Krystyna Dąbkowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Dąbkowska.

  • Kiedy pani się urodziła?


Urodziłam się 12 lipca 1937 roku, stąd nie pamiętam oczywiście rozpoczęcia II wojny światowej. Taka pierwsza myśl, którą jakoś obejmowałam, to było to, że będziemy uciekać z tego miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Mieszkaliśmy w Słonimie, na Białorusi. Ojciec dostał powołanie do wojska w 1939 roku.

  • Był żołnierzem, tak?


Nie, ale poszedł na tę wojnę. [Po kapitulacji] nie zdążył przekroczyć Sanu, był w Armii Kraków, Niemcy ich odcięli. Dzięki temu nie dostał się do Katynia.

  • Był oficerem, tak?


Nie bardzo wiem. Miał coś na tych naramiennikach, ale ja tego nie pamiętałam. Może raczej [był] podoficerem wtedy, bo ojca stopnie to pochodzą raczej z AK. Część Armii Kraków Niemcy wyłapali. Ojciec uciekał przed nimi, był w drodze na Hrebenne, tam na wschodzie, chciał opuścić granice Polski, ale to się nie udało. Niemcy wprowadzili ich na ogrodzony drutami kolczastymi naprędce, wielki teren i tam ich zostawili. Był ze dwa, trzy dni pod gołym niebem. Problemem ojca było to, jak stamtąd uciec i jak zdjąć buty oficerskie. No bo on tydzień był w tych butach. Ponieważ Niemcy pozwolili okolicznym kobietom ze wsi przynosić [jeńcom jedzenie], więc one codziennie coś gotowały i brały sobie do pomocy swoich synów, jakichś niedorostków i te kotły z zupą dźwigały. Ojciec szybko nawiązał kontakt [z jedną z kobiet i poprosił o] ubranie. Przyniosła swojego męża, cokolwiek, jakieś portki, jakąś koszulę. I ona przyniosła na drugi dzień. Koledzy ojcu rozcięli te oficerki na nogach, bo jednak się nie dało zdjąć, przebrał się i mając za sobą tego wyrostka, tego chłopca, syna prawdopodobnie tej kobiety, wziął z nią razem te puste kotły i wyszli przez bramę.

  • Czyli po prostu wyszedł, udając mieszkańca wsi?


Wyszedł przez bramę, tak.

  • W przebraniu?


W przebraniu. I od razu do Warszawy na piechotę. Tu, bo tu mieszkali jego rodzice, chociaż byli Ślązakami, i tutaj mieszkali rodzice mojej matki […]. Przyszedł na piechotę i chciał natychmiast iść dalej, do Słonimia, żeby zabrać matkę i mnie, ale rodzina nie zgodziła się. […] Nie chcieli mu roweru pożyczyć. Ojciec wstał rano, rower wziął i pojechał.

  • Do Słonimia, tak?


Tak. Pojechał do Słonimia, po drodze, robiąc sobie, to trzeba powiedzieć, robiąc jakieś przerwy tylko u polskich kolejarzy w domu i z nimi umawiał powrót. Dla mojego ojca przedwojenny kolejarz [gwarantował zaufanie]. Każdy pociąg chodził tak punktualnie, że to nie jest przesada, regulowało się zegarki. Ojciec mówił, że będzie wracał za kilka dni z żoną i z małym dzieckiem, przygotowywał miejsce. W ten sposób przeszedł… Bo już na Bugu Niemcy stali, tu od strony Polski, a Rosjanie stali po swojej stronie – zabrali całe nasze Kresy i to była już ich strona. Ojciec przeszedł nocą ten Bug…

  • Przez kordon, tak? Przekroczył granicę sowiecko-niemiecką?


Tak, tak, oczywiście. Przy pomocy przewodnika. Umówił go, że będzie wracał za kilka dni. Miał wszystko bardzo dokładnie wyliczone. Dotarł do Słonimia, do domu, w nocy, zapukał w okno, matka narobiła krzyku… Ojciec tylko tak palce przyłożył do ust, że nic, i powiedział jej, że ma być gotowa ze mną na peronie, na wieczorny pociąg do Warszawy. I ma się nie przyznawać do niego, a przede wszystkim mnie pilnować, żebym go [zauważyła]. I tak było. Matka cały dzień sprzedawała suknie balowe Żydom, bo tam jedynie Żydzi handlowali, za małe pieniądze, ale kupowali wszystko: i wałek do ciasta, i stolnicę, i dwie suknie do ziemi. Moja matka była elegantką, szyła dwie długie suknie na karnawał, nie jedną.

  • Pani matka była krawcową?


Nie, zamożna była, krawcową nie była. Dopiero okupacja zmusiła wszystkie polskie kobiety do tego, żeby się nauczyły szyć.

  • To czym zajmowała się pani mama przed wojną?


Prowadziła dom i mnie chowała. Taki zwyczaj był. Mówiło się, że jest „przy mężu”.

  • Przyjeżdża mąż, czyli pani ojciec, do Słonimia, wyciąga was na dworzec i co dalej?


Przez tę szybę mówi matce, co ma zrobić i się chowa, dlatego że wszędzie byli Rosjanie w takich czubatych czapkach, patrole były na mieście. Ale ojciec tam pozaglądał, gdzie potrzebował. Jakoś dobrze, zdaje się, był przebrany. Mój ojciec [służył] w żandarmerii […]. I tak było na tym dworcu – pociąg przyszedł do Warszawy, odjeżdżali żołnierze, jacyś jeńcy, mnóstwo ludzi z tobołami, czyli całe Kresy… […] Matka uznała, że się nie dostanie do tego pociągu, no ale bała się wycofać, była w tym tłumie i już nie mogła [się wycofać]. Jednak dostałyśmy się do tego pociągu. Matka się dopiero potem zorientowała, że ktoś ją z tyłu bardzo pchał, ale ojciec nie wsiadł do tego pociągu. Matka chciała wyrzucać mnie już przez otwarte drzwi i wyskakiwać. Ale się okazało, że jak pociąg minął stację, to znowu ojciec w okienko z drugiej strony zapukał, na stopniach jechał. Moja mama była złym konspiratorem, a ojciec, okazuje się, bardzo dobrym. I my tym bydlęcym wagonem, wysłanym słomą, przyjechaliśmy do Warszawy, zamknięci przez polskich kolejarzy od zewnątrz. Dzięki temu przyjechaliśmy, bo pociąg stawał, były rewizje, dobijano się do nas, ale kolejarze nas uratowali.

  • Kiedy wyjechaliście ze wschodu?


Nie pamiętam.

  • A kiedy przyjechaliście do Warszawy?


Było zimno. To był koniec października, początek listopada. […]

  • To był cały czas trzydziesty dziewiąty rok?


Cały czas trzydziesty dziewiąty rok.

  • Co się działo po waszym przyjeździe do Warszawy?


Rodzina była powiadomiona, nie tylko rodzina, ale i sąsiedzi nawet. Bardzo to było wszystko dobrze przez ojca przemyślane. Oczywiście ojciec nie jechał tym pociągiem z nami do Warszawy Wschodniej, […] tylko znowu w biegu wyskoczył […]. Ojciec przyszedł do Rembertowa […], powiedział, że jesteśmy. Stąd byli wszyscy na Dworcu Wschodnim. No takie wesołe. […] Już w trzydziestym dziewiątym roku był w AK. To się tam jakoś inaczej nazywało…

  • Służba Zwycięstwu Polski.


Tak, ZWZ, tam takie były różne przeniesienia i nie umiem uchwycić tego momentu, kiedy ojciec przeniósł się do NSZ-tu. A przeniósł się. I nie mam specjalnych dokumentów. To, co mam po ojcu, to są niedobre rzeczy, to są rzeczy powtarzające się, nieprawdziwe. [Zorientowałam się], że życiorys ojca tak nie wyglądał. Ojca wzywali bardzo często na UB i kazali mu pisać życiorys. Ten życiorys zabierali, przy okazji przycinając mu palce w szufladzie i za dwa, trzy miesiące wzywali go do napisania [kolejnego] życiorysu. I tak go prześladowali, aż go aresztowali, przesiedział kilka lat, do pięćdziesiątego szóstego roku.

  • Kiedy aresztowano pani ojca?


Nie bardzo pamiętam. Raz ojciec nie wrócił na noc, to przyszedł dzielnicowy, który znał moją matkę, i powiedział, że mąż jest zatrzymany, ale tak na krótko: „Niech się pani nie martwi”. Ale po dwóch czy trzech zatrzymaniach już ojciec nie wrócił do domu i dzielnicowy nic nie wiedział. I tak to się zaczęło. Siedział cały czas na Gęsiówce. Chodziłam do ojca.

  • W tym obozie później przejętym przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego?


W tym obozie, tak. Siedział tam nawet z jakimiś Niemcami, z jakimiś… No, nie chcę nikogo oskarżać, ale prawdopodobnie bandyci jacyś byli. I ten taki, ciągle w moim pojęciu, elegancki mój ojciec takie miał życie… Tak. Nie mówiąc, że w czterdziestym trzecim roku, w kwietniu, go aresztowali. Są różne wersje, że ojca na Tamce aresztowali. Nieprawda, ojca w domu aresztowali, gestapo przyszło i ojca aresztowano. Najpierw na Szucha, potem w Oświęcimiu, potem był w Mauthausen. No, osobny rozdział, straszne rzeczy przeżył.

  • Wspominała pani, że życiorysy, które w Urzędzie Bezpieczeństwa spisywał ojciec, są fałszywe.


Tak.

  • Czyli pani wie, co robił ojciec podczas służby w NSZ-cie?


Nie wiem, bo mój ojciec był małomówny i nigdy nie miał mnie za kumpelkę.

  • Podczas rozmów jakoś pani nic nie wychwyciła?


Matka wiedziała dużo. Rozmów nie było w domu, bo ojciec to ucinał. Chyba dlatego, że był bardzo prześladowany i bardzo bity, i przez Niemców, i przez ubowców, i nikt mu nie darował. Nie chciał o tym mówić, ale matka cokolwiek wiedziała. Matka zawsze coś tam, jak ja pytałam, to mi powiedziała.

  • Ale co powiedziała?


No, jak pytałam, jakie były dzieje ojca, dlaczego ojciec nie wrócił na przykład z obozu koncentracyjnego w czterdziestym piątym roku, jak wszyscy wracali, tylko wrócił dopiero we wrześniu czterdziestego szóstego roku. Matka mi powiedziała, prosta sprawa, leżał w szpitalu, w Monachium. Jak go wyleczyli i go odżywili, ubrali w aliancki mundur, to mógł przyjechać. A dla mnie to było wielką zagadką, dlatego że do dziecka docierają różne rzeczy i w związku z tym wszyscy sąsiedzi mieli temat. Co on robił, skoro nie wrócił? Inni wracali. No i za to został natychmiast aresztowany. UB myślało w ten sam sposób. Nie było chyba wtedy UB, to pewno jakieś…

  • Już było Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. UB było w latach powojennych, w pięćdziesiątym trzecim roku dopiero zlikwidowali UB.


Tak, tak. No i tak było. Ale mieliśmy mówić o Mirku, a tu tymczasem…

  • Dobrze, ale skoro zaczęliśmy o pani, to pociągnijmy troszeczkę ten temat. Przyjeżdżają państwo do Warszawy, to już jest listopad trzydziestego dziewiątego roku. Czym zajmowała się pani w okresie okupacji, przed Powstaniem, oczywiście?


Zawsze byłam z matką. Przez krótki okres chodziłam do przedszkola – przy kościele Świętego Wawrzyńca, prowadziły zakonnice. A my wtedy mieszkałyśmy na Odolanach, to są ulice pierwsze zaraz za cmentarzem Wolskim. To chodzenie moje do przedszkola było… Ja bardzo chciałam do tego przedszkola chodzić, tylko musiałam za każdym razem przekroczyć ulicę Wolską, którą szły transporty niemieckie, tego się matka najbardziej bała, że mnie rozjadą gdzieś po drodze. […] Ja się dobrze czułam [wśród dzieci] i chciałam chodzić do przedszkola. […] No i tak było do czterdziestego trzeciego roku, do kwietnia. Ojca aresztowano. Matka miała wizytę u lekarza tego dnia, zaprowadziła mnie do rodziców ojca, na ulicę Sowińskiego i pojechała. A jak wróciła, to miała już zaplombowane mieszkanie, wszystkie meble były na podwórku, na deszczu. […] Rodzice wynajmowali parter willi. Gospodarz, bardzo przyzwoity człowiek, czekał na mamę bardzo zdenerwowany. No i tak to się zaczęło. My z matką do samego Powstania mieszkałyśmy z rodzicami ojca, bo nam to mieszkanie zaplombowali.

  • Dalej pani chodziła do przedszkola, tak?


Nie, już nie, bo już byłam z babcią. […]

  • Jakie?


Na przykład „Bluzeczka zamszowa” […].

  • Wspominała pani, że pani ciotka szyła taką długą taśmę, tę biało-czerwoną, którą można zidentyfikować jako…


Ciotka mieszkała na ulicy Ogrodowej i to jest matka właśnie tego naszego bohatera, którego poszukujemy, Mirka. Ja z mamą do niej przyjechałam, a ona szyła właśnie tę taśmę dwukolorową, zwoje leżały na podłodze. Bardzo się interesowałam, co to jest. One mi udzieliły takiej odpowiedzi, żeby mnie zbyć. A ja jednak zmiarkowałam, bo zobaczyłam w kącie pokoju kilka odciętych opasek […]. Wiedziałam, do czego są te opaski, tylko jeszcze nie wiedziałam, że za chwilę wybuchnie Powstanie, bo my w lipcu, pod koniec lipca, się z tą ciotką ostatni raz widziałyśmy. I to były szybko szyte na 1 sierpnia, te opaski.

  • Czyli generalnie w domu była jakaś konspiracja, prawda, rodzina utrzymywała jakieś kontakty z konspiracją.


Zawsze była. Jakby to powiedzieć? Zawsze byliśmy razem z nieszczęściami naszego kraju. Nie chcę tu używać jakichś słów. To nie była organizacja żadna, ale w każdym razie moi rodzice i wszyscy ludzie, z którymi ja się stykałam, byli [gdzieś zaangażowani] […].

  • Czy przypomina sobie pani jakieś dokładniejsze informacje odnośnie udziału rodziny w konspiracji?

 

Do ojca w czasie okupacji przychodzili koledzy. Pamiętam taki moment, że dom został otoczony przez dwa, trzy samochody gestapowców. Jak ten pan… Ojciec na niego mówił „Czarny Olek”, malutki i czarny był. Mój ojciec też był Olek. Mój ojciec był blondynem, panowie się odróżniali jakoś. Pamiętam, byłam w domu, jakoś mnie przeflancowano szybciutko do kuchni koło mamy, koło płyty kuchennej dosłownie, a ojciec zasłał tego małego Olka pod pierzynę, pod kołdry, w łóżko. Wyklepał poduszki tak jak mama, […] kapą to wszystko przykrył i wpuścił gestapowców. Bo oni weszli.

  • Nie znaleźli go?


Dwóch ich weszło. Obejrzeli ojca, mieszkanie… Ja byłam wtedy bardzo przestraszona, bo byłam pewna, że oni przyszli po tego kolegę […] ojca. Wyszli z niczym. On uciekał, to z opowieści [wiem]. On uciekał […]. I ojciec go rzeczywiście uratował.

  • Czy w domu widziała pani jakąś prasę podziemną?


Nie, zupełnie nie, za to była kula w łeb i ojciec nas bardzo chronił. Ojciec nas chronił w inny sposób jeszcze, a mianowicie komendant posterunku policji we Włochach okazał się akowcem, za pomocą którego ojciec dostał rozkaz, że ma wstąpić do policji granatowej i ma nosić numer. Ja nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle. To znaczy wszystkie nieszczęścia zebrałam dopiero po wyzwoleniu. Nie mogłam powiedzieć, że mój ojciec był policjantem granatowym, bo to się równało z bandytą. Ale jednocześnie znam opowieści ojca, jak w mundurze policjanta granatowego, z teczką pełną pistoletów wsiadał do tramwaju na pomost dla Niemców i razem z nimi jechał z tymi pistoletami. Jeszcze mu spadła ta teczka.

  • Czyli ojciec nosił broń dla AK?


Oczywiście. Cały czas pracował, uczestniczył… Obawiam się, że mój ojciec uczestniczył w takiej komórce akowskiej, która się… Ja nie mogłam tego nigdy dojść – W-93? Może coś…

  • 993/W – kontrwywiad AK.


Tak, wykonywanie wyroków śmierci. Jestem skłonna przypisać ojcu spory udział. Była taka agentka, która się nazywała „Marta”, ona wchodziła do kamienicy, która miała dwa podwórka i dwa wyjścia, jako zakonnica, a wychodziła jako bardzo elegancka pani. To była agentka niemiecka. Nie jestem tego pewna, ale to chyba mój ojciec ją jakoś przypilnował.

 

  • Czy w czasie okupacji oprócz przedszkola rodzice dbali o to, żeby brała pani udział w jakimś tajnym nauczaniu?


Matka uczyła mnie w domu, ja jeszcze nie byłam w wieku szkolnym, bo właściwie miałam iść do szkoły 1 września, a 1 sierpnia wybuchło Powstanie. Miałam oczywiście już tornister i fartuszek, ale już nie doszłam. Byłam do szkoły zapisana, ale już nie dane mi było rozpocząć tej nauki. Zostałam z tym, co mi matka przekazała, i właściwie straciłam pół roku tylko, bo w lutym poszłam już do szkoły, po wyzwoleniu. Nauczycielka powiedziała: „Pani przyjdzie za dwa dni, to ja powiem, czy dziecko się nadaje w ogóle”. Bo w ciągu roku ona mnie brała, no i jak matka przyszła, to nauczycielka powiedziała: „Dlaczego mi pani nie powiedziała? Dzieciak czyta, dzieciak pisze”. – „A pani się pytała?” Ja to wszystko robiłam w czasie Powstania, na wygnaniu – wszyscy mnie uczyli.

  • Czyli pani po prostu w domu się uczyła, mama w domu uczyła, tak?


W domu się uczyłam. Nic nie straciłam – pół roku.

  • Gdzie pani była, kiedy rozpoczęło się Powstanie Warszawskie?


U dziadków, na ulicy Sowińskiego. To był 1 sierpnia. Bardzo się z dziadkami denerwowaliśmy, bo matki w domu nie było. A moja matka dostała się do jakiegoś pułkownika niemieckiego, u którego usiłowała wykupić ojca z Pawiaka. Wtedy to się tak mówiło. Wynosiła do niego swoją biżuterię, której miała wiele.

  • Czyli była pani na Woli, u dziadków…


Tak. I następnie…

  • Odcięta od matki, tak?


Nie, nie, matka wróciła tam za dwie godziny. Następnego dnia rano, o godzinie czwartej był na nasze mieszkanie nalot… Jak oni się nazywali? Ukraińcy w hitlerowskich mundurach.

  • RONA?


Tak. Oni prawie wyważyli nam drzwi. Poszukiwali kobiet, ale był dziadek, babcia. Moja mama była bardzo mała i drobniutka, ale „ukrainiec” odkrył kołdrę i nam darował. To znaczy uratowało nas to, że dziadek, ponieważ był Ślązakiem, mówił po niemiecku [i wytłumaczył], że to dzieci.

  • Czyli po prostu uznali…


I za pół godziny przyszła następna fala [„ukraińców”] i nas wyrzucili z mieszkania. My wyszliśmy na obrzeżach ulicy Sowińskiego, wiedząc, że w Warszawie jest Powstanie, w połowie wiedząc, co się dzieje na Wolskiej. Nie mieliśmy się gdzie… A tak się tułaliśmy bardzo długo, przez wiele dni bez jedzenia, bez wody, bez… Uciekinierów z Warszawy było tak dużo, że byliśmy prawdopodobnie kłopotem we wszystkich okolicznych wioskach. Pierwszym dali pić i kawałek chleba, a następnym prawdopodobnie już nie mieli – nie obciążam ludzi, ale wysyłali nas dalej. Tak wędrowaliśmy aż do wsi, która się nazywa Opacz. Ja ją tak pamiętam… I tam nam pozwolono przenocować, choć nas uprzedzono, że cały dom jest zajęty przez Niemców i ci Polacy to są folksdojcze i właśnie szykują się do wyjazdu razem z Niemcami, bo Niemcy już tak troszeczkę się wycofywali. Powstanie trwało, docierali do tej wsi powstańcy – pobandażowani, z pourywanymi rękoma. Taka straszna broń była, która się dum-dum nazywała, która rozrywała.

  • Pociski ekrazytowe.


Dotarł taki chłopak szesnastoletni, wszyscy mu udzielali pomocy, ale go jednak skierowaliśmy do lekarza, jaki tam był, kilka kilometrów. Ktoś go nawet podwiózł furą, ale był u nas przez jakiś czas, bo piekarnia była w tej miejscowości. Było jak dać mu talerz zupy i ten chleb był, trzeba go było obdarować na drogę. Ten chłopak gorączkował.

  • Czyli docierały do was jakieś informacje o tym, co się dzieje w mieście?


Tak, docierały, wiedzieliśmy. Mama [odnalazła swoją siostrę na bazarze], gdzie handlowano wszystkim, co wynieśli z Warszawy, żeby sprzedać i zamienić to na żywność. Tam spotkała swoją siostrę, czyli matkę Mirka, i ją zabrała do nas, do tych folksdojczy. Oni nam nie dali mieszkania, ale pozwolili nam nocować na takim strychu nad oborą i stodołą. Nie miał okien i drzwi się nie domykały, było tylko trochę słomy. Tak do wyzwolenia żyliśmy wszyscy na podwórku.

  • A jakieś życie religijne? Pamięta pani jakieś sceny z życia religijnego?


Święta były obchodzone. Jakoś choinka, to prawie pod kulami była zdobywana przez moją matkę, ale była. Do kościoła, tak, zawsze dziadkowie mnie zabierali, jeżeli tylko byliśmy gdzieś w pobliżu kościoła. Był ze mną kłopot. Ponieważ ja się urodziłam w Słonimie, na Kresach i tam wydano mi [tylko] zaświadczenie, że się urodziłam, ale na chrzciny to moja matka przyjechała do Warszawy, do swojej matki i zapomniała o tym, że mi nie wyrobiła metryki, […] jestem bez metryki. Każde dziecko tu, w Generalnej Guberni, bez metryki, było dzieckiem żydowskim. Blondynką byłam, dwie kokardki nosiłam, niby nie przypominałam tego dziecka żydowskiego, ale metryki nie było. Dziadek uporczywie starał się w kościele Świętego Wawrzyńca, tam u znajomych mu księży, ale oni bardzo odradzali. Powiedzieli, że Gestapo bywa raz na miesiąc i sprawdza każdy nowy wpis, więc po prostu oni nie wypiszą, nie wydadzą mi metryki. I tak bez tej metryki przeżyłam okupację.

  • Czyli do czterdziestego piątego roku była pani bez metryki, tak?


Bez metryki. Nawet mnie do tej ludowej szkoły nie chciano przyjąć, bo nie miałam metryki.

  • Bo formalnie nie miała pani chrztu, tak?


Tak. […]

  • I co, jak udało się to załatwić?


No nie, mama machnęła tylko na tę panią dyrektorkę ręką i mówi: „Proszę pani, za dużo przeszłam, żebym, metrykę jeszcze po drodze załatwiała. […] Wydali mi taką zastępczą, tak że ja bez prawdziwej metryki przeżyłam całe życie i właściwie to zostało. Dopiero jak ślub brałam, to kościół włączył i kościół mi wydał od siebie metrykę, bo już taką cywilną miałam. Bo to przecież były czasy.

  • Wróćmy jeszcze na chwilę do Powstania. Wspomniała pani, że docierały tam do was informacje o tym…


O bombardowaniu, o rannych.

  • Tak.


O tym, co się działo na Woli.

  • Właśnie, Wola.


Park Sowińskiego, w którym ja się uczyłam chodzić, tam trupy do połowy wysokości leżały. Ja tego nie widziałam, bo mnie dziadek nie zabrał ze sobą na tę wyprawę oczywiście, ale dziadek się tam gdzieś przekradł przez podwórka do Wolskiej i widział to wszystko. Wrócił i opowiadał nam. My się staraliśmy uciekać z tej Woli, bo zrozumieliśmy, że jesteśmy w złym momencie, a w Warszawie jest jeszcze gorzej. No tak to było.

  • Słyszała pani również o tej taktyce, którą prowadzili Niemcy, czyli pchali kobiety i dzieci przed czołgami? Czy docierały do was informacje o tym?


Tak, ale tylko to słyszałam, ja tego nie widziałam. Ale ponieważ przeczytałam wszystkie możliwe książki o Powstaniu, jakie zostały w Polsce wydane, więc wiem, gdzie te przypadki miały miejsce. Kiedyś to nawet pamiętałam oddziały tych Niemców, [które było pod] Teatrem Wielkim […]. Bardzo się źle działo na Woli, bo właściwie ci żołnierze niemieccy gwałcili te wszystkie kobiety. To były straszne rzeczy. No, oczywiście rodzina ukrywała takie [informacje], bo ja nie znałam słowa takiego. Ukrywali, jak tam przed dzieckiem, ale to się dało rozumieć. Ja wiedziałam, że dzieją się straszne rzeczy, takie nie na moją głowę.

  • Jaki jest dla pani najbardziej przykry moment, który pani pamięta z okresu Powstania?


Jak mnie gestapowiec chciał rozdzielić z matką. Ja trzymałam mamę wpół, na wysokości moich rąk, matka też mnie trzymała przy sobie, a on ją chciał rozstrzelać po prostu nad rowem i mnie. I kazał się nam rozłączyć, to byli ci… To byli „ukraińcy”, proszę pana, to była ta armia Galizien SS, to oni byli. I nadjechał samochód, łazik taki, wojskowy samochód i wyskoczył… Widział tę scenę. To było na ulicy Sowińskiego, tam taki rów głęboki był z jednej strony. Widział tę scenę ten oficer, wyskoczył z tego samochodu, dopadł do nas, postawił tych Niemców, tych „ukraińców” na baczność. Bardzo na nich krzyczał, wyjął pistolet… Ale oni oporni dość byli w tym posłuszeństwie, coś chcieli mu wytłumaczyć. Natomiast oglądał się na mnie i na matkę, ręką pokazywał do tyłu i od czasu do czasu krzyczał Raus! na nas obydwie. A my stałyśmy jak wkopane w ziemię ze strachu, w ogóle nie uciekałyśmy, a on do nas Raus! Aż jakoś zapanował nad tymi „ukraińcami”, odwrócił się do nas z pistoletem i głośno: Raus! Raus! I wtedy zaczęłyśmy biec… Matka mnie pociągnęła. Biegłyśmy z sześćdziesiąt metrów i stoczyłyśmy się do tego rowu, ponieważ nie miałyśmy siły i chciałyśmy się schować. W tym rowie była woda, więc nieprzyjemnie było. My tam wpadłyśmy, całe mokre. Matka potem wychylała głowę, słuchała. Była kompletna cisza, nikt nas nie gonił, nikt nic od nas nie chciał. Ale ja zapamiętałam jedną rzecz. Ciągle się koło mnie kręciły w życiu długie buty męskie. Zapamiętałam buty tego oficera niemieckiego. Ja go z tyłu widziałam, ja szacowałam te buty. U mnie w domu takie było powiedzenie, że tylko polskie wojsko ma prawdziwe oficerki, a reszta się nie liczy. No, przede wszystkim Niemcy, którzy weszli do Warszawy, to zabierali głównie oficerki i jedzenie. I jedzenie. Wehrmacht był głodny, proszę pana, wychowany na salcesonie. Oni myśleli, że ten salceson to jest szynka, ta osławiona polska szynka. W złych butach byli, poza tym niemieckich, dlatego tak zabierali polskim oficerom. I ja zapamiętałam te buty, bardzo poprawne. W duchu wiedziałam już, że to są buty zdjęte Polakowi.

  • Ten oficer miał polskie buty?


Oczywiście. Dla mnie to było rozpoznawalne poprzez to, że ojciec chodził w długich butach i ja […] często w tym czyszczeniu pomagałam […]. A potem, jak już sama zaczęłam pracować, to pierwszą rzecz, jaką sobie kupiłam, to oficerki.

  • Jaki pani pamięta taki najprzyjemniejszy moment z okresu Powstania Warszawskiego?


W okresie okupacji?

  • W okresie Powstania, okupacji, taki najprzyjemniejszy moment.


Pamiętam jedną Wigilię, musiała to być Wigilia czterdziestego drugiego roku. Do nas przyszli dziadkowie z Sowińskiego. Ze względu na godzinę policyjną z żadną inną rodziną matki nie mogliśmy się kontaktować, bo nikt by nie zdążył do domu dojechać przed godziną policyjną. No i byli dziadkowie, była dobra atmosfera, ojciec opowiadał jakieś miłe rzeczy, nie pamiętam co. Wszyscy byliśmy zasłuchani. Pamiętam tylko, że w efekcie… Pamiętam ojca w takiej koszuli, jak byśmy dziś powiedzieli, popelinowej, białej, bez krawata, ale w długich butach i jak śpiewał kolędy. […] A w ogóle się zapowiadało, że zostanie księdzem.

  • Ale nie został.


Nie, poznał mamę.

  • To jest z okresu okupacji, a z Powstania takie najprzyjemniejsze wspomnienie?


Jak nam zupy dali w pewnym gospodarstwie.

  • To już było po ewakuacji z Woli, tak?


Tak. Wszyscy byli bardzo zmarnowani, był upał. I ta gospodyni wyszła przed dom i popatrzyła na wszystkich, i na to, że jest między nami dziecko, czyli ja. I ona mówi: „No, myjcie ręce tutaj, w tej miednicy. Myjcie ręce. Zapraszam do kuchni. Dam wam chociaż po talerzu zupy”. To było coś takiego niesłychanego. My jednak szliśmy [z daleka] i to nie była dobra kompania do chodzenia – dziadek z babcią, moja matka, jakiś facet z rowerami, nieznany nam, z jakimiś walizkami i ja. I do nas dołączali okoliczni ludzie, uciekający, zrównywali się, porozmawiali z nami. Widocznie ocenili, że nie mamy specjalnie dobrych szans i nas zostawiali, szli prędzej.

  • Co się z panią dalej działo po ewakuacji z Woli? Jak zakończyła się dla pani niemiecka okupacja?


Okupacja niemiecka? Zostaliśmy od września, do wyzwolenia, na tej górce nad stajnią i oborą, bez drzwi, tam było trochę słomy. Folksdojcze się pakowali na fury. Niemców było pełno, nawet jeden pokój zajmowali, ognisko rozpalili. Ale oni już tam byli myślami na zachodzie, to już taka była ucieczka Niemców i to się dało odczuć. Ja się plątałam po podwórku. Chcieli mi dać kolejny talerz zupy i ja powiedziałam, że nie. A ten, nie Niemiec, tylko Ślązak, bo mówił tak po śląsku, gwarą. Ja tę gwarę słyszałam u babci, u dziadka, ja ją rozpoznawałam. On do mnie powiedział, że głupia jestem i że mam tę zupę zjeść, a ja mówię: „Nie, muszę iść, babci zapytać”. Nie miałam większego autorytetu.

  • Niż babcia?


[Tak]. […]

  • Kiedy zdarzył się ten moment, kiedy pani powiedziała sobie w myślach, że to już jest koniec, że dla pani wojna się skończyła? Kiedy pani sobie to uświadomiła?


Jak przyszli wywiadowcy radzieccy w kożuchach. Zawsze Niemcy chodzili, czasami zaglądali do tych pozostawionych przez folksdojczy domów i do nas też zaglądali. Oni widzieli, że my tutaj się na tym podwórku kręcimy. I tam nic nie było, Niemiec wszystko zabrał, wszystkie krowy uczepił na łańcuchu, dwa wozy konne na gumowych kołach, jak mój dziadek mi tłumaczył, załadowane jak się tylko dało, wyjechały do Reichu. A my zostaliśmy.

  • Uciekali.


Tak. I pewnego wieczoru przyszła taka czujka radziecka w kożuchach białych, takich, jak to się dziś mówi, oficerskich.

  • W takim ubraniu białym, maskującym, tak?


Nie, to nie były żadne ubrania maskujące, normalny kożuch mieli.

  • Czyli to była zima, styczeń czterdziestego piątego roku.


Styczeń. I, proszę pana, oni przyszli tak z pięć dni przed wyzwoleniem Warszawy. [Wyzwolenie] było siedemnastego.

  • No właśnie.


Oni przyszli z pięć dni [wcześniej]. My byliśmy bardzo wszyscy wystraszeni. Oni mówili po rosyjsku, ja nic nie rozumiałam, ale dziadek się z nimi świetnie porozumiał. Chcieli jeść, daliśmy bochenek chleba. Tak dziadek dał, że no… Ale my wiedzieliśmy, że mamy piekarnię i rano kupimy ten chleb. Chociaż babcia mówiła: „A jak nie kupimy? Dziecko w domu, a ty oddałeś ostatni”. Ale baliśmy się, zdaje się, tych Rosjan. I oni poszli i potem było wyzwolenie. Nie wiem, kto to mówił. Nie mieliśmy radia, nie mieliśmy gazet, ale to widocznie było słychać, ludzie mówili, że jest wyzwolenie siedemnastego.

Dziewiętnastego stycznia my wszyscy wyszliśmy z tych Włoch, z tej wsi pod Włochami właściwie, bo do Włoch to jeszcze jakiś był kawałek, i poszliśmy do Warszawy, po tych gruzach. Moja matka, jej siostra, [czyli] matka Mirka, i ja. Dziadkowie tylko dotarli do ulicy Sowińskiego i tam chcieli zostać w tym mieszkaniu, a my nie czekałyśmy i poszłyśmy we trzy dalej, wśród napierającej, maszerującej armii rosyjskiej i polskiej. Była defilada siedemnastego. Odbierałam tę defiladę prawie naprzeciwko Żymirskiego.

  • Czy pamięta pani tę defiladę?


Tak, ci żołnierze, Polacy, w lichych mundurach, ale tak jak to Polacy – wyprężeni, te rogatywki, takie polowe. To było takie wojsko wojenne. To nie była taka defilada, parada, z pięknymi żołnierzami, tego nie było. Oni mieli takie krótkie buty, ci żołnierze, i te onuce takie… To wszystko budziło… To znaczy ja się cieszyłam, że to są polscy żołnierze. Nie miałam wyobrażenia, że tak będą wyglądali, i ich bez przerwy porównywałam do tych długich butów i lampasów mojego ojca.

  • Wie pani, oni byli frontowi.


Oni byli frontowi, ale to mi pomału wszyscy [tłumaczyli]. No to przeszłyśmy zamarzniętą Wisłę. Woda płynęła pod lodem, widziałam ją. Najpierw się wdrapałyśmy na ten przyczółek od strony warszawskiej. Tam leżał zabity cały desant wrześniowy, który Rosjanie wypuścili – sami Polacy. Gęsto, tak gęsto, że trzeba było po nich iść.

  • To było w styczniu, tak?


Oni we wrześniu.

  • Tak, ale w styczniu jeszcze ich ciała pani widziała?


A ja szłam w styczniu. Leżeli – mundury, nogi. Tylko jak się nadepnęło na nogi, to ten but przelatywał na drugą stronę.

  • To ciekawe, bo desant był przecież we wrześniu czterdzieści cztery…


Tak.

  • I oni parę miesięcy leżeli?


Oni leżeli na tym nasypie, ja po nich szłam, proszę pana. Najbardziej krzyczałam, jak weszłam na jednego z nich i jemu głowa się przewróciła w drugą stronę. Matka wtedy jakąś chustkę wyjęła, z ciotką zawinęły mi głowę i prowadziły mnie po tych trupach za ręce. Ja nie wiedziałam, po czym idę. Aż doszłyśmy do takiego momentu, że trzeba było zjechać na pupie […] jak wszyscy, po tej skarpie, tak [dorośli] warszawiacy to robili. No zjechałam, zacinając się gdzieś w środku, nie mogły mnie sięgnąć ani popchnąć, ale zjechałyśmy. I właśnie ta Wisła, ten zamarznięty lód, już się buduje mosty. Konie ciągnęły bele, takie drewniane, po tym lodzie i dla mnie to było [pewne], że skoro się nie zawala pod tym koniem, to się i pode mną nie zawali. Miałam takie myśli. Bardzo dużo polskich żołnierzy, którzy nam na przykład, ciotce, mamie i mnie urządzili na lodzie, na tej płynącej wodzie, rewizję. Kazali otwierać bardzo małą walizeczkę i przymierzać, czy ten płaszczyk, który tu, w tej walizeczce, to jest mój, czy mama to zabrała, to znaczy czy mama to z szabru wiezie. A my wtedy nie rozumiałyśmy tego słowa szaber jeszcze. Oczywiście wszystko, co miałyśmy, to było nasze. Dobrze, że matka wyjęła stamtąd biżuterię i miała ją na szyi. Ale polscy żołnierze… Moja matka płakała, jak oni nas już puścili. Zabrali nam latarkę, na przykład. Dwie kobiety z dzieckiem idą, nie ma żadnej elektryczności, żadnej latarni i zabierają im latarkę. Nie wiedzą, dokąd idziemy. A my, co my doszłyśmy… Bo to wszędzie mieszkały te moje ciotki, miały mieszkania. Ale co dochodziłyśmy, to tylko gruzy były. Zostawiałyśmy kartkę, przyciśniętą cegłą, małą cegłą, taką ćwiartką cegły i szłyśmy dalej. W ten sposób doszłyśmy do Rembertowa, bo tam mieszkali rodzice mojej matki. Oczywiście wszyscy byli przekonani, że my nie żyjemy, a tu my jesteśmy.

  • I tam spotkaliście się z rodziną?


Oczywiście, że nas dziadkowie przyjęli [z radością i niedowierzaniem], ale mieli ciężką sytuację, dlatego że mogli używać tylko jeden pokój, bo tak Rosjanie nakazali. A drugi pokój Rosjanie zabrali dla swoich wojskowych. No, trudno było żyć.

 

  • Kiedy dotarła do pani informacja, że wojna się skończyła?


Proszę pana, były gazety.

  • Czyli z gazet?


Były gazety. Mój dziadek czytał wszystkie możliwe gazety. Nie żałował na to pieniędzy. Codziennie pojawiały się nowe gazety. Wracali mężowie, synowie. My tylko nie wiedzieliśmy, że żaden z nich nie wróci, bo żaden nie żyje, ale się na nich czekało. I to był, nie pamiętam… W szkole nie pamiętam, jak to było, w ogóle. Pewno wyciszone. Natomiast u nas w domu wrzało. Nie mieliśmy flagi, bo dziadkowi ktoś zabrał tę flagę, więc wszystkie kobiety siadały, szyły. To się od flagi zaczynało. Szyły te flagi. Była wielka radość i oczekiwanie na tych, którzy byli zabrani przez Niemców czy przez Rosjan. Bo Rosjanie brata mojej matki oczywiście wyprowadzili do lasku w Rembertowie i go zastrzelili. A cała rodzina czekała, że on może do obozu koncentracyjnego [dojdzie] i że wróci. Właściwie wrócił tylko mój ojciec.

  • W czterdziestym siódmym roku.


W czterdziestym szóstym, we wrześniu, z czego się musiał potem [tłumaczyć].

  • Jak potoczyło się dalej pani życie, już po wojnie?


Chodziłam do szkoły przede wszystkim. Okazało się, że jestem pilną uczennicą. Okazało się w pierwszej klasie na koniec, jeden stopień tylko wystawiali uczniowi, że ja miałam bardzo dobry jako jedyna z klasy. Resztę zostawiłam w tyle. I tak to się zaczęło. Z tym że były takie rzeczy, jak potrzeba zapisania się do ZMP. Ja odmawiałam, a ojciec posłuchał tego wszystkiego i mówi: „Zapisz się do tego ZMP. […] Zapisz się, idiotko, bo się na studia nie dostaniesz”.

  • Zapisała się pani?


Zapisałam się.

  • I poszła pani na studia?


Tak. Nie chodziłam na zebrania. Odbyłam z zetempowcami jeden pochód pierwszomajowy, ale i tak bym musiała być, bo cała szkoła szła w pochodzie pierwszomajowym. Nic od nas więcej nie wymagano poza białą bluzką i granatową spódnicą. Mogłam się na to zgodzić. Skończyłam tam jedenastolatkę, w Rembertowie. Wyniki od pewnego momentu nie były już takie [dobre]. Troszkę jako uczennica się pogorszyłam. No, ale bardzo dużo interesujących rzeczy się działo, można było jechać do teatru, obejrzeć film. Rodzice się bardzo denerwowali, samej do Warszawy mnie nie puszczali, ale za to kupowali mi książki, no więc jakoś mi się żyło, skromnie bardzo. Potem się urodził mój brat młodszy, w czterdziestym ósmym roku. Chodziłam z nim na spacery, uczyłam się i tyle, i żyłam. Potem się wyrwałam, dopiero jak zdałam na studia, to wzięłam taki długi oddech i zrobiłam wszystko, żeby już do tego Rembertowa [nie wracać]. Zaczęłam myśleć poważnie i chciałam mieszkanie mieć, ale tylko w Warszawie. […]

  • Jakie studia pani ukończyła?


Ja skończyłam filologię klasyczną. Byłam uczennicą profesora Kazimierza Kumanieckiego.

  • Legenda.


Tak, tak. Bardzo to są piękne studia i bardzo pięknie nas profesor traktował. Nas było kilka, wykład odbywał się w gabinecie u pana profesora. Zapadałyśmy się w przepastne fotele i pan profesor nam opowiadał o Ciceronie głównie, bo wtedy tym się interesował i pisał taką wielką monografię na ten temat. Potem, pod koniec tych studiów, zajrzałam na archeologię śródziemnomorską, bo nie dawał mi spokoju profesor Michałowski i bardzo tam „przyschłam”. Po tygodniu przyjęli mnie na drugi rok od razu, bo ja miałam te wszystkie wspólne przedmioty już zdane dawno, więc tylko takie nowe przedmioty, które wchodziły, jak na przykład egiptologia, no i inne archeologie, Grecji i Rzymu czy też tam trochę Wschodu. Studia były pasjonujące do tego stopnia, że już na czwartym roku byłam asystentką u profesora Michałowskiego. No, to niosłam na sztandarze.

  • Czyli pani ma dwa kierunki ukończone, tak?


[Nie].

  • Filologię klasyczną i archeologię śródziemnomorską.


Tak. Przyznam się, że nie pamiętam jakichś końcowych egzaminów z filologii klasycznej. Nie mam dyplomu, mam z archeologii, a nie mam z filologii. […] Jednak stamtąd uciekałam na tę archeologię, bo tutaj to było naprawdę fantastycznie. Słynna pani doktor Sadurska, która u profesorów wiecznie na wykopaliskach, to ona prowadziła właściwie katedrę i wszystkim [zarządzała]. Pani Barbara Gąsowska, pani Zosia Sztetyło – to takie znane archeolożki, bo przecież profesor organizował co tydzień seminaria. Wszystkie się spotykałyśmy na tych seminariach. No i zdążyłam w międzyczasie za mąż wyjść za warszawiaka, inżyniera.

  • Kiedy wyszła pani za mąż?


To był chyba pięćdziesiąty siódmy rok. Dość wcześnie, jeszcze w takich czasach studenckich. Ja jeszcze się uczyłam, no ale miałam dom, rodziców. Mój przyszły mąż też się uczył. Był bardzo pilnowany przez swoich rodziców, żeby te studia skończył. Mój ojciec, który po prostu nie tolerował żadnego chłopaka w domu, po rozmowie z tym moim przyszłym mężem, zaakceptował go. Powiedział: „To jest pierwszy chłopak, który chce studia skończyć”. I spytał go od razu, dlaczego. Ja tę rozmowę słyszałam. „Dlatego, że chcę się ożenić z pana córką”.

  • Jak się nazywał?


Mój mąż? Włodzimierz Dąbkowski. Tak. Tak ujął ojca. No, tam nam nie pozwalali na ten ślub długo, długo, ale potem się okazało, że kroi się jakieś mieszkanie i nas w ogóle można gdzieś posadowić, bo nikt nas nie chciał przecież brać do siebie ani my nie chcieliśmy iść. To mieszkanie troszkę przyspieszyło sprawę. My od razu mieliśmy mieszkanie, to było dość istotne. Pokończyliśmy spokojnie wszystkie studia, nawet mąż się wziął za doktorat, bo dziecko to nam się urodziło pięć lat po ślubie. Były Hybrydy na Mokotowskiej, były STS-y, ja tam wszędzie byłam starą kumpelką. Rysiek Pracz z STS-u chciał mnie tam wciągnąć, ale mój mąż powiedział: „No, broń Boże. No, broń Boże. Nie godzę się”. Byłam na pierwszym w ogóle śpiewanym i omawianym koncercie Wojtka Młynarskiego. My z mężem byliśmy tam w „Hybrydach”, tak drugi stolik pod ścianą, po prawej stronie, ta sala taka wąska i długa. A przy pierwszym – znajomy mi z uniwersytetu młody chłopak w beżowej koszuli i w beżowych spodniach, znajomy mi – to był Wojtek Młynarski. On tam z kimś rozmawiał, coś ustalał, tak jak gdyby zezwolenie na stanięcie na tej estradzie i zaśpiewanie. I zdaje się, mu pozwolono, bo za moment tak jakoś ta sala przybrała, skądś się znaleźli widzowie, wszyscy z ulicy weszli. Bo przecież na Mokotowskiej wszyscy stali na zewnątrz […]. I Wojtek zaczął śpiewać. Nie pamiętam tej pierwszej piosenki, nie pamiętam, która to była piosenka, ale ten Wojtek z tym specyficznym takim melodeklamowaniem, bo przecież on nie umiał śpiewać, on się uczył tego dopiero, ale my to świetnie odbieraliśmy. […] I te brawa gromkie, to wszystko… No i potem… No tak było, że na wszystkich występach Wojtka Młynarskiego musieliśmy być z mężem. Na wszystkich występach Jasia Pietrzaka musieliśmy być.

  • Czym się pani zajmowała po ukończeniu studiów?


Co ja robię po tych studiach? Dostaję asystenturę u profesora, ale nie na długo, bo profesor nie miał etatu. Wstawił mnie tylko w miejsce swojej najmłodszej asystentki, którą zdążył wysłać na stypendium do Paryża, bo mój profesor wysyłał swoje asystentki. I rok akademicki ja miałam zapewnioną jej pensję. Pamiętam, tysiąc sto dwadzieścia osiem złotych i dwadzieścia groszy wynosiła ta pensja.

  • Jak skończyła pani tę asystenturę, bo wspomniała pani, że pracowała rok akademicki.


To się zbiegło z tym, że ta asystentka, nazywała się Jadziunia Bieńkowska… […] Została na drugi rok w Paryżu, a ja zostałam u profesora i cały czas brałam jej pensję. W międzyczasie wyszłam za mąż i potem jakoś się tak stało, zatrzymali mnie w tej katedrze… Trzymali, coś mi tam płacili zleconymi potem, ale nie mieli dla mnie etatu. […] Jeszcze w międzyczasie profesor zaproponował mi stypendium rządu kairskiego, dziewięciomiesięczne, na wykopaliskach, które tam profesor prowadził. I miesiąc École française d'Athènes w Atenach, takie malutkie stypendium. I miesiąc z Rzymu u… Taki był u nich archeolog arystokrata, „czerwony hrabia” na niego mówili.

  • Zambrowski, tak?


Nie. Jak on się nazywał? Nie mogę sobie teraz przypomnieć, może za moment. U niego dostałam stypendium, bo on był w Warszawie i się okazało, że ja byłam jedyną osobą, która usiłowała z nim mówić po włosku. On był tak rozbawiony, że tylko mnie zapamiętał. Potem profesor mi powiedział: „Byłem w Rzymie, pytał o panią. Dostanie pani miesięczne stypendium”. Mówi: „To po Kairze będą Ateny, potem Rzym i do Warszawy”. Ale ja już nie zdążyłam, bo byłam w ciąży i musiałam to powiedzieć profesorowi. Zrobił mi dużą awanturę, walił pięścią w stół. Ja się popłakałam, ale stypendia przepadły.

  • Co dalej było? Pani gdzieś później pracowała?


Zaczęłam uczyć historii w szkołach średnich […]. Któraś [znajoma] była dyrektorką szkoły. Po pierwszej rozmowie ze mną to ona powiedziała tak, że ponieważ szkoła jest wielka, bo tam kilkaset dzieci chodziło, to ja biorę tylko historię starożytną, czyli biorę tylko pierwsze klasy, a inni nauczyciele [od drugiej klasy]. Bo ona uważa, że ja jestem wobec nich specjalistką. Jeszcze mi powiedziała: „Nie żałuj dzieciom opowieści o sztuce, pokazywania jakichkolwiek zabytków, brania ich do muzeum, bo te dzieci już nigdy więcej tego nie usłyszą. A tu masz pole do popisu”. I ja tak sobie z tym żyłam […]. Mąż był asystentem, [też mało zarabiał], bieda kompletna. Tak że i teściowie, i moi rodzice bardzo nam pomagali, po prostu co miesiąc płacili nam pensję. I asystenci na uczelniach mogli żyć. Tak to było, niestety.

  • Tak pani pracowała aż do czasu objęcia pracy w tym…


Nie, ja jeszcze się kilka razy wygłupiłam. Jak odchowałam dziecko, to proszę pana, trafiłam do dyrekcji jakichś kursów i tam błyskawicznie zostałam dyrektorem. Zaczęłam zarabiać siedem tysięcy miesięcznie, co ostentacyjnie kładłam na stole […]. Ale i wtedy te moje pieniądze bardzo się już przydawały, dlatego że mój mąż… Według mnie to mój mąż był zdolniejszy i on powinien… On był zdolniejszy, dzieci nie rodził, nie zawracał sobie głowy, bo ja zaraz byłam w ciąży z synem.

  • To ma pani dwoje dzieci?


Dwoje dzieci, tak, Kalinę i Iwo.

  • Czy Powstanie Warszawskie miało jakieś konsekwencje w pani późniejszym życiu? Czy jeszcze później wracała ta sprawa?


Tak, byłam bardzo prześladowana w szkole. Miałam wychowawczynię, która była sekretarzem POP, Podstawowej Organizacji Partyjnej, na dodatek uczyła mnie historii. Ona prowadziła taką politykę wobec mnie i moich rodziców, że może ona mnie wyśle na studia do Związku Radzieckiego, na co mój ojciec mówi: „No, niedoczekanie”. Ale ona mnie posłała na egzaminy na te studia i proszę sobie wyobrazić, że ja zdałam na piątki te egzaminy i dostałam kwalifikację.

  • Na studia w Rosji?


Na studia w Rosji. I to jeszcze za poradą tej pani miałam studiować psychologię. Wtedy mój ojciec nie zdzierżył, posadził mnie naprzeciwko siebie i usiłował mi opowiedzieć, co to jest psychologia w Związku Radzieckim i jak wyglądają studia w Związku Radzieckim. Powiedział, że: „Nie wyjedziesz. Nie wyjedziesz. A jeżeli cię przycisną w ostatniej chwili, to wyjmiesz to zaświadczenie – położył przede mną karteczkę – i podasz tej nauczycielce”. Tej wychowawczyni. Ja pytam się: „Co to jest?”. – „Od lekarza, zakaz wyjazdu”. Ja mówię: „Ale ja nie jestem chora, ja nie byłam u żadnego lekarza”. – „Nie rozmawiasz, idiotko, na ten temat. Dajesz karteczkę i nic nie mówisz”. […] Nie chciałam jechać, przeraziłam się dopiero, jak pozdawałam te egzaminy. […]

  • Jak po latach ocenia pani Powstanie, patrząc na to z perspektywy czasu?


Proszę pana, że było potrzebne, że było nieuniknione. Że jako dziecko widziałam dziesiątki młodych ludzi w długich butach, jasnych płaszczach, z bronią pod spodem, wystającą. Ja to widziałam – nie wiem, gdzie ci Niemcy mieli oczy, że oni tego nie widzieli. To było nie do uniknięcia – ta młodość i ta nareszcie możliwość walczenia. A poza tym mieliśmy Rosjan na karku, czego ja wtedy nie [rozumiałam], bo oni już nad Wisłą stali i my się ich bardzo baliśmy. My chcieliśmy… My ich musieliśmy wpuścić, ale my chcieliśmy być… My – Powstańcy – chcieliśmy być gospodarzami Warszawy, a nie… Już pan wszystko przecież wie, jak było. Uważam, że nikt by naszej młodzieży nie utrzymał, tej w tych długich butach. Po prostu nikt by nie utrzymał, oni musieli zacząć to Powstanie. Że ich wystrzelali i wymordowali, tak, bardzo przykro oczywiście, że Warszawę nam zburzyli. Jedni mówią, że tyle ludzi wyszło, szkoda ludzi pomordowanych. […] Gorzej było potem, bo nam te straszne bloki zaczęli stawiać. […] Bloki były strasznymi mieszkaniami. Ja teraz, jak ostatnio zmieniałam mieszkanie, to powiedziałam: „W życiu do bloku nie pójdę. W życiu”. Stara kamienica musi być. I jest.

  • W takim razie skończyliśmy rozmowę odnośnie pani, natomiast teraz chciałbym porozmawiać o Mirosławie Wnuku. Kim on był dla pani?


Bratem ciotecznym, bo to był syn siostry mojej mamy. On był ode mnie dużo starszy. Wiedziałam na przykład, że on chodzi gdzieś na jakieś tajne komplety. Były odłożone przed wojną pieniądze na opłacenie jego szkoły, czyli gimnazjum jakiegoś przedwojennego. Ale jednocześnie były łapanki na ulicach. Nie jestem tego do końca pewna, czy uczestniczył w tym mój ojciec, ale chyba mój ojciec załatwił mu pracę w straży. To znaczy zaświadczenie dla patrolu niemieckiego na ulicy było dobre, to Niemcy po prostu honorowali i sami korzystali ze straży.

  • Czyli miał po prostu zaświadczenie o pracy?


Na życie. Na życie i na pracę, żeby go nie aresztowali, dlatego był w straży.

  • Z tego co tutaj mam informację w biogramie, był synem Aleksandra i Czesławy.


Tak.

  • Czesława to była pani ciotka?


To była moja ciotka. A ten Aleksander Wnuk, jego ojciec, w Ostaszkowie go zamordowali, w Miednoje. Bo ja nie mogłam ustalić [szczegółów], bo niby go zawieźli do Miednoje, a potem nie było jego grobu, nie było go w spisie, ja go poszukiwałam. On tam zginął i ciotka się dowiedziała… Ciotka się dowiedziała, jak Niemcy [ogłosili], że to Rosjanie. Nie można tego było powtarzać. Przestały przychodzić listy, bo od niego przychodziły listy, też były w tej skrzyneczce, w tym pudełku blaszanym, które ciotka kazała sobie do trumny włożyć. Nie rozkopałam tego grobu do dzisiaj.

  • Czyli ojciec, Aleksander Wnuk, był oficerem wojska czy policjantem, tak? Był ofiarą zbrodni katyńskiej?


On jest ofiarą zbrodni. On był, moim zdaniem, w straży więziennej. […] Nosił mundur. Ja go nie pamiętam, ale nosił oficerki. […]

  • Wspominała pani, że pamięta pani Mirosława.


Tak.

  • Jakie jest takie pani najstarsze wspomnienie z nim związane?


Nie pamiętam na przykład dnia jego Pierwszej Komunii, a mam zdjęcie, czyli taki fakt zaistniał. Ale mnie tam przy tym nie było, ja tego nie pamiętam, nie wiem, dlaczego. Natomiast bardzo często jeździłam z matką na ulicę Ogrodową, do jego matki.

  • I on tam był?


On tam zawsze był. I miał kolegę, który się nazywał Edward Giersz, ten chłopak tam przy nim tkwił, mały, czarny, bo ten Mirek wysoki był bardzo. Jego ojciec był bardzo wysokim, dużym, takim dorodnym mężczyzną. Ciotka mówiła, jak przyjeżdżał do majątku, to się bram nie otwierało, bo przesadzał na koniu. No, takie ułańskie chwalenie się […].

  • Jak Mirek wyglądał, jakby pani go tak sobie przypomniała?


Mamy synek – ulizane włosy, gładko uczesane do tyłu, ładna buzia. Bardzo skromny, może nie wycofany, ale taki nie pchający się przed [szereg]. W związku z tym taką małą dziewczynkę, jak miał w rodzinie, jak mnie, to tak bardzo uprzejmie traktował.

  • Czyli był szarmancki wobec kobiet?


No, ja nie wiem, czy tak można [powiedzieć], chyba tak. Chyba tak. Ja to bardzo dobrze odbierałam. Stąd był taki dobry kontakt. No i ta śmierć jego. Znaczy wszyscy ci moi bracia, ci synowie i mężowie tych sióstr, wszyscy [zginęli podczas okupacji]. Ale ta ciotka jakaś taka… była z nami i była dość potem bezradna. Ja tak jakoś to niosłam w sobie, że co jak co, ale znaleźć ten jego grób to ja muszę.

  • Kiedy widziała go pani po raz ostatni? Jakie jest pani ostatnie wspomnienie.


Przy tym szyciu tych opasek.

  • On był wtedy?


Wpadł na chwilę.

  • I co wtedy?


Nie pamiętam tego, bo to taki jakiś margines. [Następnego dnia] wyszedł do Powstania. Pożegnał się z ciotką…

  • Ciotka wiedziała, że on idzie do Powstania?


Przeczuła. Ciotka wiedziała, że go może nie zobaczyć, bo płakali przy tym pożegnaniu. […] Już go nie zobaczyła.

  • Wspomniała pani, że Mirosław zginął w zbombardowanym Pasażu Simonsa?


W bramie. Opowieść ta [pochodzi od] Edwarda Giersza. On to ciotce opowiadał zaraz po wyzwoleniu, bo on przeżył Powstanie. Wyszedł z Warszawy i Niemcy go wysłali do obozu koncentracyjnego. Nastąpiło wyzwolenie, wrócił i bardzo porządnie się znalazł, bo chciał przede wszystkim ciotkę odszukać […]. [Znalazł] moich dziadków w Rembertowie i tam była ciotka. Opowiedział ostatnie chwile Mirka. Oni się przebijali z ulicy Bielańskiej, tu, przed Arsenałem, tam już Niemcy byli wszędzie […].

  • Przebicie do Śródmieścia?


Nie, do Arsenału, do…

  • Do Arsenału się przebijali, tak?


Nie. Oni się nie mogli przebić, bo tam już byli Niemcy, którzy im nie dali, ale oni chcieli dobiec do bramy Pasażu. Bo oni tutaj byli w tym Pasażu, stąd wyszli na Bielańską. W końcu się przedarli, wpadli do tej bramy. I teraz tak, jak ten Giersz opowiadał, cały oddział pobiegł na górę, gdzie […] mieli jakieś łóżka swoje, i spadła bomba. A Mirkowi dowódca (ostatni biegł Mirek) kazał zostać na warcie w tej bramie. I jak ta bomba straszna spadła, no to się okazało, że Mirek jest pod tą bramą przygnieciony i że w żaden sposób go nie są w stanie [wyciągnąć]. Tam wyżej, jak to się zawaliło, bo nad tą bramą jeszcze były piętra, [przywaleni] ludzie dawali znak… Prawie nikogo nie wykopali, bo nie było jak, [okrążali ich] Niemcy. Ale tam były znaki jeszcze na drugi dzień rano, były jęki, oddechy. A tu, u Mirka to tak wyglądało, jakby go na placek uprasowało. Giersz przeżył, bo tam wpadł po schodach do góry. Aha, urwało mu te schody [do] pierwszego piętra, [uciekając], skakali.

  • Jemu udało się wycofać z tego palącego się Pasażu?


Tak.

  • A Mirkowi się nie udało.


Nie udało. On już tam został. […] Oni prawdopodobnie pobiegli w kierunku ulicy Długiej, bo to już było dzień przedtem, nim całe Śródmieście zbierało się do tego włazu i mieli schodzić na dół.

  • Na Stare Miasto?


[Do Śródmieścia].

  • To było dzień przed ewakuacją ze Starówki, kanałami?


Tak, wszyscy już szli w tym kierunku. Mirek już nie doszedł, bo trzydziestego zginął, rano. Bo trzydziestego pierwszego była także koncentracja przy tym włazie. Ja tylko nie wiem, czy Giersz wszedł do tego włazu, czy on coś mówił, nie mam tu żadnych wiadomości. Bo Giersz w ostatniej fazie Powstania to się znalazł na Czerniakowie.

  • Aha, czyli musiał się wycofać.


On nie musiał wejść [do kanałów], musiał pójść brzegiem Wisły i się gdzieś przedostać. Nie znam jego losów, nie wiem, jak to było. W każdym razie razem z warszawiakami został przez Niemców wypędzony do Pruszkowa i tam załadowany do wagonów towarowych i wywieziony do obozu. Nazwa tego obozu musi być w dokumentach. I tyle Giersz przekazał ciotce.

  • Przekazał ciotce, że Mirek nie żyje, że zginął pod walącym się Pasażem.


Tak. I teraz, proszę pana, co się dzieje.

  • Właśnie.


Co się dzieje. Ja tego nie mogę pojąć. Jest dzień ekshumacji. To znaczy według mnie to ja mam ten zły dzień ekshumacji, ale [Mirek] był ekshumowany, było złożone ciało w szkole na Barokowej. Podobno tydzień leżało. Ciotka w Warszawie, obok, grobów rodzinnych bez liku, proszę pana. Co się stało, że on nie został pochowany? Natomiast ciotka przeżyła szok i wróciła z tą jego jakąś białą koszulą, resztkami. Czyli się dokopali do niego, skoro mieli koszulę i dokumenty.

  • Aha, mieli jego dokumenty?


I dokumenty. Bo w tej żelaznej puszce, w tym grobie, są podobno dokumenty i resztki tej koszuli. Ale dlaczego ciotce nie wydali tego ciała? Jak to jest możliwe, proszę pana?

  • Takie czasy.


Takie czasy. Załatwiali to [żołnierze], oni podobno palili resztki tych zwłok.

  • To różnie było.


I liczyli kilogram na faceta. To było najgorsze, jak to usłyszałam. Kilogram [prochów] na człowieka liczą.

  • Właśnie, ta puszka. O co chodzi z tą puszką?


Gdzie są te dokumenty?

  • Właśnie, bo pani wspominała o tej puszcze.


Proszę pana, tę puszkę przechowywała jego matka, no i umarła. […] Byłam na tym pogrzebie, ale nic nie słyszałam o żadnych rzeczach ani o żadnych testamentach na tym pogrzebie. Natomiast jak mama musiała potem sprzątnąć i zwolnić jej mieszkanie, to się okazało, że w szafie odkryła właśnie testament, puszeczkę. Wpadli z ojcem, moim ojcem, w rozpacz, co teraz zrobić, więc wymyślili tak, że oni wykopią w grobie ciotki na jedną łopatę taką dziurę, ojciec się aż do trumny dostał. Różnymi sposobami podobno wyjmował tę ziemię, bo łopata byłaby za krótka. […] I tam wpuścili to pudełko, też je w coś prawdopodobnie zawinęli. […]

  • Czy wspominacie jeszcze w rodzinie Mirka, pojawia się ten temat?


Tylko u mnie. Nie ma już rodziny, wszyscy poumierali. […]

Warszawa, 31 marca 2017 roku
Rozmowę prowadził Rafał Brodacki

Krystyna Dąbkowska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter