Nazywam się Stanisław Bogdanowicz, pseudonim Bogdan.
W Śródmieściu. Batalion „Iwo”, kompania saperów.
Do szkoły chodziłem na Kruczą 46 chyba, imienia Jachowicza. Mieszkałem na Marszałkowskiej 76 mieszkania 20, to pamiętam.
Na pewno.
Ja należałem do „Orląt”, to taki był oddział przy Strzelcach na Hożej 88, taki koło ogródków jordanowskich. I właściwie to jak wybuchła wojna w trzydziestym dziewiątym roku, to ja jeszcze chodziłem do szkoły jako uczeń. Ale jako „orlę” dostałem hełm, który mi oczywiście wpadł na uszy, bo był za duży, i bagnet, i chodziłem ogromnie dumny. I chodziłem z meldunkami na Pola Mokotowskie, bo tam był wtedy front obrony Warszawy. Tak że zacząłem właściwie wojnę w trzydziestym dziewiątym roku.
No tak. Jeździliśmy na obozy – to przed wojną jeszcze – na obozy do Sokółki chyba. Taki w Sokółce, pamiętam, był obóz strzelecki, te „Orlęta”.
Nie pamiętam, nie.
Można powiedzieć, że czynnie.
Tak, róg Hożej.
Tak, o tak. Były bombardowania.
Nie, nie.
Jeszcze kończyłem szkołę.
Powszechna, tak. No i później jako uczeń no to jeszcze chodziłem do takiej szkoły zawodowej, metalowej, ale jej nie ukończyłem, chyba dwie tylko klasy. A później to jak to w czasie okupacji.
To znaczy, że człowiek tylko bał się, że go złapią, że go… Kilka razy miałem takie przypadki, że już strzelali za mną.
A gonili mnie tacy „blacharze”, którzy…
„Blacharze” to byli żandarmi. Na dworcach, przy Dworcu Głównym i na Emilii Plater jakąś obławę robili i ja uciekałem. I uciekłbym, gdyby nie dwóch jakichś takich sobie, lotników czy coś. Złapali mnie, no ale… I ci mnie już prowadzili na tę wachę swoją czy coś. Oni mieli to na Wspólnej, przy Chałubińskiego. I nie wiem dlaczego, chyba cud, bo jeszcze myślałem, jakby tu skoczyć do kościoła Piotra i Pawła, ale jakoś mnie wstrzymało coś. I puścili mnie. Myślałem, że będą strzelać dalej za mną.
No dzieciak byłem, no, ale puścili mnie, no i zdziwiło mnie to. To był pierwszy cud, kiedy się uratowałem, można powiedzieć.
A skąd, nie.
Nie. Nie, już wtedy [nie]. No, legitymacja tak – jako uczeń jeszcze to się mnie nie czepiali tak bardzo. No, później już była kenkarta.
No chyba tak, chyba tak, nie pamiętam.
Nie no, pogorszyło się znacznie wszystkim. Oni nie mieli przecież też możliwości, przecież to była okupacja, można powiedzieć.
Przecież ja uczeń byłem jeszcze, uczyłem się przecież. Ja byłem z dwudziestego szóstego roku, miałem dwanaście, trzynaście lat.
Tak.
No naturalnie, to się zdarzało bardzo często, bo przecież łapanki się odbywały codziennie prawie, więc to była tylko ucieczka od jednego do drugiego miejsca.
No nie, to kawałek, kawałek było. No jednak na Nalewki.
Pamiętam. Pamiętam, z tym tylko że to z daleka widzieliśmy, jak tam płonęły te budynki, jak strzały były.
Naturalnie, naturalnie. Tam tramwaje nie przejeżdżały Miodową, no to się szło, ale tak to nic specjalnego tam się nie działało z gettem.
Nie, nie.
Był, był, tak.
No widziałem, bo nawet parę dni przed Powstaniem byłem w Dębach Wielkich. Dęby Wielkie, takie przed Mińskiem Mazowieckim. I tam nawet wojska jak się cofały, to jeden karabin zostawił. Chciałem go schować w wózek bratanka, ale tamci, ci miejscowi, błagali mnie, żeby nie brać, bo on się może wrócić i ich rozstrzeli. No i tak skończyła się zdobycz karabinu. Ale to to widziałem, jak cofali się, ale nie spodziewało się, że to tak będzie.
Nie.
Byłem w Warszawie 1 sierpnia na zgrupowaniu na ulicy Granicznej, u kolegów Białkowskich. Tam miała być jakaś zbiórka, ale nie przyszedł łącznik i z drugim kolegą – Wacek Wojciechowski się nazywał – żeśmy zdecydowali przedostać się do miejsca zamieszkania.
Nie, nie, ale takie mieliśmy grupy, gdzie… Mój wujek miał na Czerniakowie, miał taką tę skałkową, radio takie, to zawsze tam jakieś wiadomości były. Poza tym byłem z takiej rodziny raczej patriotycznej, która…
Nie wiem, nie wiem.
Grupa znajomych.
Więc z tym kolegą chcieliśmy się dostać jakoś na tę stronę, może do znajomych, do rodziny. I pierwsze takie zdarzenie, można powiedzieć, to było na Zielnej przy Paście. Ostrzał był bardzo duży na Zielną.
Tak, po wybuchu Powstania, 1 sierpnia. No jak nikt nie doszedł do nas, to żeśmy się we dwóch tak wybrali. I może byśmy nawet nie przeszli przez tę ulicę, ale kobieta z dzieckiem stała i płakała, że musi iść do męża, bo on chory. No i jak to młody człowiek, złapałem tego dzieciaka i przebiegłem, ale tam kilka osób postrzelili, zostało. I żeśmy z kolegą [dostali] się na Brackiej róg Alej. Przez Aleje nie można było przejść, bo był duży ostrzał z BGK.
1 sierpnia, tak. Walili tam bardzo, tak że Aleje były nie do przejścia. Ale grupa ludzi stała… Ale my mówimy: „Wiesz, co? Jak to ruszy, to jak serię puszczą, to tam…”. I tego. To poszliśmy na drugą stronę Brackiej i we dwóch, już się zmrok taki robił, puściliśmy się biegiem. No, ja tylko usłyszałem za sobą: „Aaaaa…” i mówię: „No, już po Wacku”. Dobiegłem do Nowogrodzkiej, a okazało się, że jakiś człowiek wpadł między nas i on zginął, a Wacek żył. To był drugi taki cud, można powiedzieć, w którym nam się udało. Poza tym z takich zdarzeń, takich ciekawych. W czasie Powstania to była barykada na rogu Hożej i Marszałkowskiej, gdzie przewróciliśmy tramwaj i zrobiliśmy dosyć mocną barykadę.
Naturalnie. I któregoś dnia we wrześniu z Wilczej wyjechał czołg na Marszałkowską i kierował się tu, w stronę Alej, i natknął się na tę barykadę. Myśleliśmy, że on nie przejedzie jej. A tam widocznie był jakiś mądry człowiek, bo na rogu, jak tu opowiadałem koledze nawet, to był sklep. Ja wiem, że to nieraz jest dziwne, ale człowiek pamięta detale. Cieszkowski, czapnik taki był na rogu Hożej i Marszałkowskiej i miał wystawę: jedną dużą od Hożej, a drugą od Marszałkowskiej. I ten czołg przez ten winkiel przebił się i ominął tę barykadę.
Wjechał naprzeciwko mnie. Chciałem się schować do bramy, a brama była zamknięta. Stanął naprzeciwko mnie i już mówię: „Po mnie”. A on lufę podniósł do góry, gdzieś na pierwsze piętro huknął i pojechał.
W stronę Alej. Ale dojechał tylko do Świętokrzyskiej, tam go już butelkami załatwili. No ale to nie cud?
Cud. To drugi cud, uratowany.
Same cudy tylko mnie to…
Tak, tak.
No oddział był, bo ja mieszkałem Marszałkowska 76, a dowództwo było 74.
No ale budowaliśmy barykady.
No. I tam się dołączyłem do nich. Tam był „Dobrosław” chyba, porucznik „Dobrosław”, mój dowódca, [Jan] Wolski. Zresztą później go spotkałem już na tym… I tam z chłopakami budowaliśmy barykadę przez Aleje Jerozolimskie, umacnialiśmy ją właściwie, bo ona była. No i największy nasz, że tak powiem, udział, to był podkop pod „Imkę” [budynek YMCA].
Więc tam był trzeci cud, bośmy budowali od Konopnickiej ostatni dom, podkop pod… Bo nie można się było do tej „Imki” dostać, a to był bastion taki, który górował nad całą okolicą, czyli blokował przejście na Czerniaków. Jak się ta ulica w dół nazywała?
Książęca. Książęcą, ambasadę, z drugiej strony, francuską, na Frascati. No w ogóle nie… A nie było do nich dojścia, oni byli dobrze tam zorganizowani. Więc zdecydowano widocznie gdzieś, żebyśmy budowali taki podkop. No i ten podkop żeśmy budowali w ten sposób, że takie sanie były i wjeżdżaliśmy na tych sankach ze świecą, jak świeca nam gasła, to żeśmy za sznurek pociągali i nas wyciągali. I tę ziemię…
No jakieś coś tam było. W każdym razie już byliśmy niedaleko prawie tego i nalot był na plac Trzech Krzyży. I wtedy kościół Aleksandra zburzyli, gimnazjum królowej Jadwigi. Tam taki był nowoczesny [budynek], kino „Napoleon”. I jedna z bomb padła przed samym wejściem do „Imki”. Dobrze, że nas nie było w tym wykopie. No i zdobyliśmy „Imkę”, można powiedzieć.
Tak.
No naturalnie.
A broń to taka była. Bomba, niewypał, spadł na ten dom mój, siedemdziesiąt sześć, na strych. I sąsiad, którego spotkałem, mówi, że… Już byłem w „Iwo”. Mówi: „Wiecie, że tam bomba leży, niewypał?”. Ja poszedłem tam na górę zobaczyć i pod takim tym leżał pistolet i pięćdziesiąt naboi. Taki mały, mały taki walterek… Nie, nie walterek. Jak one się nazywały te pistolety małe? Taki prawie jak damka. I drugi taki, nagan, ale do niego nie było naboi. I z tym wyruszyłem do Powstania, taka była moja broń. Poza tym tam dostałem taki karabin, jakiś lebel czy coś takiego, co był wyższy ode mnie. No ale poza tym to jako saperzy to żeśmy tylko…
Nie, tak trafiłem. Zaczęliśmy budować te barykady, no i tak to poszło. Później jeszcze chodziliśmy na Grzybowską do Haberbuscha po te, zboże na „zupkę-pluj”.
Nie no, gdzie w czasie [Powstania], nie, nie. Gdzie to już było tam… Tak. To tylko, że taki był przydział, no. Na wartach staliśmy.
„Dobrosław”. On się nazywał Wolski. Bo jak chciałem się zweryfikować, to szukałem kogoś z Batalionu „Iwo”, no i dali mi namiar na niego. On pracował gdzieś w dyrekcji tramwajów czy coś, tam w tym Pałacu Błękitnym i tam właśnie go spotkałem, i żeśmy zaczęli wspomnienia swoje.
Tak.
Też.
Nie składaliśmy.
Nie, nie, nie było kiedy. To była wojna, to już nic się nie działało.
Nie, nie.
Nie, myśmy tylko budowali i poprawiali. A poza tym na placówki nas wysuwano, na Nowogrodzką.
Broniliśmy przejścia przez… Bo było w tym [budynku], jak on się [nazywa], w Poczcie Głównej, która znajdowała się na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej. No i tam ostrzał był i mieliśmy dużo z nimi kłopotów. Poza tym w czasie Powstania to mało się chodziło po ulicach, a raczej piwnicami. Przez ulicę to tylko człowiek z jakiegoś jednego sektora do drugiego przeskakiwał. Bo jeszcze dużo było tak zwanych gołębiarzy, którzy…
Tak, tak. Widocznie, nie wiem, czy to folksdojcze czy coś, w każdym razie było – ostrzał był taki, że kilka osób dostało, [było] rannych.
No naturalnie.
Mieliśmy sztab, warta.
Przed budynkiem, tak. Marszałkowska 74, tam był [sztab] Batalionu „Iwo”. No i w zależności…
YMCA…
Na Nowogrodzkiej, na barykadzie przez Aleje Jerozolimskie. Poza tym po żywność chodziliśmy do Haberbuscha.
Oj, bardzo. Oj, bardzo.
W dzień, w dzień.
Nie, przez Aleje to było już dołem takie [przejście]. Ale barykady trzeba było umacniać, bo w dalszym ciągu to BGK było mocną stroną niemiecką. Tam strzelali. Obudowaliśmy jeszcze w Alejach takie stanowisko dla piata. Zrzuty.
No, uczestniczyliśmy. Ogniska się paliło na Marszałkowskiej, między Hożą a Piękną. I ciekawe było, że tam tych ognisk było kilka. Nasze akowskie, AL, PAL, Bataliony Chłopskie – każdy swoje ognisko budował.
Tak. No i te zrzuty mieliśmy. Poza tym ewakuowaliśmy szpitale. Jeden z Pierackiego, już jak Powiśle padało, poza tym na księdza Skorupki.. No tam to nie wiem, bo mnie wynieśli, widocznie zaczadziałem. Bo też wodą leliśmy, bo palił się. No, takie działania były właściwie…
Bardzo groźne, bardzo groźne. Chodziło się po trupach. Bo miękko, miękko, patrzeć, a to leżą ludzie. Gruzy i trupy, i…
Szczerze? Nie wiem, co mnie opanowało, ale miałem przekonanie, że nic mi się nie stanie. Nic. Byłem pewien, że nic. Nie miałem w ogóle żadnego… Tylko miałem jedno w czasie Powstania, to ból zęba. Oj, jaki ból zęba. Jeszcze musiałem wodę w jakiejś buteleczce nosić i popijać, bo miałem zapalenie, a przecież dentysty nie było. To też mam takie wspomnienia.
No, wszystko się wyleczyło.
Nie, nie, kwaterę mieliśmy… Pierwszą mieliśmy na Wspólnej, tu niedaleko, drugi dom od Marszałkowskiej. No i tam mieliśmy też takie przejście. Jak wychodziliśmy z tego, to kolega się przepchnął przede mnie i wystawił nogę, i od razu dostał w tę nogę od tego wyborowego strzelca. Tak.
Jak ktoś się ruszył, to tam nie tego było. Później druga była taka [sytuacja] na Kruczej, u Zaremby, taki był […] krawiec znany, i tam u tego Zaremby była znowu druga nasza.
Na pierwszym piętrze. Nie, w mieszkaniu.
Tak. Tam byliśmy, jak nam tu zburzyli na Wspólnej, to przenieśliśmy się na Kruczą.
A skąd, skąd tam warunki były… Wodę to mieliśmy tylko właśnie na Konopnickiej, bo tam ktoś, ci ludzie widocznie, nie wiem, czy to folksdojcze tam mieszkali, czy jacyś, ale w każdym razie w wannach mieli pełno zapasów wody, tak że tam mogliśmy się i wykąpać po wyjściu z tego podkopu. I tyle. A jeść to było ta „zupka-pluj”, gdzie mieliśmy też, powiem szczerze, złość na nasze dowództwo, że jeńcy niemieccy dostawali dwa razy dziennie, a my tylko raz. A na Hożej, tu blisko Marszałkowskiej, było takie kino Hollywood i tam byli jeńcy niemieccy. I akurat tam bomba trafiła w nich. Ale jeszcze było ich trochę po drugiej stronie Marszałkowskiej, Hoża 42 chyba. Tak. I oni dostawali jeść dosyć dobrze, a my… No tak.
Tak, tak, było na Hożej. I tam właśnie w czasie jednego z posiłków bomba wpadła. Czy „Berta”, czy… Chyba ta „Gruba Berta”, bo cały dom taki czteropiętrowy zwalił się, a my byliśmy na obiedzie.
Nie. No co mieliśmy… Żadnych kontaktów. Jak ich wzięli do niewoli, to i siedzieli. Jeden z kolegów stał na warcie, no to miał tylko wypadek, że miał granatów za paskiem i odskoczyła mu ta… To tylko tyle [zdążył], że krzyczał do nas, żebyśmy uciekali, bo wybuchnie.
Zginął.
Różnie , różnie. Jak chcieliśmy do pomocy, żeby nam dali, to wrzeszczeli, nie chcieli swoich tych mężów czy synów, czy… Nie mieli do nas takiego… No ale inni, niektórzy, to byli pomocni. Jeść dali i schronienie. A poza tym po tych piwnicach jak się chodziło, bo to piwnicami, przekopy takie były i tylko się poruszało w tym kwadracie przez piwnice. Ja miałem dobrze, bo byłem niskiego wzrostu, ale koledzy to mieli całe czoła potłuczone, no bo zawsze ta dziura była niewielka.
Nie, skąd. Myśmy w ogóle prawie amunicji nie mieli, bo myśmy jako saperzy to raczej tylko pracowali łopatami i kilofami, a broń to tam kto miał, to miał.
Nie.
Nie widziałem go, nie widziałem go.
No naturalnie, no bo przecież raz ze Starówki kanałami przecież przyszli do naszego oddziału. Też mieliśmy wspólną placówkę, my w dzień, oni w nocy.
Na Nowogrodzkiej, tu przy Marszałkowskiej.
Ze Starego Miasta, tak. No i do tego przejścia, bo przez Nowogrodzką gdyby przeszli, to właściwie by przecięli całe Śródmieście. A przejść mogli od Poczty Głównej na róg Nowogrodzkiej i Poznańskiej.
Ja nie wiem, skąd oni byli, w każdym razie byli ze Starówki.
Pewnie później byli. No, w sierpniu byli.
No tak, no tak.
No, gazetki czytaliśmy też.
Nie, nie, tylko gazetki. Zresztą poczta pantoflowa, że tak powiem, była, jedni drugim przekazywali. Dobre czy złe, ale wiadomości jakieś były.
Nie, nie.
Nie, nie było u nas.
Nie było.
Pogrzeby… Dołek wykopali, wrzucili i koniec. A resztę leżało po Powstaniu widocznie.
Ano odbywało się, tak, tak. Był jakiś tam koncert chyba. Nie wiem, nie pamiętam, w Palladium czy gdzieś, ale nie chodziliśmy, nie mieliśmy czasu na to.
Nie było wolnego, tak.
Miałem, miałem kilka razy, bo to było blisko.
Tak, tak. Mama i siostra, i ojciec.
No, liczyliśmy na Rosjan, bo słychać było przecież. I w końcu jak się jeszcze przez Wisłę chcieli przedostać… Zresztą w niewoli siedzieliśmy z tymi niektórymi, którzy przeszli przez Wisłę, ale jak wiadomo, to to było… Najbardziej przykre to były zrzuty.
Dlatego że… Rosjanie robili zrzuty, pani sobie wyobrazi – jak zrzucali na przykład konserwy, to nie daj Boże, trzeba było uciekać, bo jak taka skrzynia rąbnęła, tylko łyżką można było po ścianie zbierać. Przebijała dach, wszystko. Jak zrzucili jakąś tam broń, to albo połamana została, no bo bez spadochronów… Zresztą to samo było ze zrzutami alianckimi, bo część zrzutów wpadała do nas, a część do Niemców. No, myśmy akurat zdobyli piata, to jest taka broń przeciwpancerna. I tego piata właśnie tam w takiej piwnicy w Alejach Jerozolimskich mocowaliśmy, żeby jakoś umocnić tę placówkę, która tam była, ale to…
No, były takie, ale to bardzo mało było, bardzo mało się do nas dostawało.
No dramatyczne, to raz z tym czołgiem, drugi raz z tym…
Z tą bombą to nie. Bomba to była bomba. Z „Imką”.
No bo to wystarczyło, żebyśmy byli w kanale i by nas tam przysypało, ale żeśmy akurat wyszli. Ale tam cała okolica była zbombardowana. No i żeśmy się tylko bali, bo tam Niemcy mieli w tych oknach zabarykadowane takim sztucznym miodem i marmoladą, takie skrzynie. I się pytaliśmy, czy nie dostaniemy cukrzycy, bośmy się tym odżywiali, tym sztucznym miodem i tą marmoladą.
No wiąże, naturalnie, że wiąże. Jeden drugiego jakoś tego… A były przyjaźnie i były nieprzyjaźnie, bo na przykład mieliśmy sierżanta naszego, w naszym oddziale i jak żeśmy się rwali gdzieś do ataku, to on nas zawsze tego: „Gdzie? Masz tylko jeden łeb i nie chodź”. To myśmy sobie wieczorem siadali: „Czy on nie jest folksdojczem, że on nam nie da iść”. A on dbał o nas, bo to stary wiarus był, sprzed tamtej wojny i wiedział, że gdzie tam takie gówniarze polecą i co oni tam zrobią.
Nie, nie. Stary sierżant taki.
No myśmy stosunków właściwie nie mieli, poza tym że myśmy tam pilnowali, wartę mieliśmy.
No, jedna była tylko pochwała, ale nie wiem, czy mówić o tym.
Historia? Jak stałem na warcie, to oczywiście: „Stój! Kto idzie?”. Odzewu nie było. Mówię: „Stój, bo strzelam!”. No, miałem ten karabin, może bym strzelił. Okazało się, że to był „Radosław”, przyszedł do tego. I mówi: „O! Dobry żołnierz jest, dobry”. O, taki kontakt miałem z dowództwem. A! Poza tym „Bór” Komorowski jeszcze był u mojej sąsiadki, bo to była jakaś jego znajoma, na Marszałkowskiej 76, no i miałem okazję go zobaczyć.
Towarzysko.
A to trzeba by się dowiedzieć u mojego dowódcy, „Dobrosława”, bo ja nie wiem.
Ja nie zabiegałem o to.
Nie, chyba nie. No, ja nie wiem. Się strzelało, a Pan Bóg kule nosi. Ale tak, żeby tak bezpośrednio, to nie. Myśmy byli formacją raczej taką usługową.
Marszałkowska, Hoża, plac Trzech Krzyży, Krucza. No Śródmieście. Ale do Hożej, tam dalej, dalej, od Wilczej już nie, nas nie było.
Bo ja wiem? Myśmy nie czuli tego. No ale to wiadomo było, że nic z tego nie będzie, bo to coraz więcej zajmowali i myśmy właściwie tylko w Śródmieściu zostali z taką grupką.
Przed tą naszą kapitulacją to jeszcze było takie wyjście ludności cywilnej, to jeszcze odprowadziłem mamę z siostrą do przejścia. Tam jest zresztą z powrotem… Nie chcieli puścić, ale zobaczyli opaskę: A, Soldaten, Soldaten i…
Niemcy. I z powrotem wróciłem. Broń składaliśmy w alei Niepodległości, tam gdzie teraz jest ten MON chyba, tak, na tym. A! Defilada prawie że była, bo tam jeszcze na 6 Sierpnia „Bór” Komorowski był i tam jacyś, i Niemcy. No myśmy… Defilada. No szło, szło się przez tę… 5 października wyszliśmy dopiero przez Śniadeckich, 6 Sierpnia, do alei Niepodległości i tam złożyliśmy broń.
Buty sobie zamieniłem na nieszczęście, bo kolega jakiś przyniósł nowe buty gdzieś z jakiegoś sklepu, takie kamaszki. Mówię: „A, no jak się idzie do niewoli, to sobie nowe założę”. Dlaczego je wspominam? Dlatego że jak w Ożarowie po kawę staliśmy, to obcasy mi zostały w błocie, tak że bez obcasów leciałem do tyłu na tych nowych butach takich. I płaszczyk bez tego, taki jesienny.
Cywilny płaszczyk. No i ubranie jakieś normalne.
Nie, nie.
A, to myśmy się już poprzebierali. No przecież do 5 października to jeszcze był czas, prawda? Bo to drugiego właściwie chyba była kapitulacja, a myśmy piątego dopiero wychodzili. No i w zwartym szyku nas popędzili do Ożarowa.
No, a jak?
Tak, tak, no naturalnie. Nie chciałem wyjść z cywilną, tylko jako żołnierz.
No nie wiadomo było, no nie wiadomo, ale było, że uznali Armię Krajową jako kombatanta…
Tak. Wierzyliśmy, że nas potraktują, tym bardziej że były trochę takie różne sprawy, że ci AL-owcy i PAL-owcy to napadali na chłopaków i zabierali im legitymacje akowskie. Takie były przypadki, tak jak się słyszało.
No tak. Bo ich nie uznali, tylko Armię Krajową.
Dostałem. Dostałem jeszcze dolary, jakieś coś, bośmy wyrzucali to z wagonów.
Dla ludności, a na co nam to było? Jak nas wieźli, to żeśmy wyrzucali przez okienko te w tych wagonach towarowych.
Nie, normalnie, no prowadzili. Tam niektórzy uciekali, no ale właściwie doszliśmy do wniosku, że lepiej iść jako żołnierz niż jako, jak oni nazywali resztę, „bandyta”. No i tam w tym Ożarowie to jak przyszliśmy, to już… Fabryka kabli tam taka była. Nie wiem, czy tam nalane było, czy coś, w każdym razie były takie wrota, jak to [budynki] fabryczne, duże takie i na tym jak na tratwie spaliśmy, na tej wodzie. I z tego Ożarowa nas w wagony wsadzili i pojechaliśmy do Frankfurtu nad Odrą, pierwszy był przystanek. Tam nas „wygruzili” i do mykwy, jak to się nazywało, że dali nam kąpiel, rozebrali nas, te nasze ubrania gdzieś tam do odwszenia wzięli od tego. A nas wykąpali i puścili na takie boisko. I miałem nieszczęście być w jednej z pierwszych grup, a czekaliśmy na tym boisku aż do rana, następne grupy jak będą kąpać. Deszcz lał, a mieliśmy tylko kocyk taki na głowę. I po tym rozgrzaniu, po tej kąpieli to myślałem, że tam dopiero się dostanie zapalenia płuc. Ale człowiek był młody i nic mu się nie stało. Stamtąd nas wywieźli do Sandbostel, Stalagu X B, to między Bremą a Hamburgiem.
Fatalne. Jak myśmy przyjechali, to ja na betonie spałem. Jedną połówką tego płaszcza na jednej, a drugą się przykrywałem, bo już pozajmowane były miejsca. Poza tym jakie samo wrażenie było, jak się wchodziło do obozu. Bo takie wały były kilkumetrowe, dwu-trzymetrowe takie wały i pytaliśmy się, co to jest. „A, to było sześćdziesiąt tysięcy jeńców radzieckich”. Bo na tyfus byli chorzy, to ich tam w te wały…
Tak. To był widocznie taki zbiorowy grób. No i tam były fatalne warunki, fatalne.
O, te, te…
Nie musztry, tylko apele. A apel był od rana do wieczora. I liczyli. I stale im albo jeden był za dużo, albo jeden za mało. Oni coraz to weszli do baraku, ogrzali się, cieplutko w tych mundurkach, a myśmy tak stali i czekali. Jeden tylko w tym obozie to nam, pamiętam… To też wspominałem dzieciom, że myśmy mieli co jakiś czas, co kilka dni, kilkanaście, wyżerkę.
A bo szło się po kartofle w mundurkach z kotłami. I zwyczaj był taki, że dwóch szło i jedną ręką można było zjeść, ile się chciało przez ten czas, za czym się ten kocioł przyniosło do obozu. I szło się marszem pogrzebowym, ale to był już taki zwyczaj.
Tak. Życie było takie, że jak dostawaliśmy chleb, a dostawaliśmy tego chleba niewiele, to zaczęło się dzielenie tego chleba, to na kawałki, bo to takie porobili sobie ze sznurka z takimi kolcami, wagę. Co zważył, to znowu tu przełożył, to znowu było źle. I tak się ważyło, i takie z tego było…
No myśmy bez tego byli. Tylko były jakieś później, później, po tych kilkunastu, nie pamiętam, ile to czasu było w tym Sandbostel, był do Karyntii… Jak on się nazywał ten stalag? […] A! Wolfsberg. Wolfsberg w Karyntii.
Tam pojechaliśmy, bo tam było zapotrzebowanie na piekarzy i na kogoś tam jeszcze, w każdym razie z żywnością. Tak nas, wie pani… No i zgłaszali się ludzie. No i pojechało nas tam kilkudziesięciu. Zresztą tam był taki jeden kolega, inżynier, który przed wojną był w Karyntii. Mówi, że tam są bardzo dobre warunki, pogoda przynajmniej jakaś inna. I do tego stalagu nas zawieźli. Ciężka droga była, bo nam buty pozabierali, żebyśmy nie pouciekali. A jak nas wywozili, to jeden dzień przedtem bombardowali, nie wiem, czy Bremę, czy Hamburg, w każdym razie nasze baraki się bujały. No, ale trzeba przyznać Niemcom, że na drugi dzień w powietrzu te szyny były, pociąg tak jechał, ale już jechał. I wywieźli nas tam.
A co można było w obozie robić?
Nie. Więc do tego obozu jak przyjechaliśmy, to nas nie bardzo przywitali nasi, którzy już tam byli w tym obozie, bo oni już dostawali paczki z Czerwonego Krzyża. To był taki obóz pod egidą PCK. Tak że przyjechali tu nowi, no i będą im tu… Zaczęli nas namawiać, żebyśmy pojechali na komando. „No na komandzie to się żyje”. I znowu nas tam wzięli jako piekarzy czy jakichś rzeźników, w każdym razie zawody związane z żywnością, żeby były. No i wzięli nas tam do przetaczania beczek z paliwem, z benzyną, w takich tych… Sterntal to był, w Jugosławii taka placówka. Pojechała nas tam [grupa] 120 czy coś. No i oczywiście tam nas od razu przywitali: polnische Banditen. My jako młodzi to żeśmy zrobili: ooo, że pożałować ich. Oni się wściekli, ci żandarmi, tak że mieliśmy stosunki nie zanadto. I jakoś tam w tym Sterntalu byliśmy do czasu… A tam bardzo ciężko było, bo ręce przymarzały do beczek, rękawic nie mieliśmy, więc tak rękawami czy coś. Ja jeszcze miałem takiego pecha, że miałem takie te drewniaki, Holzschuhe oni nazywali, i pękł mi jeden, bo gdzieś o jakiś korzeń uderzyłem, i zawsze nogi miałem w śniegu. No ale tam było tyle, że mieliśmy po dwadzieścia parę osób w takich celach za kratami. Obóz był taki, że były podwójne druty i nas ostrzegli, że pomiędzy tymi drutami są miny, żebyśmy nie próbowali uciekać, bo i tak nam się [nie uda]. No i nas tak prowadzali na te roboty, że tak powiem.
Tak.
Pamiętam, bośmy znaleźli brukiew w śniegu i żeśmy sobie zrobili opłatek z tej brukwi. Ale najgorsze to było to, że dawali tam mało jeść. Że dostawaliśmy chyba ze trzydzieści deko, może i mniej chleba, ale to takiego, że jak się go ścisnęło, to właściwie… Bo to jakiś taki… mąka kasztanowa była czy coś, nie wiem. Ale trzeba przyznać, że Niemcy to jak Niemcy, i było ździebko margaryny, i ździebko jakichś tego. I najgorsi to byli tacy, którzy kroili sobie ten chleb i na piecyku podgrzewali. Kiedy myśmy dwa razy ugryźli i już nie było, to nam zapachy dopiero robili. To czasem dostali trochę po gębie.
My byliśmy jako Polacy na tym Sterntal. To nazwali Dolina Gwiaździsta czy coś. To było gdzieś chyba koło Zagrzebia, bo nad Drawą, nad rzeką. No i tam miałem przygodę życia, bo jak już się front rosyjski widocznie zbliżał, to oni zaczęli ewakuować i na takie wagony ładowaliśmy tę broń…
Miny morskie, jakąś amunicję. No, wszystko co tam mieli, to na te wagony. I były trzy wagony za lokomotywą z jeńcami, a na końcu tych wagonów była taka obrona przeciwlotnicza. I w pierwszy dzień świąt Wielkiej Nocy, czwartego to było chyba kwietnia, z rana samego, skoro świt, obudziłem się w nocy, nie wiem dlaczego, coś mnie tknęło. Patrzę, dwóch kolegów stoi przy okienku i deliberują: „Czyśmy tędy jechali, czy tędy nas wieźli, czy nie wieźli?”. I jednym z tych kolegów, zaprzyjaźniłem się z nim, był taki o pseudonimie Walec (nawet nie wiem, jak on się nazywał), taki bokser pierwszych kroków. I ten „Walec” tam stał jeszcze z drugim i mówi: „No przecież to ta rzeka”, to tego… I to taki wąwóz był i ta Drawa płynęła, a z obydwu stron były góry, a my tym wąwozem tak. I w tym momencie nadleciały dwa, trzy, może więcej tych samolotów i dawaj ten transport ostrzeliwać. Trafili widocznie w lokomotywę i w tego maszynistę, bo wisiał później tam, jak wyszliśmy. Ale zaczym wyszliśmy, to najpierw „Walec” dostał tu, w sam środek, tak że mózg miałem na koszuli.
Tak, dostał. A tam, gdzie leżałem, bo nas było sześćdziesięciu w wagonie, to tylko bokiem mogliśmy leżeć, to kolega, który leżał obok mnie, urwało mu ucho, a w sam środek tego plecaka, gdzie miałem głowę, trafili. To jest cud, nie? No i oczywiście jak padli wszyscy, którzy jeszcze żyli, na ziemię – bo tam masakra była – to zaczęły się te wagony palić. A myśmy wiedzieli, cośmy ładowali. Ten wagon to były miny morskie z takimi talerzami i ta amunicja tam wybuchała. Huk był taki, że ja przez jakieś dwa tygodnie to prawie nie słyszałem na uszy. Ale żeśmy kładli się i jeden pod drugiego głowę pchał. To jak dziś pamiętam. Nie wiem no, taki instynkt chyba czy coś, że wszystko leżało [na] płask i głowę pchało. No, a jak to wszystko zburzyli, to nie było jak wyjść, nie miał kto otworzyć tych drzwi.
No myśmy w tym wagonie byli zamknięci. Tam podobno podskoczył jakiś jeden chłopak, chciał otworzyć [wejście], ale dostał i spadł tam do rzeki. No i nie wiem jak, ale zaczęli szarpać, szarpać i te kratki z okienka, które są w takich wagonach, wyrwali. No i zaczęło się polskie piekło: co jeden wchodził, to go drugi za nogi ściągał. Ale w końcu ze dwóch czy trzech wyszło, ale jak wyszło, to poszło w siną dal. I dopiero jeden z kolegów, którego brat leżał ranny, otworzył nam te wagony i żeśmy wyszli. Ja nawet nie wiedziałem, że dostałem w kolano. I dopiero jak żeśmy uciekali do Tita…
No kto miał pilnować, jak on cały rozbity był i ich wachmani też byli trochę postrzeleni. Trochę ich tam zostało, ale to był taki Volkssturm, to już byli ci wachmani tacy z ostatniego poboru. No i dopiero zobaczyłem, że mnie tak ta noga tam coś tego, to mówię, trzeba gdzieś iść i się chociaż zabandażować czy coś, bo zaczęło mi chlupać w tym… Zresztą mam ten odłamek w kolanie, nie wyjmowałem go. I do takiego Gasthausu. To taki jakby hotelik, jakby coś takie to nazywali, tam w tym miasteczku takim. Tam się doczołgaliśmy z kolegą. Mówię: „Gdzie ja już będę szedł po tych górach?”. – „A bo tu są w górach partyzanci”. Może i są. I tam w tym, patrzę, przychodzą. No nie będę opowiadał chyba makabrycznych historii.
Przychodzą… Mówię „przychodzą”, porozbijani koledzy. Jeden przyszedł, poprosił o nożyczki, obciął sobie rękę – mu wisiała. Wziął z tą ręką, paskudnie zaklął, no stanął i: „Nie mam ręki”. To dziewczyny poupadały ze strachu. Drugi przyszedł z brzuchem rozwalonym, żeśmy mu we trzech te flaki wpychali, a one wyłaziły nam. Ja dostałem gorączki, bo kolega taki był mój, który poszedł gdzieś do kuchni i tam mu kotletów dali, i ja tych kotletów chyba ze sześć zjadłem. Wie pani, jak to głodny. I dostałem gorączki. Część ich poszła do tego Tita, a ta reszta rannych i takich połamanych została tam. Na tym takim stole bilardowym leżałem i… Stamtąd nas zawieźli z powrotem do tego Wolfsbergu i tam znowu jeszcze jeden cud. Położyli mnie na stole. Ja dostałem, leżąc, z tyłu do przodu, ale dziura była tylko jedna i oni szukali, i nie mogli znaleźć tej… Mówi: „Trzeba amputować”. A to byli jacyś francuscy lekarze czy coś, nie było się z nimi jak dogadać. I przyszedł jakiś major taki, lekarz i mówi: „No wie pan, lepiej bez nogi, ale żyć”. I jak dziś pamiętam i zawsze powtarzam: „Jak ja będę grał w piłkę bez prawej, jak ja prawonożny jestem”.
Nie pozwoliłem. I na następny dzień mówi: „To jutro przyjdź”. Na następny dzień częściowo ten obóz już ewakuowali do Tyrolu, do Markt Pongau, też obóz jeniecki był. I ja się z kolegą zamieniłem na marki jenieckie i jako Janek Dąbrowski, bo on miał tam jakieś jeszcze inne interesy w obozie, wykuśtykałem, Wzięli mnie, bo to czwórkami jeszcze się chodziło pomiędzy tę czwórkę i wyjechałem. Jak przyjechałem do tego Pongau, to tam w takim baraku w końcu był taki ołtarzyk i za ten ołtarz się położyłem. I mówię: „A, niech ta noga… Nie pójdę, nigdzie się nie pokażę”. I tylko wodą sobie przykładałem i przeszło mi. I noga jest, i odłamek jest, i ja żyję.
I w piłkę mogłem grać.
Wojska amerykańskie. Którego to…? Zaraz gdzieś w maju, piątego czy któregoś. […] Tak, 7 sierpnia dopiero pojechałem. Więc przyjechali oficerowie łącznikowi od Andersa i nas w sierpniu wzięli. A wyzwoliły nas wojska amerykańskie. To było niedaleko Berchtesgaden, tak że tam w tych lasach jeszcze tych esesmanów było pełno, ale myśmy chodzili, jak to młodzi. Nic tam się nie stało, dzięki Bogu. I przez Anconę do 2 Korpusu.
Więc po pierwsze, to jak leżałem, to kolega z namiotu, mówi: „Ty głupi, dlaczego ty się nie przyznałeś, że jesteś kapralem?”. Ja mówię: „Jaki ze mnie kapral? Przecież żadnego szkolenia nie mam w normalnym wojsku, to co ja będę robił?”. – „Ale żołd jest, ale żołd”. No i zgłosiłem się, miałem legitymację, miałem wszystkie dowody i posłali mnie na szkołę podoficerską. Zdałem ją, skromnie mówiąc, jako pierwszy i dostałem awans na plutonowego. Pełniłem funkcję jako podoficer gospodarczy. Później jako zastępca dowódcy plutonu, a później, z uwagi na takiego prymusa, wysłali mnie na kurs dowódców plutonu.
We Włoszech. I po tym kursie wróciłem z powrotem do swojego oddziału. To była 16 Pomorska Brygada Piechoty, 2 Warszawska Dywizja Pancerna, 2 Korpus. I tak to się odbywało we Włoszech.
No chyba można liczyć do wyjazdu z Anglii, nie? Bo później to nas jeszcze wzięli na taki… A, mieliśmy jeszcze kwaterę pod Wezuwiuszem, w Neapolu…
Dobrze, a Włoszki jeszcze lepiej. No myśmy mieli… No o tyle, że oni chcieli… No kolega nawet miał takie i chyba skorzystał z propozycji, bo byliśmy w takiej RTS, to jest ochrona transportów kolejowych. Tam w Neapolu mieliśmy kwaterę przed wyjazdem do Anglii. No i tam się zgłosili do niego, żeby przymknął oczy, no i on widocznie przymknął, bo później chciał koniecznie z Anglii wracać z powrotem do Włoch, bo jak miał wziąć te pieniądze, tak? No i stamtąd… Co myśmy tam jeszcze pod tym Wezuwiuszem mieli. Byłem w Rzymie, byłem w Neapolu, byłem w Mediolanie…
Nie, jeszcze służbowo – służbowo, bo jeździłem jako płatnik do oddziału w Mediolanie… Nie w Mediolanie, tylko… Jak to się nazywało? Na „K”.
Z uwagi na to, że miałem podobno ładny charakter pisma, wyraźny, a nie było tam maszyn czy jakichś coś, to wzięli mnie do kancelarii pisania raportów. No i rozkład zajęć. Nawet chcieli mi dać medal pod Monte Cassino, niech sobie pani wyobrazi, bo nie było komu dawać. A ja im mówię: „Czy wyście zgłupieli? Przecież kiedy było Monte Cassino, to ja byłem w Warszawie. Komu ja bym ten medal miał pokazywać?”. No ale tam tylko faktycznie już pozostali tylko kierowcy, bo przecież posiekali ich tam pod tym Monte Cassino dokładnie.
Gdzie ja byłem… Koło Newcastle. Tam nas zawieźli do Londynu po wizy, bo się zgłosiliśmy, że chcemy wracać co Polski. No oczywiście gdzieś nas traktowali bardzo źle: „Dlaczego my chcemy wracać?”.
Nasi.
Dobrze się odnosili, dlatego że tam w Lincoln (to Lincoln było), to oni do żołnierzy mieli dobry stosunek. No oczywiście, że trochę im było nie tego, bo tak myśmy chodzili, nic nie robili, a żołd dostawali.
Nie. No myśmy im tłumaczyli, że na razie to oni zabrali nasze skarby i że tej łaski taki nie robi nam tam, Jerzy VI. No ale to takie były sobie gadki, a tak to się niektórzy… Ja się tam nie udzielałem szczególnie, ale niektórzy to się tam nawet chyba i pożenili. Jedni się pożenili, a później mieli kłopoty w czasie przyjazdu, bo myśleli, że od żony uciekną, a ona już w Gdyni na niego czekała, bo samolotem przyleciała.
Jak to co? Patriotyzm. No po to walczyłem o Polskę, żeby wrócić do Polski.
A ta Polska była już inna, już Mikołajczyk wrócił i wiedzieliśmy, co jest. No ale co miałem jechać. Miałem propozycję do Afryki Południowej, tylko trzeba było mieć status, tam ileś tam tych funtów, bo tam biały nie mógł pracować, tylko Murzyni. Poza tym do Ameryki Południowej, gdzie bardzo dużo naszych oficerów sobie hacjendę porobiło i chciało mieć niewolników. Kolega nawet, mój przyjaciel taki, Janek Dąbrowski, do Kanady pojechał. Zresztą pisał, że dobrze mu tam jest. I ja właściwie to byłem najpierw zdecydowany też pojechać do Kanady, ale niecierpliwy byłem, nie mogłem się doczekać na tego oficera łącznikowego i zrezygnowałem. Bo właściwie to dlaczego ja mam [jechać], jak matka w Polsce, siostra w Polsce…
Tak. A poza tym gdzie mnie… Do domu trzeba wracać. No, wysyłałem im trochę paczki i zresztą to ich tylko trochę ratowało.
A dokładnie pani powiem: 6 grudnia 1947 roku.
Tak, płynęliśmy do Gdyni.
Można powiedzieć, nasze odczucia były takie, że jak w Glasgow nas żegnali, to burmistrz i śpiewali, znaczy grali, ale myśmy przecież… „Dziadziowi dobrze było – taką melodię – gdy babcia żyła”. No i ładnie nas żegnali. A tu jak przyjechaliśmy, to zobaczyliśmy tłum ludzi oczekujących na boku, ale statek przypłynął, a oni zostali tam odgrodzeni jakimś tam kordonem policji czy wojska, czy coś. I jak przyjechaliśmy, to pierwsze było, że czterech kolegów, którzy mieli jakieś tam wyroki w Anglii, no jakieś tam widocznie mieli…
Przeskrobane, że przywieźli ich, że od razu ich do karetki. Tu, patrzymy, stoją z tymi karabinami, nikogo nie ma…
Jeszcze nie schodziliśmy. A ten kapitan mówi: „Dopóki jesteście na okręcie, to jesteście na terenie Anglii”.
Angielski, tak. No ale zdecydowaliśmy się jednak zejść. No i jak zeszliśmy z tego statku, to nas oczywiście wzięli do jakiegoś takiego ogrodzenia za drutami, nie dopuszczali nas na razie do tych cywilów, którzy tam wołali, krzyczeli, no ale to nie tego. No i tam podostawaliśmy karty takie do przejazdu. Ja zgłosiłem, że do Skarżyska Kamiennej, bo tam matka była u siostry, no i miałem przejazd. Tak że przyjechałem do…
Nie, nie.
Ze trzy dni. Tak że tam dobrze, że kolegi ojciec jakoś tam przyjechał z Warszawy i trochę tam jedzenia przywiózł, bo tam nawet jeść nie bardzo było co. No, ale jakoś tak nas traktowano jako tako.
W battledressie, tak, wszystko elegancko. Przyjechałem na Dworzec Wschodni, gdzie od razu mnie chciano okraść. Jak to, normalne, że pomogą. Bo miałem tylko jedną walizkę co prawda, ale taką zrobioną z kruponu i skóry całej, skórzaną. I dorożką przejechałem na Dworzec Główny. Co prawda po drodze mnie zaczął dorożkarz tłumaczyć… Ja mówię: „Panie, przestań pan – mówię – bo ja jestem z Warszawy. Pan mi będzie tu tłumaczył, gdzie co jest”. Akurat Alejami mnie wiózł, gdzie miałem przecież placówki swoje. I tam do Skarżyska. Tam, co prawda, długi czas, miesiąc czy dwa, nie wiedziałem, że trzeba się meldować.
W tym WKS?
W WKU czy jakoś tak. A te WKU było w Ostrowcu Świętokrzyskim. Ale mi powiedzieli, że: „Panie, pan musi się zameldować, że pan jest tu – no jak to – przyjechał”. No i pojechałem do tego WKU. Tam mnie przyjął jakiś pan major i też wypytywał, co tam to. Pytał się, jakie ja odznaczenia mam. Ja mówię, że War Medal. On nie wiedział, jak to napisać, to mu powiedziałem, że „War Medal” trzeba napisać. Poza tym okazało się, że oni czy ze złości, czy z przymusu, całe nasze dokumentacje, całe nasze zeszyty, wszystko przysłali tu, tak że oni tu wszystko wiedzieli.
Tak, tak, że myśmy się zgłosili do Polski.
Nie, nie, tylko pytano mnie się… Przyszedł taki cywil i pyta mnie się, jaki jest mój stosunek do Polski ludowej. A ja jeszcze taki młody byłem, zadziorny, to mówię, że: „Lepszy jak pana”. – „Co pan przez to rozumie?” – „No bo mnie tu nikt na bagnetach nie przyprowadził”. Poszedł jak zmyty. A ten major mówi: „Nie trzeba było tak”. Ja mówię: „Panie, pan to jest wojskowy, ja wojskowy, a to to nie wiem, jakieś przyszło”. Po latach okazało się, że to był dowódca jakiegoś tam… tych, jak oni, NKWD nie.
Urząd Bezpieczeństwa. Bo kolega, który tu był, mówi mi: „Aleś miał szczęście. On się na akowców okropnie uwziął”.
Nic nie robiłem, co miałem robić?
A z tego, co przywiozłem. Różne rzeczy, wie pani, takie. No ale w końcu przyjechałem do Warszawy.
[…] Korpus, 2 Pomorska… Grudzień 1947. To było w czterdziestym ósmym roku. W czterdziestym ósmym roku, gdzieś tak latem czy coś takiego. Czterdziesty ósmy rok. No i tu oczywiście pracy żadnej nie mogłem dostać. Gdzie się zgłosiłem, no to akowiec i andersowiec, no to jakżeż to tak? Nie nada, w państwowych. No i pracowałem prywatnie w takich różnych przedsiębiorstwach, a to w takiej wytwórni narzędzi stolarskich Gloria na Zwrotniczej. To mi załatwił szwagier po znajomości. Później w przedsiębiorstwie transportowym, na Twardej.
Na Emilii Plater 35 m. 42. Nie ma już, stoi Marriott tam.
Nic, nic, kompletnie. Jak wróciłem, to poszedłem tam zobaczyć, ale zobaczyłem tylko, no nie wiem, czy to mówić…
Prostytutki.
Tak, tam działały. Pytałem, gdzie się… czy tego. No i tam od Hożej był ten… Flaki sprzedawali, ta flaczarnia.
Aj, bardzo.
Nie, no nie… Po Powstaniu to już nie była Marszałkowska. Przecież to tu, między Widok a Alejami, to pobudowali jakieś takie, takie parterowe. I wszędzie to były parterowe zabudowania.
Partery, tak, jakoś tam…
Nie. Naprzeciwko mnie to mieszkał marszałek sejmu, Car się nazywał, w tej kamienicy. To była osiemdziesiąt jeden chyba, róg Hożej i Marszałkowskiej.
No takie, że do pięćdziesiątego szóstego roku nie mogłem znaleźć pracy, tylko tak prywatnie pracowałem, to tu, to tam. Gdzieniegdzie zameldowany, gdzieniegdzie niezameldowany – jak się trafiło. W pięćdziesiątym szóstym roku 1 maja poszedłem do pracy w Warszawskiej Fabryce Sprzętu Spawalniczego Perun. No tam też dzięki znajomości, bo mojej żony jakiś kuzyn był tam personalnym, i jak spisywał takie dane, no to mnie pytał się. Ja mówię, jak było. „A czy ty musisz to mówić?”
A jak, naturalnie. No akowiec i andersowiec? Zresztą tu wszystko nie było co kryć, dlatego że to wszystko oni mieli i wszystko, cały ten, te zeszyty były nasze.
Nie, tylko tyle, że jeśli jakieś były akcje, takie porządkowania, no to pchali wszyscy się, cała załoga. I ja tak szczęście miałem, że od razu zostałem kierownikiem administracyjno-gospodarczym. Pracowałem w tym Perunie na wielu stanowiskach, kierowniczych tylko, a byłem bezpartyjny. A to był tak zwany czerwony Perun. Tak, to był przedwojenny, „czerwony Perun”. A tam tylko kilka osób było z kierowniczych tych bezpartyjnych, a tak to wszystko…
Miałem dwóch kolegów, z którymi razem byliśmy w Anglii i wróciliśmy. Rysio Włodarczyk i Remigiusz Chmara. To dłuższy czas mieliśmy kontakt ze sobą, a tak no ten Wacek Wojciechowski, ale on był w innym zgrupowaniu, to my nie mieliśmy się jakoś tak, ale się spotykaliśmy, dłuższy czas przyjaciel był mój.
No pewnie, że powinno. A na co mieliśmy czekać? Czekaliśmy na to, że się z Niemcami rozprawimy. Tośmy się rozprawili i lepiej jak oni z nami, nie?
Warszawa, 21 marca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek