział.
Gdańsk, 2 marca 2023 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk