Ksiądz Henryk Kietliński „Dąbek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się ksiądz Henryk Kietliński, pallotyn, urodziłem się 6 listopada 1932 roku w uroczej miejscowości Leszczydół-Nowiny w Puszczy Białej. Obecnie mieszkam w Warszawie przy ulicy Skaryszewskiej 12 i pracuję dla Stowarzyszenia [Apostolstwa Katolickiego] i Kościoła, i dla Polski na różnych stanowiskach.

  • W jakiej formacji ksiądz był w czasie okupacji?


W czasie okupacji również mieszkałem w Puszczy Białej, w Leszczydole-Nowinach i należałem, oczywiście, do Szarych Szeregów. Był to zastęp powołany przez mojego starszego kolegę, nazywaliśmy się „Zawiszakami” i zgodnie z programem „Szarych Szeregów” prowadziliśmy naszą działalność.

  • Jaki ksiądz nosił pseudonim?


„Dąbek”, ponieważ w Puszczy Białej są nie tylko sosny, ale wspaniałe dęby i brzozy, i graby, więc wydawało mi się, że to będzie pseudonim stosowny dla mojego ducha i działalności.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie księdza przed wojną?


Przed wojną również mieszkałem w Leszczydole-Nowinach, urodziłem się w bardzo licznej rodzinie, byłem siódmym dzieckiem. Moi rodzice, Anna i Józef Kietlińscy, mama z domu Żuchowska, zajmowali się rolnictwem i, oczywiście, ogromnie się troszczyli o dobre wychowanie swojego potomstwa. Tata był rolnikiem, ale dzielnym i dobrym rolnikiem, a mama była krawcową. Była krawcową artystyczną, miała ogromnie dużo zamówień i dzięki temu kasę domową bardzo wzmacniała, zasilała swoimi zarobkami. Tak że dobrze nam się powodziło.
Moje rodzeństwo chodziło do szkoły miejscowej. Mieliśmy bardzo piękną szkołę, tak zwaną szkołę czterooddziałową, siedmioklasową i muszę powiedzieć, że wszyscy bardzo dobrze się uczyli. Mój najstarszy brat nazywał się Wacław Kietliński, najwcześniej ukończył miejscową szkołę, był zamiłowanym ogrodnikiem, zajmował się ogrodnictwem, prowadził szkółkę i zakładał nasz sad.
Ale przyszedł rok 1939, został powołany do wojska w lutym już w maju złożył przysięgę. Jeszcze kilka razy przyjeżdżał do nas na przepustkę i w roku 1939 wraz z 13. Pułkiem Piechoty w Pułtusku, bo tam właśnie służbę swoją odbywał, wyruszył na wojnę.

  • Jacy ludzie mieszkali w tej miejscowości przed wojną?


Może dokończę tylko to zdanie o moim bracie, bo on jest ważny dla nas i dla mnie, dla zrozumienia ducha patriotycznego naszej rodziny. Brat walczył właśnie w 13. Pułku Piechoty. Rozbici zostali pod Gruduskiem, potem wycofali się do Modlina i 13. Pułk Piechoty, jeszcze wraz z innymi oddziałami, został rzucony na pola podwarszawskie w obronie Warszawy. Tam brat mój zginął. Gdy koledzy mówili do niego: „Teraz już wracajmy do domu, bo wojna się skończyła”. On powiedział: „No jednak wy wracacie a ja zostaję, trzeba się bić za Polskę do końca”. Tam poległ na polach koło Borzęcina, w Borzęcinie Dolnym. Zginął jako męczennik, dlatego że był ranny, rannych złożono do stodół i te stodoły w wyniku wielkiej bitwy zostały spalone. Została legenda i to jest bardzo ważne, legenda mojego najstarszego brata.
Mama opłakiwała ciągle swojego najstarszego syna, którego ogromnie miłowała, i ciągle jeszcze czekała na niego. Dlaczego? Dlatego że koledzy, którzy z placu boju się wycofali, nigdy nie powiedzieli mamie, że widzieli go zabitego, albo że zginął w płomieniach, więc ta legenda została dla mnie.
Kończąc wątek moich doświadczeń przedwojennych – czułem się bardzo dobrze w rodzinie, bardzo rozwinięte było życie duchowe, religijne. Moi rodzice chodzili do kościoła oddalonego o pięć kilometrów. Pamiętam, że w niedzielę, w południowych godzinach obowiązywała w domu cisza i – można powiedzieć – nabożeństwo, bo w kościele odprawiana była suma, więc należało mówić przyciszonym głosem. Przede wszystkim Anioł Pański odmówić, jeżeli byliśmy w domu. Święta były obchodzone bardzo pięknie, uroczyście.
Mam takie wspomnienie, że uroczystości związane z Piłsudskim były u nas w domu także bardzo przeżywane. Mój brat jeszcze przed wojną należał do Związku Strzelców. To wszystko sprawiało, że w rodzinie, w domu był duch nie tylko rodzinny i religijny, ale i duch patriotyczny.

Wybucha wojna, mam przygotowany już tornister, czy jakiś plecak i mam iść do szkoły 1 września. Do szkoły nie doszedłem, ponieważ cały Wyszków został zburzony w ciągu kilku godzin, padły bomby na nasze miasto, liczące sobie wtedy dwanaście tysięcy mieszkańców, sześć tysięcy Żydów i sześć tysięcy Polaków. W pierwszych godzinach został zburzony kościół i były próby zbombardowania naszej pięknej szkoły zbudowanej przed wojną w 1936 roku przez księdza Jana Trzaskomę, również późniejszego męczennika.
Nie doszedłem do szkoły, bo padły bomby, na szczęście nie trafiły na szkołę. Byłem tylko zainteresowany jak ślady bomb, jak doły po bombach wyglądają, wszystko było dla nas niesamowite. Z jednej strony strach, a z drugiej strony, u mnie jako chłopca, zaciekawienie. Patrzyliśmy na niebo, pełno było samolotów, pocieszaliśmy się, że to polskie samoloty. Może na początku były to polskie, ale już później na niebie były tylko niemieckie krzyże, niemieckie samoloty, co nas niesamowicie przerażało. Tak zaczął się czas okupacji.

 

  • Kiedy Niemcy wkroczyli?


Niemcy wkroczyli do naszej wioski gdzieś 10, może 12 września. Pamiętam, z niepokojem odeszli nasi chłopcy w pierwszych dniach, ci żołnierze polscy, którzy się wycofywali z Pułtuska i z Różana przez Wyszków. Mama i moja siostra mówią: „To chodźmy na gościniec, tam nasi chłopcy już się wycofują, może i tutaj spotkamy naszego brata Wacława”. To były inne oddziały, bliskie, które broniły Polski przed Niemcami na Narwi, oni się wycofywali. Pamiętam rozmowę z tatusiem, pytam się: „Tato, z której strony ci Niemcy przyjdą?”. A tatuś powiada: „No, nie bądź taki ciekawy, bo jeszcze możesz dużo wycierpieć od nich, mogą cię bardzo jeszcze skrzywdzić”. Tata się bał, mój tata miał wtedy pięćdziesiąt lat i bardzo przeżywał niepokój z powodu wojny i zbliżającej się potwornej, okrutnej armii niemieckiej.

  • Jak bardzo zmieniło się księdza życie w czasie okupacji?


Bardzo, życie nabrało zupełnie innych wymiarów. Co było dobre i pozytywne, szczęśliwe dla mnie, że jednak po dwóch miesiącach poszedłem do szkoły. Szkoła ocalała i ze swojej ucieczki wrócili nauczyciele, pan Stefan Kamienowski i jego żona Maria, która była kierowniczką. Gdzieś w listopadzie rozpoczęliśmy normalne jednak zajęcia w szkole. Poszedłem do pierwszej klasy. Ale idąc do szkoły niosłem nie tylko książki, niosłem również chleb, mleko i trochę mięsa dla nauczyciela, bo nauczyciele nie mieli żadnej pensji, żadnych środków do życia, a więc myśmy ich utrzymywali.
W szkole nauka normalnie się odbywała, także była nauka religii. Nauczyciel przygotował mnie do Pierwszej Komunii Świętej, gdy przyszedł na to czas. Pamiętam, że nie miałem w co się ubrać, gdy szedłem do Pierwszej Komunii, do kościoła Świętego Idziego w Wyszkowie, ale egzamin zdałem pomyślnie i zostałem przyjęty do Pierwszej Komunii Świętej. Była bardzo głęboko przeżywana, ale bardzo prosta w całej swojej oprawie. Gdy wróciłem do domu nie było żadnego przyjęcia, ani żadnych prezentów z okazji Pierwszej Komunii, ale radość i przeżycie było rzeczywiście ogromne.
Tak chodziłem do szkoły. Czasem Niemcy przybywali i zajmowali nam szkołę. Wtedy uczyliśmy się po domach, w różnych domach prywatnych, ludzie nas przyjmowali i to z ogromną życzliwością. Nauczyciele z poświęceniem nas uczyli i nam towarzyszyli, ponieważ to im także zapewniało środki utrzymania.
Był czas niesamowicie trudny. Dlaczego? Wiadomo, że trzeba było dla Niemców oddawać wiele rzeczy, na rzecz armii niemieckiej, i konie, i świnie, i krowy, wszystko było zaznaczone, kolczykowane. Codziennie musiałem do sołtysa nieść butlę mleka, bo tam mleko zlewano i taka była codzienna służba dla Niemców. Mój ojciec służył jako rolnik, musiał się dzielić wszystkimi swoimi plonami. Mama miała ciężkie warunki. Dlaczego? Dlatego, że nie było wtedy środków do codziennego utrzymania. Była sprawa ubrania, nie było sklepów z ubraniami, więc mamusia musiała wysilać całą swoją pomysłowość jak tutaj nas ubierać. Szyła nam wszystko i czapki, i jesionki, i kurtki, i ubrania, i koszule, była wszechstronna.
Ja z kolei, nie tylko, że byłem uczniem, nie tylko, że pilnowałem krów, ale także musiałem być szewcem i byłem dobrym szewcem. Próbowałem szukać jakiegoś zarobku, więc tu i tam podejmowałem jakąś pracę. Przyznam się szczerze, [że] musiał być zupełnie wyciszony nasz patriotyzm, baliśmy się Niemców. Gdy Niemcy wkraczali na nasze podwórko, zawsze była atmosfera niesamowitego terroru i strachu. Wołali: „Matka dawaj jajka! Matka dawaj masło! Matka dawaj kury!”. Wszystko dawaj. Oni przyjeżdżali albo na rowerach, albo na koniach i zawsze z jakąś szpicrutą do bicia, do znęcania się nad nami, więc były to niesamowite nasze trudne, bardzo trudne przeżycia. Tych wspomnień rzeczywiście było bardzo dużo. Było przygnębienie duże we wszystkich domach. Przed wojną śpiewaliśmy, moje rodzeństwo było rozśpiewane, w czasie wojny prawie wszystko przycichło. Czasem tylko zapraszaliśmy sąsiada, który grał na skrzypkach, żeby coś nam zagrał, żeby nas troszeczkę rozweselić.

Jakie były jeszcze poważne problemy, o których trzeba wspomnieć? Mój brat nie wrócił już z wojny, więc był opłakiwany i oczekiwany. Niemcy zaczęli wyłapywać naszą młodzież. Po prostu przez Urząd tak zwany Arbeitsamt, który był w Wyszkowie, stworzyli listy chłopców i dziewcząt, i przez sołtysów wręczali wezwania do stawienia się i do wywózki do Rzeszy Niemieckiej. Między innymi właśnie ta wywózka do Rzeszy Niemieckiej na przymusowe roboty szła przez Warszawę, przez ulicę Skaryszewską, to są też takie dziwne powiązania. Między innymi pan Franciszek, mój obecny szwagier, wtedy jako chłopiec, został przywieziony na Skaryszewską i stąd wywieziony do Rzeszy Niemieckiej na Pomorze, gdzie trzydzieści dwa miesiące pracował w najtrudniejszych warunkach dla Rzeszy Niemieckiej. Stąd wywieziono osiemdziesiąt tysięcy polskiej młodzieży. W domu był ciągły niepokój, bo moja siostra była też w wieku poborowym, a więc często jak się Niemcy zbliżali, gdy była obława, ona uciekała do lasu, a ja jej towarzyszyłem. Raz jeden się zaprezentowałem: „To ja już pojadę do tej roboty przymusowej”, aby ocalić moją siostrę, ale oni nie chcieli mnie przyjąć, bo miałem dopiero dwanaście, trzynaście lat.

 

  • Całe księdza rodzeństwo było wtedy w domu?


Było w domu, nie było już najstarszego brata, a pozostałe rodzeństwo, tak. Ale starsze siostry już wyszły za mąż, siostra Janina, matka księdza Jurka Błaszczaka, obecnie też pallotyna, wcześniej jeszcze siostra Genia, już przed wojną wyszła za mąż, więc były zamężne, i siostra Feliksa. Pozostała w domu właśnie jako wolna jeszcze tylko siostra Regina, którą wspominam, bo zmarła przed dwoma tygodniami, miała już siedemdziesiąt dziewięć lat, ale była wspaniałą i siostrą, i matką, i babcią.

  • Co stało się z ludnością żydowską w Wyszkowie?


Z ludnością żydowską stało się tak w Wyszkowie, jak w Warszawie i jak w wielu innych miastach. Po prostu ich domy zostały zniszczone w czasie pierwszego bombardowania. Ludność żydowska zajmowała środek miasta. Jak powiedziałem ich było dużo, sześć tysięcy. Mieli swój dom modlitwy, bożnicę, następnie mieli swój duży cmentarz położony bardzo pięknie na skarpie nad Bugiem. Cmentarze były równe wielkością i cmentarz katolicki, który był bliżej miasta i ten troszeczkę poza miastem, na skarpie. Żydzi musieli opuścić miasto z tego właśnie powodu, że zało ich domów, rozproszyli się w okolicy. Potem Niemcy skrzętnie ich zbierali do obozów, do takich czy innych miejsc, gdzie tworzyli tak zwane getta w sąsiednich miastach.
W pobliżu był obóz w Treblince, możliwe, że do Treblinki część ich wywieziono, ale też chyba do innych gett. Trochę młodzieży żydowskiej kryło się w naszych rodzinach, w naszych domach. Przypominam sobie chłopców, dziewczynki, które były w naszych rodzinach, u sąsiadów.
U nas też był chłopiec, który spał w stodole na sianie, dołączał się do nas, gdy pilnowaliśmy krów w lesie. Potem był jakiś pan, który w stodole zawsze tylko się krył i donosiliśmy mu jeść, tak że los tych ludzi był okrutny. Ci, którym przed wojną się bardzo dobrze powodziło w Wyszkowie, bo w ich rękach były wszystkie sklepy, wszystkie warsztaty, rzemiosło i tak dalej, potem zostali po prostu zmiażdżeni, wyniszczeni, wywiezieni.

  • Od kiedy ksiądz uczestniczył w konspiracji?


Myśmy byli bardzo wrażliwi na temat sprawy walki z Niemcami, od pierwszych dni właściwie. No właśnie, ponieważ mój brat zginął, rosła w nas ta świadomość, że to jest wróg. Myśmy musieli Niemcom się kłaniać. Pewnego razu jak koło szkoły przechodziłem byli tam Niemcy i nie powiedziałem ani Guten Morgen, ani czapki nie zdjąłem, to mnie Niemiec kopnął. Wtedy w nas budziła się niesamowita wrażliwość. Jak on śmie mnie, Polaka, chłopca uderzyć?! Choć on był okupantem, ale ja miałem poczucie, że jestem Polakiem, jestem uczniem, to była taka świadomość.

W wiosce Szlachta, część Leszczydołu-Nowin, było i grono dziewczyn bardzo ciekawych, w wieku mojej siostry i grono chłopców w wieku mojego brata. Mój brat ode mnie dwa lata był starszy, Jan Czesław Kietliński. Wśród tych chłopców był jeden trochę starszy, nazywał się Witold Szymański i miał kontakt z „Szarymi Szeregami” w Wyszkowie, a Wyszków był zapleczem dla Warszawy. Wyszków był wielkim ośrodkiem oporu, tam była podchorążówka, tam była drużyna harcerska, tam była Agrykola, więc różne ośrodki kształcenia naszych chłopców do tak zwanych grup szturmowych, BS-ów i tak dalej. Skrótami operuję, ktoś kto uczestniczył w tych wszystkich strukturach, to doskonale wie o co chodzi. Inicjatywa wyszła od Witka Szymańskiego, starszego kolegi i nas wszystkich on zgromadził. Było nas tam około dziesięciu, wyjaśnił o co chodzi, przygotował nas i składaliśmy przysięgę na jego ręce, a on złożył przysięgę na ręce przełożonych w Wyszkowie. Rozpoczęło się w Puszczy Białej, więc nie w piwnicach jak w Warszawie, tylko w najpiękniejszym plenerze.

  • Jak zapamiętał ksiądz to zaprzysiężenie, jak wyglądało?


Zaprzysiężenie wyglądało zgodnie z formułą, taką, jaką wtedy „Szare Szeregi” miały, przysięgę, że całym sercem, całym życiem: „Będę służył Bogu i Ojczyźnie aż do ofiary ze swego życia i tajemnicy dochowam choćby mi groziła śmierć”. To były zasadnicze elementy. Przysięga była przez nas składana właśnie wśród sosen, wśród dębów i grabów. Rozpoczęły się zajęcia, normalne ćwiczenia, musztra.

  • Który to był rok?


Przełom 1942 i 1943 roku. Zaczęła się musztra i śpiewaliśmy. Poznałem wtedy piosenki żołnierskie, powstańcze, przedwojenne, tak że ta pieśń nas umacniała i jednoczyła. Stosował różne gawędy i opowiadał nam o tym, co robimy, co on robi jako starszy, a on bardzo odpowiedzialną działalność już uprawiał. Mianowicie przewoził tajną bibułę, prasę do wszystkich sąsiednich placówek, zastępów harcerskich w sąsiednich wioskach, czy to była Trzcianka, czy to było Ochudno, czy Turzyn. On był uzbrojony, myśmy nie mieli pistoletu, a on miał pistolet i przynajmniej mogliśmy ćwiczyć strzelanie. Miał pistolet! Piątkę czy siódemkę, miał rakietnicę, a więc myśmy oswajali się jednak z bronią. Tak wzrastaliśmy w bezpośrednim kontakcie z czymś, co służyło do walki.
Prowadziliśmy bardzo ciekawe obserwacje, w których uczestniczyłem. Na przykład taka przygoda. Pewnego dnia on nas wyprowadza w pole, w kierunku torów i na tych torach oglądamy pociąg pancerny niemiecki, który się przetacza z jednego miejsca na drugie. W pewnych momentach otwierają się ściany wagonu i z tych ścian wagonu wychodzą czołgi. Dla nas to było niesamowite zjawisko, nie rozumieliśmy, o co chodzi. No, pociąg pancerny, mało wiedzieliśmy do tej pory, ale to był autentyczny pociąg pancerny w Puszczy Białej, w Leszczydole-Nowinach, już w pobliżu Wyszkowa.
Przypuszczalnie zastępowy Witold Szymański nadał informację do Londynu, do jakiejś jednostki ważnej, na temat tego pociągu pancernego. Zaraz powiem, dlaczego. W naszej wiosce była także radiostacja, w leśniczówce w Leszczydole-Nowinach, w której pracował, służył niejaki Uziębło, wszyscy jego trzej synowie byli w Armii Krajowej. Radiostację obsługiwali moi bracia cioteczni, Adolf Żuchowski i także Wacław Fydrych, który przeżył obóz i wrócił. Adolf Żuchowski był żołnierzem Armii Krajowej i już zmarł. Oni mi opowiadali, później dopiero, o tej radiostacji. Radiostacja służyła do nadawania informacji do Londynu. Przekazywano informacje z Warszawy także, które oni otrzymali, bo to było dość bezpieczne miejsce do pewnego momentu. Potem jednak Niemcy szukali zawsze tych punktów, gdzie działały radiostacje.


Co się stało? Pod koniec okupacji, gdy już przybliżył się front do Leszczydołu-Nowin, do Wyszkowa i ten front stał u nas w 1944 roku od czerwca do września. Otóż to było bodajże w lipcu... Pewnego dnia przybywa niemiecki pociąg pancerny, zajmuje pozycję i z tej pozycji strzela z czołgów w kierunku armii sowieckiej, która już się zbliża od wschodu, od Ostrowii Mazowieckiej, czyli że pozycja była wcześniej zaplanowana, przećwiczona i teraz oni już działają. Ja to wszystko obserwuję. Co się dzieje? Jest czwarta godzina po południu, w pewnym momencie tylko nad głową słyszałem niesamowity szum samolotu sowieckiego. Samolot przelatuje nad pociągiem pancernym i zrzuca bomby dokładnie, szczegółowo w te właśnie wagony i na te czołgi. Pali się na moich oczach pociąg pancerny. Chcę tam biec, żeby z bliska to obserwować, ale na tyle jednak miałem roztropności, bo wszystko się oczywiście rwało… Jeden wielki wybuch. Jednak Niemcom się udało, widocznie mieli dwie lokomotywy, jedną z przodu, drugą z tyłu, że część wagonów i część czołgów się spaliła, a pozostałe dwa chyba odjechały. Pozostały zgliszcza. Tak wyglądały, między innymi, sceny wojenne, które się na naszych oczach toczyły.

  • Mały sabotaż był jakiś?


Pełno było tego. Rozkręcano tory żeby utrudnić [przejazd], dlatego Niemcy później ustanowili z wieśniaków, z mieszkańców stałe dyżury na torach, bo tutaj najbardziej się bali. Oczywiście, nasza działalność jakoś się często splatała z działalnością akowców, bo w mojej wiosce i w naszych lasach było bardzo dużo wszelakiej partyzantki. Mianowicie partyzantka akowska, partyzantka żydowska, partyzantka sowiecka, partyzantka pepeerowska, czyli komunistyczna. Wszystko w tym gęstym lesie się kryło, chociaż w pobliżu była granica między Generalnym Gubernatorstwem a Rzeszą i właśnie nad tą granicą, i poprzez tę granicę działy się wielkie sprawy, gdy chodzi o organizowanie walki przeciwko Niemcom.

  • Kto żywił tę partyzantkę, jak to wyglądało?


Kto ją żywił? Pytanie słuszne. Pełno ich było w naszych domach, ja im ciągle musiałem wynosić i chleb, i mleko, i wodę i tak dalej. Tak że oni żywili się w naszych domach. Chleb dla nich piekliśmy i dzieliliśmy się tym wszystkim, co tylko mieliśmy. Tak, partyzantkę myśmy żywili, jakakolwiek przyszła partyzantka.

  • Jakakolwiek, bo mówił ksiądz o różnych korzeniach tej partyzantki. Oni wszyscy odnosili się tak samo do mieszkańców?


Tak, bo wszyscy chcieli pożywić się u nas, bo jeszcze gospodarze mieli coś do jedzenia i zawsze mogli [wszystkich nich coś] znaleźć. Do wszystkich [odnosili się] jednakowo, bo pod osłoną nocy myśmy nie potrafili rozróżniać, kto przyszedł i prosi o chleb.
Były takie sytuacje, że oni, zwłaszcza zimą, byli tacy biedni, pamiętam nocą budzą, wchodzą do mieszkania żeby się ogrzać troszeczkę, by poprosić o jakieś rzeczy do owinięcia nóg, albo słomy troszeczkę, oni sobie słomę wkładali do butów. Sytuacja tych chłopców była niesamowicie dramatyczna, a jednak należało ich podziwiać, ich odwagę, ich upór.
Zdarzyła się rzecz oczywiście niesamowita, o której chcę powiedzieć. Mianowicie pewnej nocy Niemcy zorganizowali obławę na naszych akowców, ktoś zdradził, mieli listę. Przybyli nad ranem, to był chyba 1943 rok, już maj chyba i wszystkich mężczyzn zgarnęli. Ja przespałem ten moment, brata mojego zbili troszeczkę, bo był starszy, ale tatusia mojego aresztowali i wszystkich mężczyzn i młodych chłopców. Według listy potem ich badano i zwalniano. Zgarnięto wtedy także moich dwóch braci, Stanisława Żuchowskiego, który miał żonę i dzieci, i Wacława Rozenka, który też miał żonę i dzieci. Z naszej wioski, z Leszczydołu-Nowin i z sąsiednich wiosek, też Leszczydołów, tak się nazywają te wioski, zgarnięto wtedy około pięćdziesięciu mężczyzn. Skuto ich, rzucono ich na wozy, wywieziono najpierw do Wyszkowa. Żony, matki, siostry biegły, płakały, chciały im pomóc, chciały im coś dać, Niemcy byli bezwzględni, okrutni. Wywieziono ich do Warszawy, a z Warszawy do różnych obozów, wróciło może tylko dwóch, czy trzech. To było okrutne uderzenie w naszą konspirację, w nasze oddziały Armii Krajowej.

  • Ktoś z księdza rodziny też nie wrócił?


Tak, właśnie ci dwaj nie wrócili, moi dwaj bracia, Stanisław Żuchowski i Wacław Rozetek. Niestety. Nawet nie znalazłem nigdy miejsca, gdzie zostali zniszczeni. Oni byli w różnych obozach, potem te obozy ewakuowano, jak mi opowiadał jeden z sąsiadów, który wrócił, nazywał się Muczyński. On mi naświetlał sytuację, w jakiej ginęli ci chłopcy, po drodze nieraz, z powodu głodu, z powodu choroby, byli rozstrzelani. Nikt nie mógł później dojść, gdzie jest pochowany i gdzie się znajduje jego mogiła, bezimienne groby po nich pozostały.
To jest jedna akcja tragiczna dla nas, ale ważna. Tak wyglądało nasze życie w czasie okupacji. Myśmy to niesamowicie przeżyli, we wszystkich domach był płacz. Na tym polegało okrucieństwo okupacji niemieckiej, że nie tylko nam odbierali jedzenie, ale niszczyli naszą młodzież. Albo wywozili do Niemiec, albo na miejscu obława i wywozili do obozów, już więcej ta młodzież nie wróciła. To są ogromne straty, a przede wszystkim ból, czego się nie da określić.
Pragnę nadmienić, że dopiero po wielu, wielu latach akowcy z Wyszkowa i z Warszawy, aby uczcić pamięć naszych chłopców, którzy wtedy należeli do Armii Krajowej i zginęli, przygotowali tablicę, umieszczono [na niej] prawie wszystkie nazwiska, przynajmniej tych chłopców z Leszczydołu-Nowin. Tablica została wmurowana w nowym kościele w Leszczydole-Nowinach, uroczyście odsłonięta i poświęcona. Ja także uczestniczyłem w tej akcji. Co roku czcimy pamięć naszych bohaterów i męczenników poprzez uroczystą liturgię i homilię, i udział wielu organizacji, sztandarów.

  • Proszę powiedzieć jak wyglądało przygotowywanie do walk powstańczych, tam w okolicach Wyszkowa?


Może jeszcze, jeśli wolno, nadmienię inną bolesną akcję. W 1944 roku wiosną, doszło do potyczki między Niemcami a partyzantami w mojej szkole. To był piąty rok okupacji. Dokładnie pamiętam, bo ja przez pięć lat chodziłem do szkoły podstawowej w czasie okupacji, ale cztery klasy ukończyłem w szkole w Nowinach, a do piątej klasy, z natchnienia Bożego, udałem się do Wyszkowa. Choć to było siedem kilometrów, codziennie je pokonywałem, żeby piątą klasę zaliczyć.

W szkole zatrzymywała się jakaś grupa partyzancka, dokładnie do końca nie wiemy jaka. Przyszli odwiedzić czy nauczycieli, czy może tę, która służyła (panna jakaś tam była) i nie zasłonili dokładnie okien, a obowiązywało zasłanianie okien dokładnie – od godziny dziewiątej już absolutnie. Przejeżdżali Niemcy, możliwe, że na jakąś akcję do innej wioski i zauważyli światła, to ich zainteresowało, jedenasta, dwunasta w nocy. Podjeżdżają pod szkołę i krzyczą, wołają żeby ci mieszkańcy zeszli. Nikt nie chciał zejść, wywiązała się strzelanina, bo partyzanci byli uzbrojeni. Podobno jeden partyzant uciekał i go postrzelili, ale raczej uciekł. Nauczyciele, którzy tam mieszkali na piętrze, zeszli, a pozostały partyzant i służąca nie zdążyli, czy raczej nie chcieli zejść. Okolicznych sąsiadów Niemcy zmobilizowali do wnoszenia słomy. Wniesiono słomę do pięknych salek, w których się uczyłem i podpalono szkołę. Przybiegłem rano, by zobaczyć, co się dzieje i oglądałem tylko zgliszcza, palącą się szkołę i trupy spalone jednego, czy dwóch partyzantów, już nie pamiętam, i służącej. To też była akcja niesamowicie bolesna i przygnębiająca nas. Nauczycieli moich wywieziono podobno do Ostrowii Mazowieckiej, tam podobno bardzo ich katowano, torturowano i do dzisiaj nie wiem, gdzie zostali pochowani, ale ich zniszczono.


Takie były wydarzenia, na które ja jako chłopiec, jako uczeń, jako szaroszeregowiec „Zawiszak”, patrzyłem własnymi oczyma. Właściwie nigdy tego nikomu nie opowiadałem, dopiero dzisiaj się dzielę z wami tymi przeżyciami, doświadczeniami i niech to zostanie w archiwach.

  • Jak wyglądało przygotowywanie do działań powstańczych?


Przygotowania do działań powstańczych przede wszystkim w większym wymiarze toczyły się w Wyszkowie. Zapewne po pierwsze, z Warszawy ciągle przybywali tutaj żeby się jeszcze ćwiczyć, by się szkolić, by się umacniać. Następnie cała mobilizacja, zwłaszcza grup szturmowych i akowców, i „Szarych Szeregów”, dokonywała się w lesie. Około stu pięćdziesięciu, dwustu chłopców z Wyszkowa i z okolicy wyszło do lasu. Tam prawdopodobnie, szczegółowo nie mogę powiedzieć, ale było w planie pójście potem z pomocą powstańcom warszawskim, bo cały czas był między nami kontakt.
W Warszawie była moja rodzina, w Powstaniu brał udział mój kuzyn Staszek Czerski, dalej cała rodzina ze strony mojego taty. Przybył pamiętam Tadeusz, który nam w pierwszych dniach sierpnia, w jak największej tajemnicy opowiadał: „Już w Warszawie jest Powstanie! Już Warszawa walczy!”. Z jednej strony byliśmy tym wszystkim oczywiście bardzo podnieceni, ja nastawiałem ucha: „Co się dzieje?”. Bo on to w tajemnicy jakiejś wielkiej [opowiadał], bo przecież u nas jeszcze byli Niemcy do 4, 5 września, więc on przybiegł żeby nas powiadomić, że Warszawa walczy. Takie było i zainteresowanie, i nastawienie.
Ale co się stało? Doszło do pewnej zdrady okrutnej, gdy chodzi o nasze oddziały w lesie przebywające. Mianowicie naraz w tym oddziale akowców znalazł się żołnierz sowiecki z radiostacją i on kontaktował nasz oddział z oddziałem sowieckim. Przyjechał z misją, żeby naszych zachęcić do walki otwartej z Niemcami, a front niemiecki jeszcze stał u nas i byli jeszcze mocno uzbrojeni. Nasi rzeczywiście otworzyli walkę z Niemcami, a sowieci nie tylko, że nie przyszli z pomocą, ale właśnie oczekiwali na to, żeby Niemcy te nasze mocne oddziały akowskie wyniszczyli. Zdrada potworna. To mi opowiadała, żyjąca jeszcze, Danuta Rytel z wielkiej rodziny Rytlów w Wyszkowie, która oczywiście była zaangażowana w sprawę Armii Krajowej, i Jerzy Rytel, i mój przełożony w Wyszkowie, także i po wojnie Radosław Rytel. Z tych dwustu z życiem uszło stu dwudziestu, a sześćdziesięciu padło, tak że straszne rzeczy mi opowiadała Danuta. Gdy już się z tego kręgu niemieckiego wyrwali, gdy już byli po stronie frontu sowieckiego, to jeszcze za nimi sowieci pędzili i granatami obrzucali. To są niesamowite sytuacje, niesamowite sceny, aż trudno nam uwierzyć, ale autentyczny świadek mi to opowiadał. Tak że ta sprawa już w ostatnich dniach okupacji, była dla nas wielkim i trudnym przeżyciem.

Oczywiście Niemcy dokonali ewakuacji i tutaj opowiem tylko dwie sprawy. Mianowicie Niemcy pod koniec okupacji, gdy już mieli odchodzić, bo napierała armia sowiecka, mieli rozkaz by niszczyć, palić wszystko, aby Rosjanie zastali tylko zgliszcze i ruiny. Kiedyś podobno Stalin wydał taki rozkaz armii sowieckiej, gdy się zbliżała armia niemiecka, żeby wszystko palić, żeby tylko pola puste zostały. Otóż podobny rozkaz Niemcy wydawali swoim ludziom, swoim żołnierzom, żeby nasze domy niszczyli i palili, żeby Rosjanie, gdy wejdą, nie mieli żadnego oparcia, więc ewakuowano wioskę. Na tyle Niemcy byli humanistyczni, że nie palili z nami, tylko mogliśmy zabrać wozy, konie, trochę swoich rzeczy i ustawić się w ewakuacyjne klucze i chcieli nas wywieźć daleko na zachód, nie wiadomo było dokąd w ogóle. Na wszelki wypadek mama moja została w domu i jeszcze teściowa mojej siostry, a my wyruszyliśmy. Niemcy na koniach i nas prowadzą nie wiemy dokąd, ale akurat droga prowadziła w ten sposób, że najpierw wzdłuż wioski, potem w prawo troszeczkę przez las i znów drogą przez las, równoległą do naszej wioski. Gdy nadjechaliśmy na wysokość naszego domu, tam prowadziła droga wprost do naszego domu, mój tata i szwagier podjęli niesamowitą decyzję, wyłamać się z szeregu ewakuowanych i wrócić do domu. Decyzja absurdalna i wbrew tym wszystkim wojennym nakazom. Ujechaliśmy może kilometr, bo mniej więcej taka była ta droga, niestety młody Niemiec na koniu to zauważył i on też był na tyle odważny, że za nami popędził. Niesamowita to była sprawa z naszej strony, ale i z jego strony. Teraz my już jesteśmy blisko naszego domu, pięćdziesiąt metrów, on nas dopędza, wyciąga karabin i nas wszystkich chce rozstrzelać, więc tam miało być miejsce naszej egzekucji. Co się dzieje? Obie siostry chwytają go za ręce żeby on nie wyciągał tego karabinu maszynowego, on na koniu jest. Mój ojciec na tyle jeszcze jest przytomny, że z wozu wyciąga ostatnią butelkę wódki i jemu daje, to są minuty, minuta. A szwagier biegnie do naszego domu, gdzie przebywa major niemiecki, czy pułkownik, który pije nasze mleko i swoje piwo, z nami jest dość oswojony, on przybiega i coś powiedział temu żołnierzowi niemieckiemu, chyba: „Zostaw ich w spokoju!”. Coś musiał powiedzieć.


Te wszystkie elementy się złożyły na to, że on nas zostawił. Nazywam to miejsce, miejscem ocalenia, miejscem Opatrzności Bożej. Moja siostra miała pod sercem Wojtka, następne dziecko, drugie chyba i my wszyscy ocaleliśmy. Te wydarzenia też niesamowite... Znaki Opatrzności Bożej, ale też zwycięstwa ludzkiego działania, humanizmu jakiegoś, że ten żołnierz nie upierał się przy tym, by nas wystrzelać. On zachował się jak człowiek, jako chłopak, żołnierz, który rozumie drugiego człowieka, cywila. On odjechał, myśmy wrócili do domu, ale już następnego dnia jak wstaliśmy, tak wyjechaliśmy do lasu, bo większość ludzi była w lesie.
Teraz jaka moja rola, dlaczego o tym mówię? Moja rola polegała [na tym], by być łącznikiem. Uważali, że jestem chłopakiem odważnym i na tyle dorosłym, że mogę codziennie kursować między obozem w lesie a domem. Mama w domu przygotowywała posiłki, tam się do końca wyrzynało prosiaki, owce, cielaki i tak dalej, ja donosiłem wodę, bo w lesie wody nie było i donosiłem pożywienie do lasu. Ciągle byłem narażony na jakieś zderzenie z Niemcami. To trwało dwa tygodnie może i wreszcie przyszedł taki dzień dziwny. Popołudniu proszą mnie żeby się udał znów do wioski zobaczyć, co się dzieje.
Oto w lesie w Puszczy Białej jest tak zwana linia powstańcza, linia powstańcza pochodzi z roku 1863, car zarządził wycinkę, żeby partyzanci nie mieli dostępu do wiosek. Teraz przychodzę na linię powstańczą i spotykam Niemców, wystraszonych niesamowicie, w pogotowiu do strzelania do każdego, kto im się nawinie i ja im się nawinąłem. Nie wiem czy uciekać, idę do przodu na wszelki wypadek, miałem tyle odwagi i rozsądku. Tłumaczę temu Niemcowi, który mierzy do mnie z karabinu: Meine Mutter ist krank. Ich gehe nach Hause. Tyle po niemiecku mówiłem, bo musieliśmy trochę niemieckiego znać. „Moja mama jest chora. Idę do domu”. On był również na tyle jednak kulturalny i ludzki, że nie strzelił do mnie, tylko mi wyjaśnił, że tu jest front, tu jest wojna, nie ma przejścia. Potem się dowiedziałem, że już w naszej wiosce byli Rosjanie, a oni byli w otoczeniu. Ich zadaniem było ścinać największe sosny i blokować drogę przeciwko czołgom sowieckim. Wyszedłem z tego cało, więc jako szaroszeregowiec tak służyłem w czasie wojny. Dziwię się dzisiaj, że miałem tyle j odwagi, ale to była służba i dla rodziny, i służba dla sprawy, i dla Polski.

  • Co działo się po wkroczeniu armii radzieckiej? Tam byli Polacy też?


Nie, wkroczyła armia radziecka. Na naszym polu doszło do bitwy niezwykłej, mianowicie czołgi sowieckie zderzyły się z czołgami niemieckimi. Spłonęły dwa czołgi sowieckie, a dziesięć czołgów zostało rozbitych, widzę to, mam przed oczyma. Domy sąsiednie się palą, ale weszła cała armia sowiecka. I gdy następnego ranka usłyszeliśmy w lesie szum, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Pobiegłem pierwszy z siostrami i spotykam armię sowiecką o piątej nad ranem. Niemiecka była jeszcze o piątej poprzedniego dnia, a teraz o piątej nad ranem już oni [Rosjanie], szli całą noc, bo mieli rozkaz dojść do Narwi, zrobić na niej przyczółek.
Spotykamy pierwszego żołnierza sowieckiego i radość, że zostaliśmy wyzwoleni, to są niesamowite przeżycia, naprawdę głęboka, wielka radość i spontaniczny entuzjazm. Patrzymy na tego żołnierza, on też się do nas uśmiechał, wartę trzymał na tej drodze. Patrzymy, inny strój, skromny bardzo, na sznurku karabin, buty zniszczone, płaszcz połatany okrutnie, żołnierz frontowy, sowiecki żołnierz, ale dzielny, i walczy, i wyzwala.
Oczywiście, na skrzydłach wróciliśmy do naszego obozu, w ciągu pół godziny zwinęliśmy wszystko, konie, krowy, wszystkie rzeczy na wóz i jedziemy. Po drodze mijamy tylko padłe w walce i konie, i krowy, i to wszystko, ludzi zabitych nie widzieliśmy i przyjeżdżamy, wracamy do swojej wioski. Pierwsze pytanie: „Czy nasz dom, czy ocalało nasze gospodarstwo?”. Dymu jest tyle, że na razie nie widać. Czołgi tylko palące się.
Przyjeżdżamy do domu, jest pełno Rosjan, jest atmosfera uspokojenia i naprawdę euforii, że nareszcie się wszystko odmieniło, nareszcie przyszli ci, którzy walczą z Niemcami, którzy nas wyzwalają. Na podwórku widzę żołnierzy sowieckich, poustawiali sobie swoje kociołki, ognisko rozpalili i już sobie kartoszki gotują. Oni się tak cieszą, oni zawsze mieli sało, słoninę i kartoszki, a na strychu naszego domu już jest radiostacja i nadają meldunek swoim przełożonym, gdzie są, jaka jest sytuacja i tak dalej. Ja tym wszystkim oddycham, oddycham znów wojskiem, atmosferą wojska sowieckiego i atmosferą zupełnie nową, atmosferą wolności. Kula jedna tylko przeszła przez cały nasz dom, ale się nie rozerwała, padła w ogrodzie cała. Gdyby się rozerwała z domu nic by nie było, więc [to są] szczególne znaki Opatrzności i dobroci Bożej.
Zaczęło się nowe życie w nowej sytuacji bycia razem z wojskiem sowieckim. To jest ciekawy temat, to bycie razem z wojskiem sowieckim. Front się przesunął tylko o dwadzieścia kilometrów, jest nad Narwią i my jesteśmy w kotle, ale już po stronie sowieckiej i w tym kotle, w tym przyczółku, żyjemy razem z żołnierzami sowieckimi, różnymi oddziałami aż do 17 stycznia.

  • Nie było żadnych nieprzyjemności?


Jeżeli chodzi o bycie z armią sowiecką? Najpierw było wiele radości, powiedziałbym. Stanął u nas oddział sanitarny, w lesie ustawili namioty i namiot operacyjny, bo jest blisko front, często jest strzelanina, jest wielu rannych. W naszym ogrodzie ustawiono namiot kulturalny z syreną, gdzie odbywały się przedstawienia, filmy. Pierwszy raz filmy wojenne oglądałem. Drugi namiot to był namiot – warsztat, naprawiali sobie tam namioty, swoje płaszcze. Chlewy były zajęte na konie. W naszym domu umieszczono chyba ze dwanaście dziewcząt sanitariuszek, pielęgniarek, więc na co dzień mieliśmy kontakt z takimi ludźmi, którzy się zachowywali bardzo kulturalnie i grzecznie w stosunku do nas. Ich dowódca, major, był również człowiekiem dużej klasy, chyba też lekarzem był, więc życie z tymi ludźmi było, powiedziałbym, nawet bardzo ciekawe i bardzo przyjemnie. Oni darzyli nas szacunkiem, a my również staraliśmy się im pomagać.
Natomiast później były rzeczy nieprzyjemne, gdy front ruszył dalej i różne oddziały do nas przychodziły, i dobre, i niedobre. Na przykład nasze mieszkanie zajmowali jacyś oficerowie, pułkownicy, którzy nie wiadomo dlaczego, pewnego dnia wydali nam rozkaz, że mamy się w ciągu ośmiu godzin spakować i wywiozą nas na Sybir. Przerażenie moich rodziców… My wiemy, już wiedzieli rodzice moi, co to znaczy Sybir. W domu jestem tylko ja i moja siostra, mój brat już wyjechał gdzieś dalej. Co robić? Rodzice byli bezsilni, bezradni. Przeżyliśmy już niemal wojnę i teraz [mamy] się pakować i wyjeżdżać na Sybir?
Znów byłem pomocą w tym wszystkim. Wpadliśmy na pomysł, że im chodzi o bimber, o wódkę, że oni tego oczekują, bo oni wiedzą, że tu po domach robi się… Bo była i w czasie wojny, i zaraz po wojnie szeroko rozpowszechniona produkcja wódki i po domach, i w lesie. Za wódkę można było kupić wszystko, zwłaszcza od żołnierzy sowieckich. Można było kupić konia, można było kupić płaszcz, wszystko. W takim razie rodzice wysyłają mnie w podróż na koniu. Siadam na konia, nie miałem siodła bynajmniej, jest zima, początki stycznia i jeżdżę po różnych domach i nabywam wódkę, bimber. Przywiozłem tego bimbru kilka litrów i im daliśmy, wykupiliśmy się i nie zostaliśmy wywiezieni na Sybir. Ale przeżyliśmy wielki dramat i ogromną tragedię w rodzinie. Takie były, część tylko opowiadam, przeżycia z tymi żołnierzami.
Potem, gdy front ruszył 17 stycznia, wyzwolono Warszawę, zgliszcze naszej Warszawy. Wyzwolono dalej inne miasta. Potem było bardzo źle, bo przybywały do nas różne krążące grupy sowieckie i ci nas okradali. Kradli wszystko, konie, krowę, ubrania. Przeżyliśmy bardzo niedobre napady i chwile, okrutne nawet. Wszyscy i nasza rodzina też cierpiała. Nie zapomnę pewnego napadu jakiejś grupy, która wszystko nam chciała zabrać i oni zabierali, innym sprzedawali i po wojnie były też bardzo bolesne, trudne sprawy.

  • Był ksiądz w jakiś sposób represjonowany po wojnie?


Po wojnie dalej chodziłem do szkoły, do szóstej klasy, potem do gimnazjum. Doszło do mocnego zderzenia między postawą katolicką, a postawą komunistyczną. Najpierw ci zwolennicy nowego systemu nie wiedzieli, jaką pozycję zająć wobec katolików, wobec kościoła. Na przykład mój kolega, który miał bardzo duży wpływ na moją postawę początkowo, szedł w kierunku nowej władzy, powiada: „No, my chodzimy do kościoła i 1 maja, i 3 maja”. I jeszcze 11 listopada chodziliśmy zaraz po wojnie, i wszystko się skończyło w ciągu dwóch, trzech lat.
Przyszły naciski ze strony… obowiązkowa przynależność do organizacji młodzieżowych, ja się trzymałem mocno harcerstwa. Należałem do harcerstwa najpierw jako członek, potem prowadziłem drużynę harcerską w szkole podstawowej, będąc uczniem gimnazjum, następnie zostałem drużynowym. Wreszcie prowadziłem obóz harcerski jako podkomendant pod Szczecinem. To jest osobny rozdział, za chwilę może tylko troszeczkę wspomnę o tym. Wciągano mnie i w organizacje młodzieżowe, i bardzo cieszyłem się swoją formacją harcerską. Ale naciski były duże, które niesamowicie nas terroryzowały. Zamordowano mojego kolegę na tle politycznym. Dlaczego zamordowano? On był sztandarowym. Ze sztandarem chodziliśmy do kościoła w każdą niedzielę. On był inteligentny i bystry bardzo – później jak od jego profesora się dowiedziałem, bo pytałem: „Dlaczego go zamordowano?”. Do dzisiaj mordercy nie są ujawnieni. Zamordowano go podobno, dlatego że tworzył właśnie środowisko demokratyczne w opozycji do komunistów. Byłem jego najbliższym współpracownikiem, myśmy prowadzili, zakładali bibliotekę w liceum. Piękna sprawa, piękna rola. Naszym opiekunem był niejaki Antoni Rytel, również wielki patriota.

  • Gdzie było to liceum?


W Wyszkowie. Po pracy naszej, jako wolontariusze pracowaliśmy. Pewnego dnia zamykamy bibliotekę, on bierze klucze ze sobą, wychodzi do domu. Po drodze chwyta go jakaś grupa i zniknął. Wyłowiono go w Bugu po dziesięciu dniach zmaltretowanego, zniszczonego. Podobno, tam nad Bugiem były piwnice, tam go maltretowano, trzymano. Za co? Kto? Do dzisiaj nie wiadomo, tylko są domysły. W takiej atmosferze wzrastałem i rodziło się moje powołanie. Gdy jego koledzy pisali pracę maturalną, to myśmy jego w trumnie nieśli na cmentarz. To są niesamowite przeżycia, taki był terror, takie było napięcie.
Dyrektorem szkoły był Ukrainiec, niejaki Wołoszczuk i on walczył z nami katolikami, z kościołem. Zakładał partię, młodzieżowe organizacje i był przysłany po to, by mianowicie z naszej szkoły wyeliminować wszystkich nauczycieli akowców. Moimi nauczycielami byli akowcy. Angielskiego mnie uczył pan Gucio Kalinowski, cichociemny, ale o tym nie wiedzieliśmy nawet. On nas pięknie angielskiego uczył, do dzisiaj ja się opieram na tym angielskim i śpiewał nam wszystkie piosenki angielskie i wojskowe, i towarzyskie. Pewnego dnia zniknął, bo dowiedział się, że już jest na niego przygotowana akcja… I muszę dodać, że w tej niezwykłej atmosferze jeszcze była religia w szkole, jeszcze miałem wspaniałego księdza katechetę Mariana Kocięckiego. On miał duży wpływ na mnie, trzeba powiedzieć, darzył mnie przyjaźnią. Teraz w takiej atmosferze budzi się moje powołanie, wybieram drogę do seminarium duchownego, szukam seminarium...

  • Czy to powołanie było bezpośrednio związane z okupacją?


Powołanie, muszę powiedzieć szczerą prawdę, było jednak specjalnym wezwaniem Bożym, tak je odczytywałem i do dziś tak je odczytuję. Ono tylko się rodziło w tym kontekście napięcia ideowego, w tej walce między komunizmem ateistycznym, a patriotyzmem katolickim, religijnym. Ono się rodziło w bezpośrednim kontakcie z księdzem, z kapłanem, z katechetą, dalej, w najbardziej bezpośrednim kontakcie z Chrystusem Eucharystycznym. Moja droga do szkoły prowadziła obok kościoła i gdy moi koledzy bezpośrednio zmierzali do szkoły, to ja się zatrzymywałem jednak w naszym kościele w Wyszkowie, Świętego Idziego, klękałem przed ołtarzem na modlitwę i zasadniczo tam był głos skierowany do mnie, tak to odczytuję, ten głos Chrystusa: „Ty jesteś potrzebny nam do głoszenia ewangelii. Ty musisz być w naszych szeregach”. To jest odczytanie głosu, który jest głosem mocnym, jasnym i potem głosem, który ustawia nas w życiu, że przezwyciężamy wszelkie trudności, przeszkody, wszystko inne staje się mniej ważne.
Całe otoczenie wspaniałe, środowisko koleżeńskie i wspaniała szkoła, którą kochałem, , ale w której przeżywałem i radosne chwile, i trudne, i napięcia. Wtedy rodzi się głębokie, mocne postanowienie: „Tak, idę na drogę do kapłaństwa!”. Wtedy w ciszy, w wielkiej tajemnicy, piszę podanie do Stowarzyszenia Księży Pallotynów. Ze mną jeszcze wstępuje mój najbliższy kolega, jeszcze inny kolega, i w trójkę, tego samego dnia jedziemy do Seminarium Duchownego w Ołtarzewie. Tak się rozpoczyna nasza droga ku kapłaństwu. Zostawiam Wyszków, zostawiam rodzinę, przez dwa lata nie bywam w ogóle, nie kontaktuję się, bo takie wtedy były nasze regulaminy, że dwa lata nowicjatu kanonicznego, a więc uczymy się tego oderwania od najbliższego środowiska i rodzinnego, i szkolnego, i parafialnego, i wiejskiego i wybieramy nową drogę, przygotowujemy się do służby apostolskiej, misyjnej, kapłańskiej. Tak się rodziło moje powołanie.
Drogę powołania rozpocząłem nowicjatem w Wyższym Seminarium Duchownym w Ołtarzewie, potem rok nowicjatu miałem na Śląsku, w Ząbkowicach Śląskich. Potem studiowałem filozofię i teologię w Seminarium Duchownym w Ołtarzewie. Maturę tak zwaną kościelną robiłem jeszcze wcześniej przed filozofią, natomiast państwową później, w czasie studiów w Warszawie, na Żoliborzu. Ponieważ władze państwowe nie uznawały matury, tak zwanej kościelnej, więc trzeba było zrobić ponownie maturę państwową i to mi się udało zresztą świetnie. Po ukończeniu studiów przełożeni zaufali mi, wybrali mnie i wysłali na dalsze studia specjalistyczne z Ołtarzewa do Lublina. Był to rok 1958. W Lublinie miałem szczęście, że zaraz w pierwszych dniach mojego pobytu na KUL-u spotkałem księdza Karola Wojtyłę, profesora. To było moje pierwsze spotkanie, a potem nasza znajomość trwała całe czterdzieści siedem lat, dwadzieścia siedem lat jego pontyfikatu. Opisałem moje liczne spotkania, ale i pełne wzruszeń i przeżyć najgłębszych, w książce „Moje dialogi z Janem Pawłem II”, która już ma swoje drugie wydanie, jest łatwo dostępna.
Po studiach w Lublinie, gdzie równocześnie byłem przełożonym dla naszych księży studentów, a było ich tam wtedy piętnastu, w trzech różnych domach, zostałem powołany najpierw na asystenta na KUL-u, ale przełożony mój, ówczesny prowincjał, nie zgodził się na to, żebym szedł w kierunku pracy naukowej i dydaktycznej na KUL-u. Odwołał mnie po prostu, dlatego że prowadziłem już wykłady w naszym seminarium duchownym i byłem potrzebny, jak później mi powiedziano, jako wykładowca. To było dla naszego Stowarzyszenia ważniejsze, żebym był wykładowcą w Wyższym Seminarium Duchownym, niż wykładowcą na KUL-u. I tak dziesięć lat wykładałem w Seminarium Duchownym. Wcześniej jeszcze byłem rektorem i prawie pierwszym proboszczem w Warszawie, na Skaryszewskiej, te rzeczy się równolegle wszystkie działy.
Gdy pracowałem w Seminarium Duchownym, oto zostałem wybrany jako delegat na naszą Kapitułę Generalną do Rzymu. W Rzymie z kolei grono międzynarodowe wybrało mnie do Zarządu Generalnego, więc byłem konsulatorem generalnym, jednym z pięciu, którzy rządzili całym naszym Stowarzyszeniem w świecie. A Stowarzyszenie jest na wszystkich kontynentach, w ponad czterdziestu krajach i to była dla mnie piękna sprawa, i piękna przygoda.
W Rzymie byłem za Pawła VI, przepiękne były spotkania, audiencje i z Rzymu wszystkie moje drogi prowadziły na cały świat. Musiałem służbowo zwiedzać i zakładać misje w Afryce, w Brazylii, w Amazonii i tylu innych krajach rozpoczynaliśmy pracę. Po powrocie z Rzymu, po pierwszej kadencji radcy generalnego zostałem z kolei przez współbraci, otrzymałem wielkie zaufanie, wybrany prowincjałem, przełożonym prowincjalnym pallotynów polskich w Polsce. Dwie kadencje byłem tym przełożonym, a jak wiemy przełożony ma ogromną odpowiedzialność, bo jest odpowiedzialny za ludzi, za wszystkie instytucje i jest w randze biskupa, bo ma władzę personalną, jurysdykcyjną nad wszystkimi ludźmi należącymi do tej Prowincji. Potem byłem przez trzy kadencje wiceprowincjałem. Zajmowałem się jako prowincjał między innymi budowami i można powiedzieć, że z kościołów i domów drewnianych udało mi się, razem ze współbraćmi, wprowadzić naszą Prowincję w kościoły i domy murowane, to była wielka sprawa. Później, gdy byłem wiceprowincjałem przez trzy kadencje, zajmowałem się powołaniami, więc formacją nowych członków. To była wielka dla mnie przygoda, bo budowa domów i kościołów jest wielkim dziełem, widocznym, spektakularnym, ale zdobywać młodzież dla sprawy kapłaństwa, dla sprawy misji, jest to współdziałanie z łaską Bożą. Wtedy nasze nowicjaty co roku liczyły po pięćdziesięciu, po sześćdziesięciu kandydatów. Przez dziesięć lat święciliśmy po dwudziestu pięciu księży i tak nasi Pallotyni w siłę rośli. Dwustu pięćdziesięciu nowych wyświęcili w ciągu dziesięciu [lat], dlatego mogliśmy otworzyć misję w Korei, Papui Nowej Gwinei, w Afryce, na Wybrzeżu Kości Słoniowej i w nowych krajach także w Ameryce Południowej.
Gdy przestałem być wiceprowincjałem, zostałem mianowany postulatorem spraw kanonizacyjnych i beatyfikacyjnych. Obecnie prowadzę dwie sprawy kanonizacyjne i sześć spraw beatyfikacyjnych. Jest to wielka praca dla Stowarzyszenia, dla Kościoła i dla Watykanu. Ale równocześnie jestem kapelanem Zgrupowania Armii Krajowej „Kryska”, które walczyło na Przyczółku Czerniakowskim, ale również jestem kapelanem warszawskiego oddziału „Szarych Szeregów”, więc wróciłem do „Szarych Szeregów”. Tak się cieszę i tak z nimi razem i śpiewam, i wspominam, i modlę się. Jestem też kapelanem Batalionu „Zośka” i Batalionu „Parasol”, co roku wyjeżdżamy do Sieczych, gdzie zginął Tadeusz Zawadzki, tam odprawiam mszę świętą i głoszę zawsze kazanie.
Ale pragnę na chwile tylko jeszcze wrócić do Zgrupowania Armii Krajowej „Kryska”. Tam kapelanem podczas Powstania Warszawskiego był ksiądz Józef Stanek, już obecnie błogosławiony. Dzielny, wspaniały kapłan, Polak i duszpasterz. Służył dzień i noc będąc w sutannie, w stule, codziennie odprawiał Mszę Świętą dla walczących, pochylał się nad rannymi, ratował wielu ludzi spod gruzów, wyciągał ich. Jest tyle wspaniałych świadectw i to on do końca swojej służby był heroicznie wierny swojemu posłannictwu. Natomiast, gdy wygasło Powstanie na Przyczółku Czerniakowskim, został aresztowany. Co się działo z nim, opisuje właśnie ojciec Paweł, czyli ksiądz Józef Warszawski, którego znałem, z którym się przyjaźniłem, uczestniczyłem w jego pogrzebie.
Otóż ksiądz Józef Warszawski znalazł się na Przyczółku Czerniakowskim ze swoją grupą, ze swoim oddziałem i patrzył co się dzieje z kapelanem, księdzem Stankiem, że go oprawcy aresztowali, chwycili, przymusili do dźwigania jakiegoś pojemnika po amunicji i wraz innymi szturchali go, bili, torturowali, wyzywali go. Właśnie w stosunku do niego mówili, że: „Ten jest najgorszy, ten klecha w tej czarnej sukni, on jest gorszy od Anglików, od Żydów, od wszystkich innych, bo to on ich prowadził, zagrzewał do walki”. Takie świadectwo daje ojciec Warszawski, bo stał blisko, rozumiał dobrze niemiecki i obserwował. Na chwile ksiądz Stanek stanął przy nim. Ksiądz Stanek był w sytuacji najtrudniejszej. Ksiądz Warszawski nie był w sutannie, był tylko w kurtce powstańczej, wojskowej, a ksiądz Stanek był w całej powadze kapłańskiej służby. Skazali go na śmierć przez powieszenie. Ksiądz Warszawski tego momentu już nie widział.
Odprowadzili go w gruzy zniszczonego budynku i został tam powieszony na wystającej belce. Różne są legendy, że na stule, że na szaliku, wszystko wskazuje na to, jak mówią później świadkowie, gdy już ekshumowano go, na kablu, na drucie mocnym, ale do końca zachował postawę żołnierza, kapłana. Modlił się z tymi, których… bo tam wielu wieszano i wielu przyprowadzono by patrzyli na tę egzekucję, tych naszych chłopców i dziewcząt. Błogosławił, modlił się za wszystkich i oddał życie z całą godnością i powagą, nie prosił, nie błagał żeby mu darowali, przyjął śmierć, tak jak przyjmuje ją żołnierz, który kocha Ojczyznę i tej Ojczyźnie służy do końca. On właśnie tak służył do końca jako kapłan, jako bohater. Służył Polsce, służył powstańcom i służył także Panu Bogu, tak, że po prostu zdobył palmę męczeństwa, w sposób… nigdy do końca się tego nie da wytłumaczyć... Wcześniej mu proponowano, gdy Powstanie gasło, żeby się przeprawił na drugą stronę Wisły, jak wielu powstańców się przeprawiało i były jakieś tam pontony, on jednak oświadczył tym wszystkim: „Nie, ja muszę być ze swoimi do końca, oni mnie potrzebują”. I koniec był właśnie taki heroiczny, taki bohaterski. Tak, że mamy błogosławionego księdza Józefa Stanka. W sprawie jego beatyfikacji wystąpili przede wszystkim akowcy, przede wszystkim powstańcy. To oni skierowali pismo do księdza Prymasa i prośbę do naszego Zarządu, żeby rozpocząć proces beatyfikacyjny, zebrali tysiące podpisów, aby cześć mu okazać.
Powstała książka, ogromne zasługi ma tutaj Ryszard Czugajewski, napisał książkę „Do końca umiłował”. Następnie tylu innych świadków było za tym, żeby ten proces prowadzić i wspólnie z akowcami proces prowadziliśmy. 13 czerwca 1999 roku w grupie stu ośmiu został ogłoszony błogosławionym przez Jana Pawła II, który ogromnie czcił, kochał powstańców. Z okazji sześćdziesiątej rocznicy Powstania, najpiękniejszy list napisał do powstańców, a więc widzimy, że te sprawy i ci ludzie mają ogromne znaczenie dla budzenia, umacniania, wzrostu naszego ducha i miłości do Ojczyzny i miłości do Warszawy, miłości do drugiego człowieka i takiej wzajemnej, wspólnej solidarności, no i wiary w Boga.

  • Jaka jest księdza osobista ocena Powstania? Co ksiądz myśli o Powstaniu Warszawskim?


Moja ocena Powstania Warszawskiego jest bardzo wysoka i bardzo pozytywna. Jestem pełen podziwu i nie tylko ja, wszyscy właściwie życzliwie, uczciwie nastawieni do Polski, do spraw polskich i europejskich. Muszą być bardzo uczciwie pełni uznania dla przede wszystkim powstańców, którzy rzeczywiście na wezwanie, na godzinę „W” się stawili. Oni się przygotowywali do tej walki kilka lat, do rozprawy z wrogiem, z Niemcami i ta ich ogromna bojowość pełna pragnienia wolności, ona musiała wybuchnąć i to był taki wybuch. Przecież pierwsze dni były pełne przeżywania wolności i zachwytu i radości. Było przekonanie, że dadzą radę, że Niemcy są już słabi w Warszawie, że oni już są przegrani. Na tym też oni dużo budowali, że Powstanie będzie trwało pięć, siedem dni, no to mamy tyle amunicji żeby ich wystrzelać, mamy tyle żywności żeby się utrzymać. Tu zawiodły przewidywania, no ale na wojnie, na froncie często zawodzą przewidywania. Tymczasem, jak wiemy, wojska radzieckie zbliżały się do Warszawy, przyszły nad Wisłę, ale Wisły nie zamierzały przekroczyć. Z kolei wojska niemieckie nie tylko, że się nie wycofywały z Warszawy, ale się umocniły. Nie było wiadomo, może nawet było ukryte jakieś sprzymierzenie między dowództwem niemieckim a dowództwem sowieckim.
Jak wiemy, Himmler, Hitler wydali polecenie, jest taki rozkaz czasem cytowany: „Warszawa musi zniknąć, Warszawa musi się zamienić w jedną wielką ruinę”. Taki był rozkaz i oni ten rozkaz wykonali.
Teraz, gdy chodzi o powstańców, oni dali przykład, jak to ojciec święty Jan Paweł II w tym liście powiedział: „To było apogeum oporu”. Myśmy Polacy stawiali opór przeciwko Niemcom, ale i przeciwko armii sowieckiej, na całym froncie wschodnim. Przecież wiemy, że Armia Krajowa była silna na Wołyniu, na Wileńszczyźnie, wszędzie. Wilno zdobyli, jak wiemy, akowcy razem z wojskami sowieckimi, ale po kilku dniach sowieci zarządzili odprawę Armii Krajowej, aresztowali całe dowództwo i wywieźli, a tych szeregowych rozpuścili raczej, więc były już takie praktyki znane, co robią sowieci z Armią Krajową. Tu jednak nie było tego myślenia, po prostu musimy bronić Warszawy, musimy bronić Polski, jesteśmy do tego przygotowani, jesteśmy na to nastawieni.
Trzeba najwyższe uznanie wyrazić dla wiary w Polskę, dla wiary we własne siły, dla tej niesamowitej miłości. Oni są wzorem dla nas wszystkich, heroicznego patriotyzmu, tak bym to nazwał i wszyscy uczciwie myślący Polacy, którzy znają dzieje i widzą cały kontekst Powstania Warszawskiego, jakie ono miało znaczenie dla budzenia ducha polskiego, dla Polski niezależnej, niepodległej. Oni walczyli o Polskę niepodległą, dlatego też Moskwa, ponieważ nie chciała Polski niepodległej, po prostu według ich racji stanu nie należało pomagać Powstaniu Warszawskiemu. Właśnie należało wstrzymać, zatrzymać się, niech się Powstanie Warszawskie wykrwawi, powiedzmy po imieniu, taka była polityka, niech oni się wszyscy w tej Warszawie zamęczą. Niemcy niech ich tam wyniszczą, po co my ich mamy niszczyć, bo gdyby Niemcy tych akowców nie zniszczyli, możemy sobie wyobrazić, że tych akowców wyłowiłoby NKWD i ich by wysłali na Sybir, bo oni byli Polską niepodległą, a Stalin szedł tutaj wybudować Polskę podległą Moskwie. To wszystko trzeba jasno mówić, przez całe lata nie dopowiadano tego i do dziś jeszcze niektórzy nie mówią otwarcie, jasno, jak sprawa wyglądała. Nie ma się co dziwić Moskwie, oni swoją politykę tutaj prowadzili, która tyle kosztowała naszych, ale to wszystko trzeba jasno przedstawić. Niemcy mieli w tym też politykę żeby Warszawę zniszczyć, tak sprawy wyglądały.
Ja mam najwyższe uznanie dla chłopców, i dla dziewcząt, dla moich starszych kolegów i koleżanek, i dla ludności cywilnej, która bardzo wspierała akowców, i mam uznanie dla kierownictwa, dla dowódców i tych niższych, i tych średnich, i tych najwyższych. Dlaczego? Dlatego że sytuacja była niesamowicie trudna, my dzisiaj możemy dyskutować, a wtedy trzeba było decydować i podjęli taką decyzję, jaką podjęli. Trzeba z najwyższym szacunkiem mówić o Powstaniu Warszawskim, dlatego że to była wielka wojna o Polskę niepodległą. A trzeba dodać i sądzę, że też jest uzasadnione takie powiedzenie, że dzięki Powstaniu Warszawskiemu armia radziecka o pół roku opóźniła swój marsz na zachód. Gdyby nie było Powstania Warszawskiego armia radziecka przeszłaby szybko przez Warszawę, doszłaby szybko do Berlina, o wiele szybciej i może by i doszła do Paryża. Niech tak niektórzy sobie o tym też pomyślą, że Powstanie Warszawskie odegrało jakąś podobną rolę jak wojna w roku 1920, kiedy to armia radziecka szła na Warszawę, ale po trupie polskiej Warszawy chciała zająć Niemcy i Francję, i całą Europę Zachodnią. Politycy później zmądrzeli. Do dzisiaj mądrzy politycy mówią: „No tak, jednak Polska ocaliła Europę”. Ja śmiem twierdzić, możemy także podkreślać, że Powstanie Warszawskie, ta ofiara osiemnastu tysięcy naszych powstańców i dwustu tysięcy cywilów, że może jednak w dużym stopniu ocaliła także Europę Zachodnią.

Warszawa, 14 listopada 2006
Rozmowę prowadziła Tomek Żylski
Ksiądz Henryk Kietliński Pseudonim: „Dąbek” Stopień: członek zastępu Szarych Szeregów Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Leszczydół-Nowiny

Zobacz także

Nasz newsletter