Nazywam się Krystyna Wasiuszko, zamieszkała w Słupsku.
Z domu Gumienna, Krystyna też.
Pseudonim Krzysia.
Szare Szeregi, miejsce pobytu to Dziekanka na Starym Mieście, na Kanonii.
1929. Miałam piętnaście lat [1 sierpnia 1944 roku].
Taka historia, że muszę zacząć od dziadka. Ojciec mojego ojca był w Legionach i od Józefa Piłsudskiego, marszałka naszego, otrzymał w darze kiosk z gazetami na Starówce, konkretnie na Zapiecku, róg Starego Miasta. No i ten kiosk prowadził, dokąd mógł, potem przekazał mojemu ojcu. Czyli mieszkaliśmy w Warszawie na Świętojańskiej 14 i prowadziła mama i tata ten kiosk. Ja miałam starsze siostry, trzy, które także potem pomagały. No, najpierw do szkoły chodziły, prawda, do czasu trzydziestego dziewiątego roku to nawet nie skończyły średniej szkoły, bo wojna wybuchła.
Jedna dwudziesty rocznik – rok Kolumbów – Maria, druga Henryka, dwudziesty trzeci rocznik, i Klara, dwudziesty piąty rocznik, no i ja, dwudziesty dziewiąty. Takie cztery córy miał tata. No i żyliśmy do czasu wojny w spokoju. Ja zaczynałam chodzić do szkoły w trzydziestym dziewiątym roku, szkoła nr 35 na Senatorskiej. No, pierwsze bomby we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku spadły od razu na naszą szkołę. Nie wiem, próbowali widocznie na Zamek, bo to było w pobliżu Zamku Królewskiego, na placu Zamkowym, i szkoła nam się rozleciała. Uczyliśmy się potem w klasach domowych.
To, że ranni leżeli po bramach, że trzeba było z Wisły wodę nosić, bo nie było już w kranach. Moje siostry przynosiły z Wisły wodę w wiadrach i poiliśmy tych rannych, jeszcze niezabranych nigdzie do szpitali, bo nie było [jak], to po bramach po prostu leżeli. A mnie najbardziej uderzyła sprawa końska, bo dużo takich ułanów przyjechało do Warszawy na koniach, Ludzie się pochowali po bramach, jakoś to wyglądało, a konie stały na rynku, no i te konie bombardowali Niemcy okropnie. Poranili je, one leżały, skowyczały – strasznie. To jest nie do zapomnienia, ten widok koni umierających na ulicach Warszawy. No naturalnie, okres trzydziestego dziewiątego roku, walk, trwał przez cały wrzesień, tak że ludzie wygłodzeni, biedni, bez wody, bez niczego, prawda, próbowali żywić się po prostu tą koniną. Między innymi mój ojciec wrócił z wojny, bo był na wojnie.
Nie, na ochotnika się zgłosił. To było tak, że trzydziestego dziewiątego roku to tak jakbyśmy nie wiedzieli, że wojna ma wybuchnąć i tej mobilizacji wcześniej nie było, tylko potem kolejki się ustawiły przy miejscach i każdy się zapisywał, kto mógł, bo trzeba było kopać i okopy, i tak dalej. Tak że [ojciec] jako ochotnik zgłosił się w trzydziestym dziewiątym roku.
W Warszawie, tak. No i potem prowadziliśmy ten kiosk z gazetami. Po drugiej stronie był kiosk z papierosami, nie było takich [razem]. No, dorastałam w takich warunkach, że moje siostry już należały do „Szarych Szeregów” wcześniej, ja się musiałam wkupić też, prawda, kontrolując, jak zbiórki harcerskie były czy czasami [ktoś nie wyda]. Właściwie komendantką tych „Szarych Szeregów” była kierowniczka Szkoły Powszechnej na Targówku, na Inżynierskiej 10. Tam mieliśmy punkt zbiorczy, tam się uczyliśmy pod przykrywką literatury polskiej, historii, geografii, tego czego Niemcy nam zabraniali, nie wolno było. No, a po tych lekcjach potem uczyliśmy się topografii miasta Warszawy. Ja musiałam znać wszystko na Starówce od Nowego Miasta aż do Zamku Królewskiego i całe Wybrzeże Kościuszkowskie. I to wszystko musiałam znać na pamięć, gdzie jaka ulica, gdzie wszystko, żeby tę topografię znać; jak się zachowywać w czasie działań wojennych, jak ratować, udzielać pierwszej pomocy ludziom, jak ostrzegać. Tego myśmy się [uczyli] przez dwa lata w harcerstwie. W czterdziestym trzecim roku złożyłam przyrzeczenie harcerskie, no i już byłam pełną nazwą harcerka. No i tego wszystkiego uczyliśmy się – topografii, udzielania pierwszej pomocy, kontaktu, no i to nam się potem bardzo przydało w czasie Powstania Warszawskiego. Po prostu przygotowywali nas. Widzieliśmy, co robią Niemcy w czasie okupacji, jakie były rozstrzeliwania, egzekucje na ulicach Warszawy.
Ja mieszkam akurat na Świętojańskiej, obok kościoła Świętego Jana i Fary. Te bloki były jakby połączone wszystkie do kupy razem, no i te bombardowania niemieckie to były skierowane niby na katedrę Świętego Jana, ale może znalazł się wierzący Niemiec, to po co na katedrę, lepiej na nasz dom, tak że sześć bomb w czasie tego okresu spadło prawie na nasz dom. Były gruzy, były ruiny, trzeba było to potem remontować. [Tu należałoby wspomnieć, że ostatnia bomba przysypała nas w piwnicy. Oddychałyśmy przez mokre ręczniki, żeby się nie udusić! Wyszliśmy przez piwniczne okienko na ulicę Świętojańską dopiero o zmroku].
We wrześniu, tak, tak. Zestrzeliliśmy samolot, na Krzywe Koło spadł. Pobiegłam szybko patrzeć, jak on wygląda, ten samolot, i ci Niemcy cali zwęgleni, czarni jak Murzyni zupełnie. Widziałam, prawda, te pierwsze trupy, które zobaczyłam w trzydziestym dziewiątym roku, tych Niemców. No a potem już się te trupy zaczęły sypać wszędzie, bo przecież i nasi żołnierze też umierali. Mówię, nie było warunków, żeby do szpitala ewakuować tych wszystkich ludzi i leczyć, i tak dalej.
No tak, bo jak moje siostry przyniosły wodę z Wisły, to trzeba było roznosić i każdego, że tak powiem, rannego poić. Staraliśmy się jakoś i karmić ich, prawda, prawie przez cały miesiąc, bo jak Niemcy nacierali już, to zrobili taki okrąg dookoła Warszawy, nie dowieźli niczego, tak że byliśmy zdani sami na siebie, a bardzo dużo żołnierzy i wojsko starało się ewakuować do stolicy, no bo stolica się obroni. No i prezydent Starzyński ostatnim krzykiem rozpaczy, ostatnim apelem do świata żegnał ukochane miasto, żegnał Warszawę w kwiatach. Cytat Broniewskiego.
Nie słyszałam, ale potem z książek się dowiedziałam. No ale nawoływali, że Warszawa walczy, Westerplatte walczy, prawda. Cały czas staraliśmy się walczyć. Po wojnie to się dopiero wszystkiego dowiedziałam od ludzi.
Gdzieś już w listopadzie, już zima była, prawda, jak myśmy w takich prywatnych mieszkaniach się uczyli. To na Kilińskiego, to na Starym Mieście była kamieniczka, w której była dyrekcja szkoły, kierownictwo szkoły.
Oficjalna, ze świadectwami na koniec roku. Świadectwa były bardzo ważne, bo już jak byłam w piątej klasie… A już Żydów ewakuowali do getta, ale mieszkali kiedyś w naszej klatce schodowej, no i taka byłam zaprzyjaźniona z taką Żydówką, Rifka się nazywała, nazwisko Arget, coś takiego. Ojciec miał lodziarnię właśnie na rogu Zapiecka i Starówki, i ja z tą Żydóweczką chodziłam, to potem jak ją do getta ewakuowali, to przyszła do nas, przedostała się na stronę aryjską, no i ja jej dałam świadectwo ukończenia piątej klasy. To było dla niej bardzo ważne, bo tam pisało na świadectwie wyznanie rzymskokatolickie, to [jej] na tym bardzo zależało, a była moim rocznikiem. Nie wiem, czy przeżyła z tym moim świadectwem, czy nie.
Nie, no bo jakby żyła, to by jeszcze dała znać o sobie, prawda? Dostałabym wtedy odznakę Zasłużony Wśród Narodów Świata. Taką dają. No nie, nie. Ale mój ojciec dużo robił w czasie okupacji i przeprowadzał Żydów z getta na stronę [aryjską]. Warszawa to była Generalna Gubernia, a potem za Bugiem, za Narwią to już była Rzesza Niemiecka, więc staraliśmy się tych Żydów jak najwięcej ewakuować z getta. Mój ojciec bardzo dużo Żydów przeprowadził na tamtą stronę, żeby [trafili] do gospodarstw chłopskich. Tam na pewno część przeżyła. No to tyle.
Tak, tak, bo tata też mnie często zabierał z Warszawy. Mieliśmy rodzinę, bo moja mama pochodziła z Makowa Mazowieckiego, tak że tam była moja babcia, moja rodzina. Jak przyszły wakacje, to ojciec nas prowadził na piechotkę do samego Makowa, no i tam spędzaliśmy wakacje w gospodarstwie rolnym u mojej babci i u mojej cioci, i tam była jeszcze reszta rodziny. Tak że ja czasami z takimi Żydami przez rzekę musiałam się przeprawiać. Dziecko takie było roczne czy dwuletnie i zaczęło na rzece po prostu wrzeszczeć, no i ten mój ojciec rad nierad wsadził mu rękawiczkę w buzię, żeby nie krzyczało, prawda? Ale Niemcy już zaczęli strzelać, no więc sytuacja była dosyć groźna, jak dopłynęliśmy do brzegu. A ci przewoźnicy to tak ładnie przejeżdżali, że wiosło jak wkładali do wody, to w ogóle nie było tego słychać. Taka była cisza. Żeby nie ten krzyk…
Nocą, po ciemku, tak. No i jak wyszliśmy na powierzchnię z tej Narwi, to każdy się rozbiegł po lesie. Strzelanina była okropna, tak że ja tego doświadczyłam, że tak powiem, mnie się wydawało, że każde drzewo to jest Niemiec z karabinem i będzie strzelał do mnie. Wrażenia okropne, no bo ja miałam dziesięć, jedenaście, dwanaście lat w tym czasie. To było sześć lat okupacji niemieckiej, to można sobie wyobrazić, że w tym czasie ja dorastałam.
Co to są nogi z waty, mogę pani powiedzieć. Bo przewoziłam, jeździłam na [trasie] Warszawa–Praga, na Pragę po gazety. Wychodziły takie szmatławce niemieckie, „Kurier Warszawski”, prawda, i poza tym gromada pism niemieckich: „Allgemeine Zeitung”, „Warschauer Zeitung”, „Berliner Zeitung” i tak dalej. No więc ja jeździłam po te gazety – niekoniecznie ja, bo większość moja siostra starsza – no i przywoziliśmy do kiosku i w międzyczasie organizacje podziemne dawały nam biuletyny takie, pojedyncze druki, co się dzieje na froncie. Myśmy przecież radia ani niczego nie mieli, bo Niemcy od razu kazali to zlikwidować wszystko. Nawet książki, historia, geografia, literatura – to wszystko trzeba było na placu na Starym Mieście złożyć i mieli podpalić, ale wywieźli gdzieś to wszystko, tak że nie mieliśmy kontaktu, chyba że tak jak mój ojciec zawsze wiedział, co się dzieje na froncie. U nas radia nie było w domu, ale były takie komórki, no i ojciec też gdzieś przynależał. Nam się nie bardzo chwalił, gdzie jest i co robi. W każdym razie z ojcem już było tak, że jak na Powstanie poszedł, tak nasze drogi się rozdzieliły i nie mieliśmy pojęcia, co z ojcem. Po wojnie już, jak wróciłam z obozu niemieckiego, dowiedziałam się, że ojciec ranny z Powstania wrócił do babci mojej, miał w brzuchu kulę, no i zmarł we wrześniu czterdziestego czwartego roku i w Makowie Mazowieckim został pochowany. Tyle mogę o ojcu powiedzieć. Mama była z nami, zawsze trzymała się nas albo my jej.
Aha, i chciałam powiedzieć jeszcze, w czasie okupacji te gazety wiozłam z Pragi, tam na Zygmuntowskiej dostawałam te gazety, wkładało się biuletyny w te gazety niemieckie i polskie, i przywiozłam. Jak przywoziłam do domu, to miałam całą klasę swoją do dyspozycji. Każdy się trząsł, żeby ten „Kurier Warszawski” rozprzedać szybko między [sobą], a ludzie brali ze względu na to, że tam były wiadomości. No i jadę przez Wisłę, przez most Kierbedzia w tramwaju, naturalnie Niemcy siedzą na przedzie, bo to był wagon taki dla nur für Deutsche, tylko Niemcy jeździli, no i podszedł Niemiec do mnie, no i [mówi]: Bitte, Allgemeine Zeitung. No i ja wyjęłam i mu podałam, i nie wiedziałam, czy to jest [z biuletynem], no i on akurat wziął do ręki, i ta bibuła wypadła na [ziemię]. Ja szybko podniosłam, przeprosiłam go i mówię, że to moje, a on: Bitte, bitte i wziął to ode mnie z rąk. No i jedziemy z mostu Kierbedzia pod górę, tramwaj zwolnił troszeczkę – a myśmy się uczyli wskakiwać i wyskakiwać z tramwaju w czasie okupacji – no i ja od razu wyskoczyłam, chciałam uciec po prostu z tymi gazetami, ale nogi moje zrobiły się z waty, nie mogłam iść. No i może dobrze, bo jakbym biegła, to mógłby mnie zastrzelić, prawda, czy coś, bo to byłoby podejrzane.
Wyskoczyłam z tramwaju i chcę uciekać na Świętojańską, to już wszystko było blisko. No i idę, i nie swoimi nogami, znaczy jakaś energia mnie opuściła zupełnie, że nie mogłam tymi nogami [ruszać]. No i wiem, co to są „nogi z waty”. To taki moment, prawda, przeżycia. A poza tym na Krakowskim Przedmieściu jak była egzekucja, to byłam tam obecna, patrzyłam. Na Kilińskiego była egzekucja, też patrzyłam na to wszystko.
Niemcy ogłaszali, że będą rozstrzeliwać.
Im chodziło o to, by zgromadzić jak najwięcej ludzi, żeby ich wystraszyć. A tych rozstrzelanych to naszpikowali jakimiś środkami, że jak matka woła syna: „Chodź, Jurek, chodź! Chodź, ja tu jestem! Chodź, schowamy cię między ludzi!” – bo ich pod ścianę postawili, prawda, a on nie reagował, zupełnie nie reagował. Żeby machnął ręką czy coś. Stał jak martwe cielę. No i na moich oczach, prawda, te egzekucje robili, strzelali do [ludzi]. Ludzie maczali chusteczki potem w tej krwi. No to są tragiczne historie. To tyle. Jeszcze z Powstania no to różne… Myśmy ten mały sabotaż robili.
Napisy na murach, „W kinie siedzą świnie” na przykład. Myśmy takie różne rzeczy robili, może czasem i nieprzyzwoite. Na przykład karbid rozlasowaliśmy, jak on już pękał. Tam były ze trzy piętra w kinie na Długiej, było kino, no to tam były te pierwsze miejsca dla Niemców, to tym rozlasowanym karbidem rzucaliśmy w [Niemców]. Najgorzej denerwowały nas kobiety polskie, które chodziły z Niemcami. To nas szlag trafiał, starałyśmy się im dokuczyć. I do dzisiaj pamiętam, jeżeli to was zaciekawi, że takie wiersze, które rozpisywaliśmy ręcznie, bo nie było maszyny ani komputerów, idzie ulicą, ona roześmiana, a on żandarm. On ją coś pyta, ona nie rozumie, ale jest szczęśliwa i tylko: Ja, ja odpowiada. „Dziewczyno polska, miej trochę rozumu, bo ja to kładę na kark twej głupoty. Prawdziwym Polkom odebrałaś honor, prawdziwym Polkom odebrałaś cnotę. Wiesz, że przyjdzie dzień piękny, radosny, że ten dzień dla ciebie może być żałosny, bo każdy Polak prawdziwy i szczery odwróci oczy od niecnej hetery. A społeczeństwo za twe niecne czyny da ci miano publicznej dziewczyny”. To tak rozpisywaliśmy i rozdawałyśmy tym dziewczynom, które chodziły z Niemcami, wkładałyśmy im [do kieszeni albo prosto do rąk].
To spontanicznie [powstawało]. Ja dużo wierszy znam właśnie takich, które nie wiadomo kto napisał, dużo. No i te napisy na ścianie „W kinie siedzą świnie”. Ale Polska Walcząca to myśmy gdzie tylko się dało, to wpisywali ten znak Polski Walczącej. No, różnie tak było, że tym Niemcom chciało się dokuczyć i uciec. Zwłaszcza chłopcy to mieli spryt do tych wyczynów. Był moment taki, że ja chodziłam do szkoły, do Zamku Królewskiego. Jest Zamek Królewski i jest tutaj Pałac Ślubów, to tu, gdzie jest Pałac Ślubów, to ja kończyłam piątą i szóstą klasę, w tym miejscu. I zbliżał się 3 maja, mówimy, zrobimy demonstrację. Flaga hitlerowska wisiała ze swastyką na Zamku, to moich dwóch kolegów, ja i jeszcze jedna koleżanka moja, Marysia Stojanowska, mieliśmy już polską flagę, zdjęliśmy tę niemiecką i włożyliśmy polską na dachu. To było niebezpieczne tam się wdrapać. To było takie półzamcze, prawda, ale ludzie, jak popatrzyliśmy rano, co się dzieje – ludzie stali przed tą naszą flagą i ręce [składali], modlili się dosłownie, że ta flaga polska się pokazała na miejscu niemieckiej. No to taki był mój mniej więcej sabotaż, taki mały sabotaż.
Ktoś sugerował, że trzeba jakoś uczcić ten 3 maja, prawda, i tak dalej, tak że była sugestia, ale specjalnie rozkazem tośmy tego nie robili.
Tak. Na dwa dni przed wybuchem Powstania, tak mniej więcej jak dzisiaj, 30 czy 29 lipca, zbiórkę mieliśmy na Inżynierskiej w Szkole Powszechnej, no i powiedziała nam drużynowa, Maryla Jabłońska… Ona była potem po wojnie na Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego tu, w Warszawie profesorem, tak że taka mądra dziewczyna. To była nasza hufcowa, no i jej siostra Halszka to była przyboczną, ja byłam już zastępową, już do tej rangi doszłam, że miałam swój zastęp. I powiedziano nam, że „jutro albo pojutrze coś się wydarzy bardzo ważnego”. Coś się wydarzy. Trzeba ostrzegać ludność cywilną, żeby nie wyjeżdżała, nigdzie nie oddalała się od domów, żeby się trzymała kupy. No i moja siostra dostała przydział – moja siostra Klara – dostała przydział na Targówku, tam na Tykocińskiej był ich punkt zbiorczy, a ja ponieważ byłam taka małoletnia, to powiedziała mi drużynowa: „Ty masz się zgłosić do Zgrupowania »Wigry«. Będą oni tam na kirkucie żydowskim, na Woli. W tym miejscu gdzieś będzie zgrupowanie, punkt zbiorczy, to się do nich zgłoś”. No i siostrę wyprawiłyśmy z plecakiem na trzy dni, żeby miała jedzenie i to, co potrzeba, bo uważaliśmy, że po trzech dniach to już my zwyciężymy i Niemców wyrzucimy z Warszawy. No i siostry wyprawiliśmy. Jeszcze moje siostry starsze szyły, bo w czasie okupacji w fabryce Omega na Elektoralnej było szycie koszul dla Niemców i tak dalej, tak że one bardzo się nauczyły władać igłą i uszyły ten plecak, taką torbę. (Ja właśnie mam, miałam pokazać, jak to wyglądało). No i ona poszła na te trzy dni, odprowadziłam ją do mostu Kierbedzia. Ona poszła prosto, miała od razu liczyć, ile samochodów niemieckich, bo to już Niemcy się ewakuowali. To już był taki nastrój w Warszawie, że już koniec, Niemcy uciekają. Ewakuowali szpitale. Tam na Nowym Zjeździe był szpital niemiecki, to już ewakuacja chorych była. No i radość jakaś nas ogarnęła, że to już koniec z Niemcami, prawda, że tylko trzy dni i będziemy już wolnym miastem.
No i ja faktycznie w pierwszy dzień już wiedziałam, że wybuchnie to Powstanie, bo już siostrę wyprawiłam, no i idę. Jak taki deszczyk siąpił, taki kapuśniaczek, mnie mama posadziła w budce, żebym posiedziała. I moment, jak idzie nasz taki pluton wojskowy, to mam wrażenie, że to był „Monter”, bo on Starówkę objął, i w pelerynach wojskowych i z tymi karabinami, no i wszyscy się kierują do katedry Świętego Jana na mszę świętą. Godzina „W”, piąta wybiła, msza święta w kościele się rozpoczęła. Już mama mnie wymieniła, ja już pobiegłam do tego kościoła i ksiądz zaczął mszę świętą od „Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki”. Ludzie zaczęli płakać, to dosłownie szloch się zrobił w tym [kościele], taka radość niesamowita. A moje siostry na gwałt miały kolejkę, szyły flagi biało-czerwone, rozdzierały te prześcieradła i farbowali materiały, żeby tę czerwień i biel mieć. No i moje siostry szyły te flagi i między innymi szyły też opaski dla powstańców, tak że miały zajęcie jako sanitariuszki. Najczęściej to już później gotowały obiady, no ale to za moment powiem. W każdym razie ten pierwszy moment był niesamowicie podniecający, wzruszający, euforia niesamowita. Ludzie wyszli z kościoła, trzeba zagrodzić Niemców, bo Zamek Królewski już był w rękach niemieckich, i szybko budować barykady między Świętojańską a placem Zamkowym i druga barykada między Starówką a Zapieckiem. No i przystąpiliśmy do budowy tych barykad. Trzeba było bruk wyciągać z ziemi, układać te kamienie, to do krwi mieliśmy ręce pościerane, bo to jeden drugiemu musiał podawać. I wreszcie moje siostry z chłopakami z „Rogu”, bo już tam „Róg” działał na Starym Mieście, przewracają naszą budkę z gazetami na tę barykadę, a mama ręce załamuje i mówi: „Gdzie ja będę handlować?”, a siostra moja najstarsza, Maria, mówi: „Mamo, po wojnie nie taką budkę dostaniesz. Będzie wolność”. No i ta budka poszła na barykadę na Zapiecku, między Starówką a Świętojańską. Zbudowaliśmy te barykady.
Więc tak: pierwszy dzień, 1 sierpnia, drugi, trzeci, ja się rozglądam, pytam, gdzie, bo tu już się zbiera „Zośka”, „Parasol”, już tutaj „Róg” i inne organizacje, a ja szukam „Wigrów”. No i „Wigry”… Ja nie poszłam na „Gęsiówkę”, gdzie oni się zebrali. A oni walczyli niesamowicie na kirkucie żydowskim, niesamowity był tam rozlew krwi. Wyzwolili tę „Gęsiówkę” i tam obóz żydowski był, to rozpuścili tych Żydów wszystkich, żeby uciekali, no i straszne zniszczenia tam nastąpiły. Tam bardzo dużo [było] poległych żołnierzy właśnie z „Wigrów” i oni się potem przetransportowali na Dziekanię – to między katedrą Świętego Jana a Kanonią – i tam właśnie zrobili swój punkt. Jak się dowiedziałam, że tam są „Wigry”, to było bodajże 3 czy 4 sierpnia, już nie pamiętam (prowadziłam sobie notatnik, ale został, jak szłam do niewoli, to się bałam z tym notatnikiem gdzieś iść), no i jak poszłam do komendanta „Wigrów”, Eugeniusz Konopacki, tak się nazywał, i mówię: „Ja jestem z Szarych Szeregów i mam się zgłosić tutaj do pracy do was”, a on mówi: „Ileż masz lat?”, ja mówię: „Piętnaście”. – „No to idź – mówi – tam, gdzie jest harcmistrz »Kamil«, to on ciebie zakwateruje”. No i poszłam do tego „Kamila”, on rzeczywiście był harcmistrzem, porucznikiem i on powiedział do mnie: „Dobrze, zgadzam się, ale tak: na noc będziesz szła do domu spać – bo ja tam zaraz obok mieszkałam, Świętojańska 14, to po drugiej stronie ulicy – a na dzień proszę tak o godzinie – mówi – gdzieś dziesiąta – jedenasta przyjść i rozniesiesz prasę powstańczą i listy”. Przecież ci powstańcy chcieli zawiadomić swoje rodziny, więc to było bardzo ważne. Tych karteczek było cała masa: „Żyję, jestem tu i tam”, prawda, albo: „Ranny jestem”, albo taki, albo nie daj Boże: „Idź, powiedz rodzinie, że nie żyje taki czy inny”. No to ja mówię: „Ja się boję, ja nie pójdę”. Taka reakcja była, prawda, że niechętnie. Chociaż raz do swoich znajomych poszłam powiadomić, że nie żyje mój kolega, z mojej klasy.
No i co, zgłaszałam się do nich rano, dostawałam tę korespondencję, między innymi gazetki, te biuletyny nasze, i rozdawałam, to ta poczta harcerska działała bardzo ładnie. Szłyśmy wszędzie, dostałam się nawet przez tereny niemieckie, trzeba było Zamek przejść, na Senatorską czy na Krakowskie Przedmieście, to Niemcy z Zamku ostrzeliwali. To było niebezpieczne, ale właśnie ta młodzież była najdzielniejsza, szła bez zastanowienia, że coś się może wydarzyć. Widziałam straszne rzeczy, naloty samolotów. Matka z dzieckiem biegnie i raptem szrapnel jakiś pada. Matka pada na ziemię, dziecko płacze, przewrócone na ziemi, krzyczy: „Mama!”, a ja patrzyłam – mama ma prawie całkiem głowę odciętą od tułowia. Taki widok strasznie przeżywa człowiek. No nie wiadomo, czy to dziecko wziąć i ratować, no ale ktoś się znalazł tam, kto wziął to dziecko, bo ja byłam troszkę za mała, żeby mi go dali. Tak wyglądały te pierwsze dni Powstania – najpierw euforia ogromna, radość. Nasz sąsiad, pan Kobusiński, wyszedł do nas i mówi: „Co wy robicie, dziewczyny, chłopcy? Przecież to jest z motyką na słońce, przecież my nie wygramy. My jesteśmy przegrani”, a my na niego, że to wróg, że to nie jest patriota, że to taki, owaki. A on miał żonę w dziewiątym miesiącu ciąży i on się bał strasznie. Powstanie na Starówce padło po trzydziestu dniach, tak że za trzydzieści dni to ona już urodziła. To jak nas wyprowadzali Niemcy, już myśmy skapitulowali na Starówce, nas wyprowadzają, a ja widzę, jak on niesie z drugim kolegą ją w prześcieradle. Krew leci z kobiety, dziecko trzyma w garści u siebie. No i wtedy sobie zdałam sprawę, że to jest nasza wina, że coś takiego się dzieje. Nawet Niemiec, który prowadził, wziął naszych dwóch Polaków, żeby pomogli nieść to dziecko. No, różne charaktery ludzie mają, prawda. I nawet widzę, że wtedy za moment czterech niosło ją w prześcieradle, ale musieli swoje torby rzucić i wziąć to [prześcieradło] w rękę. Ale to już jest koniec Powstania [na Starówce], jak już nas wyprowadzali.
O, byłam świadkiem, o tak. Ja byłam ranna. Jak prowadziliśmy rannego – tutaj mam trzy takie dziury w nodze – szrapnel rąbnął mnie. Ja z dwoma siostrami i z dwiema koleżankami prowadziłyśmy rannego do szpitala na Długiej 7, od strony Kilińskiego też było wejście. No i na murach obronnych dosłownie, bo tam nie było dachu nad głową, te szrapnele mnie trafiły w nogę. Ja zostałam w tym szpitalu, bo zaczym doczekałam się lekarza, żeby mi powyjmował te odłamki… To ja już tam zostałam, a moje siostry poszły w dalszym ciągu, bo one gotowały powstańcom jedzenie na Starówce.
No więc ja czekałam na tę operację i miałam się opiekować powstańcem, który miał nogę uciętą już i leżał, i drugi obok, też ranny, ciężko ranny, i ja miałam im wodę podawać i opiekować się nimi do czasu, aż mi wyjmą te [odłamki]. W pewnym momencie ja chcę zobaczyć, co się dzieje na ulicy, i wychodzę po schodach, bo w piwnicy były te szpitale zrobione – wychodzę do góry po schodach, tam kręte takie schody były, no i patrzę [i słyszę], ale powstańcy krzyczą: „Czołg, zdobyliśmy czołg!”. Ludzie lecą ze wszystkich stron i ci powstańcy, i ja lecę z nimi do połowy drogi, ale w połowie drogi ja myślę sobie tak: przecież ja muszę tym naszym chorym powiedzieć, żeśmy czołg zdobyli. I jakaś siła mnie zawróciła, że ja nie poleciałam do tego czołgu, tylko zeszłam z powrotem do piwnicy. Schodzę i podmuch powietrza nagle mnie przewraca na tych schodach, bo nogę miałam chorą. Przewraca [mnie], no, jakoś się podniosłam i doszłam do tych rannych i krzyczę: „Czołg, zdobyliśmy czołg!”. A za moment idę do góry i widzę nogę i rękę zwisającą z balkonu, widzę masę ciał rozwalonych, leżących. Wszystko pozabijane było wkoło. Ten „goliat” się rozwalił, był podminowany. Ale jeszcze taki moment widziałam, że Niemcy z tego czołgu wysiadali przed tym i białą chusteczką machali i schowali się, ulica Długa była, tam się schowali. Coś niesamowitego, co to było – tragiczne. No i trzeba było potem te zwłoki usuwać, to na plac, tam było to Ministerstwo Sprawiedliwości, bodajże na Długiej, róg Kilińskiego, to tam na podwórko składali te [szczątki]. Ktoś tam doły kopał i jakoś ludzie zagrzebali te ciała. Ale to było straszne przeżycie.
No i potem już coraz gorsze [dni], coraz gorsze – tutaj zabitych trzydzieści osób w jednym szpitalu, w drugim. Szpital Bożego Jana też rozwalony, ci wariaci powybiegali, biegają po ulicy, krzyczą, robią takie pstryki do tych Niemców strzelających. Gdzieś ich ulokowali potem, na Freta bodajże, tych chorych psychicznie. I już Powstanie po 20 [sierpnia] to już tak było gdzieś koło 20 [sierpnia], 17 czy 18 to był ten czołg, i zbliżamy się prawie do końca.
Tak, tak. No a przed tym, jeszcze nie powiedziałam, jak te bomby spadały na nasz dom, to jedna z bomb (to były mury takie – jak oni mówili, gdańskie? – mury, takie grube bardzo, Starówka, tu kościół fara był budowany i ta nasza kamienica), to szósta bomba przywaliła nas w piwnicy – moją mamę, moje koleżanki i siostry. Zostałyśmy przywalone całkowicie. To się tak ciemno zrobiło, jeden wielki kurz, ani oddychać nie można. Moja siostra starsza chwyciła ręcznik, umoczyła go w wodzie i rzuciła mi na twarz, i dzięki temu ręcznikowi mogłam jakoś oddychać. Chcieliśmy wyjść, no to jeden z ojców jakoś wybił, bo to były żelazne okucia w [oknach] piwnic, trzeba było te okucia wyjąć, żeby można było [się wydostać], bo drzwi były zasypane całkowicie, więc te okucia trzeba było wybić i dopiero przejść. Tam nawet ciotka i siostra, bodajże Stefana Żeromskiego, pod stół weszły i krzyczą, że one żyją pod tym stołem, no i też czekały, aż będzie przebity otwór w okienku. Jeden wyszedł już po tamtej stronie, żeby jeszcze pomóc wyciągnąć tę kratę, i od razu Niemcy z placu Zamkowego postrzelili go, zabili. Czekaliśmy do zmroku, a latem w sierpniu to przecież długo widno, to czekaliśmy do nocy, żeby się przez to okienko wydostać na zewnątrz. No i wydostaliśmy się na Świętojańską przez Starówkę, Krzywe Koło, na Nowomiejską. I wtedy pobiegłam… Koleżanka moich sióstr [Mieczysława Jarząbkowska] miała taki sklepik na Kilińskiego i w tym sklepiku się schowaliśmy, u niej. Mieliśmy iść do piwnic jej rodziców, pod kościołem na Mostowej, ale tak zwlekaliśmy z dnia na dzień i na ten kościół bomby upadły, zawaliło się, trzysta osób tam zginęło, między innymi jej rodzice, ojciec i matka. Strasznie rozpaczała. A siostra jedyna, którą [Janka] miała, była na Pradze w Powstaniu Warszawskim. No i [koleżanki] były sanitariuszki, były łączniczki i była z nami przez cały czas, [przez Pruszków do obozu koło Frankfurtu nad Odrą].
Jak Niemcy już nas ewakuowali do obozu, najpierw nie było odważnego, który by poszedł z tą białą flagą i wywiesił ją. Tyle zniszczeń, tyle naszych bliskich odeszło. Ta ziemia krwią zbryzgana Polaków i jak my teraz wyjdziemy się Niemcom poddać? No jak nawet się poddaliśmy i szliśmy, to jeszcze z różnych kamienic strzelali, chcieli tych Niemców pozabijać, co nas ewakuowali. No i też strzelanina, prawda. Ja już doszłam do placu Zamkowego i myślę sobie: „Boże, a co z moją siostrą?”. Mamusia się najwięcej bała o tę moją siostrę na Pradze, a tam na Pradze to one miały luksus w porównaniu z nami. No i patrzę, leży Zygmunt Waza i tak rękę trzyma. I napisałam kartkę, że jesteśmy cali i zdrowi, Niemcy nas ewakuują, no i wsadziłam ją Zygmuntowi Staremu do rąk tę karteczkę. Myślę sobie, [siostra] będzie szła, to znajdzie. A drugą kartkę to na murach powiesiłam, na naszym łóżku żelaznym, które nie spłonęło, też przybiłam do tego, że jesteśmy, żyjemy i tak dalej, prawda? To było dla niej bardzo ważne.
Tak.
Nie, tej u Zygmunta nie znalazła, ale tę na moim łóżku żelaznym znalazła. I teraz ona tak: nas wywieźli do Niemiec, ewakuowali i wywieźli do Niemiec.
A 17 stycznia weszli Rosjanie już do Warszawy, do Polski i ona już mogła z Targówka dostać się jakimś mostem pontonowym, wojskowi momentalnie zrobili most pontonowy i ona przeszła przez ten most. Jak zobaczyła te gruzy, to dostała histerycznego śmiechu, bo przyszła ze swoimi sanitariuszkami, które tam razem pracowały i opiekowały się jeszcze rannymi na Pradze. No i jak zobaczyła, to dostała histerycznego śmiechu. Myśleli wszyscy, że zwariowała, ale jak znalazła tę kartkę, to ją jakoś uspokoiło. „To one żyją, no dobrze”. A przecież to wszystko było tak zwalone niesamowicie. No a nas ewakuowali do Frankfurtu nad Odrą.
Tak, do Pruszkowa i w Pruszkowie był podział. Mamę moją do Polski, a ja i moje siostry byłyśmy w tych panterkach, bo chłopcy jak zdobyli na Stawkach magazyny żywnościowe, to moja siostra mi sama uszyła tę panterkę niemiecką taką do noszenia, no i kto tylko był w panterce, już te opaski to pozdejmowałyśmy, pochowałyśmy sobie, to Niemcy nas do obozu niemieckiego skierowali, tych młodych ludzi, mnie. Mama moja była oddelegowana do tych starszych, ale tu, patrzy, jej córki dwie i ona przeszła po prostu, nie bała się tych Niemców, tylko od tej pory przeszła do nas i razem z nami pojechała do Niemiec wagonami towarowymi. Warunki były niesamowite, wagony towarowe. Nic tam nie było, załadowali nas jak śledzie w beczce, jeden przy drugich, zakneblowali wejście i okienka jakieś były dwa czy coś w tych wagonach, no i tak nas zostawili. I za swoją potrzebą jak wychodzić, to jacyś Polacy wyłamali jakąś deskę w podłodze, żeby się jakoś załatwiać, to gdzieś po dwóch dniach dopiero nas zatrzymali, ale wychodzić nie wolno było z tego [wagonu], tam tylko trupy pozabierali i chorych. No i zawieźli nas do Frankfurtu. Myśleliśmy, że to nad Mennem, a to nad Odrą było, tak długo nas wieźli. No i do obozu. A w tym obozie – Bosen, tak się nazywał, pod Frankfurtem to był taki podobóz – to pod gołym niebem, baraki takie jak w Oświęcimiu i deski tylko rozłożone, no i na tych deskach kazali nam spać. To jedno przy drugim leżało, a to już był początek września, nie było jeszcze tak źle, to spałyśmy, jedna drugą grzała, bo bez żadnego okrycia, bez niczego, tak że jak śledzie spałyśmy. Potem była mykwa, do naga trzeba było się rozebrać, żeby czasami gdzieś tam złota czy czegoś [nie ukryć], wszystko ściągali z rąk, co kto miał, i do tej mykwy. No i po mykwie dali nam takie obozowe stroje i do roboty. Najpierw gdzieś tam na koleje nas gonili. To tam ja miałam tylko takie sandałki, jak to dziewczyna piętnastoletnia nosiła, to mi się rozleciały, to nie mogłam iść do tej roboty, bo mi się buty rozleciały, boso, no to moja siostra najstarsza mówi: „A ty śpij, nie chodź nigdzie, bo nie masz butów. Przykryj się – mówi – kocem” – bo tam tylko koce były. Przyszedł Niemiec, wszyscy wyjechali już do tej pracy do kopania ziemniaków. Wtedy się kopało tylko motyką, nie było narzędzi innych. No i Niemiec jak odkrył, że ja leżę, to [krzyczy]: Arbeit! „Do roboty!”, no i boso mnie wygonił na ten plac apelowy. Wsadził mnie do swojej bryczki, zawiózł tam i kazał mi iść, kopać ziemniaki. A moja siostra taka była bojowa bardzo, ta moja siostra najstarsza, jak chwyciła motykę, jak zamierzyła się na tego Niemca, a za nią wszystkie inne nasze warszawianki… Bo tam pracowały poznanianki i inni, ale one z własnej woli nieprzymuszonej pojechały na te roboty czy ich wywieźli, w każdym razie były inaczej traktowane, a nas, powstańców, uważali za bandytów – Banditen Polen – i nas… No, ale jak się rzuciły te dziewczyny na tego Niemca, to Niemiec machnął ręką i pojechał sobie, zostawił mnie tam. No to takie momenty przykre. Albo na apelu stać – ja nie miałam tych butów i stać od rana ze dwie godziny, zaczym oni tam posprawdzali to wszystko i posegregowali do roboty, to tak mi nogi przemarzły, że do dnia dzisiejszego mam problemy z nogami. No i co zrobić? No i trzeba było…
Na zimę jak już grudzień zapadł i mróz przyszedł, to tam przecież był zupełnie otwarty teren. Całe szczęście, że moja mama zabrała ze sobą garnek, no i jeszcze powstańcy nam przynosili tę kaszę gryczaną, jęczmienną i tak dalej. Mama taki woreczek kaszy jęczmiennej zabrała w tym garnku, no to to gotowała nam, dwie [cegiełki], na to się ten garnek postawiło i pod spodem paliło się [drewnem]. Siostra wyszła za te druty kolczaste, żeby nazbierać drzewa, […] złapał ją Niemiec i mówi: Was machen?, co ona tu robi, a ona mówi: „Drzewo zbieram”. Jak ją zaczął batem lać przez plecy, to nie daj Boże. Jak ona uciekła z powrotem za te druty do nas, to jak odsunęła koszulę, to same pręgi czarne były już, momentalnie na plecach się porobiły. No to tak nie można było nigdzie iść. Ale jak byliśmy jeszcze za tymi [drutami], to Polacy pracowali przecież w Niemczech. Niemców wysłali na front, a same Niemki prowadziły interes w mieście, we Frankfurcie nad Odrą. To taki jeden Polak, który pracował, był cukiernikiem z zawodu i pracował w tej cukierni, zaczął nam przynosić jedzenie, no i tak się zakochał w mojej siostrze, że potem moim szwagrem został.
Nie, średniej.
Chyba przymykali oko, tak. Szli, mieli torby ze sobą, no i tak przerzucali do naszej strony. No to tak było wtedy. A później to nas musieli ewakuować do miasta i mieszkaliśmy już w jakiejś kamienicy ogromnej.
To był już grudzień. Najpierw do Gaswerku, robić przy gazie coś tam, jakieś prace porządkowe. Ja na przykład dostałam [grabie] i miałam te liście jesienne zgarniać z ulicy. Tak że nikt nie siedział z rękami opuszczonymi, każdemu robotę znaleźli. Z tego Gaswerku potem nas wzięli do Paetscha. Paetsch to była fabryka z fajansu. Tam już było dobrze, bo już tam były prycze i warunki. Tam dużo poznanianek pracowało, no to one się czuły prawie jak w domu. Miały prawo korespondować z domem, paczki dostawały z domu, tak że już się z nami dzieliły, że tak powiem, było już przyjaźniej. Tam święta spędziliśmy, Boże Narodzenie, a potem ewakuacja nas w stronę Berlina. Wszystkich Ausländerów, obcokrajowców spędzili razem i pchali w stronę Berlina.
Na piechotę, tak. Jeszcze jakieś magazyny po drodze kazali oczyszczać i tak dalej, różne przygody były. No i my mówimy, że my powstańcy, myśmy już Warszawę przeżyli, wiemy, jak tam było, no więc ciężko byłoby znów do Berlina iść i to samo przeżywać, i mówimy, odłączymy się. A już takie kaleki nas prowadzili, ci Niemcy, pokontuzjowani po wojnie, z laseczkami, starzy. No i jak tu się oderwać od tych Niemców? Tamta grupka jakaś się odłączyła, pobiegła, wrócili z powrotem i mówią: „Tam już są ruski. Tu ruski, tu ruski – mówi – już nie ma wyjścia”, i ci Niemcy wystraszyli się i odeszli, zostawili nas w spokoju.
Tak, tak, cały obóz pędzili, obcokrajowców różnych narodowości. I w takiej szopie nas zostawili. Siedzimy, w tej szopie każdy wypoczywa, jak może, i patrzymy, jak samoloty bombardują Reppen, taka miejscowość niemiecka. Bomby lecą, moje siostry stoją z chłopcami przed blokiem i jeden z nich mówi: „A dobrze im tak. Niech wiedzą, jak myśmy w Warszawie te bomby znosili”. Tak powiedział, a drugi mówi: „Wiesz co, szkoda ludności cywilnej. Co oni są winni?”. No i w tym momencie jak bomby nie uderzą w nas… Nie wiadomo, czyje to były samoloty, ale spustoszenie. Tam było siano, słoma, jak to wszystko stanęło w płomieniach, to kto mógł, to uciekał, jak stoi.
W tę szopę ogromną. A w tej szopie mogło się zmieścić nawet trzysta ludzi. I to wszystko uciekało. Moja koleżanka, znaczy też sanitariuszka, dostała w oko. Mówi: „Nic nie widzę”, krew się leje na oko. I myśmy pobiegły na takie pole, redliny były tam, gnój rozłożony, to myśmy się tym gnojem poprzykrywały, bo […] przecież to jest już marzec, to jeszcze drzewa nie puściły liści żadnych, czyli wszystko jest widoczne i z góry dosłownie prują z samolotów do nas, z karabinów maszynowych.
Właśnie dotychczas nigdzie nie mogę w literaturze znaleźć. To się Pillgram nazywało, ta miejscowość, i tam było to straszne spustoszenie. To ja dostałam w nogę i coś mi w bucie chlupie. Jak już skończyło się to [bombardowanie], już rano się zrobiło, myślę sobie: mokro mam w bucie. Ja wyjmuję nogę z buta – mam całą zakrwawioną. Ja nawet bólu nie czułam – taki był strach tam ogromny, że nie czułam bólu i wyjęłam [stopę] dopiero [nad ranem]. Tam też dostałam odłamkiem jakimś w nogę, no ale jakoś od razu wiedziałyśmy, jak to zrobić, żeby zabandażować i jakoś funkcjonować dalej.
Stamtąd już nas zabrali, to chyba już pożoga tam, tak że zabrali nas do jakiejś wioski.
Tak, do wioski. No i w tej wiosce były owce i barany. Nas też do takiego pomieszczenia tam wsadzili, raczej do piwnicy, a Niemcy tam byli, sześciu oficerów niemieckich i tych sześciu oficerów niemieckich przez sześć dni nas tam pilnowali. A my, Polacy, nasi powstańcy, bili te barany, piekli na ognisku i tam mogliśmy cokolwiek zjeść dopiero, prawda.
Nie, nie przeszkadzali, ale przychodzili i myśmy tylko czekali, kiedy nas granatami obrzucą w tej piwnicy, więc człowiek żyje cały czas pod strachem. No ale jakoś bali się. No i wreszcie jeden z Polaków się zdobył na to i mówi do Niemców: „Czy wam nie szkoda tych krów, które chodzą na polu? Przecież trzeba je wydoić, bo wymiona mają takie grube”, a w lesie już byli ruski, już widzieliśmy ruskich. No i że on pójdzie, wydoi te krowy. Wziął wiaderko i Niemcy pozwolili mu iść, no i wtedy jak on poszedł i był na pół drogi, krzyczał do ruskich: „Na co czekacie? Tu jest tylko sześciu Niemców. Trzeba atakować”. No i jakiś dał im znać i przeszedł na ich stronę, już bez tego mleka, no i na drugi dzień od razu była ofensywa, i wyszli Rosjanie, i weszli polscy żołnierze. O, ile było radości.
Ale Rosjanie jak się zorientowali, że my jesteśmy z Powstania Warszawskiego, to uznali nas za bandytów. Niemcy nas nazywali bandyci, teraz ruski nas nazywają bandyci. I nas, powstańców wszystkich, pod klucz, a reszta ludności, Ukraińcy i inni, pozwolili im iść sobie, gdzie chcą. No i wtedy była klęska, bo ruski spragnieni seksu porzucali się na te dziewczyny i tam były różne gwałty, nie gwałty. Myśmy jakoś szczęśliwie ocalały, bo byłyśmy właśnie tymi bandytami. No i po jakimś czasie, jak już front się zaczął przesuwać w stronę Berlina, to jeden z oficerów rosyjskich wsadził nas, takie grupy nas były już powstańcze, wsadził nas na ciężarówkę i kazał jechać do granicy.
W stronę Polski. I bodajże do granicy dowieźli nas, nazwy zapomniałam w tej chwili, i do Poznania pociągiem już z tamtej miejscowości. Graniczna taka miejscowość znana. No i do Poznania przyjechaliśmy, w Poznaniu niby tamte koleżanki mieliśmy i tak jakoś z dzień, dwa posiedziałyśmy. Aha, jeszcze te moje siostry zginęły w tym czasie i ja sama z mamą zostałam.
Właśnie w tym nawale, jak front przechodził, one się jakoś schowały przed tymi ruskami, żeby ich nie ruszali, i one jakoś się odłączyły. I ja z mamą dojechałam do Poznania i potem pojechałyśmy do Warszawy. Przyjechałyśmy do Warszawy – nie ma gdzie się zatrzymać. W Czerwonym Krzyżu się zatrzymałyśmy, wycieńczone takie zupełnie i w tym Czerwonym Krzyżu, tu chyba [panował tyfus].
1 maja, nie zapomnę tego – jak zobaczyłam polskie harcerki idące ulicami Warszawy, Boże, aż serce mi podeszło. Jak nas dobrze w tym harcerstwie wychowywano, to naprawdę. Dzisiaj aż szkoda, że te różne grupki młodzieżowe się takie czy inne tworzą. A harcerstwo to była wspaniała organizacja. Trzeba ją reaktywować, bo ona jest uśpiona jakaś, prawda? Porobili te harcerstwo chrześcijańskie i takie, i inne, i to rozbiło nam faktycznie harcerstwo. Szkoda. Za wszelką cenę trzeba, żeby ta młodzież była zjednoczona, w jednej organizacji, w harcerstwie. Te obozy harcerskie jakie były przyjemne, te ogniska, to wszystko. Teraz się wszystko rozleciało. Teraz są hotele, siedzą sobie w najlepszych warunkach, po cztery osoby w jednym [pokoju], łazienki i tak dalej. A ja jeszcze jak prowadziłam kolonie, to dzieciaki w namiotach i do morza myć się, z ręcznikiem.
Tak, tak.
Tak.
No i taka szczęśliwa mówię, muszę iść poszukać siostry na Pradze. No i tym mostem pontonowym jeszcze, bo innego nie było, dostaję się na Pragę. Mamusię zostawiłam w tym Czerwonym Krzyżu i idę na Pragę. Idę tam, gdzie moje harcerki są, na Świętego Wincentego. Miałam tam cały sztab harcerek, moja koleżanka Nela Jabłońska też, razem pracowałyśmy w tym harcerstwie i ona była zastępową, i ja też. No i idę do nich do domu, bo tam też były u niej zbiórki harcerskie na Świętego Wincentego, i zobaczyłyśmy się, całujemy się, ściskamy. Ja mówię: „Co z moją siostrą?”. – „Jest, żyje. Znajdziesz ją, zaraz cię do niej zaprowadzę”. Ale przed tym jeszcze, jak jej szukałam i jeszcze znalazłam jej adres, jak byłam na Starówce, to znalazłam jej adres, to była jeszcze ulica Radzymińska i numer podany. I ja tam poszłam i mówię: „Tutaj mieszka moja siostra”, a ten gość, który wyszedł, mówi: „Tu żadnej siostry nie było, tu nikt taki nie mieszkał. Ja nic nie wiem” i zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Ja potem mówię do tej mojej koleżanki Neli: „Słuchaj, ona tam mieszkała?”. – „Mieszkała, ale NKWD chodziło, szukało, zbierało tych wszystkich powstańców i on się bał. I ona poszła na punkt, tam gdzie mieszkała”. No i zaprowadziła mnie Nela na ten punkt, gdzie mieszkało jeszcze dziesięć sanitariuszek. Jeszcze tam, że tak powiem, ranni leczyli swoje rany, chłopcy, powstańcy, bo pierwsze dni Powstania jak było na Pradze, no to też było rannych kilku, tak, tak że one się nimi opiekowały. No i mojej siostry nie ma. Mówi: „Prowadzi przedszkole w jakimś parku. Zaraz wróci” – bo to deputat dawali zaraz, jak ktoś pracował. No i wreszcie słyszę jej głos – wchodzi, schowałam się za krzesełko i czekam, a ona mówi: „Przyniosłam ten cholerny deputat – mówi – macie, jestem zmęczona”. Ja patrzę, ona jest ranna w nogę, kuleje. Jak mnie zobaczyła, jak zaczęłyśmy się ściskać, no to już rodzina w komplecie, jakoś przeżyłyśmy ten koszmar wojenny. No i mówię, że żyjemy, że jesteśmy, że to, tamto. Ona miała tę nogę złamaną właśnie w czasie Powstania i mówi, że nie może iść. No to ja mówię: „Zaraz z tego Czerwonego Krzyża mamę przyprowadzę”. Pobiegłam jeszcze tego samego dnia z powrotem do Warszawy, tutaj do Czerwonego Krzyża, i patrzę – moje siostry się znalazły, też do Czerwonego Krzyża poszły. No bo gdzie iść? Iść, usiąść i siedzieć? No i całą grupą poszłyśmy do niej. Ich tam gdzieś było z dziesięć, nas jeszcze z pięcioro, nie ma miejsca absolutnie na to, żeby przedłużyć [pobyt]. Zresztą ja zaczęłam się tak jakoś źle czuć, gorączkę dostałam i pojechałyśmy [na wieś].
Jak zawieźli nas furą czy już nie wiem czym, do mojej babci na wieś, tam do Makowa Mazowieckiego, no i tam dostałam tyfus. Ten tyfus przechodziłyśmy wszystkie, to w tym Czerwonym Krzyżu panowała ta zaraza i pozarażałyśmy się, i ja, i moja siostra Henryka, i Maryla, tak że wszystkie trzy przechodziłyśmy ten tyfus paskudny. W międzyczasie przyjechał ten, który nas żywił w tym obozie, Kazik Wojciechowski, na jakiejś kobyle przyjechał tam, no i zabrał nam siostrę do siebie, do Więcborka, do swojej rodziny. No i ona tam w szpitalu chorowała na tyfus, a ja musiałam to przeżyć tam, na wsi. Straszna choroba, bo człowiek z miesiąc czasu był nieswój.
Potem przyszedł wrzesień i trzeba było o szkole pomyśleć, no więc porozumiewałam się z tą moją koleżanką z Szarych Szeregów, mówię: „Załatw mi jakąś szkołę”, bo ja jeszcze w pałacu Staszica zdawałam, jak siódmą klasę skończyłam, do jakiejś handlówki czy coś w tym sensie, tak że mogłam już do średniej szkoły gdzieś [pójść]. No i mówi: „Słuchaj, ja chodzę w Radzyminie do internatu, tam jest internat. Załatwię ci zaraz internat. Dyrektor, pan Kaliciński, jest akowcem, znajdzie dla ciebie miejsce”. No i przyjechałam do Radzymina, znalazło się dla mnie miejsce, zaczęłam się uczyć i jeszcze skończyłam małą maturę i liceum pedagogiczne. Zostałam nauczycielem i dostałam nakaz pracy do Słupska. A w międzyczasie już załatwiłam sobie tak, że siostrę wysłałam do Słupska. Bo mi się bardzo podobał Słupsk. Byłam na wycieczce, na obozie harcerskim ze szkoły, z tego Liceum Pedagogicznego w Radzyminie. Na obozie byliśmy w Wejherowie, wycieczkę zrobiliśmy do Słupska. Słupsk był przepięknym miastem. Tak mi się podobał, że powiedziałam: „Idź, szukaj tam mieszkania, bo tam jest masę wolnych mieszkań”. No i pojechała moja siostra, znalazła takie czteropokojowe, 120 metrów powierzchni mieszkanie. Niemcy tam mieszkali, no i zamieszkała z tymi Niemcami, bo jeszcze Niemców nie zabierali, ewakuowali. No i ona z tymi Niemcami tam mieszkała. To ja już dlatego starałam się dostać tam nakaz pracy, żeby już rodzina się skoncentrowała razem.
No i co jeszcze charakterystycznego? Że już pomnik powstańców Warszawy w [Słupsku] był. Jak dowiedziałam się, że odsłonięcie jest tego pomnika, to jeszcze ze szkoły przyjechałam do Słupska i byłam na odsłonięciu pomnika powstańców Warszawy w Słupsku, na placu powstańców Warszawy. Jest do dzisiaj, jest pięknym pomnikiem.
Chyba wspominałam, że trafił poważnie ranny do babci i tam jest pochowany w Makowie Mazowieckim.
To znaczy ten mój szwagier, który nas żywił w Niemczech, on otworzył sobie restaurację Esplanadę w Więcborku, a pochodził z Kamienia Pomorskiego. Więc tam sobie otworzył i zaczęli prowadzić tę restaurację. Nawet zaczęło im się bardzo dobrze powodzić, już ja tam przyjeżdżałam do nich na wakacje, na dobre lody, bo mój szwagier był cukiernikiem, więc prowadził tę restaurację, ale potem takie jakieś nałożyli podatki na tę prywatę w czasie komuny, nie wolno było tych prywat, no i zlikwidowali. Ja ich zaprosiłam do Słupska, bo też miałam 120 metrów mieszkanie, tak? Jak już ja pojechałam do Słupska, to już siostra miała to mieszkanie. No i ja dostałam pracę, nakaz pracy do Słupska, zaczęłam pracować od razu w szkole – najpierw w inspektoracie z miesiąc czasu popracowałam, potem do jedynki zaraz mnie kierownik zabrał. O, świeża nauczycielka to była sensacja, bo to było wszystko stara wiara z Wilna, wilniacy przyjechali, cały zespół szkoły. No i tak przez trzydzieści pięć lat przepracowałam w różnych szkołach, bo byłam i w jedynce, i w dwójce, i w trójce, w czwórce, a potem poszłam do technikum elektrycznego, byłam kierownikiem internatu i prowadziłam jednocześnie język polski w technikum elektrycznym.
No tak. Maria Gumienna – dwudziesty rocznik. Wyszła za mąż za Tadeusza Marczyńskiego w Poznaniu i tam się osiedliła w Poznaniu. Henryka Wojciechowska, to już w Więcborku tam prowadziła tę Esplanadę, ale ponieważ upadła im ta cała impreza, to przenieśli się do Słupska i szwagier pracował też jako cukiernik, a siostra pracowała w restauracji. Szybko, że tak powiem, zeszła z tego świata, bo pięćdziesiąt dwa lata i zmarła. Te przeżycia wojenne się odbiły na niej, ona była bardzo uczuciowo zaangażowana, bo ta starsza moja siostra to była tak odważna, tak pewna siebie, że niczego się nie bała. Te „szafy” grające lecą, szumią, bo one najpierw były nakręcane, a potem były wyładowywane te pociski… To jak te „szafy” grające już nakręcały się, to wszyscy głowy chowali w piasek, żeby nie oberwało, a ona jak tę zupę gotowała, to nie ruszyła się, musi być ugotowana dla powstańców. Oj, albo z tym krupnikiem jakie miałam przeżycie, ale już nie będę dłużej was męczyć.
To tak: żywili się powstańcy z „Rogu”, bo tam sanitariuszka Janka Piotrowicz miała brata swojego, Władka Piotrowicza. On był zaopatrzeniowcem i on te produkty żywnościowe, ziemniaki takie suszone i te kasze, i te makarony, wszystko przynosił do nas do domu i tam się gotowało, no i roznosiliśmy. Siostry nosiły do „Roga”, a ja miałam nosić na Dziekankę do naszych „Wigrów”. No ale można było tylko przejść przez dziurę wybitą między naszą kamienicą a farą. Do fary trzeba było się dostać tą dziurą, a z fary do kościoła Świętego Jana i z kościoła Świętego Jana dopiero na Dziekankę mogłam przejść, bo to było wszystko zawalone. No i dostałam ten garnek z zupą, a żeby tą dziurą przejść… Ja [wcześniej] przechodziłam lekko i przeprowadzałam księdza Kliszkę. Uczył mnie religii i brał udział w Powstaniu i miał… W tej katedrze Świętego Jana była straszna masakra, koło 20 sierpnia bodajże, straszna masakra, tam powstańców zginęło cała masa wewnątrz i Niemców zresztą też, i on szedł im dać ostatnie namaszczenie, i ja jego prowadziłam przez te dziury. Ja się lekko przewinęłam przez tę dziurę i stanęłam na kamieniu – to mówię o tym księdzu – i on dał mi tę monstrancję świętą, żebym potrzymała, i on się przez tę dziurę musiał prześlizgnąć, żeby dalej iść do tej katedry Świętego Jana. No i on udzielał ostatniego namaszczenia tym powstańcom, którzy tam leżeli, a było ich tam bardzo dużo, dużo rannych i dużo zabitych. No to tak było. A z tą dziurą właśnie [to było tak], to ja niosłam ten krupnik. To było wcześniej, przed masakrą w katedrze Świętego Jana. Ja niosłam ten krupnik i taka cegiełka była położona na ten mur, bo tam było niżej, a nasza piwnica była wyżej. I ta cegiełka zsunęła się i ja z tym krupnikiem spadłam. Boże, ja nie mogłam sobie darować, tyle pracy, ile one energii włożyły, te dziewczyny, w to, żeby tę zupę ugotować, a ja ją wylałam. Oparzyłam się jeszcze nogami, ale nie tak bardzo, no i z płaczem wracam z powrotem, i mówię, że nie ma krupniku, nie zaniosłam chłopakom jedzenia. To ten krupnik to mi do dzisiaj w gardle stoi, bo przez moją nieuwagę powstańcy nie dostali obiadu.
Tak.
Klara Mulewicz [pseudonim Iwonka]. Z wojska wrócił chłopak i z nim wzięła ślub. [Mieszkała w Warszawie, a jak córka urodziła wnuczkę, przeniosła się do Krakowa]. […]
Proszę pani, byli u nas kiedyś w Wyższej Szkole Pedagogicznej profesorowie, już nie pamiętam ich nazwisk, była sesja naukowa na temat właśnie postrzegania Powstania. Ja byłam po tych wszystkich przeżyciach tak negatywnie nastawiona, że to było niepotrzebne, no ale potem, jak uczyłam polskiego i wczytałam się w literaturę całą, to zdałam sobie sprawę, że to było konieczne i to dało naszemu krajowi taką, jakby to powiedzieć, siłę przetrwania, że do dzisiejszego dnia mamy coś w sobie takiego, że przez te wszystkie trudy, jakie przeżyliśmy, jesteśmy silniejsi ambicjonalnie, prawda – że nikt nie dorówna naszej odwadze, naszej sile, naszej potędze. […]
Warszawa, 29 lipca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna