Krystyna Żotkiewicz „Gejsza”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Żotkiewicz, urodziłam się w Żeraniu pod Warszawą, w 1922 roku.

Co pani robiła przed wojną?

Będąc dzieckiem, jakiś czas mieszkałam w Żyrardowie, ponieważ mój tata tam pracował.

Gdzie pracował?

W zakładach żyrardowskich, Zakłady Włókiennicze „Żyrardów”. Po śmierci ojca [w 1928 roku] przeniosłam się [z mamą i dwoma braćmi] do Warszawy. W Warszawie skończyłam szkołę powszechną, a później, [już w czasie okupacji] szkołę zawodową krawiecką, która była na Czerniakowie. Mieszkałam [najpierw] na Targówku, [a potem na Starówce].

W którym miejscu była szkoła powszechna, którą pani kończyła?

Na Targówku, przy ulicy Piotra Skargi.

Czy w domu przed wojną były tradycje niepodległościowe, może na przykład ktoś w rodzinie wcześniej gdzieś walczył?

Może nie walczył, ale dużo się w domu mówiło o tym, bo moja babcia z rodziną wyjechała w czasie [I wojny światowej zostali przesiedleni] do Orła i tam byli przez sześć lat. [Tam przeżyli rewolucję rosyjską]. Jak wrócili, to opowiadali wspomnienia. W ogóle dużo takich wiadomości miałam. Później, po skończeniu szkoły powszechnej, zaczęłam się uczyć w szkole zawodowej prowadzonej przez siostry – szkoła krawiecka. Skończyłam tę szkołę już w czasie okupacji, dawała tak zwaną małą maturę.

Czy pamięta pani moment początku wojny, jak oddziały niemieckie wkroczyły do Warszawy?

Moja mamusia była w Warszawie, kiedy się rozpoczęła wojna, a ja jeszcze nie wróciłam z wakacji. Byłam na wsi u wujostwa, którzy mieli nieduży majątek w Siedleckiem. Później moja mamusia z braćmi jakoś przyszli z Warszawy, mieli około stu kilometrów drogi. Przyjechali tam, gdzie byłam.

Później państwo wrócili do Warszawy?

Później wróciliśmy do Warszawy, już w czasie okupacji.

W którym miesiącu?

Późną jesienią. Wróciliśmy do Warszawy i wtedy wróciliśmy na nowe mieszkanie na Starym Mieście przy ulicy Nowomiejskiej.

Co się stało ze starym mieszkaniem? Zostało zajęte, zburzone?

Nie, nie było zburzone, [dom stoi jeszcze teraz], ale były jakieś sprawy, że przenieśliśmy się na Stare Miasto. Tutaj spędziłam kilka lat. Później jeszcze zmieniłam mieszkanie i mieszkałam przy ulicy Elektoralnej, gdzie zastało mnie Powstanie. Już wtedy należałam do organizacji.

Jak pani zapamiętała moment, kiedy pierwszy raz pani zobaczyła okupantów, Niemców?

Pierwszy raz zobaczyłam Niemców chyba właśnie w majątku u wujostwa. To był czas, kiedy przemieszczały się nasze wojska. Później gdzie mogli, to się zatrzymywali, przebierali się na cywilów. Tak że u mojego wujostwa było dużo młodych ludzi chowanych w piwnicy. A Niemcy już się przemieszczali, przy tym w tamtej okolicy wciąż były naloty. […]

Proszę jeszcze opowiedzieć o szkole, małej maturze. To była konspiracyjna nauka? Czy już wtedy pani miała styczność z jakimiś organizacjami?

Nie, zupełnie nie.

A jak wyglądała nauka w szkole, nauczyciele? Jak to było zorganizowane?

Były wszystkie przedmioty, przy tym przedmioty zawodowe. Był przymusowy język niemiecki. Więcej nie mogę powiedzieć. Miałam daleko do szkoły.

Czy pamięta pani z czasów okupacji jakieś szczególne zdarzenia, łapanki może?

Łapanki owszem, były. Kiedy mieszkaliśmy na ulicy Nowomiejskiej, to z moimi braćmi, których miałam dwóch, nocą nieraz, jak widzieliśmy, że się zbierają Niemcy, że przejeżdżają tam, że się zatrzymują, wychodziliśmy na dach i się chowaliśmy. Sprawdzili, że nie ma młodych ludzi, i tak się kończyło. Chyba ze dwa razy tak było.

Bracia byli młodsi od pani czy starsi?

Młodsi.

Czy też mieli jakiś kontakt z konspiracją?

Tak, ale w tym czasie, kiedy i ja zaczęłam.

Czyli od momentu wybuchu Powstania?

Starszy brat był tylko półtora roku młodszy ode mnie, a młodszy brat miał szesnaście lat, jak zaczęło się Powstanie. Też już był w organizacji.

Przejdźmy do tego, jak pani wstąpiła do konspiracji i do wybuchu Powstania.

W roku 1942 przystąpiłam do konspiracji i wtedy zaczęłam szkolenie na sanitariuszkę, miałam praktyki w szpitalu, najczęściej przy ulicy Senatorskiej, w szpitalu Kawalerów Maltańskich.

Pamięta pani może, jak pani trafiła do konspiracji? Samorzutnie czy przez kogoś?

Przez brata mojej najbliższej koleżanki [Janiny Trzecińskiej, Józefa pseudonim „Nałęcz” (zginął w Powstaniu na Powiślu)], który już był w III zgrupowaniu, w „Rafałkach”. To był specjalny oddział powstańczy, elita. On nas wciągnął do organizacji. Zaczęło się od tego, że zaczęłyśmy szyć powstańcom biało-czerwone opaski. Już szykowałyśmy na Powstanie. Później byłyśmy zawiadamiane, gdzie będzie jakieś zebranie. Miałyśmy spotkania mniej więcej kilka razy w miesiącu.

Pamięta pani coś z tych spotkań? Może moment zaprzysiężenia?

Owszem, było zaprzysiężenie, ale już po pewnym czasie. Wtedy był przedstawiciel z Londynu, który od nas przyjmował zaprzysiężenie. To wszystko była taka konspiracja, że jedno o drugim prawie nic nie wiedziało.

Pamięta pani może, kim był pani bezpośredni przełożony?

Nie, niestety nie. [To] znaczy poznałam swoją patrolową. To ona była moją przełożoną.

Pamięta pani jej nazwisko, imię?

W tej chwili nie pamiętam. Pseudonim był „Kaja”, ale rzadko się z nią spotykałam, raczej spędzałam czas na szkoleniach sanitarnych w szpitalu. Poza tym miałyśmy za zadanie rozpoznanie terenu, w którym miałyśmy działać w czasie Powstania – Smulikowskiego i gmach ubezpieczalni społecznej przy Smulikowskiego.

Pani zdawała jakieś raporty, jak to wyglądało?

Tak, mówiłam to, co zrobiłam przez ten czas. Poza tym pamiętam, że dostawałam jakieś pisma, które musiałam zanosić pod wskazany adres. Często na Stare Miasto, ale co w nich było, nie wiem. Tak to wyglądało do Powstania.

Wybucha Powstanie. Jak to było w Pani przypadku? Gdzie pani się znajdowała?

Już wiedziałam, bo to był drugi termin godziny „W” i wiedziałam, którego dnia to będzie. Wyszykowana już byłam tego dnia (1 sierpnia) z torbą sanitarną, z dwiema opaskami: jedna akowska, druga Czerwonego Krzyża. Wtedy mieszkałam przy ulicy Elektoralnej. U mnie od rana była koleżanka, ta która mnie wciągnęła do organizacji. Wyszykowane wyszłyśmy i zamówiłyśmy dorożkę. Dorożką, jak wesołe panienki, przejechałyśmy przez całą Warszawę, aż na Powiśle. Dlatego dorożką, żeby nie zwracać uwagi patrolów niemieckich, bo byłyśmy jednak spakowane, miałyśmy duże torby sanitarne.
Miałam już podany adres, gdzie mam się stawić na godzinę „W”. To było przy ulicy Dobrej. Tam zajechałyśmy dorożką. To była godzina może szesnasta. Tak że po pewnym czasie już były pierwsze strzały, pierwsi ranni i pierwsi zabici. Obserwowałyśmy to z okien, które później były bardzo ostrzeliwane przez Niemców. W tym niespokojnym domu zatrzymałyśmy się pewnie przez dwa dni. Pamiętam, że strasznie lał deszcz. Mieszkałyśmy w tym domu, lokatorzy nas karmili, nocowałyśmy w różnych mieszkaniach. Nas było sześć, cały patrol wraz z patrolową. Marzyłyśmy o tym, żeby się dostać do swojej placówki, do swojego zgrupowania przy ulicy Smulikowskiego. To było może nie tak daleko.
Kiedy już ucichło, kiedy już zrobiło się spokojniej, Niemcy nie ostrzeliwali tak tego domu, to ruszyłyśmy nocą w kierunku Smulikowskiego i ubezpieczalni społecznej. Podróż była straszna, ostrzeliwane byłyśmy ze wszystkich stron, aż w końcu dotarłyśmy do terenu elektrowni. Tam już poczułyśmy się swobodnie, bezpiecznie, bo tam już był teren zajęty przez powstańców. Tak dobrnęłyśmy w niedługim czasie do Smulikowskiego. Tam się zameldowałyśmy w ubezpieczalni społecznej i od razu skierowane byłyśmy do swoich zajęć. To były zajęcia w szpitalu przy rannych. Przy tym wypady z powstańcami na różne placówki, między innymi na Uniwersytet Warszawski, gdzie skończyło się ogromną porażką. Było wielu zabitych i rannych chłopców. Na Smulikowskiego było w tym czasie spokojnie. Niemcy nas nie bombardowali ani nie napadali specjalnie na nasz teren do końca sierpnia. Pamięta pani moment szturmu na Politechnikę Warszawską? Czy coś bliżej mogłaby pani na ten temat powiedzieć?

Nie, na Politechnikę nie. [Na] Uniwersytet. Z drugiej strony podchodziły nasze oddziały, uniwersytet był na górze, a oni z dołu usiłowali przedostać się i walczyć. Niemcy ustawili na górze ogromną ilość zasieków drucianych, z kolczastego drutu i chłopcy zaplątywali się między te zasieki. Było wtedy dużo ofiar i nasz chrzest bojowy jako sanitariuszek. Wróciłyśmy na ulicę Smulikowskiego, ranni naturalnie zostali przetransportowani do szpitala.
Od 1 września chyba zaczęły się częste naloty na naszą dzielnicę, na nasz rejon. Okropne to były chwile: zapadające się kamienice, wielu rannych w gruzach. My przy tym wszystkim pracowałyśmy. Szpital został przeniesiony z gmachu, bo też był bardzo ostrzeliwany. Były, chyba od ulicy Czerwonego Krzyża, sprowadzane ogromne machiny – myśmy to nazywali szafami – które strzelały, rozpryskiwały odłamki. To była straszna niemiecka broń. Szpital został przeniesiony wtedy do „Alfa Lavalu”, to był budynek jakiejś spółki szwedzkiej. Tam w suterenach założyłyśmy szpital polowy. Tam pracowałam przy rannych, operacje odbywały się dniem i nocą, głównym chirurgiem był doktor Kubiak.
Było tak do 5 września. W nocy z 5 na 6 już wiedzieliśmy, że Powiśle upada. W nocy ranni, którzy mogli się podnieść z łóżek, wyszli okopami, kierując się w stronę Krakowskiego Przedmieścia, [to] znaczy do góry, a ja, rozkazem dowództwa, zostałam z rannymi, których było ośmiu chyba w szpitalu w „Alfa Lavalu”. Nas dwie zostało z rannymi. Między innymi był [dzisiaj błogosławiony] ojciec dominikanin Michał Czartoryski, który przypadkowo znalazł się w tej dzielnicy w czasie Powstania i został naszym kapelanem. Z nami był w szpitalu przy chorych do końca, prze tę noc. Rano, 6 września, już weszli do nas Niemcy. Weszli z ogromnym krzykiem, przekleństwami, wyzywali nas od bandytów i tak dalej. Jakoś dogadaliśmy się, że ranni zostaną przewiezieni. Obiecywali, że ich przetransportują do szpitala, do Milanówka, więc byłyśmy już uspokojone o rannych chłopców. Wyprowadzili najpierw księdza ze szpitala. Wyprowadzili na górę, na ulicę Smulikowskiego i tam przy najbliższej barykadzie go rozstrzelali. Później nas wyprowadzili. Niemcy naradzali się przed wejściem do „Alfa Lavalu”. W końcu jednego Niemca wyznaczyli, który nas poprowadził brzegiem Wisły aż do mostu Kierbedzia (obecny most Śląsko-Dąbrowski). Tam był bunkier niemiecki, z którego dochodziła muzyka niemiecka. Żołnierz kazał nam się zatrzymać nieopodal, kilkaset metrów przed bunkrem, a sam poszedł do środka. Wtedy zobaczyłyśmy, że Niemcy prowadzą sporą grupę cywilów, pędzą w kierunku mostu Kierbedzia. Nie namyślając się, właściwie za namową mojej koleżanki (może była energiczniejsza ode mnie) zdjęłyśmy szybko białe fartuchy, które miałyśmy na sobie i jakoś weszłyśmy między grupę tych cywilów. Niemcy nas nie spostrzegli i powędrowałyśmy z nimi.
Okazuje się, że grupę prowadzono na Wolę, do kościoła Świętego Wojciecha, który jest przy Wolskiej. Tam było kilka przystanków, a my wciąż byłyśmy w strachu, że Niemiec z bunkra będzie nas gonił. Tak się jednak nie stało. Pod wieczór doszliśmy do kościoła Świętego Wojciecha. W kościele było już dużo ludzi. Tam przebyłyśmy noc, bardzo niespokojną, bo wciąż wchodzili Niemcy, chodzili po całym kościele, wybierali sobie pojedynczych ludzi, wyprowadzali i później słyszałyśmy strzały, więc prawdopodobnie rozstrzeliwali. Tak do rana przebyłyśmy w kościele.
Później rano popędzili dużą grupę w kierunku Pruszkowa. Tam był obóz przejściowy. Byłam dwa dni w tym obozie. Rozstałam się ze swoją koleżanką i zostałam sama, od kiedy byłyśmy w obozie w Pruszkowie. Po dwóch dniach trafiłam do transportu, [który] przez Niemców był prowadzony pociągiem towarowym do Niemiec. Jechaliśmy, zatrzymując się, przystanki jakieś były. Jechaliśmy, jechaliśmy pociągiem, aż dojechaliśmy do Rogowa, które jest przed Łodzią. Tam pociąg stanął. To były wagony towarowe, wysokie, ale bez dachu, więc można było [uciec]… Pomogli mi inni i wyskoczyłam z wagonu przed Rogowem. Wyskoczyłam i poturlałam się z nasypu kolejowego. Znalazłam się w dole, w lesie i tam się poczułam już wolna. Pociąg odjechał dalej. Jedną uciekającą kobietę Niemcy rozstrzelali, mnie się jakoś udało.
W niedługim czasie, kiedy pociąg odjechał, zjawili się młodzi ludzie z młodym księdzem i zaopiekowali się uciekinierami z pociągu. Zatrzymałam się w Rogowie, a ponieważ jedna z dziewcząt, które się opiekowały uciekinierami, polubiła mnie, uprosiła swoją mamę, żebym została przyjęta do ich domu. Okazuje się, że to była pani wdowa z córką. Przebywałam w Rogowie od września do marca. Jeszcze w Rogowie przeżyłyśmy chwile niespokojne, bo wojska radzieckie już szły na Warszawę. Jedną noc pamiętam nocowali u nas w bardzo prymitywnych warunkach, nieduży oddział żołnierzy radzieckich, którzy byli bardzo zmęczeni, głodni i zmarznięci, bo mrozy były wtedy duże, to był styczeń.
Byłam w Rogowie do marca, a w marcu wyruszyłam na poszukiwanie swojej rodziny. Znalazłam najpierw swoją mamę w Żyrardowie u znajomych. Najpierw się udałam do Warszawy i na Elektoralnej w bramie był wypisany adres, gdzie znajduje się moja mama. Tam jakoś dojechałam. Warunki podróży były żadne, na przykład w pewnej chwili jechałam parowozem. Zabrali mnie i dojechałam kilka stacji. Później, kiedy spotkałam mamusię, byłam bardzo szczęśliwa.
Moi bracia znaleźli się w obozach niemieckich i zostali za granicą. Myśmy nic o nich nie wiedzieli. Dopiero po pewnym czasie Czerwony Krzyż dał nam znać, gdzie są. Później zaczęłam prawie normalne życie.

Rozumiem, że w 1945 roku pani już wróciła do Warszawy?

Tak jest, po wyzwoleniu Warszawy wróciłam.

Jak pamięta pani moment wejścia do Warszawy? Warszawa była bardzo zniszczona.

Bardzo zniszczona. Zamieszkałam wtedy przy ulicy [Rakowieckiej]. Po pewnym czasie, bo najpierw mieszkaliśmy trochę w Żyrardowie, a później przy ulicy Marszałkowskiej 2. Tylko była wąska ścieżka do przejścia po gruzach. Starówka wyglądała też okropnie, jedno gruzowisko bez jednego domu, ale tutaj właśnie się znalazłam.
Później wyszłam za mąż, miałam dzieci, mieszkałam w Warszawie. Chyba dopiero w 1964 roku zaczęłam szukać swoich koleżanek i kolegów – powstańców z AK. Tak zaczęliśmy nawiązywać kontakty i się spotykać. Powstał w tym czasie związek krajowy akowców, a później Światowy Związek Żołnierzy AK, do którego byłam zapisana. Teraz spotykamy się w swoich środowiskach, w różnych miejscach Warszawy. Mniej więcej co miesiąc mamy takie spotkania.

Czy po wojnie miała pani jakieś problemy w związku z tym, że należała pani do AK?

Nie, nie miałam. Nie ujawnialiśmy się w tych latach.

Czyli po wojnie pani to ukryła, nikomu o tym nie mówiła?

Tak. [To] znaczy mówiłam, że byłam powstańcem warszawskim i to było bardzo [dobrze] przyjmowane przez ludzi, bardzo pozytywnie.

Wracając do sprawy ojca Michała Czartoryskiego, może pani powie, dlaczego pani miała kontakt z książkami o nim i o procesie beatyfikacji.

Ponieważ byłam z ojcem Michałem prawie do końca jego życia, w szpitalu, to ojciec Mazur, który napisał pierwszą książkę o ojcu Michale, miał ze mną kontakt i wciąż się spotykał, nawet był w domu. Wciąż chciał opowieści o nim i o jego działalności w naszym zgrupowaniu w czasie Powstania. Później ojcowie dominikanie zawiadomili, że będą starania o beatyfikację ojca Michała. Wtedy miałam spotkanie w klasztorze ojców dominikanów. Tam zdawałam relacje i na piśmie, i słownie z działalności, jak poznałam ojca Michała, jakim był człowiekiem. Ojcowie starali się ze mną rozmawiać i wszystko zapisywali, jak było. Teraz, pewnie ze trzy, cztery lata temu ojciec Niedziela do mnie zadzwonił i prosił o spotkanie i o pokazanie, gdzie był ojciec Michał w suterenie w szpitalu. Więc miałam też kilka takich spotkań, że dostawaliśmy się do „Alfa Lavalu” i pokazywałam, w których miejscach stały łóżka w szpitalu, w których miejscach odbywały się operacje. To wszystko [jest] teraz już bardzo zmienione w tym budynku, ale usiłowałam sobie przypomnieć te miejsca i opowiadałam o nich. Jest nawet zdjęcie w książce z dominikaninem ojcem Niedzielą i panią artystką malarką, która miała za zadanie narysować portret ojca Michała. Pytała mnie, jak wyglądał, pokazywała mi kilka fotografii. Miałam powiedzieć, która z nich jest najprawdziwsza. Rzeczywiście namalowała portret, który jest w książce, ale nie widziałam [oryginału] tego obrazu na oczy, bo został zamknięty w klasztorze dominikanów, a tam niestety kobiet nie wpuszczają. Ale namalowała bardzo ładny obraz, widzę [fotografię] w książce.



Warszawa, 11 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Krystyna Żotkiewicz Pseudonim: „Gejsza” Stopień: sanitariuszka Formacja: Grupa „Krybar”, Zgrupowanie „Konrad” Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter