Lech Kożuchowski „Leszek”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Lech Kożuchowski. Urodziłem się w 1927 roku w Warszawie. Mieszkałem najpierw na Nowogrodzkiej, a potem na Hożej aż do końca Powstania. Przed samym wybuchem wojny ojciec został powołany jako oficer rezerwy do wojska, a my wróciliśmy do Warszawy, gdzie byliśmy od pierwszego dnia wojny, czyli od 1 września.

  • Jak liczna była pana rodzina?


Jestem jedynakiem.

  • Tylko pan z mamą wrócił, tak?


Tak, bo ojciec został po kampanii 1939 roku wzięty do niewoli. Całą wojnę przebywał w Murnau, w oficerskim obozie, do czego zresztą nawiążę później. Wojna, tak jak powiedziałem, zastała nas w Warszawie. Na początku, tak jak wszyscy, myśleliśmy, że to są po prostu ćwiczenia wojenne, ale oczywiście bomby przekonały nas o tym, że to nie były ćwiczenia.

  • Od razu były bomby?


Nie. Tylko było słychać… Już nie pamiętam. W każdym razie naloty chyba zaczęły się od 8 września. Nasz dom był trafiony bombą. Boczna oficyna była trafiona i jedna osoba zginęła.

  • Wy zostaliście w tym mieszkaniu?


Zostaliśmy w mieszkaniu aż do końca Powstania.

[Kilka miesięcy przed wybuchem wojny skończyłem szkołę powszechną na Raszyńskiej, a gdy szkoły zaczęły naukę w czasie okupacji matka zapisała mnie do szkoły Sobieskiego na ulicy Smolnej. W każdym razie potem przeszedłem do Rejtana, który się mieścił koło Królikarni na Służewcu. Tam się akurat kończyła pętla tramwajowa. Oczywiście za okupacji nie było gimnazjum, tylko to musiała być szkoła zawodowa, wobec czego nazywała się szkołą ogrodniczą. Potem szkoła przeniosła się na Śniadeckich i tam ukończyłem pierwszą i drugą klasę (cztery chyba były) gimnazjum. Oczywiście – jako szkoła zawodowa – nie mogło być mowy o wykładach polskiego czy polskiej historii, łaciny i przedmiotów niezwiązanych, których nie można było podciągnąć pod ogrodnictwo.

  • Tylko praktyczne wiadomości. Ogrodnictwo, tak?


Nie, raczej teoretyczne, bo było planowanie ogrodów, ale to był tylko jeden przedmiot wykładany raz na tydzień, reszta to była matematyka, fizyka i tak dalej. Rzeczy niebezpieczne jak historia Polski, łacina i jeszcze coś tam – obce języki chyba, były wykładane na kompletach. Komplet zwykle składał się z pięciu uczniów, którzy się spotykali u mnie w domu na Hożej.

  • U pana. To w takim niebezpieczna sprawa.


Już wtedy prawie wszyscy należeliśmy do konspiracji, tak że [komplety były dużo mniej niebezpieczne niż przynależność do organizacji podziemnych].

 

  • Nauczyciele byli z Rejtana czy inni?

 

Chyba byli z przedwojennego Rejtana. Większość z nas w klasie już należała do konspiracji.

  • Kto pana wciągnął?


Właśnie jeden z kolegów ze szkoły. Już nie pamiętam kto. W każdym razie potem ja stworzyłem grupkę, tak że byłem na czele drużyny. Byłem drużynowym i z tego względu dostałem stopień starszego strzelca.

  • Na czym polegała wasza działalność?


Jeżeli chodzi o „Szare Szeregi” to było głównie tak: Przysięgę składaliśmy [stojąc] na fladze hitlerowskiej.

  • Rzuconej na podłogę, tak?


Tak, oczywiście. Staliśmy na niej. Ona była ściągnięta z jakiegoś budynku [zajetego przez Niemców. Przysięgę składało] nas pięciu i wszyscy byliśmy ze szkoły, z tej samej klasy. No i na czym polegała działalność. Mieliśmy wtedy po trzynaście, czternaście, piętnaście lat, wobec tego dla nas były [przeznaczone] takie pomniejsze funkcje, jak malowanie kotwic, jakichś haseł na murach [oraz kolportaż prasy podziemnej, głównie „Biuletynu Informacyjnego”].

  • Mały sabotaż?


Tak, mały sabotaż. Mały wywiad, to znaczy, że trzeba było stać na rogatkach Warszawy i zapisywać numery przejeżdżających wojskowych pojazdów; również i dostarczanie rozkazów AK w różne miejsca na podrobionych [przepustkach], tak jak na przykład Milanówek czy Lublin.

  • To się wiązało z wyjazdem z Warszawy, tak?


Tak. Te przepustki były fałszowane niespecjalnie dobrze, tak że gdyby ktoś chciał je zobaczyć, to by przypuszczalnie od razu miał wątpliwości co do ich ważności. Jeździłem [jednak na nich] parę razy do Lublina. Na początku czy końcu 1943 roku przeszliśmy wszyscy do ZWZ, żeby wziąć udział w większych akcjach. Mimo że miałem oddział pod sobą, to znaczy drużynę, to byłem najmłodszy. Jak przyszło do jakichś większych akcji, to mnie nie brali ze względu na to, że byłem za młody.
Potem również magazynowałem [bron]. U mnie w mieszkaniu były tajne zebrania, gdzie piątka mojej drużyny się zbierała i mieliśmy różne wojskowe instrukcje, również z bronią.

  • Kim byli wasi instruktorzy? Kto was tego uczył?


To nie byli zawodowi wojskowi, tylko chłopcy, którzy byli o parę lat starsi od nas. Miałem piętnaście lat, to on może miał dwadzieścia, dwadzieścia jeden. W każdym razie ten instruktor nie był [dobrze wyszkolony], dlatego że wodził bronią po nas, która, jak się okazało, nie była rozładowana, tak że w pewnym momencie nastąpił strzał i spadłem na ziemię. W tej sytuacji w czasie okupacji to była trochę ciężka sprawa, z tym że moja matka zadzwoniła [o pomoc] do wuja. Sądziła, że również jest, a może nawet nie wiedziała, że jest w konspiracji. W każdym razie prosiła go o pomoc [lekarską i] od razu dorożką zawieźli mnie do Szpitala Ujazdowskiego.

  • Był pan zraniony?


Tak. Jeszcze do dzisiaj mam kulę. Zawieźli mnie do Szpitala Ujazdowskiego i tam przez godzinę szukali kuli. Weszła dokładnie tam, gdzie jest obojczyk, ale nie dotknęła żadnej kości, a ponieważ siedziałem przy stole trochę pochylony, to poszła łukiem za łopatkę. Z tego powodu nie mogli znaleźć, gdzie ta kula jest. Przedłużone szukanie było niebezpieczne, dlatego że [szpitale miały] obowiązek donoszenia do gestapo wszystkich wypadków [postrzału].

  • Nie było rentgena?


Tak, [sprawdzali] rentgenem, ale mimo wszystko nie mogli znaleźć, bo nie przypuszczali, że kula jest za łopatką i zresztą było widać [ja widać tylko pod pewnym kątem]. Dopiero jak mi robili rentgena ze wszystkich stron, to wtedy ją znaleźli. Powiedzieli: „Słuchaj. Kula się opiera o żebro, więc można ją zostawić do końca życia, dlatego że operacja byłaby raczej ciężka, bo trzeba by było wiercić przez łopatkę albo tak ciąć, żeby się można było za łopatkę dostać”. No i tak [ją pozostawili].

  • Do tej pory ma pan tę kulę?


Tak, mam jako pamiątkę. To był chyba 1943 rok. Nie brałem udziału w żadnych wielkich akcjach, jak odbijanie więźniów czy coś takiego, co zresztą robiła albo „Baszta”, albo „Zośka”. Postanowiliśmy kiedyś na własną rękę rozbroić Niemców i poszliśmy do Ogrodu Saskiego na przejście od Królewskiej do Hal Mirowskich. Było [tam] trochę inaczej niż jest teraz, ale był też taki przejazd, dosyć szeroka ulica. Nas było pięciu i było powiedziane, że dwóch zatrzyma Niemców, [a reszta będzie] na obstawie. Szło dwóch Niemców, no i nasi podeszli do nich z pistoletami, każąc im ręce podnieść do góry, a oni zamiast [to zrobić] to chwycili za pistolety i wywiązała się strzelanina. Miałem taki mały pistolet i strzeliłem, ale kula się zacięła w lufie. Nastąpiła ogromna strzelanina od strony Ogrodu Saskiego. W czasie wojny na Królewskiej był szpital, a ogród należał do szpitala niemieckiego, tak że było tam pełno Niemców. Jak usłyszeli strzelaninę, to zaczęli do nas strzelać. Przy tej strzelaninie nikt nikogo nie trafił i nikomu się nic nie stało! Jeden z naszych zamiast zdobyć pistolet, rzucił [swój] pistolet, bo żeśmy od razu w krzaki uciekli, biegnąc do Hal Mirowskich. W godzinę potem poszliśmy go szukać. Szukaliśmy tego pistoletu w krzakach i przyszedł tamtejszy stróż czy ogrodnik i powiedział: „Jeżeli panowie szukacie broni, to już tu było gestapo i ją zabrało”. Nie było rady. Trzeba było [pogodzić się ze stratą].

  • I tak szczęśliwie, że nie było konsekwencji w postaci zatrzymania.


No tak. Przed Powstaniem u mnie był magazyn broni.

  • W domu?


[Tak, ale] na strychu.

  • Mama wiedział o pana działalności?


Nie. Nigdy nie mówiłem mamie. Na [typowym strychu warszawskiej kamienicy], dużo rzeczy można było ukryć. Najpierw leżał kurz, to go zgarnąłem, przeciąłem deskę, [odsłaniając miedzy belkami duże puste miejsce, w którym schowałem karabin i] pięć granatów i jeszcze coś tam. No i to trzymałem do czasu Powstania.


[Przed samym wybuchem Powstania], powiedziano nam, żebyśmy byli w domach i czekali na rozkazy, gdzie się mamy stawić.

  • Nie mówiono o koncentracji w jakimś miejscu?


Nie, nie. Jeszcze nie było ustalone gdzie. Mieli mnie powiadomić, gdzie mam się stawić, ale Powstanie wybuchło i nikt się nie zjawił. Myśmy mieszkali na czwartym piętrze, z tyłu było podwórko. Wkrótce, chyba pół godziny po wybuchu Powstania, zjawiło się [na podwórzu] dwóch gości, [wołając] mnie po imieniu, więc wychyliłem się z balkonu. [Proszą, żebym zszedł] na dół [i pytają]: „A ty masz broń?” i mówią: „Tutaj, na tym odcinku nie mamy broni”.

  • Wiedzieli o tym, że pan ma?


Skąd wiedzieli? Może mi powiedzieli, ale dzisiaj nie pamiętam. Zdaje mi się, że mnie powiedzieli, skąd wiedzieli, bo nie byli w ogóle z mojego oddziału [tylko oficerami z batalionu] „Zaremba-Piorun”. Dałem im [broń], bo na całym odcinku [jej] owało. Mieszkaliśmy na wprost jajczarni, [którą] akurat nasi atakowali, a mnie wysłali samego, ponieważ miałem [jeszcze] karabinek, na róg Poznańskiej i Wspólnej, żeby pilnować [tego odcinka]. Ja jeden tam poszedłem, ale na szczęście nic się nie stało. Tak zostałem w tym oddziale „Zaremba-Piorun”. „Piorun” to był cichociemny, [który został zrzucony na spadochronie] na parę dni przed Powstaniem.

  • W 1943 roku?


Nie, w 1944 roku, na parę dni przed Powstaniem. Przydzielili mnie do II plutonu. Dowodził nim podporucznik „Skobig”.

  • Jak się nazywał?


„Skobig” to był jego pseudonim. Nie pamiętam, jak się w rzeczywistości nazywał. Naszym dowódcą obwodu był kapitan „Jur”. To też pseudonim. Nasz odcinek składał się z rogu Poznańskiej (chyba 23) i Wspólnej, a nasza placówka obronna [była vis-à-vis budynku telekomunikacji, który był obsadzony przez Niemców]. Jeden bunkier był przy bramie Poznańskiej, a drugi bunkier był w następnym domu na Wspólnej.

  • Bunkier?


Tak.

  • Przez kogo zrobiony?


Bunkier był przed bramą [zrobiony] z worków z piaskiem i płyt chodnikowych, [wybudowany przez Powstańców i cywilnych ochotników].

  • Myślałam o innym rodzaju bunkra.


Tak, tylko jak to inaczej nazwać? Powiedzmy, że stanowisko obronne. Bunkier to były tylko ściany, a nie było nakrycia z góry. Potem opowiem, co się okazało.
Zaraz pierwszej nocy z 1 na 2 sierpnia ludność i my budowaliśmy przejście przez ulicę Poznańską, używając płyt z chodnika i potem podkopując, także można było bezpiecznie przekroczyć Poznańską. Najgroźniejszym dla nas punktem była Telekomunikacja, z której [ostrzeliwały] nas karabiny maszynowe i moździerze. A drugą barykadę, której myśmy nie budowali, to sąsiedni oddział musiał budować w poprzek Wspólnej na rogu Poznańskiej, po wschodniej stronie skrzyżowania. Na pierwszym piętrze mieliśmy swój niby punkt obronny, ale również i świetlicę, tak że tam [zbieraliśmy się w chwilach wolnych od służby].

  • To było wasze miejsce postoju?


Tak. Stałe. Na Poznańskiej 23.

  • Nie wracał pan do domu, tylko tam?


Do mnie do domu można było przejść [piwnicami], bo [nasze mieszkanie mieściło się] w tym samym czworoboku. Zdaje się, że strażacy wtedy [przebijali] przez piwnicę przejścia, tak że nie potrzeba było wychodzić na ulicę. Można było prawie cały czworobok domów obejść piwnicami. Oczywiście ze względu na bezpieczeństwo, bo [odcinek był pod obstrzałem] z Telekomunikacji i z Komunikacji [na ulicy Chałbińskiego].

  • Telekomunikacja to z Nowogrodzkiej?

 

Tak. To jeden z najwyższych [budynków w tym rejonie], więc [Niemcy] mieli dobre pole obstrzału. [Na] północnej stronie Wspólnej, odcinek od Poznańskiej do Emilii Plater był opustoszały. Niemcy wyrzucili całą ludność, a sami go nie zajęli, czyli cały czworobok do nikogo nie należał, tak że i Niemcy, i my od czasu do czasu wysyłaliśmy patrole, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek był plan ataku na sam budynek Telekomunikacji, dlatego że był [za] mocno broniony. Taka [była] boczna mała ślepa uliczka między Wspólną a Telekomunikacją, już nie pamiętam, jak się nazywała. Tam stał niemiecki bunkier z karabinem maszynowym, a drugi stał na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej, ale my się wzajemnie wizytowaliśmy na odcinku, który do nikogo nie należał. W każdym razie Niemcy tam podchodzili i nas ostrzeliwali. Jeden z naszych miał szczęście, bo był na trzecim piętrze, a z czwartego piętra Niemiec strzelił do niego, ale nie trafił, tylko [kula] przebiła kolbę jego karabinu. Na początku sierpnia, tylko nie pamiętam, którego dnia, jeden z naszych poruczników właśnie obsadzał bunkier na Wspólnej i tam dostał od Niemców strzał w gardło. Nasi go wyciągnęli [z bunkra]. i on na naszych rękach zmarł. [Teraz] mnie kazali zająć jego miejsce, więc już widziałem [oczami wyobraźni], jak mnie stamtąd wynoszą. Rzeczywiście, ledwo tam wszedłem, dostałem się pod obstrzał [z] pistoletów maszynowych [i Niemcy rzucili na stanowisko ręczny granat].

  • Mieli namierzony ten punkt.


Ten nasz bunkier – jak ja go nazywam – był na ulicy [przed bramą], a [Niemcy byli w budynku po drugiej stronie ulicy. Jeden z nich] rzucił granat, nie wiem [tylko], z którego piętra; w każdym razie o tyle miałem szczęście, że ten granat spadł na [wierzch ściany zrobionej z worków] z piaskiem i stoczył się na drugą stronę, a nie na moją i [tam] wybuchł. Miałem za pasem granat, który był cierny, to znaczy taki jak zapałka. Od potarcia zapalał się i wybuchał. Od wybuchu granatu mnie rzuciło o ziemię, więc nie byłem pewien, czy on się zapalił, czy nie. W każdym razie cały tynk sypał mi się za kołnierz, [od obstrzałów]. Bunkier był dosyć wysoki, tak że mogli strzelać tylko powyżej bunkra i [kule trafiały w tynk domu].

  • Widział pan cel, do którego pan strzelał?


Nie zdążyłem. Ledwo wszedłem do bunkra, to już [mnie] zaczęli ostrzeliwać, tak że nie wychylałem głowy ponad te worki, [więc] nie wiem, skąd [dokładnie Niemcy do mnie] strzelali. [Wyskoczyłem] z bunkra [i mój] dowódca powiedział, żebym już tam nie wchodził. [Potem Niemcy] podpalili całą [tamtą] stronę ulicy tak że [z] domów [pozostały] tylko ruiny.

  • Podpalili ten obszar niezajęty przez nikogo?


Tak. Ten niezajęty obszar, wszystkie domy podpalili, tak że już sami nie mogli wchodzić na piętra, bo [wnętrza się zawaliły i] zostały tylko mury. Potem i my i Niemcy od czasu do czasu robiliśmy zwiady [tego terenu, który został przedpolem]. Któregoś dnia, chyba po południu Niemcy zdecydowali się puścić na nas „goliata”, którego wypuścili na naszą pozycję obronną z bramy tych ruin. Zaczęliśmy rzucać [w niego] butelkami zapalającymi i granatami. „Goliat” stanął i zaczął się palić. [Zawsze] uczono nas, że jeżeli materiał wybuchowy się pali, to już nie wybuchnie, wobec czego kazano mi pójść na balkon, żebym obserwował „goliata”. Oczywiście nie stałem na balkonie, tylko leżałem na [nim], i tak go obserwując. Nagle „goliat” wybuchł, balkon spadł z pierwszego piętra [na ziemię], a mnie wrzuciło z powrotem do mieszkania. Miałem [takie] szczęście dobrych parę razy.

 

  • Niebywałe wydarzenie i rzeczywiście niebywałe szczęście.


[Potem] miałem jeszcze większe szczęście.

  • Dlaczego?


Był zakaz trzymania granatów w plecakach, zwłaszcza tych ciernych. Byliśmy w takim małym pomieszczeniu, [gdzie na wprost] było dwoje drzwi [prowadzących do przyległych pokoi, a w nim stały] łóżka. Okno ze względu na obstrzał było zabite deskami. Jeden z naszych szukał czegoś w swoim plecaku, nie mógł [jednak tego] znaleźć i wszystko [z niego wyrzucił na podłogę]. Oczywiście w tym plecaku miał granat i ten granat spadł [na podłogę] i się zapalił. Wszyscy się gdzieś poukrywali. Ja byłem w najgłębszym kącie pokoju i musiałem się dostać do drzwi przeskakując przez ten granat, a nie miałem go gdzie wyrzucić, bo wszystko było zablokowane. Chciałem się dostać do następnego pokoju i jak byłem akurat [w] drzwiach, to ten granat wybuchł i cała framuga [drzwi została] od dołu do góry posiekana [odłamkami], a mnie tylko [na kostce u nogi] skórę przecięło.

  • Czuwała nad panem opatrzność.


Tak. Musiała nade mną czuwać.

Wracając do „goliatów”, to jak ten „goliat” wybuchł, to mury się zawaliły. Podobno Niemcy wtedy chcieli na nas przypuścić atak [planując, że] w ten sposób rozbiją bramę i będą się starali wtargnąć na nasze pozycje. Nie spodziewali się, że [ich „goliat” zostanie zniszczony. Gdy „goliat”] wybuchł, to wszystkie mury się zawaliły i przywaliły Niemców. Już potem więcej nie próbowali takich sztuczek. Te „goliaty” były chyba gdzieś w drugiej połowie sierpnia. Potem było coraz gorzej ze względu na jedzenia.

 

  • Kto zajmował się zaopatrzeniem?

 

[To] było dobrze zorganizowane, ale to wszystko wiem teraz, z książek, bo o tym nie wiedziałem. Była i funkcjonowała elektryczność, bo z politechniki [zabrali] i zainstalowali prądownicę. Działała [też] woda. To było robione bardzo oszczędnie, bo głównie w elektryczność zaopatrywano szpitale i radiostacje, natomiast woda – zdaje się – była włączona [tylko na] dwie godziny dziennie. Żywnością się zajmował specjalny oddział. Na szczęście znaleźli bardzo dużo jedzenia w jajczarni. To były duże zapasy, między innymi jęczmienia.

  • Od Haberbuscha przynosili jęczmień.

 

Tak, tak. Co robili? Gotowano ten jęczmień, tylko że był z łuskami i od tego była nazwa kaszka „pluj”, bo trzeba było te łuski wypluwać. Potem nasi kochani „przyjaciele” z drugiej strony [Wisły] zaczęli nam dawać zrzuty, jak już wiedzieli, że nas Niemcy wykończą. Pomoc była ogromna – ogromna to jest w cudzysłowie – dlatego że zrzucali amunicję i żywność bez spadochronów, tak że z worka pełnego amunicji nie można było użyć ani [jednego pocisku]. Można było z tego najwyżej użyć proch. Chleb miał chyba ze dwa lata, był twardy i taki zielony, że już nawet my, nie mając jedzenia, żeśmy go nie używali. [W tym czasie] były oczywiście zrzuty amerykańskie, w których wzięło udział ponad sto samolotów.

 

  • Mówi pan już o wrześniu?


Mówię już o wrześniu.

  • 17 września te Liberatory, tak?


Tak. 17 września były Liberatory. Niestety większość terenów była już w rękach niemieckich, tak że więcej zrzutów dostała się do Niemców niż do nas. Jeżeli chodzi o nas, to jeden zrzut spadł do Ogrodu Pomologicznego, z którego nocą nasi wydobyli ten cały zrzut.

  • Co wtedy zdobyli?


Ogólnie zrzucali nam broń. Były Piaty, były Steny, może było też trochę żywności. Dobrze nie wiem, dlatego że nie ja to brałem, tylko ktoś z naszego oddziału, to znaczy oddziału „Zaremby”, który stał na Emilii Plater. Nocą się tam podkradli i broń była [później] rozdzielona na cały obszar czy okręg, tak że co sobie zatrzymali, a co my dostaliśmy, tego dobrze nie wiem.

 

  • Jak pan ocenia dowódców oddziału?


Był bardzo dzielny. Nasz [podporucznik] „Skobig” za zniszczenie „goliata” został odznaczony krzyżem. Wszyscy w miarę możliwości byli dzielni. Dowodzili nami zupełnie dobrze.

  • Trzeba mieć umiejętności. Byliście jeszcze bardzo młodymi ludźmi.


Skończyłem w Powstaniu siedemnaście lat [i to] nawet pod sam koniec Powstania, bo jestem z [końca] września.

  • Docierały do was informacje, co się dzieje w innych rejonach Warszawy?


Tak, oczywiście. Harcerze krążyli i donosili. Były także i gazetki, tak że było wiadomo, co [się działo] w innych rejonach. Widziałem na Alejach Jerozolimskich powstańców wychodzących z kanału, [którzy] przechodzili ze Starówki na Śródmieście. Jeżeli chodzi o ostrzał, to się coraz bardziej wzmagał. Najgorsze były działa kolejowe, a nękały również nas tak zwane krowy albo szafy. Pociski rakietowe, które spadały gdziekolwiek, bo nie sadzę, żeby Niemcy [gdzieś] specjalnie celowali, byle spadły na nasz teren.

  • Nie zmienialiście miejsca pobytu?


Nie. Front [w południowym Śródmieściu] był stały. Najgorzej mieli ci, którzy zaczęli na Woli, [bo] tych w ogóle zdziesiątkowali, a reszta dostała się na Starówkę i ze Starówki na Śródmieście. Ci [mieli] najgorzej.

  • „Radosław” na przykład.


Tak. „Radosław”, „Baszta”, „Zośka” chyba też i „Parasol”. Dostali najbardziej, tak że z nich chyba [niewielu] zostało. Natomiast w Śródmieściu, [mimo] bombardowania, [moździerzy, „krów” nie było tak źle jak na Starówce].

  • Tak na dobrą sprawę Śródmieście się nigdy nie poddało, prawda?


Do końca nie. Była kapitulacja, ale przedtem się nie poddało, tak że chyba to był ostatni bastion warszawski, który się poddał. Na parę dni przed końcem Powstania widziałem, jak [wychodziła ludność cywilna]… Byliśmy zresztą ostrzeżeni, że nie wolno nam strzelać. [Potem] polska delegacja spotykała niemiecką spod Telekomunikacji, były to oczywiście negocjacje o kapitulację na dużo wyższym szczeblu. Czy były one prowadzone dzielnicowo? Musiały być centralnie i dzielnicowo równocześnie, dlatego że chyba na tydzień przed końcem Powstania Niemcy pozwolili wyjść ludności cywilnej [z miasta].

  • Tak. W pewnych godzinach.


W pewnych godzinach mogli wyjść i szli Alejami Jerozolimskimi. Z naszej placówki było widać Aleje Jerozolimskie, ponieważ to był dom [na rogu] Poznańskiej i Wspólnej. Jeszcze taka ciekawostka. Chciałem wspomnieć, że po drugiej stronie, na drugim rogu Poznańskiej i Wspólnej był zakamuflowany strzelec, który był mistrzem Polski i – zdaje się – świata w strzelaniu. Tam go umieścili. Potrafił zabić Niemca w bunkrze, gdzie jest tylko [wąska] szparka.

  • Był w waszym oddziale?


Tak. Nie w moim plutonie, ale był w Batalionie „Zaremba-Piorun”. Po drugiej stronie była czteropiętrowa kamienica, więc stale zmieniał miejsce pobytu, bo Niemcy mogli go widzieć z Telekomunikacji. Zresztą kiedyś na Poznańską wjechał czołg i nas ostrzeliwał, ale jak nasi gdzieś koło Nowogrodzkiej zaczęli rzucać butelkami, to się wycofał. Strzelił w dom, gdzie był ten wyborowy strzelec, ale nie trafił go. W każdym razie on siedział za szafą, w której miał wyciętą małą dziurkę i zza szafy strzelał do Niemców w Telekomunikacji.

Zbliżał się już koniec Powstania. Nie mieliśmy amunicji, jedzenia, niczego, tak że była konieczność poddania się. Było zarządzenie, że chyba 2 października wszyscy mamy wyjść, ustawić się szeregami na narożniku Poznańskiej i Lwowskiej. Poznańska już częściowo była w ruinach, bo była przedtem bardzo atakowana przez bombowce – „sztukasy”. [Dalej szło się] do placu Politechniki i tam składaliśmy broń.

  • Tam były te kosze, tak?


Tak. Tam składaliśmy broń, z tym że wszyscy ją uszkodzili.

  • Żeby się nie przydała Niemcom?


Żeby się nie przydała Niemcom. Lufty nie mogliśmy zniszczyć, ale iglicę było łatwo urwać. Potem szliśmy aleją do Filtrów, 6 Sierpnia, [które minęliśmy po prawej] stronie [na] placu Narutowicza i [stamtąd do Ursusa chyba, bo] nie pamiętam, gdzie była fabryka kabli.

 

  • W Ożarowie.


Do Ożarowa. Po drodze widzieliśmy, że koło alei Niepodległości leżał spalony człowiek. To był prawdopodobnie mężczyzna, ale [jego ciało było] prawie wielkości niemowlęcia. Był widocznie spalony miotaczem płomieni. Szliśmy do Ożarowa, gdzie byliśmy tylko jedną noc, bo potem, następnego dnia nas wywozili. Spaliśmy oczywiście na betonowej podłodze [a latryna w postaci deski i rowu była wspólna dla obu płci].

Obóz przejściowy był w Lamsdorfie koło Opola, który się teraz nazywa Łambinowice. Pociąg oczywiście był towarowy, ale wyrwaliśmy jedną deskę [w ścianie wagonu] tak, żebyśmy mogli wiedzieć, [dokąd jedziemy]. Pociąg stanął gdzieś pod Częstochową czy w [samej] Częstochowie, a po drugiej stronie toru stał pociąg osobowy i [na wprost] w tamtym pociągu [siedział w przedziale] mój przyjaciel z Hożej – syn lekarza – z którym się zawsze bawiłem. Przed wojną mieli majątek gdzieś pod Łodzią i tam jeździliśmy. [Nasz] długi pociąg akurat tak stanął, że mogłem z nim rozmawiać. Nie wiem, jak się dowiedzieli, gdzie jesteśmy, ale przysłali [mi] paczkę żywnościową do obozu. W Lamsdorfie pomagali nam wysiadać kolbami [z wagonów i zaprowadzili nas do obozu. Obóz składał się najróżniejszych narodowości. Chyba najwięcej było bolszewików, ale byli Francuzi, Słowacy, i inni. Do obozów [stałych jeńcy byli wywożeni] według numerów, bo [po przybyciu do obozu w Lamsdorfie Niemcy] zrobili rejestrację i według [kolejnych] numerów rozwozili do stałych obozów. W tym czasie akurat byłem zaziębiony. Nie było izby chorych, ale mogłem leżeć na swojej pryczy i nie wychodzić na dwór. Wobec tego miałem najwyższy numer w obozie [i z tego powodu] pozostałem [w nim] do samego końca. Warunki nie były specjalnie dobre, bo dawali nam tylko troszeczkę węgla, co oczywiście nie wystarczało, a była już zima. Zaczynało się robić chłodno, a [w listopadzie i grudniu nastała] sroga zima. Jak obóz już się opróżnił, [po wywiezieniu większości jeńców], zostały [po nich] puste baraki. W tych barakach były drewniane prycze. Nasi chodzili nocą [i] wyrywali deski, a ponieważ nie mieliśmy narzędzi do rąbania, to deską się rąbało w róg pryczy aż pękła. W ten sposób się [mieliśmy dodatkowy opalał]. Raz na tydzień chodziło się, co myśmy nazywali do „mykwy”, to znaczy do łaźni, pod prysznic i do odwszalni. To było nieprzyjemne o tyle, że na ubranie trzeba było czekać godzinę w nieopalonym pokoju, gdzie były tylko kamienne ławki. Jak Pan Bóg stworzył trzeba było siedzieć na ławce i czekać aż ubranie będzie gotowe, co nie należało do większej przyjemności. Po takiej jednej łaźni (już był śnieg), gdy wróciliśmy do swojego baraku, było [w nim] zimno, wobec czego [poszliśmy do pustych baraków, aby] zafasować te deski [na opał]. [Kiedyś] Niemcy zobaczyli, że dym idzie, [to] przyszli sprawdzić [czym się pali]. Moja prycza była środkowa a ja byłem nakryty kocem. Jak zobaczyli, że pali się [drzewem a nie węglem], to za karę popędzili wszystkich z powrotem do łaźni, z tym tylko, że zdrowo pomagali kolbami wychodzić z prycz do tego stopnia, że [mieszkańcy baraku] wyskakiwali przez okno [na śnieg]. Zawsze dobrze spałem i mnie nie zauważyli, a ja nic nie słyszałem i to wszystko przespałem, tak że byłem jedynym, który nie był w łaźni. Moi koledzy nie chcieli mi wierzyć, że tak mogłem spać, żeby nic nie słyszeć. To mnie ocaliło. Muszę powiedzieć, że duża ilość pilnujących nas to byli Ślązacy, którzy mówili po polsku, [którzy byli] w wieku sześćdziesięciu paru lat i nie nadawali się na front. Zostawili ich do pilnowania jeńców. [Wrócę jeszcze do tego tematu].
Przyszedł Nowy Rok i grupka naszych zafasowała od Niemców czy [też] kupiła [od nich] wódkę. Popili się i zaczęli budki strażnicze obrzucać kamieniami. [Nasi strażnicy], Ślązacy [krzyczą na to]: „Ty pierunie! Czemu ty nas kamieniami bijesz?”. [Za to przekroczenie] Niemcy urządzili nam na Nowy Rok apel karny, który trwał parę godzin. Mieliśmy nieruchomo stać, a był już zdrowy mróz. Zawsze był jeden polski [zaufany, który pełnił funkcję naszego przedstawiciela wobec władz obozowych]… Nie było u nas oficerów, on był podoficerem, który był [w czasie apeli] porządkowym [i miał prawo się poruszać, nosząc biało-czerwona opaskę]. [W czasie karnego apelu] jakiś Niemiec poszczuł go psem, bo mieli wilki do pilnowania [porządku] i ten pies go ugryzł. [Wtedy] wszyscy [jeńcy] rozbiegli się i zrobiło się wielkie zamieszanie. Nasz [zaufany] poszedł do niemieckiego komendanta ze skargą, że to było złamanie konwencji genewskiej, że [jako] porządkowy miał prawo chodzić. No i rzeczywiście tamtego szkopa rzekomo ukarali.

  • Jak wielu was tam zostało?


Aha… Chciałem powiedzieć… Zostało chyba mniej niż stu.

  • To był przecież ogromny obóz.


Ogromny. Wielotysięczny, ale jeżeli chodzi o Polaków, to chyba zostało mniej niż stu. Jak już było słychać rosyjskie karabiny maszynowe, Niemcy zarządzili ewakuację, a przed ewakuacją dostaliśmy paczki Czerwonego Krzyża. Każdy obóz miał skład [tych] paczek. Jeżeli chodzi o narodowości, dostawało się paczki w zależności od tego, ile dane państwo wpłacało składek Czerwonemu Krzyżowi, tak że najwięcej paczek dostawali Amerykanie, potem Anglicy, my mniej, bo chyba jedną raz na miesiąc, a bolszewicy nic. Stalin uważał, że lepiej inwestować w łagrach aniżeli swoim jeńcom pomagać, zresztą większość z nich [i tak w łagrach] wykończył.

  • Czerwony Krzyż miał waszą ewidencję. Wiedział, kto jest w obozie.


Nie, nie. Był jeden wielki obóz podzielony na [przegrody] i każda narodowość zajmowała [swoją przegrodę], tak że nie było mieszanki. [Władze obozowe] nie potrzebowały indywidualnie wiedzieć, kto kim jest, dlatego że [paczki Czerwonego Krzyża były rozdawane w narodowościowych przegrodach]. Poza tym mogli poznać po mundurach. W każdym razie dostaliśmy paczki i [dodatkowo] dostałem nowe amerykańskie buty z jakichś składów, bo moje już się rozpadały. Jak już było słychać karabiny maszynowe, to cała kolumna jeńców wymaszerowała z obozu. Tego dnia żeśmy szli kawał drogi, [aż nastała] noc.

  • Byliście otoczeni w jakimś konwoju?


Tak. Byliśmy obstawieni wartownikami, którzy nas pilnowali z karabinami, z tym że wielu z nich było Ślązakami i mówiło dobrze po polsku. Była już noc. Nagle kazali się kolumnie zatrzymać. Przyjechał jakiś niemiecki goniec, który rozmawiał z oficerem prowadzącym naszą kolumnę, i nagle Niemcy się rozbiegli. Okazało się potem, że goniec powiedział, że bolszewicy są już przed nami. Jak Niemcy się dowiedzieli, że tam są bolszewicy, to się rozbiegli i zostaliśmy sami. Nikt z nas specjalnie nie miał ochoty dostać się w ich ręce. Wiedzieliśmy już, jaki los by nas czekał. Na tych wszystkich terenach, które zajmowali, to AK było groźniejsze od Niemców. Myśmy właściwie nie wiedzieli, co robić, bo pojedynczym jeńcom byłoby bardzo niebezpiecznie być samotnym, oddalonym gdzieś, bo SS o [o nic się] nie pytało, [tylko] jak zobaczyli, że jeniec, to strzelało bez pytania. Myśmy tak stali, nie wiedząc [co robić]. Nagle nasi wartownicy zaczęli się schodzić z powrotem, bo okazało się, że to nie była prawda. No i poprowadzili nas dalej.

  • W jaki kierunku szliście?


Szliśmy z Lamsdorfu w kierunku na Kłodzko przez góry (nie wiem, co to były za góry, w każdym razie tam była straszna zawieja i odmroziłem sobie uszy) do Czech, Saksonii, z Saksonii do Bawarii. Wyszliśmy z obozu 14 stycznia, a Amerykanie nas wyzwolili 24 kwietnia, tak że szliśmy [przez przeszło] trzy miesiące.

  • Trzy miesiące byliście w drodze?


Tak.

  • To jest trasa nie do wyobrażenia na piechotę.


Tak było. Dawali nam dzień wypoczynku. Nie szliśmy codziennie. Szło się – zdaje się – trzy dni i był albo jeden, albo dwa dni odpoczynku i znowu. Szło się od rana i na noc zawsze stawało się w jakimś folwarku w stodole. Wtedy wydawali jedzenie. Tego jedzenia było co kot napłakał, wobec czego myśmy się podzielili na rodzinki składające się z czterech do pięciu osób. Jedna [osoba] miała za zadanie wyjść i zakupić żywność za czekoladę, tę, którą dostaliśmy. Paczki Czerwonego Krzyża miały rzeczy, których już od dawna w Niemczech nie widzieli: czekoladę, kawę, mydło i tym podobne. Druga część zostawała [na postoju] i szukała gdzieś paliwa, żeby można było rozpalić ognisko. Ja byłem zwykle tym, który wychodził. Pilnowali nas Ślązacy, a myśmy dawali im papierosy. Papierosy były rzadkością i niewiele ich było w Niemczech, a zwłaszcza [amerykańskich. Wartownicy] patrzyli przez palce jak wychodziliśmy, bo wiedzieli, że nie uciekniemy. Mówiliśmy im, że idziemy po żywność. Ja chodziłem po żywność, inni przygotowywali opał, a trzecia osoba gotowała to, co udało mi się zakupić czy dostać. Myśmy szli i tych paczek nam starczyło chyba do początku lutego i wtedy rzeczywiście nastąpił głód. Racje niemieckie były głodowe. Zupa z brukwi i plasterek chleba na dzień bez masła, a szliśmy dobrych kilkanaście kilometrów dziennie. [Był mróz]. Mogliśmy się myć tylko śniegiem albo [zimna woda ze studni], bo przecież w żadnym domu nie [stawaliśmy na noc]. Można sobie wyobrazić, jak myśmy wyglądali po trzech miesiącach [nie kąpani i] myci tylko w śniegu. W każdym razie coraz bardziej nas ubywało. Ci, którzy zachorowali w drodze, to [odstawiano ich do szpitala, a jeśli tylko] nie mogli iść, to [jechali konnym wozem, który wiózł plecaki naszych wartowników].

  • Były jakieś tabory?


Tak. Były wozy, na których wieźli plecaki [naszych strażników]. Jak ktoś nie mógł iść, to mógł jechać na wozach za pozwoleniem Zugführera. Ja te buty amerykańskie [które dostałem przed wyjściem z obozu], okazały się dla mnie za ciasne i porobiły mi się straszne bąble [na nogach]. Musiałem włożyć swoje stare buty, które były dziurawe, tak że wychodziły mi palce, a był [stale mróz]. Zugführer to zobaczył i powiedział: „To idź na wóz. Jedź wozem”. [Tak że] część drogi jechałem wozem. Jak żeśmy wjechali do Sudetów, to ludność niemiecka była taka wroga, że wody nie chcieli [nam] dać, jak się ich prosiło, ale były wyjątki. Któregoś dnia wyszedłem z obozu. Był taki [samotny] domek, [więc] poszedłem do [niego]. Zapukałem do drzwi i otworzyła mi kobieta. [Powiedziałem jej], że mam mydło, papierosy [lub] kawę i czy można by od niej odkupić chleba, ziemniaków, czy coś do jedzenia. Ona [powiedziała]: „Słuchaj. My nie jesteśmy farmerami (ja trochę po niemiecku mówiłem). Żyjemy tylko z przydziału z kartek, tak że nie mam nic, co bym ci mogła dać, ale w tej chwili będziemy jedli kolację, to chodź, [zjemy ja razem]”. – „Dziękuję bardzo”. Usiadłem z nimi. Pytała się mnie, czy chcę posłuchać londyńskiego radia. Mówię: „Wiecie. Nie ma się co narażać”. Zjadłem to, co mi dała i żegnając się wyjaśniło się, dlaczego mnie zaprosiła. Powiedziała: „Mój syn jest na wschodnim froncie i mam nadzieję, że jak będzie w potrzebie, to mu ktoś [również] pomoże”.

  • Powiedział pan, że powie rzecz unikalną o fakcie unikalnym.


Tak, to będzie dalej. W połowie lutego była jeszcze bardzo sroga zima. Paczki już się dawno skończyły, żywność była marna, a myśmy dalej [szli i] zaczęliśmy być już dosyć wyczerpani. Nagle któregoś dnia zjawił się biały samochód z czerwonym krzyżem. Zatrzymał się, [ktoś wysiadł z niego i porozmawiał z dowódcą [naszej kolumny]. Okazało się, że to byli Szwajcarzy, którzy wiedząc o wędrówkach jeńców, patrolowali niemieckie drogi. Jak spotkali taki [maszerujący] obóz, to jechali do stałego obozu – wszystkie stałe obozy jenieckie miały zapasy paczek – i kazali [wydać po paczce dla każdego maszerującego jeńca]. Jak doszliśmy wieczorem do miejsca postoju, to przyjechała ciężarówka i każdy z nas dostał po paczce. To nas znowu uratowało na jakiś czas. Nie tylko to, co było w paczce [do jedzenia], ale ważniejsze były papierosy, kawa, [czekolada i mydło, którymi można było handlować].

 

  • Produkty zamienne, tak?


Produkty zmienne, za które mogliśmy [coś do jedzenia] kupić, bo za marki nic nie można było [dostać]. To było jedno. A drugie, że nagle stało się [niebezpiecznie], bo alianci panowali [z powietrza] nad terenem niemieckim i cokolwiek się ruszało na ziemi, to [ostrzeliwali z samolotów]. Były wypadki, że [ostrzelano kolumny jenieckie. Wobec czego] Czerwony Krzyż b[wydał zarządzenie], że jeśli formacja jeńców zobaczy samolot, to w żadnym wypadku się nie [ma się] rozbiegać i chować, tylko maszerować dalej, jako kolumna. Samoloty myśliwskie dostały [rozkaz], żeby nie strzelać do maszerujących kolumn, które się nie będą rozsypywać, [tylko muszą najpierw zrobić rozpoznanie. Samoloty więc zataczały nad nami kółka, a my mieliśmy tylko] nadzieję, że nas nie zaatakują.
Tak, jak mówiłem, pilnowali nas w dużej mierze Ślązacy. Wszyscy byli starsi. Był tylko jeden czy dwóch, którzy byli młodsi. Po tych paczkach wzmogły się nasze siły i mogliśmy iść szybciej od naszych wartowników, poza tym kolumna się powoli rozciągała i wartownicy poznali nas, a myśmy poznali ich. Dawaliśmy im papierosy i kolumna się tak rozciągała, że często tylko ze swoim wartownikiem szedłem i niosłem mu karabin, bo już dla niego było za ciężko, za co oni pozwalali nam wychodzić [na handel, gdy stawaliśmy na noc]. Tu była ta parodia, że jeńcy nosili wartownikom karabiny. Dlaczego nie uciekaliśmy? Nikomu z nas się nie paliło dostać w ręce bolszewickie, a ponieważ szliśmy na zachód, więc wiedzieliśmy, że wyzwolą nas albo wojska angielskie, albo amerykańskie.
Teraz opowiem o tym chyba unikalnym zdarzeniu. Byliśmy już w Bawarii [a tam] było [nam] dużo lepiej. Już była wiosna, było cieplej i ludność [nie] była [nam wroga], tak że dawała nam wodę a nawet chleb. Przed Wielkanocą Niemcy chcieli, żeby im kopać jakieś rowy czy [zrobić inne roboty]. Zaprowadzili nas do pociągu i [przed jazdą] powiedzieli: „Słuchajcie. Jeżeli pociąg stanie i gwizdnie trzy razy, to wyskakujcie i chowajcie się gdziekolwiek możecie, [bo samoloty będą nas atakować]”. Ledwo odjechaliśmy parę kilometrów od stacji, pociąg stanął akurat na nasypie [w] szczerym polu. Była [tam] rzeczka i jakieś krzaki, ale dość daleko [od toru. Pociąg] stanął, gwizdnął trzy razy i myśmy zaczęli wyskakiwać. Nagle przyleciała eskadra samolotów alianckich i zaczęła ostrzeliwać pociąg. Ostrzeliwała go chyba] pociskami przeciwczołgowymi, tak że przez lokomotywę było [widać jak przez sito], a kule przebijały szynę w główce. Była rzeczka i [koło niej] trochę krzaków, [w których można się było schować] więc myślałem, że może [tam] dobiegnę, ale nie dobiegłem. [Gdy] samoloty zaczęły [ostrzeliwać pociąg, to] położyłem się płasko na ziemię, a kule się rozbijały [o ziemię] blisko mnie. Samolotów musiało być z pięć albo sześć. Zrobili sobie taką [pionową] karuzelę, tak że, gdy jeden pikował i strzelał, za nim następny też już pikował]. A ten, który strzelał szedł do góry [aby przyłączyć się do towarzyszy, którzy przygotowywali się do Powstania]. To trwało może z piętnaście minut. Wszyscy się pochowali i w końcu jak odlecieli, to z lokomotywy nie zostało prawie nic, bo można było z jednej strony na drugą zobaczyć. Patrzę. Nikogo [wokół] nie ma. Myślę: „Co mam teraz robić?”. Niby wiedziałem mniej więcej, gdzie jest nasz kwaterunek, więc zacząłem iść drogą. To był chyba już może Wielki Czwartek. Wszystkie baby piekły ciasta i jak szedłem, to mnie wołały i dawały ciasto. Zapełniłem plecak i wróciłem do obozu z pełnym plecakiem ciasta. Jak przyszła Wielkanoc, to nasi poprosili naszego niemieckiego dowódcę, że chcemy pójść do kościoła. Zgodził się na to, więc poszliśmy wszyscy [na mszę]. Już wtedy nas zostało chyba nawet mniej jak pięćdziesięciu.

  • Stanęliście w jednym miejscu, czy ciągle byliście w drodze?


Nie, byliśmy jeszcze w drodze. Wtedy Wielkanoc była chyba pod koniec marca albo na początku kwietnia. Poprosiliśmy, czy można pójść do kościoła. Powiedział: „Dobrze”. Poszliśmy do kościoła i po bokach kościoła stali nasi wartownicy. Po mszy nasi zaczęli śpiewać „Boże coś Polskę” i wartownicy się do tego dołączyli, śpiewając po polsku. To było raczej unikalne.

  • Ci Ślązacy, tak?


Tak. No i to jeszcze nie był koniec. Potem jeszcze trochę szliśmy i doszliśmy [pod Ingolstadt, gdzie zatrzymywaliśmy się na jakimś folwarku]. Tam już Niemcy zaczęli powoli znikać, bo wiedzieli, że to koniec. Jeden [z nich] nas prosił, że będzie nas pilnował przed esesmanami pod warunkiem, że [my] go nie [wydamy], jak przyjdą Amerykanie. Zgodziliśmy się. Rzeczywiście już wtedy nie ruszaliśmy się przez jakichś dobrych parę dni. Nocą nadjechały kolumny amerykańskie. Oczywiście Amerykanie nie chodzą na piechotę, tak że to się odbywało samochodami. Przyjechali gdzieś koło północy i przejechali naszą wioskę bez zatrzymania. Dopiero następnego dnia ktoś z amerykańskiej armii przyszedł dowiedzieć się, kim jesteśmy. Oczywiście zorganizowali żywność i codziennie [nam ją] dostarczali. Najpilniejsze dla nas były ubrania, dlatego że mieliśmy [w nich] pełno zwierząt [czyli wesz]. Skąd teraz wziąć ubrania? Te [nasze] trzeba było spalić, bo nie dało się ich prać. [W pobliżu] było miasto, [a tam] wojskowe magazyny. Nasi poszli do magazynów i poprzynosili najróżniejsze mundury. Były tam widocznie również magazyny [mundurowe] z pierwszej wojny światowej, dlatego że dostałem kurtkę Luftwaffe, oraz spodnie amerykańskie. Mój ojciec, [który był jeńcem wojennym od 1939 roku znajdował się] stosunkowo niedaleko, w Murnau, na południe od [tego miasta], bo ja byłem na północy od [tego miasta].

  • Czy w ogóle wiedział pan, gdzie ojciec przebywa?


Oczywiście. Ojciec nie wiedział, gdzie jestem, ale jak nas zabrali do obozu w Lamsdorf, to od razu [dostaliśmy] kartki [pocztowe] i można było napisać do rodziny, [więc] napisałem do ojca. Ojciec odpowiedział i przysłał mi pieniądze. Widocznie jako oficer coś w markach dostawał i przesłał mi te pieniądze, bo u nas w obozie też można było jakieś błahostki kupić oprócz jedzenia, tak że wiedziałem dobrze, gdzie ojciec jest. Po wyzwoleniu nie mogłem od razu się do ojca dostać, dlatego że wszystkie mosty były zerwane. Musiałem czekać aż można będzie się przeprawić przez Dunaj. Jak już zrobili takie prowizoryczne mosty, to zarekwirowałem Niemcowi rower w charakterze [wojennej reparacji], powiesiłem polską chorągiewkę i jechałem w kurtce Luftwaffe, amerykańskich spodniach i z polską chorągiewką, tak że nikt nie wiedział, kim jestem. Na wszystkich drogach były amerykańskie posterunki, które kontrolowały ruch. Jeżeli się miało jakieś papiery albo przepustkę, to przepuszczali, a jeżeli nie, to [kazali zawracać].

  • A gdzie pan chciał się udać?


Do Murnau.

  • Do ojca?


Do ojca. Byłem jakieś może sto kilometrów od [Murnau], dlatego [jechałem na rowerze] w tamtą stronę. Wyzwoliła nas 8. Armia Amerykańska, która w większości pochodziła ze stanu Illinois. Największe skupisko Polaków w Stanach było właśnie [tam i] co trzeci żołnierz był polskiego pochodzenia. Jak jechałem tym rowerem i natrafiłem na posterunek, to często był [to] Polak [z pochodzenia] i okazywało się, że zatrzymywał mnie tylko po to, że zobaczywszy polską chorągiewkę, chciał ze mną pogadać. No i oczywiście po rozmowie puszczał mnie dalej. Na następnym posterunku nie było Polaków, a [że] nie miałem żadnych dokumentów, to nie chcieli mnie [dalej] puścić [i] kazali mi zawracać. Niemcy widząc, że mnie nie chcą puścić, a miałem kurtkę Luftwaffe, to myśleli, że jestem jednym z nich. [Wtedy któryś z Niemców brał mnie ze sobą i pokazywał], jak można ten posterunek obejść. W ten sposób dojechałem [do] Monachium, które zupełnie przypominało Warszawę [swoimi ruinami]. Tam [byłem przez] parę dni [w polskim obozie]. No i dalej ruszyłem w drogę. Mniej więcej w połowie drogi między Monachium a Murnau, natrafiłem na polskich oficerów, którzy przyjechali z Włoch łazikiem. Jak zobaczyli mnie i polską chorągiewkę, to spytali się, dokąd jadę. Mówię: „Do Murnau”. – „Aaa… to daj rower na łazika i my ciebie zawieziemy”. No i tak dojechałem do ojca. Ojciec tam siedział prawie całą wojnę, [więc] większość [więźniów się] znała [tak, że] wystarczyło [tylko] powiedzieć nazwisko, [a] oni już wiedzieli, [gdzie] ojca [znaleźć].

  • Przeżył pan więcej niż ojciec.


Tak. W pewnym sensie tak. Wolałem już moje przeżycia niż siedzieć w obozie przez pięć lat.
W Murnau byliśmy [razem] chyba z miesiąc i [gdy przyjechały z Włoch] wozy z 2 Korpusu. Kto chciał, to mógł pojechać do Włoch i [do niego] wstąpić. Ojciec nie mógł, bo już był powyżej wieku przyjęcia do wojska. Miał powyżej pięćdziesiątki, natomiast ja miałem siedemnaście, więc jak pojechałem, to jeszcze [był problem], że miałem za mało lat. Brakowało mi [tylko] paru miesięcy, [Mimo tego] mnie przyjęli i [stanąłem] w Porto Recanati, [w jednostce warsztatowej, która dowodził mój wuj].
Aha… Jeszcze do ojca, do Murnau przyjechała moja cioteczna siostra, która siedziała w Oświęcimiu. W 1943 roku chyba ją wzięli do Oświęcimia. Ona też wiedziała, gdzie jest mój ojciec. Po wyzwoleniu była gdzieś stosunkowo niedaleko od Murnau i przyjechała [do mojego ojca. Potem] ona i ja tym samym transportem pojechaliśmy [do Włoch], do miejsca postoju mojego wuja. Miał [to] być wyścig, kto pierwszy do niego [zajedzie], z tym że [ona] miała tę przewagę, że ją oficerowie zabrali łazikiem, a ja jechałem normalnym transportem wojskowym, więc oczywiście dotarła pierwsza, ale to była kwestia tylko paru godzin.
Murnau jest jedną stację [kolejową] przed Oberammergau, tam, gdzie [co dzieśięć lat odbywają się Passion Play. Potem jechaliśmy przez Alpy, Austrię i północne Włochy. Dowództwo 2 Korpusu stało w Porto San Giorgio, który [jest] niedaleko od Ankony. Wuj mnie przydzielił do swojej jednostki. Był inżynierem mechanikiem i [dowodził kampaniami warsztatowymi]. Obóz [w Porto Recanati] był [idealnie położony], bo [nasze]namioty stały na plaży może dwadzieścia metrów od morza, tak że można było od razu chodzić się kąpać. Wuj uznał, że powinienem [dokończyć] swoją edukację, bo miałem skończoną tylko małą maturę.
2 Korpus po wojnie ustanowił [kilka] szkół dla douczenia [swoich żołnierzy], dlatego że dziewięćdziesiąt pięć procent 2 Korpusu składało się z tych, którzy byli deportowani do Rosji. W wieku czternastu [czy] piętnastu lat byli w Rosji przez parę lat, a potem wyszli do Iraku, do Palestyny a z Palestyny do Włoch. Ci [żołnierze] byli [teraz] w wieku dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata i nie mieli pokończonych szkół. Na południu Włoch stworzono szkoły, gimnazja 2 Korpusu, gdzie można było w przyspieszonym tempie zdać maturę, to znaczy dwie klasy maturalne trzeba było zrobić w rok. [Jedna z tych szkół mieściła się w niewielkim miasteczku, które znajdowałoo się na samym końcu włoskiego] „obcasa”.

  • Jak się nazywało?


Alessano. Tam byliśmy przez trzynaście miesięcy i mieliśmy akurat kończyć maturę, kiedy przerzucono nas do Anglii. Z Alessano transportami pojechaliśmy do Neapolu. Tam byliśmy parę dni, [gdzie władowano] nas na [statek, którym popłynęliśmyś do Liverpoolu.

  • Nie doszło do tej matury?


Nie we Włoszech. Dopiero w Anglii, tak że miesiąc po przyjeździe mieliśmy końcowe egzaminy, ale już w Anglii [w] Barnsley w [hrabstwie] Yorkshire. [przed wyjazdem] udało mi się zwiedzić dużą część Włoch, dlatego że wszystkie pojazdy wojskowe miały nakaz, o ile miały miejsce, zabrać żołnierzy, [którzy jechali na stopa]. Jak miałem urlop, to [pojechałem z] samego południa Włoch [aż na północ], do Wenecji. Zacząłem [jazdę] w sanitarce zmieniając [w podróży] dwadzieścia osiem pojazdów. Miałem między innymi wóz pancerny i tym [wozem przyjechałem] do polskiego obozu. Byłem zmęczony [i] poszedłem spać, ale przyszli i mnie obudzili, [bo] muszę koniecznie napić się grogu [z wielkiego kotła].
Ojciec też dostał się do Włoch, ale do Czerwonego Krzyża. Był pod Ankoną, chyba w Porto [San Georgio]. Najpierw pojechałem do ojca i potem dalej do Wenecji. Wracając można było sobie przedłużyć urlop w ten sposób, że zasadniczo żołnierze mieli jeździć pociągami wojskowymi, które szły z Austrii na południe do Bari. Ponieważ była zima i [pociągi] musiały się przeprawić przez góry, to były spóźnione. W drodze powrotnej znowu byłem u ojca [i] chodziłem codziennie na stacje, aby się dowiedzieć, [czy będzie pociąg]. Tam wojskowy, [który kierował ruchem] codziennie przykładał [mi] stempel, że pociągu nie [było]. Tak [trwało] przez tydzień. [Gdy] w końcu dotarłem pociągiem do swojego obozu, to się okazało, że już wysłali listy gończe za mną, [ale] nic mi nie mogli zrobić, bo miałem wszystkie dokumenty, [udowadniające] że nie było pociągu. Po przyjeździe do Anglii zdaliśmy maturę i nastąpiła jedna z [z najbardziej srogich] zim [tego stulecia]. Takie były śniegi, że wioski [zostały] zupełnie odcięte i nas [używano] do oczyszczania dróg.

  • Który to był rok?


To była zima z 1946 roku na 1947 rok. [Nie tylko] wioski, [ale również] całe części kraju były odcięte [od świata], tak że zaopatrywano ludność w żywność z helikopterów, a w Londynie śnieg na ulicy leżał od grudnia do marca. To była jedna z najsroższych zim w Anglii. Wtedy już byłem po maturze, a rząd polski w Anglii [stworzył politechniki i] uniwersytety [dla byłych żołnierzy, w których] w porozumieniu z Anglikami, wykładowcy [byli] polscy, ale wykłady [odbywały się] po angielsku. Tak zwany PUC, czyli Polish University College był częścią Uniwersytetu Londyńskiego, ale na prawach eksternistów. Wstępne egzaminy [zdawało] się na uniwersytecie [po polsku], ale wszystkie główne egzaminy zdawało się na Uniwersytecie Londyńskim, używając już [angielskich] papierów egzaminacyjnych. [Na pierwszym roku] uczono nas głównie języka angielskiego, no i może [również] były jakieś [dodatkowe] przedmioty. Z obozu [z Barnsley] przyjechałem w marcu 1947 roku do Londynu i tam skończyłem [w 1952 roku studia] na PUC-u.

  • Czy był już pan samodzielny, czy dalszym ciągu pod pieczą 2 Korpusu?


I tak, i nie, dlatego że ci, którzy się dostali na uniwersytet mieli stypendium płacone [w prawdzie] przez rząd angielski, [które częściowo były finansowane przez rząd polski na emigracji]. Mieliśmy stypendium [i na PUC-u] byli [tylko] Polacy, [więc byliśmy całkiem samodzielni]. Aha… chciałem powiedzieć ciekawostkę. Moja matka została po Powstaniu w Polsce. Jak [w 2 Korpusie] był taki kapitan, nazywał się chyba Różycki, który [po wojnie] organizował transporty rodzin z Polski do Włoch pod przykrywką francuskich repatriantów. Było to zorganizowane na ogromna skalę. Jak on odnajdywał te rodziny, to nie mam pojęcia, bo [one] były głównie z Warszawy i były rozproszone po całej Polsce. Matka w tym czasie była w Krakowie. On dotarł do matki i powiedział, że [pewnego] dnia w południe ma się zjawić na placu Sukiennic skąd wyruszy transport [do Włoch. W Polsce panowała już] komuna, bo to był 1946 rok, mniej więcej [we wrześniu. Gdy] matka się zjawiła na tym placu, to [już] stały ciężarówki, wszyscy krewni odprowadzali [odjeżdżających], tak że tam były tłumy ludzi. Załadowali się na ciężarówki i nocą trzeba było się przeprawić przez granicę czeską a w Czechach już stały pociągi. Wszyscy mieli fałszywe dokumenty repatriantów francuskich. Wszyscy [urzędnicy] musieli być przepłaceni, [ale] jak pociąg miał odjeżdżać, to jeden z Czechów, [w] ich milicji miał [wątpliwości] i nie bardzo chciał pociąg puścić, kapitan Różycki oddał mu swój samochód i pociąg ruszył, tylko że nie do Francji, ale do Włoch. Takich transportów było trzy, a przy trzecim wpadł.

  • Aż dziw, że przed Sukiennicami stały ciężarówki i ludzie wsiadali.


Oczywiście władze w Krakowie były przepłacone. Tak samo w Czechach, tak że to było [robione] na dużą skalę. Nie gwarantuję nazwiska Różycki, bo to z pamięci, ale wiem, że było na pewno na literę „r”.

  • Mamie udało się dostać?


Tak. Matka przyjechała do ojca, ale ja już byłem w Anglii, tak że matka musiała przyjechać [do ojca wkrótce po moim wyjeździe].

  • Potem rodzice przyjechali do Anglii?


Potem oboje rodzice przyjechali do Anglii, z tym że ojciec już był chory, poszedł do szpitala i tam w szpitalu umarł w Wrexham w Walii.

  • Przetrwał obóz jeniecki, a umarł w dobrych warunkach.


Tak. To już było po wojnie, ale muszę jeszcze powiedzieć, że Hitler wydał rozkaz likwidacji wszystkich jeńców wojennych, z tym że to było na sam koniec wojny i tego nikt nie słuchał. [Jednak] tam, gdzie był ojciec [wysłano oddział] SS do likwidacji obozu, z tym że Szwajcarzy gdzieś się o tym dowiedzieli, możliwe nawet, że od Niemców i przekazali tę wiadomość amerykańskiej armii, która wysłała czołgi i spotkała tych esesmanów przed bramą obozu. Oczywiście [Amerykanie] zabili wszystkich tych esesmanów, ale jeden z [polskich] jeńców zginął od kuli w dniu wyzwolenia, tak że ten miał pecha.

  • Cudem ocaleli.


Tak. [Po ukończeniu studiów], ja zacząłem pracować w różnych [firmach i potem] dostałem się do nowej firmy, która zaczęła produkować człony do systemów [automatycznych], głównie dla lotnictwa. Całe życie w [tej dziedzinie] pracowałem, z tym że spędziliśmy dwa lata w Japonii. Zaproponowali mi pracę w Japonii w 1972 roku i pojechaliśmy [tam] na dwuletni kontrakt.

  • Jakie studia pan skończył?


Skończyłem wydział elektryczny silnych prądów, ale w końcu nie pracowałem w silnych prądach. Są różne człony [i] składniki [do] systemów automatyzacji i właśnie to [projektowałem. Kiedyś zadzwonił do mojego domu telefon i ktoś powiedział mi]: „Słuchaj. Ty mnie nie znasz, ale ja wiem, że ty [możesz być] zainteresowany pracą w Japonii”. Powiedziałem: „No dobrze”. – „To się spotkamy w Londynie i wszystko omówimy”. Tak się stało. Zrobili ze mną parogodzinny wywiad, [po którym] zaproponowali mi pracę w Japonii i myśmy tam pojechali. Po dwóch latach wróciliśmy do Anglii i firma, która mnie [poprzednio] zwolniła, chciała, żebym do niej wrócił. Wróciłem i pracowałem [w niej przez następnych] pięć lat. Potem z kolegami założyliśmy swoja firmę, tak że te same czy podobne produkty [projektowałem] w firmie, w której byłem wspólnikiem.

  • Czyli wszedł pan w zupełnie obcy kraj, obcy język, obce środowisko. Potrafił pan ułożyć sobie życie w tym kraju.


Nie ja jeden. Było nas [takich] wielu.

  • Tak. Jasne. Pan i wiele innych osób.


Muszę powiedzieć, że ze szkoły z Alessano wyszedł arcybiskup Wesoły, który jest w Watykanie [pasterzem] Polaków za granicą, a [z] PUC-u wyszło wielu architektów, inżynierów [i ekonomistów], którzy pozakładali swoje własne firmy w Anglii. Wielu [z nich] było głównymi inżynierami w [angielskich] firmach. Jeden z powstańców, [który skończył wydział inżynieryjny na PUC-u] był jednym z głównych inżynierów [projektujących] wyrzutnie foteli [do wojskowych] samolotów.

  • Katapulty?


Tak. Katapulty ze spadochronami. Miał wypadek, bo się niedobrze otworzył spadochron [i zbyt mocno spadł na ziemię, co] uszkodziło mu kręgosłup, tak że ma trudności z chodzeniem. Inny z moich dobrych kolegów, nawet mogę powiedzieć, przyjaciół, założył firmę budowlaną i projektował bardzo cienkie dachy z betonu. Miedzy innymi projektował jeden z pawilonów na Wimbledonie, tam, gdzie [odbywają się międzynarodowe turnieje tenisowe]. Nam było łatwiej, aniżeli tym, co teraz przyjeżdżają, ze względu na to, że myśmy byli w dużej masie i stopniowo żeśmy wchodzili.

  • To było wszystko zorganizowane.


Zorganizowane i stopniowo wchodziliśmy w życie angielskie. Nie tak, jak ci, co teraz przyjeżdżają, którzy muszą sobie [sami] poradzić od razu.

  • Jest pan tam związany z tym powstańczym środowiskiem?


Nie mieszkamy w Londynie. Tam, gdzie jesteśmy [było] bardzo mało Polaków, a tam, gdzie mieszkamy, w ogóle [ich] nie ma. Od chwili [gdy] w 1968 roku wynieśliśmy się z Londynu, to mieszkamy wśród [samych] Anglików, gdzie nie ma w ogóle Polaków, a ze [starej] polonii londyńskiej już bardzo mało zostało. Dużo już powymierało. Acha… Jeszcze jeden z moich dobrych kolegów z Alessano był skarbnikiem Instytutu Sikorskiego w Londynie. Zmarł w zeszłym roku. Oczywiście Instytut nadal istnieje.


Warszawa, 29 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Lech Kożuchowski Pseudonim: „Leszek” Stopień: starszy strzelec Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun”, kompania „Jur”, II pluton Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter