Marian Grabowski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Marian Grabowski, urodziłem się na Powiślu, konkretnie na ulicy Furmańska 5. Moi bracia urodzili się na Karowej w szpitalu, a ja urodziłem się w domu, który już nie istnieje, jak nie istnieją domy całej ulicy Furmańskiej i części ulicy Browarnej. Jeżeli chodzi o ten przedwojenny okres, pamiętam wybuch wojny w trzydziestym dziewiątym roku, ponieważ dom, w którym mieszkałem, znajdował się na rogu ulicy Furmańskiej, pod ogrodami obecnie prezydenckimi, i te ogrody, tu było duże podwórze i w trzydziestym dziewiątym roku, w czasie wybuchu wojny, wjechała kuchnia polowa Wojska Polskiego w czasie obrony, ponieważ to było duże podwórze, konnym zaprzęgiem, gdzie my, dzieci, ja jako pięciolatek, byliśmy zachwyceni. Czyli wybuch wojny początkowo odebraliśmy jak dzieci, dosyć radośnie i dopiero jak ten teren, w którym się urodziłem i zamieszkuję… To jest „ślimak”, gdzie [były] wszystkie te zabawy, Wisła blisko, gdzie na Wiśle były w tym miejscu pomosty, gdzie przybijały barki. W zimę z kolei [były] wielkie konie, takie belgijskie konie i platformy, [a robotnicy] wyrąbywali tutaj i ciągnęli lód tym „ślimakiem” do Haberbuscha, tam do browaru. Tak że „ślimak” był pięknym miejscem zabaw i tak dalej. To wszystko było… Natomiast wybuch wojny… Ojciec został już zmobilizowany. Był pracownikiem gospodarczym w dużej fabryce na Woli, Franaszka. I w czasie mobilizacji cały okres… Nawet odbieram to, że trochę za mało mówi się o obronie Warszawy, gdzie było ponad dwieście placów-cmentarzy. Trochę zaćmiło to i więcej się mówi o Powstaniu, natomiast trochę, wydaje mi się, za mało [o okresie początku wojny]. Jak ja odbierałem, jako dziecko pięcioletnie, wybuch wojny? Już pierwszego dnia spadły bomby na ulicę Dobrą. Dobra to była taka ulica, że z naszej ulicy można było przejść przez podwórze. Łączyły się, bo to był cały ciąg domów dziewiętnastowiecznych starego typu. Skrzyżowanie Karowej z Furmańską i Browarną wyglądało tak, że w jednym rogu był bar taki, po schodkach i dalej była szkoła, natomiast naprzeciwko, na samym skrzyżowaniu, już na ulicy Browarnej, był taki dom w kształcie zameczku małego z wieżyczką. Był to magistrat. Dalej ciągnęły się stare budynki na Browarnej, natomiast po drugiej stronie w okresie tuż przed wojną powstał nowoczesny, wielki budynek, który później zasiedlili folksdojcze i Niemcy. Tak samo jak później Browarną ciągnęły takie pasaże handlowe. Natomiast przy ulicy Oboźnej, za ulicą Oboźną były też chyba tuż przed wojną wystawione [budynki], nowoczesny ciąg naprzeciwko fabryki Fuchsa, w tym rejonie. Pierwsze zetknięcie z okropnością wojny to był ten właśnie zbombardowany dom na ulicy Dobrej.
Następnie drugi taki punkt, w którym zetknąłem się z wojną, to było już po kapitulacji Warszawy. W tym czasie, prawda, nie było zaopatrzenia, miasto było dosyć ściśnięte, bo to przeszło milion ludzi, a jeszcze nie było takie rozbudowane. Bo już na przykład Belweder to już się kończyła Warszawa, stamtąd już podmiejska kolejka wąskotorowa dochodziła do Wilanowa, nawet na Bema to już dalej rosło żyto i tak dalej. I te dwa miliony, no może nie dwa miliony, ale przeszło milion ludzi – było dosyć ściśnięte. W tym czasie zaopatrzenia nie było, w trzydziestym dziewiątym roku, i wiem, że jak Niemcy wkroczyli, to koło szpitala na Karowej zrobili taki punkt zaopatrzenia w chleb i tam w tym dosyć dużo ludzi. Ale to dla propagandy w zasadzie. Głównie ten wojskowy chleb, taki kwadratowy. I to było moje pierwsze zetknięcie już z okupantem.
Drugie takie zetknięcie bezpośrednio z Niemcami to miało zakończenie dosyć pocieszne, bo jak z bratem młodszym, który miał… No, to było gdzieś tam czterdziesty pierwszy rok. Po zabawie na tym „ślimaku” wracaliśmy, no, ubrani normalnie. Wtedy młodzież się bawiła tak, że na bosaka, w krótkich majteczkach, jakaś tam koszulka naciągnięta. I wracamy tacy zmęczeni w letni dzień, upalny, po tych kocich łbach schodzimy do swojej ulicy z Karowej, na ulicę Furmańską, bo to tu zaraz na rogu. I w pewnym momencie mój młodszy brat, widzę, że on sobie zrobił łuk z patyka i ze sznurka, i słyszę… I nie widzimy nikogo, chociaż tam ludzie jacyś się kręcili na ulicy, ale my [ich] zauważamy, bo idziemy tacy zmęczeni, dzieci na obiad. Ale słyszę w pewnym momencie, że brat mówi: „Zabiję Hitlera”. I z tym łukiem. I w tym momencie słyszę nad nami głos: stoi hitlerowiec olbrzymiej wielkości, nam się wydaje, z pistoletem w ręku, z takiej formacji SA czy coś. Dość, że on ma te buty z cholewami, granatowe spodnie, taką żółtopomarańczową bluzę, opaskę czerwoną z czarną swastyką, czapkę typu kepi. I z pistoletem. I polskim głosem do brata mówi: „Kogo zastrzelisz?”. Ja w tym momencie zesztywniałem w słup. Nie mogę się ani odezwać. Natomiast patrzę, jak mój brat zaczyna podskakiwać i mówi: „Zabiję zająca”. I Niemiec w tym momencie chowa ten pistolet. Ja struchlały stoję. I on się odwraca, i odchodzi. Ja dopiero sobie później skojarzyłem, że każdy prawdopodobnie najczęściej przypadek, jaki by się zdarzył, to ten Niemiec by wziął, kazał iść do rodziców i… No, jakiś wywiad. I mogłoby się skończyć nawet wywiezieniem ojca. Ale to sobie dopiero później jakoś skojarzyłem. Czyli to był dosyć…

  • Ten Niemiec miał wymierzoną w waszym kierunku broń?


Nie, on ją wyciągnął, ręką wymachiwał i do brata się zwracał. I ja do tej pory widzę, ten obrazek mi się często powtarza, jak ten brat, który miał pięć lat, dosyć roztropnie odpowiedział. I nie wiem, czy go to rozśmieszyło, czy… No, w każdym razie skończyło się to dosyć… Inne przypadki, takie jeszcze, które pamiętam osobiście z okupacji…

  • Proszę jeszcze powiedzieć, w którym roku się pan urodził, a potem powiedzieć kilka słów na temat rodziny.


Urodziłem się 8 grudnia 1934 roku na Furmańskiej 5. Natomiast miałem już starszego brata, Jerzego, który urodził się we wrześniu 1928 roku. W marcu trzydziestego siódmego roku urodził się mój młodszy brat Czesław. Natomiast mój ojciec urodził się w Głoskowie, w roku 1903. Kiedy wybuchła wojna bolszewicka w dwudziestym roku, jakiś porucznik stworzył z młodych, z młodzieży – ojciec miał wtedy siedemnaście lat – stworzył oddział, znaczy przeszkolił ich do walki. Bo Rosjanie już podchodzili pod Warszawę, już byli w Kalwarii. I ojciec, nawet udało się z… Jak z kolegami. Dosyć pocieszna sytuacja, bo w pewnym momencie odeszli gdzieś na śliwki, na owoce i w tym czasie zauważyli bolszewika, który konia kąpał w Wiśle. Dość, że go aresztowali, ale za niesubordynację dostali naganę i pochwałę za to, że [go zatrzymali]. Nawet mam wnioski ojca, już w późniejszym okresie, to znaczy w latach osiemdziesiątych, w dziewięćdziesiątym w zasadzie piątym, kiedy ojca wnioski, już jak można było mówić o wojnie bolszewickiej, to dostarczył jakiś pułkownik – wnioski na udekorowanie ojca za wojnę bolszewicką. Ale spóźnił się trochę, bo ojciec dwa dni wcześniej zmarł. Jeżeli chodzi o inne ojca… Ponieważ rodzina, nawet dziadek miał jakieś sukcesy w tysiąc osiemset osiemdziesiątym którymś roku gdzieś tam na Bałkanach, jakaś wojna tam była i zdobył jakieś odznaczenie, za które dostawał aż do wybuchu rewolucji ileś tam złotych rubli za te odznaczenie, to pragnął, żeby ojciec, ponieważ inny brat, stryjek, też był tam gdzieś aż na wojnie japońskiej… To jako najmłodszy, bo ojciec się urodził, jak dziadek i babka mieli po pięćdziesiąt trzy lata, to pragnął, ileś tam rubli złotych odkładał, żeby ten najmłodszy urodzony nie poszedł do wojska. Ale tak się złożyło, że ojciec w zasadzie pobił wszystkich w ilości tych swoich kombatanckich osiągnięć, bo już w dwudziestym piątym roku – bo kiedyś do wojska brali, jak miał dwadzieścia jeden lat – w dwudziestym piątym roku jak doszedł do wojska, to w dwudziestym szóstym był przewrót Piłsudskiego i w tym czasie był w wojsku, i między innymi gdzieś w rejonie Poniatowskiego był też w akcji. Później był w jakichś z kolei ćwiczeniach na Litwie, to dzień wcześniej całą drużynę Litwini zamordowali. A im zatruli studnię. Tak że wciąż miał jakieś… A jeszcze jak stojąc na warcie przy Cytadeli w czasie służby wojskowej, był przypadek, że jakaś tam komórka komunistyczna chciała wysadzić magazyn broni. Ojciec [strzelił na alarm], że widział jakiegoś cień i tak dalej, za co został ukarany, znaczy że niby źle to zauważył. Ale następnego dnia wartownik, który trzymał wartę, został zamordowany, zasztyletowany. Czyli wtedy uznali, że to [prawda]. Później w trzydziestym dziewiątym roku była mobilizacja, obrona Warszawy. Całą obronę Warszawy był [aktywny]. Zaraz po następnych miesiącu wstąpił do ZWZ, Armii Krajowej, czyli ma [staż kombatancki pięć lat i dwa miesiące w AK]. Później całe Powstanie na Starówce, najpierw w zgrupowaniu „Waligóry” na Młynarskiej – wyparci i zdziesiątkowani, wyparci przez cmentarze, dotarli na Stare Miasto. Tam chyba już mieli iść, na Kampinos przedostać się. Mazurkiewicz, dowódca, zdecydował, że tego, ale przyszedł rozkaz ze Starego Miasta, żeby obsadzili Stare Miasto. Całą okupację, znaczy cały wrzesień był… Nie, we wrześniu już było [po walkach na Starym Mieście], to cały sierpień [był] w Starówce. Następnie kanałami przyszedł, wyszedł na, chyba, cztery godziny gdzieś w rejonie Nowego Światu. No, a jeszcze na Starówce miał pewne osiągnięcia bojowe, bo tam zdobywał taki domek poniżej, jak są te stajnie Kubickiego. Tam był czerwony domek i centrum karabinów maszynowych. Tam oni we trzech podobno zdobyli ten domek.

  • Jaką pana ojciec miał funkcję? Był szeregowym żołnierzem?


Szeregowym żołnierzem, bo on był zawsze cywilem.

  • A jak się ojciec nazywał?


Ojciec się nazywał Grabowski Władysław, pseudonim Wróbel. Następnie tu już, w Palladium, gdzie było dowództwo po przejściu kanałami, tu nie było takiego natężenia walk, jak na [Starym Mieście], ale w swoim czasie otrzymał rozkaz ubezpieczenia „Hala”, który był dowódcą w rejonie, tu, Żelazna i browar Haberbuscha. Dość, że chyba we trzech przeprowadzali go, żeby dotarł na swoje stanowisko dowodzenia z Palladium. Przejmował jakieś rozkazy. I tam oni walczyli o zdobycie składów Haberbuscha. Wiem, że ojciec z tymi żołnierzami, którzy [byli] ze Starówki, całkiem inaczej podeszli do tego zdobywania i oni praktycznie przesądzili o zdobyciu składów Haberbuscha, gdzie wiele ton było jęczmienia i innych środków, które od razu pomogły w zaopatrzeniu. Później [ojciec] mówił, że miał kłopoty z kapitanem „Halem”, żeby wrócić do swojej jednostki, bo „Hal” chciał zatrzymać jako żołnierzy takich zaprawionych bardziej w [boju]. No, ale po pewnym czasie w zasadzie przypadkowo wrócił, bo „Hal” go wyznaczył na posterunek w rejonie, tak jak jest ta straż chyba na ulicy Ciepła, plac Aleksandra – w tym rejonie Grzybowskiej… I tam mój ojciec na tym nowym posterunku został zaskoczony przez „ukraińców” i wzięli go do niewoli. Ale byli dosyć podpici, tak że niesprawni specjalnie, i ojciec, jak go prowadzili, bo chcieli się pochwalić, na ten posterunek przy tej straży, która tam jest, taka wieżyczka straży pożarnej, to przechodząc koło jakiejś bramy, skoczył w bramę. I miał szczęście, że była piwnica i do tej piwnicy. Wszystkie w zasadzie warszawskie domy miały poprzebijane piwnice do sąsiedniego domu. I w ten sposób udało mu się uciec, no i wrócił do swojej jednostki, gdzieś tu w rejonie Nowego Światu. Później po kapitulacji został wywieziony do Lamsdorf – Łambinowice. [Żołnierz-jeniec (z Powstania Warszawskiego), 15 Pułk Piechoty Armii Krajowej, do Stalagu VIII F, numer 106138, starszy strzelec]. I tam, w momencie kiedy front rosyjski się zbliżał, został ewakuowany, [właściwie] przepędzony, no też z różnymi niebezpiecznymi historiami, […] przez Czechosłowację do Bawarii w rejonie Bamberg. I tam w momencie jak ich wyzwolili Amerykanie, wojska amerykańskie, całym oddziałem wstąpili do oddziałów wartowniczych armii amerykańskiej. Mam tu na to różne dokumenty z tego okresu. I w sierpniu ojciec jako żołnierz armii amerykańskiej, w mundurze amerykańskim, wrócił na przepustkę, szukać rodziny w Polsce, znaczy w Warszawie. W tym czasie nas nie było i w dalszym ciągu nie wiedział, co jest z dziećmi, co jest z matką. Ale w momencie kiedy już po dwóch tygodniach miał wracać z powrotem (bo miał uprawnienia do tego, że mógł wrócić, przepustkę), to my żeśmy wrócili z matką z obozu (też z Bawarii) i się spotkaliśmy. I został. Po wyzwoleniu ojciec jako żołnierz Armii Krajowej musiał się ujawnić. Ujawnił się, a ponieważ nie był żadnym zawodowym oficerem i tak dalej, poza tym był pracownikiem, który bardzo był wysoko ceniony, pracownikiem gospodarczym, który w czasie okupacji oprócz tego udziału w różnych sprawach Armii Krajowej to również [współpracował] z Franaszkiem, tym fabrykantem, który był jednym z najbogatszych, po Wedlu to chyba najbogatszy i najbardziej patriotyczny. I też mógł ocalić życie, a poświęcając się dla swoich pracowników, zginął tragicznie, został rozstrzelany przez Niemców. Po wojnie kiedy była taka sytuacja, że w Rembertowie dużo akowców zostało uwięzionych i mieli zostać wywiezieni gdzieś tam na teren Rosji, i tam akowcy zrobili odbicie, to w tym czasie… Ojciec w tym nie brał udziału, ale [w tym czasie] wszystkich akowców ujawnionych aresztowali i na przesłuchanie. Przesłuchiwali, czy coś wiedzą. No to nie było go ze trzy dni, tak że to było… Późniejsze losy, no to od razu jak był, już się ujawnił, a w tym czasie jeszcze wrócił Mikołajczyk i były przygotowania do wyborów. Ojciec między innymi, jako ten, który należał do PPS-u przed wojną, brał udział w akcji wyborczej. Między innymi mam dokumenty, takie cegiełki – na wybory dla Mikołajczyka zbierał. Po okupacji jeszcze ojciec… ale to później może, bo… Pojawił się jakiś mężczyzna. No nie wiem, to był dosyć młody, może miał dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat, w tym wieku. I żeśmy go w mieszkaniu, ojciec go [przetrzymywał, ukrywał] ze trzy, cztery dni. Dowiedziałem się później, już dużo później, że został do Gdańska wysłany i tam przerzucony gdzieś pod węglem w jakimś statku gdzieś na Zachód. Czyli to była osoba, na której widocznie zależało jednej stronie i drugiej stronie. […]

  • Wróćmy do pana historii w okresie okupacji.


Drugi taki kontakt bezpośrednio wzrokowy, dramatyczny, z Niemcami to miałem jak kiedyś na podwórzu… Miałem wtedy może jakieś osiem lat. W pewnym momencie jedna z sąsiadek, pani Rivoli, z pierwszego piętra, krzyknęła: „O Boże!…”. I my za wzrokiem poszliśmy i był skierowany na skrzyżowanie Karowej z Furmańską i Browarną, i zobaczyliśmy, że z tego magistratu (to był taki zameczek na rogu, domek-zameczek) wychodził mężczyzna, pamiętam, w takim ciepłym, plisowym [palcie] i tu z kołnierzem jakimś bobrowym. Teczka i ta teczka mu upadła na… Stał nieruchomo przy tym, a naprzeciwko stał mężczyzna młody, który do niego… Próbowali widocznie, bo wyczytywał wyrok śmierci. Widocznie został skazany, no, najprędzej przez Armię Krajową. Ale ten pistolet mu się zacinał. I z naprzeciwka od tego baru i szkoły po drugiej strony ulicy Karowej przeszedł drugi, rozpinał sobie powoli [płaszcz] i [wystrzelił] całą serię. Byliśmy świadkiem takiej egzekucji bezpośrednio w czasie okupacji.

  • W którym roku mniej więcej?


To musiało być gdzieś jakiś, no, czterdziesty może trzeci albo czwarty rok. No i później ci mężczyźni poszli wolno Browarną i tam prawdopodobnie oddali broń. Wcześniej jeszcze było, gdzieś w czterdziestym pierwszym a drugim roku któregoś dnia się budzimy i cały kwadrat ulic, Karowej i dalej do [ulicy Radnej]. Tam był kościół salezjanów na ulicy księdza Siemca, to jest przy Gęstej, i tu naprzeciwko, jak teraz jest Biblioteka Uniwersytecka, tam mieli księża salezjanie nie tylko kościół, ale mieli drukarnię i szkołę jakąś introligatorską [i drukarską] prowadzili. I to gdzieś w czterdziestym [pierwszym] cały ten kwadrat był otoczony żandarmami już od rana. Stały budy i wszystkich, nie tylko księży, ale głównie księży, wywieźli gdzieś tam do obozu w Dachau czy gdzieś, tak że to zlikwidowali. To było obok tego, jak jest ten budynek sióstr, w którym papież kiedyś nocował.
No a sam wybuch Powstania… A jeszcze kiedyś zauważyłem, jako młody chłopak, że coś z ojcem się dzieje, bo niby się pojawiał, znikał i to tak z tydzień trwało. I gdzieś nocował w nocy w krzakach czy coś takiego. Była jakaś wsypa na Młynarskiej i ojciec… Ale ponieważ ten fabrykant… Co ojciec robił oprócz tych akowskich. Zadaniem ojca na terenie fabryki oprócz tej gospodarczej pracy i tak dalej… Tam był Ambroziewicz, główny księgowy, nazywał się buchalter. Ale on miał trzech synów: Witek, Włodek i Jurek. I Jurek nagrywał później [w telewizji] „Refleksje”, taki był program, on był najmłodszy [z braci]. Ale Witek to był ten, który w Kedywie był bardzo aktywny w czasie [działalności] Armii Krajowej. Ich ojciec był tym buchalterem, a fabrykant dał pieniądze i ojciec, mając znajomości w rejonie Piaseczna, Góry Kalwarii, robił zaopatrzenie. Kupowali nielegalnie świniaki i inne [rzeczy], [zboże] z młynów. I fabrykant zrobił na terenie zakładu żłobek, przedszkole kobietom i tak dalej. Paczki robił dla [załogi]. Schron wybudował później w tym [zakładzie]. Tak że ojciec brał głównie w tym [udział], takie [sprawy] organizacyjne i pomoc dla pracowników. Natomiast po tej wpadce, jak miał, gdzie się ukrywał w nocy, była wsypa, to widocznie ten fabrykant również był gdzieś w dowództwie AK, bo on miał jakieś informacje i wiedział o ojcu. Ojciec o nim nie wiedział, ale on…

  • Ale jaka wpadka? O tym w ogóle pan nie mówił.


To była wpadka jakaś, że któraś z kobiet w rodzinie jego kolegi (wiem, że on był Stasiek, ale jaki miał pseudonim, to nie wiem) wysypała ich i złożyła jakiś donos na policji. I przez to wiedzieli, że ktoś, kto się nazywa Wróbel, gdzieś w tym rejonie Furmańskiej mieszka. I wtedy ojca poszukiwali na ulicy Furmańskiej pod nazwiskiem Wróbel. Właścicielką naszego domu na Furmańskiej 5 była pochodzenia niemieckiego, ale bardzo patriotyczna Polka, można powiedzieć. Nikogo nie wydała. I ona też mówiła: „Ja mam porządnych – gwarantowała – tu żaden Wróbel nie mieszka”. Ale ojciec w dalszym ciągu się ukrywał. I dopiero ten fabrykant coś musiał się dowiedzieć też, bo mówi: „Ty mnie jesteś potrzebny w straży zakładowej i będziesz miał nocne dyżury”. Po pewnym czasie dał mu do zrozumienia, że nie ma potrzeby, żeby się czegoś obawiał. I jako strażak – [miał] dodatkową funkcję jako strażak zakładowy – to między innymi jak w getcie powstanie wybuchło, to tam były zakłady. I zakłady inne, wolskie, które miały straż, musiały wysyłać na gaszenie pożarów w tych zakładach. Ale ojciec mówi: „To był taki przypadek, że widzę, sąsiedni dom się pali, Żyd się pali, tam naprzeciwko [w oknie], gdybym ja mu polał wodą w tym czasie, to by od razu Niemiec, który stoi i obserwuje, od razu by mnie ostrzelał. Tak że – mówi – nieraz próbował któryś kolega jakoś tak się odwrócić, żeby to chlusnąć…”. I tak dalej. Czyli takie docierały do mnie [takie wiadomości].
Natomiast sam wybuch Powstania, to ojciec… Do nas nie docierało, że będzie wybuch Powstania, natomiast rodzice coś [przeczuwali], bo było już… To się tak wyczuwało, prawda? I matka chyba chciała, żebyśmy [wyjechali] do babki w Natolinie, w tym czasie żeby się [przenieść], ale ojciec mówi: „To dwa, trzy dni i [będzie koniec]”. Co my żeśmy widzieli. W tym czasie Niemcy uciekali, ale to takie niedobitki; połamani, poranieni, ciągnęli te swoje różne gospodarcze wozy. Bo tam byli jeszcze Niemcy, którzy już na Zamojszczyźnie czy gdzieś uprawiali, zajęli majątki. I oni tak wracali, no to wydawało się, że to… Podobno ludzie mówili, że to tak jak w I wojnę: już nic, tylko będą rzucać broń. Tak że ojciec też mówi, znając tę sytuację zbrojeniową, Powstanie i nastawienie… W tym czasie jeszcze Niemcy ogłosili: sto tysięcy mężczyzn musi iść do kopania okopów obronnych. Niewiele się tam zgłosiło albo wcale. Następnego dnia ogłosili… Wiadomo, że Niemcy nie zostawiliby miasta, gdzie jest kilkaset tysięcy mężczyzn, które może w każdej chwili, jak Rosjanie wejdą, utworzyć armię. Czyli wiadomo, [jak] to by się skończyło, gdyby poszli do kopania tych rowów, by zostaliby otoczeni, wywożeni. Jeżeli później dzieci wywozili do robót, to tym bardziej by tak było. Tak że to Powstanie… Wyglądało z tego, że i tak czy inaczej Niemcy będą pacyfikować, jeżeli nie wybuchnie Powstanie. A ponieważ już widać było, jak oni rozbici, połamani, poranieni wracają przez Warszawę, wszyscy ludzie się cieszyli i każdy… No i to była atmosfera na ten wybuch Powstania oprócz innych tam jakichś ideowych historii. Tak że ojciec przekonywał matkę w tym czasie, że to będzie dwa, trzy dni i gdzie będzie [wyjeżdżać]. Poza tym ludzie byli przyzwyczajeni, mamy nawet na przykładzie tego filmu, który teraz jest („Rodzina wyklętych” czy coś takiego, no ten, co się powtarzał), na przykładzie jak ludzie uciekali – ci, co pod miastem, mieli gorzej niż ci w mieście. Bo w mieście było skupienie ludzi i wszystkich tego. Tak że była tendencja raczej uciekać do miasta niż uciekać na przedmieścia, gdzie żołdacy, tacy czy inni, „ukraińscy” czy niemieccy, mogą się pastwić i tak dalej. Tak że ojciec miał to nastawienie, żeby matka nie ruszała się z dziećmi z Warszawy poza Natolin, tylko została w mieście. No i tak, tu my później dalej w tym.
Co się działo z nami? W momencie jak wybuchło Powstanie, to był chyba wtorek, gdzieś koło godziny piątej rozległy się strzały pojedyncze, później już takie różne serie. Nasz dom, akurat byliśmy nastawieni… Bo tu był taki winkiel i tył, plecy tego domu… Od ogrodów prezydenckich obecnie, a nad schodkami „ślimaka”, był olbrzymi budynek obsadzony przez Gestapo przez całą okupację. Te drzewa tam teraz rosną większe, [w czasie okupacji nie zasłaniały okien], ale oni mieli wszystkie okna odsłonięte i mieli przegląd z wszystkich ulic: skrzyżowanie Karowej, Dobrej, aż do Wisły. I jak wybuchło Powstanie, od razu zaczęli ludzie, dużo ludzi z różnych miejscowości zostało zaskoczonych, próbowali wrócić do swojego [domu] – przez tę Karową kilkadziesiąt osób próbowało przeskoczyć. Tak wstrzelany był snajper z tego budynku nad „ślimakiem”, że… A to trzeba było pokonać około czterdziestu, pięćdziesięciu metrów, gdzie była już zasłonięta część. Tak że bez przerwy kto próbował, to zaraz ginął, leżał pod ścianą tego magistratu. I my żeśmy później przez… Było okienko, tylko od tamtej strony, na strychu i żeśmy wypatrzyli tego Niemca, który tak ostrzeliwał. Były worki gdzieś na drugim piętrze. Worki miał w oknie. W koszuli takiej stalowej, zawinięte rękawy. I miał taki ostrzał. No i tak żeśmy powiadomili oddział, który tam w naszym rejonie się pokazał, Armii Krajowej, Powstańców. Przyszedł taki młody człowiek, może miał… No ja wtedy miałem dziesięć lat, to trudno [mi było] określić wiek, ale miał prawdopodobnie gdzieś koło siedemnastu lat, z karabinem dużym. To był zwykły kbk. To była odległość co najmniej 200 metrów. On sam ocenił, że nie da rady, tym bardziej że on zasłonięty za workiem. Poza tym nawet tam cały budynek był obsadzony tą żandarmerią. Gdyby nawet zorientowali się, że stąd padł strzał, prawdopodobnie od razu by miotaczem ognia ten nasz dom puścili z dymem. Wcześniej jeszcze, pierwszego dnia, ten dom obsadzony przez folksdojczów i Niemców, ten duży dom na drugim rogu skrzyżowania Karowej, został przez Niemców, którzy zeszli właśnie z tego budynku… żandarmeria wszystkich – tam krzyk był wielki – oni ich ewakuowali, ale prawdopodobnie chcieli ich ubezpieczać, żeby oni nie tego… I od razu ten nowoczesny dom pierwszego dnia został podpalony.

  • Przepraszam, troszeczkę za szybko idziemy. Chciałbym wrócić jeszcze do 1 sierpnia, bo nie widzę za bardzo pana rodziny w tym, co się działo. Ojciec był zaangażowany w konspirację, spodziewał się wybuchu Powstania. Więc jak to wyglądało pierwszego dnia? Czy on wiedział o wybuchu Powstania właśnie 1 sierpnia i poszedł do swojego oddziału?


Tak, ojciec już jak poszedł rano w pracy, to od razu prawdopodobnie [walczył] w zgrupowaniu „Waligóry”, która obsadziła skrzyżowanie Młynarskiej i Wolskiej. Tam była barykada oddziału „Waligóry” i tam jest teraz pomnik tego zgrupowania. Te natarcie, które szło z Woli… Bo Niemcom zależało dostać się do Kierbedzia i oczyścić cały ten ciąg do Wisły, [obawiając się], że tam Rosjanie przyjdą [Powstańcom] z pomocą przez Kierbedzia, przez most. Tak że ojciec mój walczył już w rejonie Staszica, Młynarskiej i zostali wyparci w rejon… No to tam i „Parasol” chyba walczył, i Kedyw, i tak dalej, całe te zgrupowanie „Radosława”. A ojciec był w zgrupowaniu „Waligóry”, tak to się nazywało, ale to było większe zgrupowanie [„Radosława”]. Tam nawet mieli i jakiś ciężki sprzęt też i byli dosyć dobrze uzbrojeni. No ale zostali wyparci gdzieś po dwóch, trzech dniach na cmentarz. Na cmentarzu też była rzeź, bardzo zdziesiątkowani. I później już jak został [skierowany] na to rondo „Radosława” – Babka kiedyś się nazywało – na rondzie Babka, gdzie „Radosław” miał całe zgrupowanie prowadzić na Kampinos, tam już ojciec został przegrupowany. I tu mnie się zaczynają… Wiem tylko, że ojciec był w plutonie „Jaśmina”, pseudonim, nazwisko Kulasek Władysław, w tym plutonie. Ale ten pluton to był w różnych: i u „Wita”, i u „Hala”, i u „Pawła”. A pułkownik „Paweł” jakimś tam był… [Dowodził] całą Wolą. Tak że już ojciec się sam gubił w tym. No i później tam na Starówce, to nawet co wtedy ten czołg został wysadzony, to ojciec akurat [schodził] z posterunku. Mówi: „Bym prawdopodobnie był przy tym czołgu, ale akurat schodziłem z posterunku”. A później musiał zbierać, mówi: „Strasznie – mówi – mało…”. On nie wytrzymywał, jak zbierał w te różne miski, jakieś wanny, szczątki dzieci, a myślał o… Próbował się też ze Starówki przedostać spod… Bo jeszcze [teren] koło Zamku i ta część Krakowskiego Przedmieścia – była barykada jeszcze w rękach Powstańców. [Próbował] dostać się przez Mariensztat do [domu]. To było niemożliwe, bo już było obsadzone przez Niemców.

  • Chciał się do was przedostać?


Tak, żeby zobaczyć, co się z nami dzieje. Natomiast most Kierbedzia Niemcy wysadzili, chyba gdzieś 6 albo 7 sierpnia wysadzili. My słyszeliśmy potężny huk. I w tym momencie jak wysadzili ten most, to zaczęli pacyfikować między innymi naszą dzielnicę. I do nas zeszli 8 sierpnia.

  • Momencik, jeszcze jesteśmy przy 1 sierpnia. Reszta rodziny. Pan jest z rodzeństwem.


Ja jestem z rodzeństwem, z braćmi, z matką.

  • Starszy brat został w domu czy wyszedł?


Nie, też został w domu, razem byliśmy. No, a o innych…

  • Ten dom, w którym mieszkaliście, był w rękach polskich czy niemieckich? Czy tam się nic nie działo?


Nie, on był w rękach polskich. I nawet jak ludzie zaczęli ginąć pod obstrzałem tego snajpera, to nawet Powstańcy zdecydowali, żeby spróbować robić podkop i podkopem żeby ludzie przechodzili, pod Karową, ale to była odległość co najmniej czterdziestu, pięćdziesięciu metrów, a dla Niemców to nie był problem, żeby zbombardować to czy ostrzelać z ciężkiej broni. Tak że w końcu wycofano się z tego pomysłu. No i w tym rejonie, a część Powstańców tam była bliżej Bednarskiej. Tam jeszcze był szpital powstańczy gdzieś w drugiej części ulicy, bliżej Bednarskiej. No i tak to w piwnicy przeważnie siedzieliśmy albo na parterze gdzieś.

  • A żywność była?


Żywność… Jak były naloty w czasie okupacji, to pierwsza rzecz to się łapało worek z sucharami, bo każdy w momencie jak się coś [działo], chleba lepszego jak się kawałek gdzieś [dostało], to zawsze się zostawiało w piecyku, w czasie okupacji się suszyło. I każdy prawie lokator miał worek sucharów. I jak się leciało do piwnicy, to jednocześnie przeważnie z tym workiem sucharów. Tak że większość w czasie Powstania siedzieliśmy w piwnicy i… A z jedzeniem no to… Woda była, bo to Powiśle, to tam kranów i tak dalej. I w piwnicy. No i jedzenie, to każdy miał jeszcze zapasy, bo my żeśmy byli w zasadzie jeden tydzień Powstania, bo już ósmego nas spacyfikowali. A poza tym ojciec jeszcze jak zaopatrywał tę stołówkę w fabryce, dla pracowników, to również sobie małego prosiaka przywiózł i go chowaliśmy w piwnicy. Tak go żeśmy nauczyli, że on jak pies za nami chodził, po schodach w piwnicy wychodził. I woda była tylko na podwórzu, to pod tym kranem się kładł, my żeśmy go [myli]. To on był nielegalnie ukryty. I w momencie kiedy ojciec wiedział, że wybuchnie Powstanie we wtorek, to już chyba w piątek zabił tego prosiaka, który miał tam gdzieś może z pięćdziesiąt kilogramów, w beczce dębowej zrobił, jak to się nazywa, taką zaprawę, solankę i zamarynował go. I to było w tej beczce. Tak że mieliśmy w zasadzie zaopatrzenie. Poza tym kury się jeszcze na tym [hodowało], bo to duże podwórze, tak że z jedzeniem w tych pierwszych dniach to nie było problemu.

  • A ilu mieszkańców było w tym domu?


Były dwie klatki, bo to był taki dom, o taki. I tu jedna klatka, nasza tu. To były niskie budynki. My byliśmy na drugim piętrze, ale chyba było jeszcze trzecie piętro, ale to takie prawie poddasze. Czyli jak mieliśmy numer dwadzieścia sześć, czyli tam mogło być koło trzydziestu lokatorów, lokali. Jeden lokal taki duży, pierwsze piętro, to zajmowała gospodyni w tej drugiej klatce. Czyli to nie był duży dom.

  • Jakie nastroje były wśród ludzi?


No pierwsze to były takie raczej pozytywne i bardzo tego, i każdy uważał, że to się [dobrze skończy], że [przyjdą] Rosjanie, grzmi tam. Już przecież słyszeliśmy [odgłosy artylerii]. Oni się później wstrzymali chyba, ale w tym czasie to już, już przed wybuchem Powstania były odgłosy armat. Tak że to wszystko się wydawało, że to będzie bardzo krótko. O tych rzeziach, jaka była na Woli, albo jakie były inne egzekucje… Mam tu taką mapkę z jednej książki, ile tych punktów jest egzekucyjnych.

  • A o tych rzeziach wtedy słyszeliście? Dochodziły jakieś wieści czy nie, czy w czasie Powstania nic nie wiedzieliście o tym?


O czym?

  • O tym, co działo się na przykład na Woli.


A nie, nic nie wiedzieliśmy. Tylko mieliśmy ten podgląd w głębi, tam na Browarną, na Karową. Natomiast później to się dowiedzieliśmy, że [Powstańcy] opanowali elektrownię. Prąd był w tym czasie, czyli elektrownia pracowała w czasie tych pierwszych dni Powstania. Czyli my kontakt tylko mieliśmy ze swojej ulicy i z tej, co ten oddział. Oni może się przemieszczali ulicą Dobrą, ale raczej się szybko dosyć wycofali, ten oddział. Został tylko chyba gdzieś tam po przeciwnej gdzieś. Może Furmańska 11, 15, tam głębiej, to tam był jakiś szpital, to [tam zabierano] rannych, ale to głównie z tego Nowego Zjazdu, ci, co tu z Bednarskiej, może nieraz z Krakowskiego Przedmieścia. No ale później, bo dosyć szybko, już ósmego wkroczyli, to byli Niemcy.

  • Czy pamięta pan samoloty alianckie, które dokonywały zrzutów?


Nie, o zrzutach to nic. Ja nie wiem, czy były nawet w pierwszym tygodniu. No, dosyć aktywnie było tam na Starym Mieście, na Woli, ale tu do nas żadne wieści nie docierały. Widzieliśmy tylko tych gestapowców, którzy spalili dom naprzeciwko nas, i później widzieliśmy tego snajpera.

  • A czy widzieliście samoloty niemieckie, które bombardowały Starówkę?


W pierwszych dniach to nie. A naloty, które były w trzydziestym dziewiątym czy w czasie wojny, bo często był alarm, ale głównie to samoloty przelatywały, słychać było alarm, to też żeśmy uciekali wtedy do piwnicy. I słychać było przechodzące samoloty nad Warszawą. Nieraz było bombardowanie, a nieraz nie było. A tu wzdłuż Wybrzeża Kościuszkowskiego od Karowej aż tam prawie do Tamki przy barierkach były postawione olbrzymie reflektory niemieckie i w momencie jak [pojawiały się] samoloty, to tymi reflektorami nieraz łapali samolot i działka przeciwlotnicze, działka przy tych reflektorach, to one były wzdłuż, tam gdzie teraz jest ten tunel pod tym, tylko że przy tej barierce. Zenitówki waliły, jak złapali samolot. A samolotów to w czasie Powstania nie słyszeliśmy. Poza tym samoloty kiedyś, jak w trzydziestym dziewiątym roku bombardowali, to tak nisko latali, że widziało się głowę pilota i twarz. On leciał pięćdziesiąt metrów nad ziemią, stosunkowo niezbyt szybko, bo oni rozwijali gdzieś szybkość trzystu kilometrów. I on miał takie wglądy, że on się przyglądał i gdzie bombę chciał rzucić czy ostrzelać.

  • W takim razie wróćmy do 8 sierpnia.


I 8 sierpnia gdzieś koło dziesiątej, może przed dziesiątą wkroczył oddział. Dali ileś tam minut, może, nie wiem, krótko dali, piętnaście czy dwadzieścia minut. No, ludzie wpadli w popłoch i to różnie [się kończyło]. Jedna sąsiadka (nazwisk sporo znam) kota złapała – założyła szlafrok, w szlafroku wyszła z tym kotem, potem stała. A moja matka, znając już wojnę pierwszą, kiedy była małą jeszcze dziewczynką, [wiedziała], jak to wygląda i jak to wojna wygląda, i ma tu troje dzieci, była na tyle zorientowana, że co wzięła – wzięła futro, ale nie futro po to, żeby mieć futro, tylko potrzebne było, żeby owinąć tym futrem garnek. W ten garnek wzięła tę część mięsa, jakąś szynkę z tego. Ten garnek to był zbawieniem, on uratował nam życie wielokrotnie później w Niemczech. I ten garnek zawinęła, bo był gorący dzień. I w tym futrze, w taki tobołek, no i resztę, to, co dla dzieci potrzeba. I ci Niemcy sobie nawet żartowali: „Matka!”, tam tego, sobie żartowali. Czyli byli to Niemcy, oddział niemiecki, nie ukraiński, ponieważ wiem, jak Niemcy mówili, przeważnie do kobiet mówili: „matka” i tak dalej, i tam coś szprechał.

  • Ale mówili po niemiecku.


Po niemiecku… No, znaczy, jeden… Później kury ganiały. Któraś sąsiadka za tą swoją kurą. To ten Niemiec śmiał się, z karabinem, że strzeli. A taki pan Wieczorek… Nie, nie Wieczorek, a pan Komar, mówi: „Zostaw go… Ja tę kurę złapię, a to to zostawisz, na pewno mnie zabijesz tym pociskiem” – tak do niego wygarnął, pamiętam. No i on tę kurę złapał, ukręcił jej łeb, tej sąsiadce oddał. No to był popłoch. Krawiec tam sobie wyciągał żelazko, a przecież te żelazka to pięć kilo ważyły. To on nie wiedział, co brać, [a jedna z sąsiadek, chyba pani Kluszczyńska, wzięła z klatką swojego kanarka i z tą klatką podobno dotarła do Dulagu 121 w Pruszkowie, lecz tam już się pogubiliśmy z sąsiadami]. To był popłoch, bo nam dali parę minut. [Na pierwszym piętrze mieszkała rodzina państwa Rivoli, mieli syna Janka i córkę Zosię. Przeżyli wojnę, ale pan Rivoli schował się w schowku, w piwnicy aż do wyzwolenia Warszawy. Na parterze mieszkała rodzina Kowalskich. Pamiętam też starszego pana Woźniaka i jego wnuczkę Alę, młodszą ode mnie – Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo]. No i nas popędzili tymi schodkami w górę po schodkach.

  • Czyli nie było tak, że przyszli i powiedzieli: przyjdziemy za trzy godziny, macie być gotowi.


Nie, od razu stali na podwórzu, stali pod… Bo tam był piękny placyk, taki lekko pochyły. Rosły dwie morwy, jedna czarna, druga biała, z której żeśmy [owoce] jak maliny jedli. I wielki jesion rósł. Czyli to był taki akurat idealny [teren], jak wtedy wjechali z kuchnią polową w trzydziestym dziewiątym roku. No i nas poprowadzili tymi schodkami. I poprowadzili nas w rejon Hotelu Europejskiego. Tam nas wprowadzili do bramy. I ja sobie tak nie mogę [przypomnieć]… Bo to była brama, gdzie można było wejść. Jak teraz nieraz obserwowałem, to tam jest ogrodzenie. No, ale wprowadzili nas na małe podwórze. Oprócz naszego domu to być może jeszcze spod dziewiątki, siódemki, też było trochę ludzi, bo tam było około sto osób i dużo dzieci. I wprowadzili nas w jakieś podwórze przy Hotelu Europejskim albo Ossolińskich, tutaj w podwórze. Podwórze było nieduże. Oddział przy karabinie maszynowym leżał, żołnierzy i my pod ścianą. I jak później zobaczyłem kiedyś w jakimś podręczniku, tam była też egzekucja. Oni prawdopodobnie chcieli kontynuować egzekucję. Bo to jeszcze w tym [czasie], do ósmego, to był ten rozkaz. Później cofnęli ze względu chyba na epidemię, to już tak coś ludności cywilnej mniej rozstrzelali. Ale te pierwsze dni, szczególnie na Woli tam, to pięćdziesiąt tysięcy rozstrzelali. Ale ja jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy, że to jest egzekucja. No tam wśród [swoich], matka jest, są bracia, są sąsiedzi, to tam się czułem tak jakoś [bezpiecznie], no, wypędzony, ale nie czułem tej grozy. Ale była taka cisza wśród dorosłych, to mnie się to rzuciło. Czyli dorośli sobie zdawali sprawę, że to będzie egzekucja. Ale w pewnym momencie oficer się pojawił, znaczy w polowym mundurze, nie w tym oficerskim, takim wyjściowym, i coś zaczął do tych żołnierzy [mówić], i to dosyć taki zdenerwowany, może też widział, że tych dzieci i tu mają masakrę zrobić. Dość, że jak już tam dosyć ostro [krzyczał] i wszystkich wypędził. No i nas przepędzali później przez Ogród Saski.

  • A mężczyzn nie oddzielili od reszty?


Nie, na razie nie, wszystko z mężczyznami. I w Ogrodzie Saskim, w połowie gdzieś Ogrodu Saskiego, był na takiej rikszy pasażerskiej… Bo były riksze, gdzie taki kwadratowy ten pojemnik, gdzie można towary było przewozić, a były te riksze również, gdzie można było siedzieć opartym. To na takiej pasażerskiej ten rikszarz siedział zabity, zwisał tak, trzymał się tego [poprzecznego pręta kierownicy]. I to było w połowie gdzieś Ogrodu Saskiego. Później nas tak [skierowano] na wprost, pod Halę Mirowską. To wejście, ta hala, która jest bliżej Ogrodu Saskiego, ona miała wejście od… Teraz ma ona z boku, ale kiedyś miała z przodu, [frontem na Ogród Saski]. I tam już paliły się wkoło domy, tam było dosyć gęsto, ludzi dużo. Żabia i inne te domy się wszystko paliły. I salwy to bez przerwy, bo to przecież zaraz obok żołnierzy było i Powstańcy razem, dzieliło ich nieraz dziesięć metrów. I tam były strzały, to wszystko płonęło. I jak pod halę nas podprowadzili, to jakiś tłumacz krzyczał: „Folksdojcze, reichsdojcze – na prawo. Mężczyźni na lewo, pod halę, kobiety z dziećmi prosto”. A to tłum był dosyć duży już, bo to z tych ulic, nas była grupka niewielka, ale z tych ulic to tam już kilkaset [osób]. W tym tłumie, tu w pożarach. I mój brat starszy z mężczyznami poszedł, ale matka znów wiedziała, co się święci, skoczyła, wyciągnęła go. Oni, Niemcy czy „ukraińcy” nie protestowali specjalnie, bo to było zamieszanie potworne. Wciągnęła mu jakąś swoją bluzkę, którą miała, czy swoją zdjęła i wciągnęła mu. On był w okularach, szczuplutki dosyć. Bo już jak go chcieli wywieźć w czterdziestym drugim. Jak kończył szkołę podstawową i miał czternaście lat, to już przysyłali z Arbeitsamtu wywiezienie do Niemiec. No, ale się omylili właśnie, że na moje imię, bo on miał drugie Marian, a oni wysłali wezwanie na drugie jego imię, Marian. I matka poszła z [moją metryką] do Arbeitsamtu, pokazała, że ja mam osiem lat. Oni to cofnęli do wyjaśnienia.

  • On miał na imię Jerzy.


A on miał Jerzy Marian i oni przysłali to wezwanie na [Mariana]. I ojciec w tym czasie mu znalazł jakąś pracę, a praca była taka, że on czternastolatek w jakiejś drukarni dostał rikszę z tą skrzynią towarową i rozwoził jakieś druki. Tak że to była praca trochę nad [jego możliwości], dlatego był wychudzony. Matka mu założyła pod Halą Mirowską, wciągnęła mu tę bluzkę. Nie wiem, czy mu na głowę dała chustkę, już tego nie pamiętam, ale jakąś bluzkę, i on tak [szedł] za mną. Ja byłem dosyć taki no, dobrze zbudowany, można powiedzieć, a on był szczuplutki, jak się jeszcze skulił, tak że on za mną szedł. Ale przede mną widziałem mężczyznę i kobieta też go [okryła na głowę chyba damską chustką], małżeństwo jakieś. Widocznie ten mąż nie chciał [opuścić] żony, może dziecka, nie pamiętam, czy było. I on… Tylko widziałem jego, jak w tym całym zamieszaniu ten jego garnitur, brązowe nogawice garnituru i ja tak człapałem za nim. I w pewnym momencie widzę, że on rękę podniósł. Początkowo i dłuższy czas to myślałem, że on chciał się przeżegnać. On tak podniósł rękę. Ale tu Niemiec, który zauważył mężczyznę, strzelił. I tylko nie wiem, czy on… nie widziałem krwi. On upadł mi pod nogi. I nie wiem, czy on mu strzelił w twarz, czy w piersi, dość, że on upadł, ale w całym tym zamieszaniu ten Niemiec nie zauważył mojego brata i brat przeszedł razem. I to działo się na wysokości między jedną a drugą Halą Mirowską.

  • Jaka to była pora dnia?


No to było gdzieś koło południa. Było gorąco, a jeszcze to się wszystko paliło. Tak że dalej doszliśmy chyba ulicą Grzybowską [lub Chłodną do Wolskiej]. Dość, że doszliśmy do Skierniewickiej. Skierniewicką, pamiętam, skręciliśmy… To ja już byłem mocno zmęczony prawdopodobnie i tym wszystkim, dość, że jakoś tak człapałem i słyszę, jak ten niemiecki żołnierz do mnie krzyczy: Dawaj! Dawaj! I ja później się zorientowałem, dopiero praktycznie dużo później, że to był „ukrainiec”, „ukraiński” żołnierz, a ten co strzelał, też nie wiem, czy był „ukraińcem”, bo często się Niemcy wysługiwali [nimi] właśnie do różnych egzekucji. Ale jak on: Dawaj!, to ja stanąłem i pytam się: „Co mam dawać?”. Jak nic nie mam. A on mnie letko popchnął… Bo on po rosyjsku, ja przecież nie znałem rosyjskiego.

  • Chciał pośpieszyć.


Tak, chciał pośpieszyć, bo ja [wolno szedłem]. No i tak nas zapędzili Brylowską ulicą od Skierniewickiej, tam przecięliśmy Dworską ulicę (teraz to Kasprzaka) i Brylowską do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim położyli nas na tym placyku, tam już było dużo więcej ludzi, i czekaliśmy, kiedy nas załadują w podmiejski pociąg. To już [wtedy] wiedzieliśmy zamiary. I tam my między innymi… Co pamiętam z tamtych [chwil]. Przyszedł jakiś „ukrainiec”. Pani Lisiakowa, która mieszkała na [parterze], ona miała co najmniej dwie córki, a może więcej, nie wiem, bo dwie pamiętam: jedna Halina, druga Jadzia. Jadzia miała mniej więcej koło siedemnastu, szesnastu lat, mniej więcej tak jak mój brat. Przyszedł ten „ukrainiec” z jakiegoś domku, tam obok był jakiś domek, wziął tę Jadzię, zaczął szarpać i ciągnąć. Matka się rzuciła. Szarpała, krzyczała: „To ja pójdę! Zostaw ją!”. Ten „ukrainiec” się szarpał… Bo oni gwałcili te kobiety. I on po pewnym czasie – widocznie tu ludzie, dużo siedziało, nikt się nie ruszał, wszyscy na tego – i on po pewnym czasie zrezygnował i zostawił, odszedł. Tak że ona uratowała tę Jadzię. Drugi punkt, który pamiętam. Było tam wielkie działo i stały wagony. I wagony były towarowe, otwarte miały na przestrzał drzwi, tak że i z tej strony, i z tej strony. I jak to działo, wielkie działo, z wielkim hukiem co i raz odpaliło, to widziałem, jak pocisk leci przez te otwory w drzwiach towarowego wagonu. Aż się później dziwiłem, że pocisk to powinien lecieć bardzo szybko, a on normalnie tak sunął, że ja go mogłem zauważyć. Gdzie te pociski leciały. Leciały na Warszawę, ale jak później gdzieś doczytałem, to one przelatywały nad Zieleniakiem na Ochocie, gdzie tu na skrzyżowaniu po jednej stronie szpital Banacha, a po drugiej stronie był płot Zieleniaka. I tam on się dopiero… To, co było w Pruszkowie, to było dosyć łagodniejsze niż to, co się działo na Zieleniaku. Tam ludzie z głodu… I to było pod ochroną „ukraińców”. I te pociski podobno leciały nad Zieleniakiem i trafiły kiedyś latarnię, która… Przy kościele na Narutowicza stała grupa „ukraińców” i jeden z pocisków kiedyś trafił w latarnię i spadł na tych „ukraińców”. To też się gdzieś doczytałem. Ale ja widziałem ten pocisk… No i podjechał [pociąg], w końcu podjechał, to były małe takie dwa czy trzy wagoniki i wpakowali nas w te… To była chyba elektryczna podjazdowa kolejka. Wpakowali nas do tego i wieźli nas, wieźli… Zatrzymali się we Włochach, na stacji Włochy. Ponieważ Komar, taki kolega, młodszy trochę od mojego brata, miał prawdopodobnie piętnaście, może [czternaście] lat [i był niskiego wzrostu], wyskoczył przez okno, uciekł i kilku mężczyzn [raczej chłopców, chyba dołączonych na Dworcu Zachodnim, nie było ich pod Halą Mirowską], wyskoczyło. No to znaczy nie mężczyzn, bo to już były te starsze dzieci, bo mężczyźni zostali. Pięćset, tam jest tablica od strony Jana Pawła, 510 mężczyzn rozstrzelanych 7 i 8 sierpnia w Hali Mirowskiej. Tam są właśnie moi sąsiedzi. Jedyny, który ocalał, to jest mój ojciec i drugi pan Rivoli, który nie wyszedł, tyko schował się, miał schowek w piwnicy. On pracował jako… Bo pociąg do elektrowni węgiel woził i on pracował jako pracownik elektrowni, łączył te wagony. On się schował i on musiał [się ukrywać] od sierpnia aż do stycznia gdzieś tam jako „robinson” warszawski, ocalał. A resztę wszystkich mężczyzn rozstrzelali.

  • Wiem, że ocalał pana brat, nie ojciec. Bo pan powiedział, że ojciec.


No ojciec ocalał. A brat ocalał…

  • Pana ojciec w ogóle był w innym miejscu.


W innym miejscu i tylko dlatego [ocalał]. [Ojciec Władysław Grabowski pseudonim Wróbel; w Zgrupowaniu „Radosław”, w batalionie „Waligóry”, w kompanii „Wita”, w plutonie „Jasmina” Władysława Kulaska. Ojciec walczył na Woli, Starówce, po przejściu kanałami w Śródmieściu. Po kapitulacji Powstania więziony w stalagu Lamsdorf, skąd ewakuowani przez Czechosłowację do Bawarii, miejscowość Bamberg. Wyzwolony przez wojska amerykańskie w kwietniu 1945 roku. A 21 czerwca 1945 roku całym oddziałem żołnierzy AK wstąpili do armii amerykańskiej. W sierpniu 1945 roku wrócił do Polski na przepustkę wojskową, poszukując rodziny. Po rozwiązaniu AK ujawnił swą działalność wojenną. – Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo.]

  • A brat ocalał, ponieważ matka go ocaliła.


Tak. No i tu nas wieźli już do tego Pruszkowa, ale we Włochach właśnie uciekło [kilku chłopców] i między [innymi] ten starszy, znaczy miał czternaście lat, młodszy od [mojego brata]. Ale co, on był niski, tak że jakoś tam się przeszwarcował właśnie przy Hali Mirowskiej, niezaliczony został do mężczyzn. Albo w jakiś inny sposób, już jak to dokładnie…
A nas [zabrano] do Pruszkowa. To był jeden z pierwszych [transportów], jeszcze w tym czasie się ten obóz w Pruszkowie nie rozwinął, bo to był ósmy, a nie wiem, chyba siódmego czy szóstego dopiero powstał, tak że jeszcze te hale nie były specjalnie przygotowane i w ogóle nie było tam organizacji. Spaliśmy na torach. Tam gdzieś zdobyła matka trochę ciepłej wody. No i od razu nas wpakowali do transportów, tak że gdzieś w końcu, gdzieś za dwa, trzy dni, no za dwa dni gdzieś już nas wpakowali w towarowe pociągi, wagony i wieźli nas. Wszyscy mówią, do Oświęcimia. Może do Oświęcimia też szły [transporty], ale [Auschwitz] był przeładowany. Nas wieźli w kierunku Breslau. Zawieźli nas do Breslau, czyli do Wrocławia. Ale ten pociąg zatrzymał się w Skierniewicach w nocy i Czerwony Krzyż zaczął tam się [angażować], czy komuś udzielić pomocy. Matka zasłabła, dostała jakieś lekarstwa. I w tym czasie pytają się: „Z kim pani jedzie?”. – „No, z dziećmi”. – „W jakim wieku są?” Matka wymieniła, że ja dziesięć, brat młodszy miał prawie osiem, no i starszy szesnaście. „No – mówi – to możemy próbować panią wyciągnąć z tego transportu z dziećmi, ale ten starszy niestety nie da rady, nie możemy nawet próbować – mówi – on musi jechać do tego…”. Matka nie zgodziła się, żeby starszy brat pojechał [sam], i pojechaliśmy wszyscy, do Breslau nas wywieźli.
Tam w tym Breslau to był obóz typu koncentracyjnego, podwójne druty. W zasadzie nie pamiętam baraków, wszyscy spali na gołej ziemi. Raz na dzień wpuszczali między druty, trzeba było przelecieć prawie kilometr między drutami. I wpuszczali [do środka obozu], dostawało się kawałek chleba i trochę zupy. I teraz, większość ludzi nie miało w co wziąć. I znów… To już po raz pierwszy nas w obozie uratował ten garnek, który matka wzięła, tak że my mieliśmy. Nie byliśmy tam długo, może jakieś trzy tygodnie, dwa tygodnie – prędzej dwa tygodnie niż trzy. Wzięli nas kolejny raz do łaźni, bo u nich to [ważne], ubranie do parówki, wszystkich w łaźni nas [wykąpali]. W parówce, [w wysokiej temperaturze], te wszystkie ciuchy to… A te ciuchy to były kiedyś wszystko naturalne, tam nie było żadnych plastików, tylko wełna albo jakiś len i część się rozleciała. Z papieru były koszule. Takie jakieś windy specjalne tam. W tej parówce dużo się rozleciało. No i później zaprowadzili nas na dworzec. Na dworcu luzem siedzimy na takim skwerku i podchodzili tam, nie wiem, czy Niemcy nieraz. Ale do mnie podobnie podszedł jakiś mężczyzna, dał mi kajzerkę. A od rana nam nic nie dali jeść, a to już było południe. Kajzerkę i mówi: „Podziel się z kimś”. Obok była dziewczynka i ja jej dałem połowę tej kajzerki. Ale w tym momencie matka mówi, ale nie z wyrzutem: „Mogłeś dać bratu”. No i ja mówię: „No rzeczywiście”. Ale pierwszy odruch był…
No i do końca, do wieczora jechaliśmy później – osobowym pociągiem nas wieźli – wieźli nas do Görlitz, Zgorzelec. I też do wieczora nic nie dostaliśmy do jedzenia. Wzięli nas na taki placyk, ale najpierw nas zaprowadzili do stalagu wojskowego, gdzie Rosjanie byli za drutami kolczastymi w takich piwnicach. Oni nie podlegali konwencji genewskiej. A tu żołnierze byli alianccy, jacyś tam francuscy i inni, chodzili sobie swobodnie dosyć, w mundurach. No tam nas… Po co nas do tego stalagu. Że znów nas oni odwszali, bo to wszystko były zawszenia różne inne. I znów nas tą łaźnią przemyli, musieliśmy się przemyć. I później nas na taki placyk na dole. Na tym placyku było, nie wiem, ale z pięćdziesiąt osób, może ze sto nawet. I tam się zgłaszali okoliczni fabrykanci, do pracy nas brali. Ale w tej kartotece figurowaliśmy [jako rodzina], jako trzech mężczyzn i kobieta, bo była tylko płeć, a nie było lat. I jakiś fabrykant, który nas wziął, zapisał się, przydzielił sobie, to wziął trzech mężczyzn, a było dwoje dzieci i później nie mógł zatrudnić. Zawiózł nas do swojej fabryki, [Karl Kutscha Weinhübel – Görlitz]. To była fabryka, mam dokument z tej fabryki, bo brat dostał później jako przepustkę z tej fabryki. I w tej fabryce, fabryka wyrobów drzewnych, różne trzonki do młotów, a głównie do granatów, bo oni mieli te granaty. I tam nam wszystko pokazał w tej fabryce, ale później nas tego. No i później nas do obozu. Ten obóz był na takim wzgórzu, [nazywał się Gemeinschaftslager Schützenhaus]. Do tej fabryki to się jechało tramwajem gdzieś może z kilometr, z półtora, w dół. Ten obóz nie był ogrodzony, to był obóz niby pracy, były baraki, łóżka piętrowe. W baraku był piecyk, taka typu „koza”. Brykietów trochę, można było [dostać] przydział jakichś brykietów. I w tych barakach, okazuje się, że coś dostajemy. Fabrykant miał tak, żeby zarobić na jedzenie, kartki. Kartki były coś dziesięć i pół marki na tydzień [na osobę]. Trzeba było zapłacić i tyle musiał ten fabrykant… Ale się okazuje, że brat z matką nie zarobią na cztery kartki. No to jakoś tam, był jakiś przetarg, jakieś podwyżki, a ten fabrykant przeznaczył, tak że mieliśmy te cztery kartki. Mogliśmy wychodzić [na ulicę] tylko ze znaczkiem „P” nawet na pobliskie okolice, na miasto, to nie było ogrodzone. Oprócz [nas] byli tam żołnierze francuscy. Nie mieszkali w stalagu, tylko mieszkali też w tym jednym baraku. Było ich, no nie wiem, może z sześciu, siedmiu. Było chyba z sześciu Włochów, co się dziwiłem, bo oni byli przecież sojusznikami Niemców, ale może zdezerterowali albo z jakichś innych [powodów]. Oni mieli na płaszczach białą farbą wielką „KG” namalowane. Na płaszczu, w mundurze, nie, i to Kriegsgefangen, że to jest jeniec wojenny. Było paru cywilnych Belgów, tak może z sześciu. Było chyba ze trzech Czechów, a resztę, z osiemdziesiąt procent to było z Powstania. My byliśmy z Powstania. Oni wszyscy rano do pracy, a my z bratem młodszym… No to co: wzięła nas Niemka z bratem młodszym, żebyśmy rwali porzeczki. Ale gdzie tam dzieciak dziesięcioletni albo ośmioletni umie zerwać porzeczki. I już po paru minutach wzięła nas, wypędziła, bo my żeśmy jej ten krzak w zasadzie prawdopodobnie zniszczyli, bo żeśmy szarpali tam może i… Co może dzieciak umieć zbierać z pola. No to żeśmy tylko coś tam zamiatali, ale to też większość, matka jak wróciła późnym wieczorem z bratem, to większość oni robili. No to później jak śnieg trochę spadł, no to żeśmy te alejki musieli tam trochę gdzieś tam zamiatać. Dowódcą, znaczy komendantem był Niemiec, widocznie kulawy, z I wojny światowej jakiś oficer. On na rowerze przeważnie jeździł. Ale też nie było żadnych takich [prześladowań]. Jedzenie było bardzo skromne, ale w zasadzie dwudaniowe, bo jakaś tam zupa była i później, jak Niemcy [w swojej kuchni niemieckiej], to takiej wielkości jak [duży pieróg] dostawało się kluski polane jakimś sosem. To była taka [spora porcja], tak że te jedzenie, można powiedzieć, że było, można było wytrzymać. Ci Włosi kombinowali kartofle i robili frytki. I nas zawołali. Bo kartofla łatwiej zdobyć, ale olej, żeby to usmażyć, to już musieli jakoś tego. Francuzi też tam [mieli] coś, czy z paczki, czy coś. Oni nas też nieraz częstowali. I tak nawet z tymi Francuzami, jak pamiętam, jak było święto francuskie, to oni na sznurku koszule wyprali i w tych swoich narodowych flagach, powiesili trzy koszule, czyli tak…
No i tak się zbiegło, aż się rosyjski front zbliżał. I jak się rosyjski front zbliżał, to obóz ewakuują. Jak ewakuują, to matka wiedziała, co to jest ewakuacja. Ale żeśmy już przeżyli tam wrzesień, październik, listopad, grudzień i kawałek stycznia. Brat miał łańcuszek od komunii, ja miałem od komunii dubeltowy, złoty, z taką figurką Pana Jezusa. Złoty, czyli to trochę ważyło. I to matka sprzedała za kilo kaszy, kilo chleba i kilo cebuli. Bo to już był zapas… A co my żeśmy dostali. Ten komendant nam dał po bochenku chleba, po kostce margaryny niedużej i po kostce marmolady z buraków, z jakichś tam jabłek czy coś takiego. No, ale matka już jak zdobyła tę kaszę za to, to był dodatkowy zapas. A szczególnie cebula była wtedy bardzo ważna, bo nie było witamin. A w tym obozie była obok piwiarnia duża. Sala była tej piwiarni mniej więcej tej wielkości, gdzie stał piecyk. Można było bez kartek u nich dostać piwo, jak ktoś miał parę fenigów. My żeśmy z bratem [młodszym] nieraz wkradali się do tej piwiarni obok, bo stykała się z obozem i Dunkelbier, żeśmy ciemne piwo poprosili. Oni nam dali to ciemne piwo, żeśmy tam zapłacili parę fenigów, które tam jakoś mieliśmy. I przy tym piecu żeśmy z bratem sobie usiedli i nieraz żeśmy tam dłuższy czas posiedzieli przy tym piecu. A resztę [czasu] to żeśmy nieraz tam nawet trochę po tym obozie dokazywali. Raz nas ten komendant zaprosił, bo on miał taki kantorek-domek i w tym domku… I co on od nas chce? Zaprosił nas. Wchodzimy, a tam na stole olbrzymi kalafior z masłem, nie z masłem, może z margaryną, ale tego. Nam się oczy tak [powiększyły], bo żeśmy tego nie widzieli już pół roku co najmniej. A on nam każe jeść. No to my żeśmy się przysunęli. Jak żeśmy spróbowali, to był tak przesolony, jak w życiu… Nie, to była sama sól. Czyli ta kucharka musiała parę razy posolić. Dość, że on nie mógł tego jeść i on nas poczęstował. Ale my żeśmy tego kalafiora zjedli, bo to była taka okazja, mimo że on był taki przesolony.
No i później jak już ewakuują nas. Ewakuują, no to każdy ma jakiś tam dobytek. A wcześniej dostaliśmy, już na początku, drewniaki. Ale to drewniaki nie takie, jak się chodzi, klapki, tylko drzewo, a tu była cholewka skórzana, czyli drewniaki. I ja w tych drewniakach, i matka… Ponieważ ja byłem fizycznie dosyć dobrze zbudowany, to matka mnie te futro dała, żebym ja dźwigał. Czyli ja miałem tak do kostek to futro i później te drewniaki. No, ale byli ci Belgowie dosyć operatywni i oni zdobyli gdzieś taką lekką platforemkę, oni swój dobytek [wieźli] na tej platformie i nam pozwolili. A nawet w czasie tego pierwszego dnia, gdzie nas tak ze dwadzieścia kilometrów popędzili na zachód, to nawet bratu młodszemu pozwolili się przysiąść, a oni to ciągnęli, popychali. I to tak trwało kilka dni, może z tydzień czasu. Nieraz dostawaliśmy jedzenie tam w jakiejś wiosce, to nam jakiś kocioł wysunęli. Ale to jeszcze mieliśmy trochę zapasów, czyli pierwsze… Później gdzieś ci Belgowie zginęli, zniknęli. Prawdopodobnie gdzieś ich zatrudnili albo sami się gdzieś zatrudnili u bauera może jakiegoś, zaczepili się. Tak że zaczął powoli topnieć ten [nasz obóz]. Później okazuje się, że gdzieś, po jakichś dziesięciu dniach, była jakaś awantura. Esesmani zatrzymali naszego komendanta, który na rowerze kulawy jechał, i zrobili mu jakąś awanturę. Na naszych oczach pobili go i zastrzelili. [Ponieważ widzieliśmy to z odległości około pięćdziesięciu metrów, mój młodszy brat jest zdania, że komendanta zmusili, żeby sam się zastrzelił]. Widocznie uznali, że on dezerteruje razem z tym jeńcami, dezerteruje na zachód. Dość, że jego zastrzelili. I później się pojawiał w każdej wiosce jakiś wysłany strażnik czy policjant, który nas odprowadzał, pędził nas tam gdzieś, ileś, dziesięć kilometrów, przekazywał pod jakąś wioskę. Wymagał, żeby nam dali jakieś jedzenie, a mało kiedy nam dali, tak że nawet dwa czy trzy dni kiedyś nie jadłem w ogóle nic. Ludzi coraz ubywało. Jeżeli szedł tą trasą obóz w pasiakach, obóz koncentracyjny, to w rowach leżały trupy tych, co nie mogli. Ja się bałem, że matkę też zastrzelą, bo matka już nie mogła iść, zostawała w tyle. To ja matkę jakoś potrafiłem trochę [podciągnąć z] końca. Brat młodszy i starszy jakoś przodem szli, a ja tak matkę trochę podciągałem, bo też wiedziałem, że ją mogą zastrzelić. I jak przechodziliśmy przez jakąś wioskę, to były otwarte [często] drzwi [sieni]. Oni dużo krów mają, Niemcy, bo u nas to przeważnie gospodarz miał jedną krowę, a oni mieli po dziesięć krów. I oni otwarte zostawiali drzwi, tak że my wpadaliśmy do sieni, wzięło się kartofla do kieszeni. I też się później po pewnym czasie dziwiłem, dlaczego nie wziąłem dwa, ale to był taki nawyk, że mimo że umiera się z głodu, ten kartofel to był cenny, jeden miał taką wartość, że drugiego się już nie brało, że ten drugi to może dla kogoś innego zostanie. To był taki odruch jakiś. No i jak już się tego kartofla miało czy marchewkę… Oni zostawiali. Niekiedy się trafił jakiś Niemiec… Najgorsza była Saksonia, oni byli niesympatyczni, ale jak przechodziliśmy jeszcze tu, ten Górny Śląsk, to Niemiec nieraz jakiś wziął swoje kartki, urwał karteczkę i jak przechodziliśmy koło piekarni, ja tę karteczkę tylko położyłem, on pieniędzy nie chciał, ale położył mnie bułkę. Ale to były przypadki rzadkie. Matka miała jeszcze ten zapas i ten garnek, który nas ratował. I matka jak tego kartofla, to jeszcze tam tej kaszy trochę dosypała i [było coś do jedzenia]. Ale co i raz to nam przy niektórych wioskach coś wysunęli, jakiś kociołek. I tak żeśmy doczłapali się do Drezna. I tu pamiętam dokładną datę: 13 na 14 lutego. Dlaczego pamiętam? Bo później rano zmęczony, pod jakąś wiatą… Bo najczęściej to albo nad jakąś wielką oborą pozwolili nam, albo pod wiatą – gdzieś był daszek i olbrzymia obora czy coś, stodoła i żeśmy tam spali. I tam wtedy to było pod wielką wiatą. Śnieg był, nieduży śnieg i pod tą wiatą. I od razu jak po tym zmęczeniu, głodny i tak dalej, od razu do tej ściany, to tam matka czymś mnie okryła i usnąłem. Budzę się rano i wszystko jest czarna smoła, miasto się pali. A my byliśmy pod Dreznem. To było to słynne [bombardowanie] dywanowe, gdzie podobno zginęło osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców. A widzę, jeszcze stoją wszyscy, z naszego obozu stoją, patrzą się w kierunku [pożarów Drezna]. Nikt się nie śmieje, chociaż można było tego, ale to była tragedia również i dla… Bo tam zginęli nie tylko Niemcy, ale i inni. Ale to ludzie widzą, że to piekło, to w każdej chwili może, gdyby nas zatrzymali w samym mieście na tym, to… Bo tam przecież kilkaset samolotów jednocześnie, napalmowe bomby, ukarali Niemców między innymi za Warszawę i za inne rzeczy. Tak że tę datę pamiętam, że w tym momencie to musiałem być właśnie koło Drezna.

  • A pamięta pan, kiedy wyruszyliście, czyli ile czasu trwała ta podróż?


No to jak żeśmy wyruszyli gdzieś… Rosyjski front tu już w styczniu, w połowie stycznia w Warszawie i ruszyła ofensywa, czyli musieliśmy ruszyć nie później niż 20 stycznia, może trochę później. No i że ten odcinek do czternastego, do połowy lutego, to żeśmy przebyli. Tam pamiętam jeszcze jakieś miasto Bautzen.

  • Ile to mogło być kilometrów?


No to jest chyba z 200 kilometrów do Drezna, może 250 od Görlitz. No, a jeszcze nie wiadomo, jak my żeśmy szli, bo to tam front, tu inne wojska i tak dalej. Oni tych trupów jak zbierali, to przeważnie to wozy… Oni nie mieli koni, bo te konie gdzieś były na froncie czy w ogóle, to przeważnie krowa ciągnęła wóz i zbierała tych pasiaków [z rowóe, zmarłych, zastrzelonych]. Amerykanie, żeby zakłócić podsłuch, nasłuch bombowców, to zrzucali takie pocięte jak na choinkę sreberka. To tego, całe pola były zasłane, to fruwało, zaciemniało obraz i szum, i dźwięk. To to fruwało.

  • Jak duża grupa ludzi szła?


Wyszliśmy z tego obozu co najmniej ponad sto osób, z tym że wojskowych, Włochów i Francuzów wzięli do stalagu, oni nie poszli z nami, tylko ci cywilni Belgowie. No ale później coraz mniej, coraz mniej i to już ta grupka nasza prawdopodobnie o połowę zmalała. Z tym że wtedy nieraz się pojawiał, niektórzy ci gospodarze widocznie jak musieli wystawić kogoś [do konwojowania], kto będzie tego, to wyciągnęli jakiś przyczepę, traktor z przyczepą i [wieźli] kobiety z dziećmi [tak około dziesięć kilometrów]. Bo tam już i mężczyzn trochę było, bo z Powstania. Ci co tam od nas, moi sąsiedzi, to już ich nie było, ale z innego rejonu Powstania czy późniejsi, to byli i mężczyźni. Tak że i mężczyźni [szli], w dalszym ciągu prowadzili ich, a kobietom nieraz pozwolili [wsiąść], podwieźli nas tam trochę, załóżmy, połowę trasy. A raz nas wpakowali do wagonu i połowę tego wagonu towarowego my, tam była nas grupka, a naprzeciwko żołnierze niemieccy, też jechali gdzieś, [na kolejny posterunek]. Czyli w tym samym wagonie towarowym oni jadą, my jedziemy, w niewoli, a oni jadą jako ci, co nas trzymają w niewoli. Ale oni mieli jakieś inne zadanie, to wojskowe jakieś. I pamiętam, my siedzimy głodni, a ten któryś żołnierz sobie wyciąga chleb, wyciąga słoninę, sobie kroi. Ja nie wiem, co on sobie o nas pomyślał, czy mieliśmy takie miny, dość że mnie zawołał i brata młodszego. Wziął, nam chleb ukroił, słoniny plasterek ukroił. [Żołnierze wysiedli], a nas pędzili i wieźli, że…

  • Byliście z bratem jedynymi dziećmi?


W tym momencie to raczej tak, bo tu jeszcze w obozie to było, nawet cała rodzina była też. Tam była i dziewczyna, i chłopak, [i ich rodzice w naszym baraku]. Ale tam to już byliśmy sami. No i tak, częściowo transportem, częściowo na piechotę, dotarliśmy do Bawarii. Ale w Bawarii to już był inny kraj, bo Bawarczycy katolicy, już te krzyże na drogach i tak dalej. Już tam w zasadzie było [lepiej] Ale my tam w Bawarii długo nie [maszerowaliśmy], bo od razu nas wysadzili w Neumarkt, miasteczko blisko Norymbergii. I tam już amerykański front był blisko i już nie tego, i zdecydowali się, gdzie mają nas dalej [nie prowadzić]. No to wzięli nas niedaleko stacji – stacja była zbombardowana – niedaleko stacji taka była szkoła i hala sportowa, i na tę halę nas zaprowadzili. Ale to była grupka, już nie wiem, czy z naszego obozu było ze czterdzieści osób, ze trzydzieści. Tam hala była dosyć zapełniona. Byli i Hiszpanie, i cywilni [rodzina], i… No i tam matka z Ukrainką, która też była jako niewolnica, tam w tej jakiejś restauracji pracowała jako przymusowa, i matka się z nią coś dogadała. Ona w restauracji i ona nam coś skombinowała kiedyś, jakiś rosół. Ja po tym rosole wycieńczony, odzwyczajony zapadłem na ciężką chorobę, jakieś czerwonkę czy coś. Temperatury miałem coś czterdzieści dwa. Ja w zasadzie na tej sali to nic nie widziałem, wszystko mnie fruwało. Matka nie wiedziała, co ze mną robić. Poleciała, jak tylko zobaczyła na mieście, bo nie byliśmy pilnowani, doktor. Weszła tam do tego doktora, on też zobaczył, dał mnie jakieś lekarstwa, węgiel jakiś czarny, taki tego. No i jakoś przezwyciężyłem tę chorobę. No i tak to bratu dali, tak jak poprzednio w tej fabryce w Görlitz, dali mu przepustkę, którą mam, i dali mu dwa kubły i on jeździł [w Görlitz] zawsze tramwajem na tej przepustce do obozu. Brał w jeden kubeł zupę, w drugą drugie danie i zawoził tym pracownikom. Tak samo w tej Bawarii w Arbeitsamcie dali mu wózeczek, taki ten niemiecki, na zakupy, taki drabiniasty, mały wózeczek i on zawsze do Arbeitsamtu jeździł i dostawał każdego dnia jedzenie dla tej grupy naszej. Ale tam już jedzenie nie było takie najgorsze, bo co i raz kawałek kiełbasy jakiś był, ale przeważnie trochę margaryny, chleb i marmolada. Ale można było już wtedy, u Bawarczyków to można było, bo matka już mogła tam gdzieś skombinować od tej Ukrainki, coś ugotować w tym garnku. Któregoś dnia patrzymy, widzimy samolot zwiadowczy z czerwonym czubem, jeden, drugi. Później, następnego dnia przyleciało 200 samolotów. To już my żeśmy wiedzieli, co to znaczy. Zaczęliśmy uciekać. I lasek był, niedaleko był lasek i uciekamy wszyscy, każdy na swoją rękę. My w zasadzie tylko z matką. I uciekamy w kierunku tego lasku. Do tego lasku jest może z 800 metrów. Zaczęły bomby się sypać, a oni to dywanowo, to jak nadeszli nad obiekt, to zrzucali wszystko, wszystkie bomby i… Dywanowo. I my jesteśmy od lasku z 500 metrów, jak te bomby zaczęły spadać, to zanurkowaliśmy w rów, przeczekaliśmy. No i jak wyrwaliśmy się, jak te samoloty zrzuciły te wszystkie bomby… Mam tu nawet obrazek tego. To jest to miasteczko, bo później pojechałem po wojnie tam.

  • A nazwę pan pamięta?


Neumarkt, blisko Norymbergi. I do tego lasku – jak już te bomby spadły, to wpadamy do lasku, a lasek jest przewrócony do góry nogami: trupy, drzewa, wszystko razem. Okazuje się, że pod laskiem była jakaś fabryka broni i celem głównym był ten właśnie lasek. No to przez ten lasek, w szoku i tak dalej, bo wszystko to już się wtedy nie… W zasadzie nie ma lęku, tylko jest jakieś działanie na oślep. Uciekamy przez ten lasek dalej, uciekamy i tam pod górę, i taka wioska. I do tej wioski dotarliśmy, a już był zmierzch. I matka do pierwszego z brzegu domu doszła do bauera i mówi, czy może nam pozwolić przenocować w stodole. On kiwnął. To był staruszek. Bo jego syn może był na froncie którymś, a on został na gospodarstwie z żoną albo z synową i z wnuczką albo… Z wnuczką, raczej z córką. Miał też Ukrainkę jako tę pracownicę, też z robót przymusowych, i był chyba jakiś Czech i jeszcze ktoś. Czyli oni dawali. Zabierali na front syna czy kogoś, ale później zasilali gospodarstwo [pracownikami przymusowymi]. Rano się budzimy, wstajemy, to trzeba do tego zniszczonego, spalonego miasta wrócić, no bo gdzie. Ale on się przygląda tak i mówi, żeby zostać u niego. Kiwnął, mówi: „Zostańcie tu”. A to był już gdzieś prawdopodobnie marzec. I my byliśmy tam u niego koło miesiąca. Tam też młodszy brat miał takie [„przygody” z Niemcem] z Hitlerjugend, bo na wioskę dużo ludzi uciekło z tego miasteczka, Niemców. Między innymi taki chłopak z Hitlerjugend, który miał może ze trzynaście lat, w tym mundurku niemieckim, takim Hitlerjugend, no to ci młodzieżowcy. I on kiedyś mojego brata uderzył, tego młodszego, który miał osiem lat, a ten niewiele się namyślając, go pchnął. I trzeba było trafu, że tam była obora i on wpadł w gnojówkę razem z tym mundurkiem. I wtedy matka wpadła w popłoch, mówi, że będzie jakieś z tego tytułu [kłopoty]. Wzięła, złapała kija, zaczęła trochę tego młodszego i mówi: „Krzycz, krzycz”, do niego i tak niby udawała, że go bije, tego mojego brata. No i jakoś to się rozeszło, że nie było następstw. Wspomniałem o tym Hitlerjugend, Niemcu, bo ja go spotkałem po wojnie później, jak tam pojechałem. To jest już inna historia.
No i tak byliśmy, aż któregoś dnia, deszczowy dzień, idzie jakieś wojsko, ale inaczej wyglądają. I to był chyba 21 kwietnia, i to zdaje się były imieniny czy urodziny Hitlera. I w tym czasie wkroczyli do tej miejscowości, do tej wioski Amerykanie. I Amerykanie jak weszli, no to zaraz zaczęli Niemców wszystkich w dolinę tam, żeby… wypędzili na razie. Nas zostawili. Dali nam od razu paczkę UNRRA, bo żołnierze dostawali, jak takie u nas były paczki UNRRA, to oni dostawali na dwa dni taką jedną paczkę, w której było pięć paczek papierosów, tych cameli czy jakichś innych, to oni nam zostawili od razu całe to. Niemiec miał, w wędzarni wisiały szynki, nic mu nie dotknęli, nic nie ruszyli, oni mieli wszystko swoje. No i nas zostawili, tak że my byliśmy tylko i wojska amerykańskie, a Niemcy byli w dolinie. Oni w tym czasie czyścili okolice, bo tam na szosach były zapory przeciwczołgowe, że tu kawałek zapory drewnianej, barykada taka była, później na przemian tak, na szosie, żeby czołgi nie mogły się przedostać. Ale oni tu tymi willysami i innymi terenowymi samochodami oczyszczali z różnych bunkrów. Dość że jednego jakiegoś oficera to na tym willysie Murzyni tak posadzili (nie wiem, tam może dwóch ich było albo więcej, to ich po drodze może pogubili), dość, że tego przysadzili, posadzili go później na „budzie”. Ale przy tej pacyfikacji i oczyszczaniu terenu jeden z tych amerykańskich żołnierzy zginął. Został później po nim karabin i pas. Ja nawet sobie do Warszawy przywiozłem jego [pas], to były takie parciane, uzbrojone w mosiężne okucia. Tak że jeden zginął. Ale oni byli dosyć krótko, ze dwa dni. To pierwszy front.
No i tam Polak jakiś był, no i było dużo takich, można powiedzieć, [różnych narodowości]. Zresztą Amerykanie to są takim międzynarodowym… I oni jak po dwóch dniach odeszli, to nam zostawili tę wielką pakę unrowską. Tam były cztery mniejsze paczki. Matka z tego wybrała kawę, czekoladę, zostawiła temu bauerowi. No i żeśmy z tym poszli do tego miasta, do tego… Ta hala ocalała i żeśmy się tam znów zaczęli zbierać w tej hali. No i w tej hali byliśmy, no i zaczęło się, trochę żeśmy, jak to dzieci, zaczęli szperać po tych różnych domach opuszczonych, spalonych, no i znosiliśmy zabawki, tak że cały róg tej hali to mieliśmy tych różnych naszabrowanych zabawek. Ludzie starsi nie szabrowali, bo się obawiali, że tam różne są jeszcze niedobitki, ale coś tam, jakieś tam łachy, jakiś tam materiał na ubranie czy coś, to tam trochę [pobrali].
I tam byliśmy, tylko że już od razu się zainteresowali [nami]. Mieliśmy jeszcze tę żywność z paczki, ale później już Amerykanie wzięli nas, podstawili te wojskowe samochody i samochodami nas wywieźli do obozu, który był poprzednio koncentracyjny, ale był oczyszczony, zdezynfekowany. Każdy musiał przejść przez taki domek, gdzie proszkiem DDT każdy wychodził od góry do dołu obsypany jak mąką. Wszystkie ubrania, bo to było wszystko zawszone i każdy po tym tego… Mój brat starszy z braku witamin czy innych rzeczy zachorował tak, że był cały obsypany wrzodami. Jego nasmarowali jakąś maścią całego, owinęli go bandażami, takimi metrowej szerokości bandażami go owinęli całego jak mumię, no i dosyć szybko doszedł [do siebie]. No i odżywianie, tam jakoś, tak że dosyć szybko. W tym obozie zdezynfekowanym, już oczyszczonym, to już z tych wszystkich okolic, to już ten obóz, to już było tam może ze dwa tysiące [osób], głównie Polaków. Też spaliśmy w tych [łóżkach], co kiedyś więźniowie spali. Byli jak w baraku, to nie tak, jak mieliśmy w obozie łóżko piętrowe, metalowe, tylko była od ściany do ściany półka, taka na wysokości gdzieś metra od ziemi, i to było od ściany do ściany, że spało od razu ze dwadzieścia osób na tej półce obok siebie. To tak było z poprzedniego obozu. I tam byliśmy może, nie wiem, ze dwa, trzy tygodnie. I później podstawili następny transport i wywieźli nas w góry, koszary niemieckie, poniemieckie, miejscowość Hohenfels . To był już gdzieś maj. I tam nas już też jeszcze więcej było. To już było tam, nie wiem, w tym obozie z pięć tysięcy co najmniej, głównie Polaków. I tam mieliśmy też barak, bo to były już poniemieckie, to już były takie czyste baraki, powojskowe. I tam żeśmy oprócz kuchni, w której pracowali głównie więźniowie […], ale [potem] głównie zatrudnili tych Niemców. A dzieci i młodzież – to taką szkołę zrobili, ale nie wiem, czy to może była inicjatywa wewnętrzna, polska. I tam już dosyć dobrze nas dokarmiali. Oprócz tych paczek UNRRA to jeszcze jak żeśmy chodzili na te lekcje, to dostawaliśmy masło [kakaowe]. No, takie ono było białe, takie jak łój trochę, a to była forma czekolady, [to znaczy] to było białe, to dopiero materiał na czekoladę. No i cukierki tam różne i inne, tego. No to już tam było odżywianie. No i powoli zaczęło się mówić o zapisach do Polski. Każdy się bał wrócić, bo mówi, że Rosjanie na Sybir wywożą, tak że rodziny to nie zawsze się decydowały. Kolejka nasza przyszła dopiero w sierpniu – jak matka zapisała na powrót do Polski, no to w końcu przyszła nasza kolej w sierpniu, gdzieś chyba po 20 sierpnia.
Wieźli nas przez Czechosłowację, gdzie była strefa amerykańsko-rosyjska w połowie Czechosłowacji, ale wieźli nas… Ja nieraz teraz jak lecę do Bawarii samolotem, to lecę półtorej godziny. My wtedy wracaliśmy z Bawarii osiem dni pociągiem. Ten pociąg cały czas był w ruchu, tylko większość stał, cofał się. Porozbijane tory, porozbijane mosty. Przez most jak się nieraz przejeżdżało, to nic nie było widać, tylko woda, on jakby sam po szynach jechał. Tak że po ośmiu dniach dotarliśmy wcześniej do strefy rosyjskiej. Tam Czesi, dziwnie, bo oni wracających z niewoli, z obozu to powinni przepuszczać, a oni zrobili nam odprawę celną jeszcze i wyciągali z tych paczek, co ludzie naszabrowali. Nam zabrali, między innymi mieliśmy – bo co my mogliśmy wziąć – jako dzieci to żeśmy [wzięli] te zabawki. Tam jakaś była fabryka ołówków czy czegoś pod tym Neumarkt, to mieliśmy ze dwa kilo ołówków różnych, kredek. Oni nam to zabrali, bo tego nie wolno przewozić. No ale może by wyszabrowali jeszcze więcej ci celnicy czescy, ale mieliśmy… Dostaliśmy każdy, karton, gdzie było dwadzieścia paczek, no bo w każdej było po pięć, a każdy [na osobę] dostał cztery, no to było dwadzieścia paczek papierosów cameli czy tam innych. A na cztery osoby to mieliśmy osiemdziesiąt paczek papierosów. A to był pieniądz więcej warty niż [typowy] pieniądz. Tak że matka już jak się spodziewała przy następnej jakiejś [stacji], to jak dała dwie paczki, to już w ogóle nie szabrowali, a zresztą nie było tam co szabrować. No i tak dojechaliśmy po ośmiu dniach do Dziedzic. No i tam już w Polsce dostaliśmy ten dokument w Dziedzicach, że wracamy z obozu. Z tym że matce to wystawili: matka plus dwoje dzieci, bo my byliśmy niepełnoletni. A bratu osobno wystawili dokument. No i dotarliśmy później pociągiem do Dworca Głównego. Na Dworcu Głównym zostaliśmy, a brat pobiegł do wujka, który mieszkał w Natolinie, tam pracował. Ten Natolin to teraz Warszawa, ale to kiedyś to już Puławska to już było [częściowo] poza Warszawą. I on po tych gruzach jakoś tam dotarł. I my żeśmy tu czekali, przyjechał wujek, zabrał wóz, wozem nas zabrał tam do siebie. I wtedy się dowiedzieliśmy, że ojciec nas poszukuje. I wtedy jak się spotkaliśmy, to już [pozostał w Polsce]. To takie były losy po wojnie.

  • Na koniec jeszcze zapytam, czy ma pan jakąś refleksję na temat Powstania? Może jest coś, co chciałby jeszcze pan dodać do swoich wspomnień.


Ja w zasadzie cały czas jestem za, mam pozytywną ocenę, chociaż opinie są różne. Ale tylko uważam, że (no, ale w tamtych warunkach to nie było [łatwe]) zbyt mało wywiad jakoś wiedział o sile Niemców. Bo Niemcy zgromadzili olbrzymie siły. Oni wycofywali niedobitki, a później wprowadzali, czyli już z Warszawy robili miasto-twierdzę. Tak że tutaj no trochę wywiad. No i później nie było skoordynowane, w wielu wypadkach była szarża tych młodych ludzi głównie. Bo tak jak mój ojciec to, można powiedzieć, mimo że cywil, ale był wytrawnym wojskowym, a tu młodzi ludzie szarżowali, no i to… Tak że uważam, że Powstanie… było to bohaterskie. A czy gdyby nie wybuchło, byłoby ofiar mniej? Prawdopodobnie w obozach by Niemcy… [Prawdopodobnie] większość mężczyzn zostałaby aresztowanych, rozstrzelanych na miejscu. Zresztą w Krakowie chyba też, później, jak się rosyjski front zbliżał, to też dużo do obozów, między innymi Bartoszewski, to on się znalazł, bo on w Powstaniu to był na Szpitalnej reporterem, gazety drukował. Ale później jak się znalazł w Krakowie, to on dopiero wtedy trafił do Oświęcimia, bo wszystkich mężczyzn też aresztowali, tylko tam już byli może bardziej rozproszeni i mniejsza ilość. Tak że tutaj by spacyfikowali Warszawę w ten czy inny sposób i ofiar by było tak samo dużo, może nie takich dramatycznych. Bo ja na przykład pracowałem z… No, to mój znajomy, nie kolega, ale on [był] na Woli rozstrzelany razem z dwojgiem dzieci i żoną, po pewnym czasie się ocknął i wygrzebał się spod trupów swoich bliskich.

Warszawa, 15 marca 2019 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski

Marian Grabowski Stopień: cywil Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter