Ryszard Pyzlak „Lech”

Archiwum Historii Mówionej
Ryszard Pyzlak pseudonim „Lech”, urodzony w Warszawie 3 grudnia 1926 roku, w czasie Powstania strzelec. [Walczyłem] na Mokotowie w „Baszcie”, to była kompania B-2, III pluton.

  • Proszę mi powiedzieć coś o latach przedwojennych. Gdzie pan mieszkał, czym zajmowali się pana rodzice?

Moi rodzice mieszkali w domku jednorodzinnym na Bródnie, na ulicy Weneckiej. [...] Chodziłem wtedy do szkoły. Jedna ze szkół była prowadzona przez Niemców i [mieściła się] w zakładzie Mechanischewerkstätte Neubranderburg.

  • To było, jak zaczęła się wojna?

Tak.

  • Jak Bródno wyglądało przed wojną?

To była dzielnica uszeregowana małymi domkami jednorodzinnymi. Dosyć rozlegle położona, dotykała z jednej strony Targówka, z drugiej Pelcowizny.

  • Czym się zajmowali pana rodzice?

Mój ojciec pracował na kolei.

  • Tam były właśnie domki kolejarskie.

Tak.

  • Miał pan rodzeństwo?

Owszem, tak. Miałem rodzonego brata, który był również w Armii Krajowej, w Zgrupowaniu „Pięść”, był odznaczony Krzyżem Virtuti Millitari. Niestety już nie żyje.

  • Jak miał na imię?

Marian, pseudonim „Szczotka”.

  • Dlaczego taki dziwny pseudonim: „Szczotka”?

Trudno mi powiedzieć, nigdy się na ten temat nie wypowiadał. Myślę, że jednak dobrze zamiatał Niemców.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939?

Wybuch wojny zapamiętałem oczywiście nalotami sztukasów, niemieckich samolotów, które bombardowały stolicę. Ponieważ Bródno było raczej rogatkami, więc bombardowania nas nie dosięgały.

  • Mógł pan obserwować, jak bomby spadają na Warszawę.

Tak, oczywiście. Bez żadnej ochrony mogłem obserwować ich ataki.

  • Później wkroczyli Niemcy i zaczęła się okupacja.

Tak, przetrwaliśmy ten ogień. Niemiecka linia frontu na Warszawę była oddalona od budynku naszego zamieszkania mniej więcej sto do dwustu metrów.

  • To niedaleko.

Niedaleko, ale jakoś przetrzymaliśmy. Niemcy może dlatego nie bombardowali naszych domków położonych w tej dzielnicy, że tam zamieszkiwali koloniści niemieccy. Oni mieli doskonały wywiad, kto tam zamieszkuje. W ten sposób trochę nas oszczędzono.

  • Jak przed wojną układały się stosunki z kolonistami niemieckimi?

Stosunki były bardzo dobre. Tworzyliśmy razem drużynę piłkarską i uprawialiśmy różne inne sporty, które wchodziły w skład naszych ćwiczeń.

  • Graliście przeciwko Niemcom?

Nie. To była wspólna drużyna, która nie wyłączała swojej odrębności.

  • W jednej drużynie przed wojną na Bródnie grali Polacy i Niemcy?

Tak, razem żeśmy grali. To synowie osadników niemieckich.

  • Przeciwko komu żeście przeważnie grali?

To były drużyny sąsiednich dzielnic, szczególnie Bródna. Z tym że to była drużyna amatorska, niezanotowana oficjalnie w żadnym sportowym działaniu.

  • Mieliście jakiś stadion czy boisko?

Rodzice nam zorganizowali, taki dom był, coś w rodzaju teatru, który był już trochę podniszczony. W nim urządziliśmy sobie świetlicę. Graliśmy w ping-ponga, była scena sceniczna, na której z okazji świąt narodowych oddawaliśmy jakieś przedstawienia.

  • Gdzie ten dom kultury się znajdował?

Również na ulicy Weneckiej.

  • Istnieje jeszcze ten dom?

Nie, został już rozebrany, ponieważ tam przebiegała ulica Kondratowicza.

  • Dzieci osadników niemieckich też przychodziły do tego domu kultury?

Tak, oczywiście. Nie było żadnego wyróżnienia.

  • Może szczególnie pan zapamiętał, z kim się pan kolegował, przyjaźnie z jakimś Niemcem?

Szczególnie to z Witkiem Tefsem. Jego ojciec pracował jako maszynista, też mieli domek. Z nim graliśmy w piłkę nożną. Poza tym innych tylko znałem, ale się nie przyjaźniłem z uwagi na różnicę lat, która występowała między nami. Wówczas miałem trzynaście lat, a oni byli ode mnie starsi przynajmniej o cztery, pięć, może sześć lat.

  • Wasza drużyna piłkarska była silna. Rozgrywaliście z nimi?

Tak. To znaczy było różnie, jak to w sporcie bywa, ale na ogół była to dobra drużyna, z którą nie trzeba było się wstydzić.

  • Na której pozycji pan grał?

Byłem zaliczany do juniorów w owym czasie, ale moja pozycja była w ataku, na pozycji prawego łącznika.

  • Ile bramek pan strzelił? Często pan strzelał?

O ile sobie przypominam, to tych bramek oczywiście nie liczyłem, ale było ich trochę. Z tym że nie pamiętam dokładnie.

  • Jak wybuchła wojna, to ci koloniści niemieccy jakoś zmienili nastawienie do Polaków?

Nie. Nic takiego nie zaobserwowaliśmy, byli w dalszym ciągu dobrze ustosunkowani do Polaków. Potem ich zresztą wywieziono do Niemiec, a w zamian przywieziono osadników z województwa poznańskiego i oni zajmowali te domki.

  • To ich przymusowo wywieźli?

Tak, oczywiście.

  • Jaka była przyczyna, że ich wywieźli?

Nie znam przyczyny, nie doszukiwałem się przyczyn. Prawdopodobnie chcieli skoncentrować w rejonie województwa poznańskiego bardziej zasiedlone niemieckie osadnictwo, a Polaków przesiedlali tutaj do Warszawy.

  • Oni się jakoś żegnali z panem, jak wyjeżdżali? Przyszli się pożegnać?

Tylko jedna rodzina, a pozostałe nie, bez pożegnań.

  • Pamięta pan, jak wyglądało to pożegnanie?

Nie byłem na pożegnaniu, bo to było trochę dalej od Weneckiej, to było gospodarstwo rolne Lange, oni mieli tam malutkie gospodarstwo rolne, które użytkowali. Przy pożegnaniu był tylko ojciec i matka.

  • To oni zaprosili sąsiadów, żeby…

Tak, po prostu jakaś okoliczność była, w której moja mama przebywała. To już nie było w czasie odjazdu, ale przed odjazdem.

  • W którym to było roku, na początku wojny?

Tą datę będzie mi trudno odtworzyć, ale to był już może 1941, może 1942 rok, nie pamiętam tego.

  • Oni z wami rozmawiali po polsku?

Tak, świetnie rozmawiali w języku polskim.

  • Między sobą też?

Między sobą dość często można było usłyszeć język niemiecki, ale nie afiszowali się z nim. To znaczy, że gdy przebywali w otoczeniu Polaków, stosowali język polski. Bardzo dobrze zresztą go opanowali. Ich dzieci chodziły do polskich szkół.

  • Pan sobie nie wyobrażał, że właśnie ten Niemiec to będzie ten zły, który strzela, morduje.

Z historii wiedziałem, jaka była rola Polski w stosunku do Niemiec. Już historia w klasie powszechnej... Mieliśmy doskonałego historyka, który przedstawiał nam wszystkie dzieje w sposób prawidłowy. Tak że odnoszenie się Niemców do Polaków było mi znane i wiedziałem, co o nich myśleć.

  • Ale pana sąsiedzi jednak tacy nie byli.

Tak, ci sąsiedzi nie byli. Nie stanowili przyczyny jakiejś nienawiści czy wrogości.


  • Jak pan wstąpił do konspiracji?

Chodziłem wówczas do dwóch szkół, jedna w zakładach pod nazwą niemiecką, to jest Mechanischewerkstätte Neubranderburg. Niemcy wybudowali szkołę zawodową, w której szkolili młodzież polską do pracy w zakresie zawodu mechanika i innych specjalności. Po południu, kiedy skończyła się szkoła, do której uczęszczałem, chodziłem do technikum kolejowego na ulicy Wysockiego. Tam przebywałem przeważnie do dziewiętnastej, wracałem wieczorem do domu.

  • Dlaczego pan chodził do dwóch szkół?

Tak się złożyło, że zanim rozpocząłem naukę w dawnej „Avii” (inaczej mówiąc, bo Niemcy przejęli nasz zakład), to zacząłem uczęszczać do technikum kolejowego. Potem na skutek tego, że oni stworzyli szkołę polską, oczywiście pod kierownictwem niemieckim, zdecydowałem się zapisać do tej szkoły.

  • [...] Właśnie tam pan się spotkał z konspiracją?

Właśnie z konspiracją… Miałem kolegów w technikum kolejowym z jednej klasy. Z jednym z nich byłem zaprzyjaźniony. On zaproponował udział w ruchu oporu, na co chętnie przystałem. Od lutego 1942 roku byłem wówczas w organizacji POS. To były, inaczej tłumacząc, Powstańcze Oddziały Specjalne – „Jerzyki”.

  • A co to był za kolega?

Kolega ze szkoły, ale nie bardzo mogę sobie przypomnieć jego nazwisko, uciekło mi z pamięci i jego pseudonim również mi uciekł. [...]

  • Składał pan przysięgę?

Tak. Przysięgę wojskową składaliśmy w organizacji.
  • Jak ona wyglądała?

Tak jak przysięga wojskowa: „Przysięga się bronić granic Polski…”.

  • Czy mógłby pan opisać dzień przysięgi?

Tak. Myśmy w ogóle spotykali się w małych grupach z uwagi na bezpieczeństwo, tak że one były bardzo zakonspirowane. Spotykaliśmy się najczęściej u każdego, w naszych mieszkaniach. Jeżeli ono było na tyle bezpieczne, to umawialiśmy się na tym spotkaniu, że spotkamy się u kolegi.

  • Wtedy była przysięga…

Przysięga. Przyszedł wówczas podchorąży, plutonowy. O ile sobie przypominam, to „Zadziora”, sześciu naszych, tą szóstkę z naszej sekcji przedstawiono do przysięgi wojskowej.

  • Pana rodzice wiedzieli?

Nie. Rodzice nie, chociaż mama się na pewno domyślała, ale nie pytała o szczegóły, tylko zwracała więcej uwagi na to, żebym bezpiecznie się zachowywał. Rodzice nie wiedzieli. Była w moim oddziale wsypa, czyli tak zwana wpadka. Ponieważ Niemcy stosowali dość znaczne tortury, wobec tego miałem powody [podejrzewać], że mogą przyjechać po mnie, że [koledzy] mogą nie wytrzymać i powiedzieć, gdzie zamieszkuję. Byłem właśnie z bratem i rozmawiałem o tym, to już było pod wieczór. W pewnym momencie podjeżdża samochód niemiecki, co było dziwne, ponieważ w tej okolicy samochody rzadko się pokazywały. Na to mogli sobie pozwolić tylko Niemcy. Mniej więcej z ukosa stał dom jednopiętrowy, w którym zamieszkiwał sołtys i zawiadywał wsią Białołęką, która była dalej za nami. W momencie kiedy jeden z nich udał się do sołtysa, rozmawialiśmy z bratem, że jeżeli to po nas, to trzeba zachować milczenie, bez względu na to, jakie warunki by tam panowały. On wyszedł po chwili, samochód ruszył w naszym kierunku. Tuż przed naszą bramą zatrzymał się, ale nikt z niego nie wysiadł. Przed nami było takie boisko do tenisa przez nas używane. Oni zakręcili na tym boisku, odjechali z powrotem. Tak że przeżyliśmy pewną emocję, ale zakończyła się dla nas szczęśliwie.

  • To może kolega nie wsypał w takim razie.

Nie. Nie było takiego momentu, w którym mógłbym się dowiedzieć, że ta wsypa nastąpiła.

  • Jak go aresztowali?

Aresztowali całą grupę na Ludwiki 3 w Warszawie. Ale kto był w tej grupie (to była inna grupa, zupełnie inna) nie byłem w stanie powiedzieć. Jaka była przyczyna, kto, jak oni naszli na nich i z jakiego powodu mieli informację?

  • Oni byli w mieszkaniu na jakimś zebraniu?

Tak. Na takim spotkaniu szkoleniowym.

  • Ci chłopcy przeżyli czy nie?

Nigdy się z nimi nie spotkałem. Było szereg różnych [szkoleń] w czasie okupacji… Mieliśmy właśnie na tych spotkaniach przeszkolenie wojskowe, a więc zapoznanie się z bronią, jego obsługa i używanie w razie potrzebnej chwili. Raz tak właśnie na Brzozowej, na Starówce mieliśmy odprawę. Po odprawie dostałem „Biuletyny Informacyjne”. To była prasa podziemna. Wówczas dostałem jeszcze książkę, drugą część „Piechoty – szkolenie”. To wziąłem, wsadziłem za pasek, udałem się już po skończonym spotkaniu do domu. Szedłem przez Plac Zamkowy w kierunku kościoła Świętej Anny. Kiedy podchodziłem już do przystanku, zauważyłem jednak, że po drugiej stronie Krakowskiego idzie jakiś patrol niemiecki. Chciałem się odwrócić, cofnąć po schodach do mostu Kierbedzia (wówczas nie było jeszcze tej trasy), ale w tym momencie usłyszałem: Halt! Hände hoch! – ręce do góry. Oczywiście uczyniłem to. Podszedł do mnie. Okazało się, że to szły dwa patrole po obu stronach ulicy. Przede wszystkim zaczął mnie rewidować, ale zrewidował tylko same boki, nie przychodził do przodu. Nie natrafił na to bardzo niebezpieczne dla mnie miejsce. Wtedy zażądał Ausweisu. Ponieważ Ausweis miałem dobry, właśnie z zakładu z tej szkoły, przejrzał tylko i odpowiedział krótko Raus! Zrozumiałem, że mam odejść. Była to ogromna chwila napięcia. Zdawałem sobie sprawę, że gdyby jemu dostały się w ręce te materiały, to niewątpliwiee nie mógłbym dzisiaj tutaj składać zeznań.

  • Bał się pan?

Trudno to określić. To było takie napięcie wszystkich mięśni, skupiona uwaga, jak odpowiadać. Uspokoiło mnie to, jak nie znalazł nic kompromitującego w moich kieszeniach.

  • To były takie patrole z Wehrmachtu na ulicach Warszawy?

Żandarmerii niemieckiej, oni często patrolowali ulice. Poza tym były ćwiczenia, o których już wspominałem, z obsługą broni, ale również wyjeżdżaliśmy na tak zwane ostre strzelanie. Pamiętam wyjazd do Podkowy Leśnej. Każdy z nas dojeżdżał osobiście. Staraliśmy się nie jeździć większymi grupami. Po przyjeździe do Podkowy Leśnej poszliśmy w głąb lasu, w którym była ustawiona prymitywna strzelnica, na drzewie zawieszona tarcza do strzelania. Każdy z nas miał oddać z pistoletu Vis po dwa strzały. Ilość ograniczonej amunicji to wiadomo, ze względów na to, że nie stać nas było na większy odstrzał. Każdy z nas starał się trafić jak najlepiej. To się nie zawsze udawało, bo napięcie jakieś też zachodziło. Ale ważne było zapoznanie się z bronią w chwilach, kiedy będzie ona potrzebna.

  • Pan, chodząc po ulicach Warszawy, widział Niemców, którzy spacerują po ulicach. Czy pan czuł jakiś respekt przed nimi, czy wrogość, nienawiść?

Wrogość tak, ze względu na to, że oni stosowali znaczne represje. Pamiętam, jak wychodziłem ze szkoły wieczorem już o dziewiętnastej, szedłem tu wzdłuż Kondratowicza, na placu przed strażą pożarną nagle zobaczyłem oświetlony teren. Zdziwiło mnie to bardzo, bo okres zaciemnienia był obowiązkowy. Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem szubienicę, na której wisiało dziesięciu powieszonych Polaków. Oni zresztą w kilku miejscach Warszawy postawili szubienice. To był dla mnie szok. Widok ludzi, Polaków w ten sposób skazanych na śmierć. Poszedłem…

  • Oni tak oświetlili, żeby inni ludzie to widzieli?

Tak. Nikt ich zresztą nie pilnował, oni byli pod nadzorem szkoły niemieckiej, która była niedaleko.

  • Ludzie się zatrzymywali czy przechodzili szybko?

Szedłem wieczorem. Każdy kto przechodził, to raczej się nie zatrzymywał. Ja przynajmniej nie zatrzymywałem się, patrzyłem tylko w momencie przechodzenia i poszedłem do domu.

  • Niemców nie było?

Nie. Oni nie ustanowili żadnej straży.

  • To było zimą, wiosną czy jesienią?

To było jesienią.

  • Na drugi dzień ta szubienica była?

Tak. To chyba było dwa lub trzy dni. Nie bardzo pamiętam.

  • Oni tak przez dwa, trzy dni wisieli?

Tak. W ciągu dnia również.

  • Widząc Niemca na ulicy, człowiek odczuwał wrogość?

Tak. Były różne akcje ze strony ruchu oporu. Czasami podkradanie broni gdzieś zostawionej w samochodach, ale w nich nie brałem udziału.


  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania? Czy pan żegnał się z rodzicami?

Tak. Wyszedłem z domu jako pierwszy. Brat mój wyszedł drugi, po mnie. Powiedziałem do mamy i do ojca, że idę na Powstanie. Poszedłem pieszo. Ponieważ wojska radzieckie podchodziły już pod Warszawę, to była pewna dezorganizacja. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłem wsiąść w tramwaj. To znaczy, że one może miały przerwę w tym okresie, więc szedłem pieszo z Bródna przez most Kierbedzia aż do ulicy Siennej w Warszawie. Tam spotkaliśmy się u kolegi. To był podchorąży „Sawa” – Andrzej Celarek. Czekając na ewentualny wymarsz do Powstania, przenocowaliśmy u niego. Rano nie było jednak żadnych wiadomości. Dopiero po południu kurier zawiadomił nas, że mamy pojechać na Mokotów, tam jest właściwa zbiórka do Powstania. Małymi grupkami dojeżdżaliśmy do Mokotowa. Było to spotkanie na Narbutta, gdzie rozdano nam broń. Z przykrością jeszcze dzisiaj to wspominam, że broni nie starczyło dla wszystkich. Połowa plutonu mogła mieć tylko granaty lub butelki z benzyną. Dostałem wówczas pistolet, taki belgijski kaliber 7,65. Punktualnie o godzinie siedemnastej „Baszta” ruszyła do ataku na pozycje niemieckie. Punkt, do którego mieliśmy opanować, to była Kazimierzowska – nie wiem, dlaczego nazywali to „Basy” – i obsadzona przez esesowców. Z chwilą podbiegnięcia do Kazimierzowskiej rozpoczęła się już generalnie strzelanina z obu stron. Wówczas obsadziliśmy domy mieszkalne naprzeciw szkoły. Ta strzelanina z naszej strony była bardziej oszczędna. Tak trwało do wieczora. Wieczorem jednak podjechały dwa czołgi niemieckie „Tygrysy” i próbowały ostrzeliwać nasze domy. Wówczas podszedł do mnie chorąży „Zadziora”, powiada: „Słuchaj, masz tutaj granat oblepiony materiałem wybuchowym. Wyczołgaj się na balkon i spróbuj to spuścić w nadjeżdżający czołg”. Przyjąłem ładunek i podczołgałem się na balkon, byłem osłaniany trochę kwiatami. Kiedy wydawało mi się, że jest to najlepszy moment, rzuciłem ładunek. On trafił między gąsienice, szkoda, że nie na gąsienice. Wybuchł, ale niestety już pod ogonem czołgu. Tak że on tylko podskoczył niezgrabnie, niestety nie został uszkodzony. Szkoda, bo akurat wtedy zostawiliśmy butelki z benzyną na Narbutta i nie było możliwości zaatakować go dalej. On wystrzelił chyba w naszym kierunku raz z działa, ale zawrócił w kierunku Niemców, tam się gdzieś ulokował. Tyle z tej walki zapamiętałem.

  • Pan do tej pory przeżywa, że się nie udało z tym czołgiem?

Bardzo. Wiadomo, że [nie jest łatwo] rzucić z pierwszego piętra ładunek wybuchowy, tym bardziej że to był granat, za który pociągało się taką listwę, on wybuchał dopiero po czterech sekundach. Trzeba było liczyć ze dwie sekundy jeszcze do wybuchu, żeby w momencie wyrzutu wybuchał. Ponieważ czołg był w ruchu, więc było bardzo trudno uczynić to skutecznie. Zresztą osobiście wątpię, czy by on pod tym ładunkiem został uszkodzony, to nie był taki znaczny ładunek. Chyba, żeby dostał w gąsienice, to byłby całkowicie uszkodzony. Ale mimo to przeżywałem, że mi się nie udało go uszkodzić.

  • Dowódca nie miał przecież do pana o to pretensji.

Nie, w żadnym wypadku, on sobie zdawał sprawę, że to jest rzecz trudna. Najłatwiej było atakować z przodu i nadjeżdżający [czołg]. Ale tak z góry, z pierwszego piętra to byłby przypadek. W każdym razie szli esesmani za nim, ale nie widziałem. Koledzy mi mówili, że podobno widzieli dwóch czy jednego, którego podmuch gdzieś zmiótł, ale nie mogę potwierdzić tego, ponieważ nie widziałem.

  • Co się dalej z panem działo?

Dalej żeśmy przeszli do różnych ataków. Jeden z takich ataków, który szczególnie utkwił mi w pamięci, to był atak w kierunku na Służewiec. Zeszliśmy w dół, jak Królikarnia. Za Królikarnią było pole i snopki zboża, którego rolnik nie zebrał. Chorąży dał mi rozkaz, żebym ubezpieczał przód plutonu w czasie marszu. Poszliśmy razem z kolegą Jankiem Skibińskim pseudonim „Hal”, w jakiejś odległości może 150 metrów stanowiliśmy szpicę ochronną. Właśnie na tym polu Niemcy nas ostrzelali. W głębi zauważyłem budynek, którego okna był charakterystyczne, bo obrośnięte dzikim winem. Oczywiście próbowaliśmy się ostrzeliwać, ale jedna z kul mnie trafiła. Dostałem w rękę, w [której trzymałem] granat, i w nogę. Kula nie wyszła z nogi. Przestrzelono mi palec i granat nie wybuchł z tego względu, że sam pocisk nie powoduje wybuchu prochu nagromadzonego w granacie, musiałby trafić w zapalnik. A miałem to szczęście, że kula przeszła obok zapalnika. Podniosłem tylko granat do góry, kiedy zobaczyłem sypiący się szary proch, odrzuciłem go, ale on wówczas też nie wybuchł. Wówczas wyczołgałem się po ziemi do tyłu, bo takie miałem zadanie, że w przypadku napotkania [wroga] miałem się wycofać. Ponieważ było znaczne obniżenie [terenu], gdzieś do trzech metrów, zsunąłem się. Stamtąd otrzymałem pomoc i sanitariusze zanieśli mnie do szpitala sióstr elżbietanek na Mokotowie. Nastąpiła operacja. Chcieli mnie obciąć palec, ale broniłem się, więc mi go zostawili. Szukali kuli, która utknęła w stawie, mimo włożenia kilku szpilek w nogę nie mogli natrafić na jej pozycję. Dopiero jeden z chirurgów mówi: „Jeszcze jedną wbijemy. Jeżeli nie, to będziesz musiał nosić tą kulę, a przy okazji będziemy jej szukać”. Ta ostatnia igła była jednak dla mnie szczęśliwa, bo uczułem ból. Wówczas po tej igle nastąpiła operacja, za chwilę dostałem tą kulę na pamiątkę. Był to kaliber 9 mm. Wówczas ucieszyłem się z tej pamiątki, bo to była dla mnie rzecz równie ważna.

  • Miał pan tą operację bez narkozy?

Miałem narkozę. Jeszcze wtedy szpital miał narkozę, miałem szczęście, jeszcze działał rentgen, ale nawet pod rentgenem nie można było jej usytuować.

  • Ale bez narkozy sprawdzali, wbijali panu tą igłę?

Tak. Chodziło im o to, że jak trafia na kulę, to ten ruch spowoduje u mnie jakiś ból, który będzie dla nich sygnałem, że tam się coś znajduje. To wszystko. Przeleżałem trochę w szpitalu.

  • Jakie warunki panowały w szpitalu?

Warunki były nadzwyczajne. Siostry, nasze sanitariuszki i personel szpitala opiekowali się [nami] w sposób zadziwiający. Ból był normalnie [straszny], zwłaszcza że wdało mi się zapalenie szpiku kostnego w palec. Ale to były drobiazgi. Nie przykładałem do tego wagi. Niemcy ostrzeliwali szpital, mimo że wywiesiliśmy sztandary Czerwonego Krzyża na dachu, oni jednak po pewnym czasie rozpoczęli bombardowanie. Ponieważ bombardowanie było coraz bardziej nieznośne, baliśmy się skutecznego dostania do wnętrza. Wobec tego z kolegą, który akurat był ranny na prawą nogę, uciekliśmy ze szpitala. Zresztą takie było założenie, że kto może, to niech opuszcza szpital. Ciężko rannych mieli sami ewakuować, ale nie wiem, czy wszystkich ewakuowali, bo z kolegą udałem się na punkt kompanijny sanitarny B-2, czyli punkt kompanijny. Tam były nasze sanitariuszki. Zawiadywała nimi dość szczególnie, troskliwie, ale bardzo fachowo komendantka tej placówki sanitarnej. Nazwiska nie pamiętam, ale pseudonim „Ciotka”.
  • Była starsza, dlatego wszyscy na nią mówili „Ciotka”?

Miała taki pseudonim, ale była już starszą panią. Tak oceniam, że może do czterdziestu lat.

  • Gdzie znajdował się ten punkt?

Na Bałuckiego 25. Udało mi się nawet zapamiętać numer.

  • Czy miał pan sympatię w tamtym okresie?

Niewiążąco, po prostu koleżanki, ale osobistej takiej, która mogłaby pretendować do narzeczeństwa nie miałem.

  • Ale dziewczyny sanitariuszki były bardzo oddane, bardzo się zajmowały tymi rannymi.

To były odważne dziewczyny.[...]. Co te dziewczyny wyprawiały? W każdym razie były nieodzowne na swych posterunkach i w wielu miejscach ratowały rannych żołnierzy. Potem próbowałem się dostać z tego punktu na linię frontu. Było bardzo ciężko, nie mogłem się do niego dobić, dostałem się do jakiejś małej grupy, również rozbitej. Natrafiliśmy na budynek, w którym mieścił się magiel, był w suterynie. Od strony Niepodległości nadjeżdżały jednak czołgi. Stanowiły tak silny obstrzał, że nie było po prostu dwóch sekund, żeby można było się podnieść z ziemi. Akurat dotarliśmy do tego magla, czekaliśmy na moment, żeby można się było dostać do rowu łącznikowego, który wprawdzie nie był daleko od nas, ale to było piętnaście metrów. Przebiec piętnaście metrów, kiedy nie było przerw w strzelaniu, było niemożliwym. Próbowaliśmy stać w takim przedsionku, ale było to bardzo niebezpieczne, ponieważ schody wisiały tylko na swoich zbrojeniach, w każdej chwili mogły na nas runąć. Cofnęliśmy się do głębi i oczekiwaliśmy na jakąś przerwę w tym obstrzale. Znaleźliśmy może trzy sekundy i chyba pięciu chłopaków z nas (nie znałem ich, bo to była obca grupa) wskoczyło do rowu łącznikowego. Tu już byliśmy bezpieczni. Oczywiście zaraz rozpoczął się atak. Było wiele czołgów niemieckich. Nie liczyłem, ale w każdym razie mówili, że około sześćdziesięciu. Ale tego na pewno nie wiem, nie potwierdzam. Rowem łącznikowym dostaliśmy się… Ja z powrotem na Bałuckiego. Zaraz za dwa dni chyba nastąpiła kapitulacja Mokotowa. Przedtem został wydany rozkaz, że ranni mają wchodzić do kanałów. Wówczas uznany byłem za rannego, ponieważ rana mi się odnowiła, szpik zaczął przy zdzieraniu opatrunku tryskać w powietrze. Razem z rannymi miałem wejść w pierwszej kolejności. Wszedłem do tego włazu, ale tylko doszedłem do dna. Nagle zrobił się jakiś zamęt, krzyk. Zaczęli się wszyscy cofać. Wyszliśmy z powrotem. Okazało się, że Niemcy zrzucali granaty przy innym włazie, nie można było przejść dalej do Śródmieścia. Zostaliśmy wycofani i oczekiwaliśmy niemieckich wojsk. Tam byliśmy może dwa albo trzy dni, ale już w terminach trudno mi określić.

  • Nie próbował pan drugi raz zejść do kanału?

Nie. Nie było to możliwe. Niemcy mieli już opanowany teren i wszystkie włazy pootwierane. Nikt z naszych, już nawet zdrowych żołnierzy, nie próbował tam wejść, bo to była pewna śmierć. Część ludzi przed tym przeszło, część żołnierzy. Ale z chwilą, kiedy oni zbliżyli się już do centrum, to było niemożliwe do przejścia.

  • Gdzie pan wszedł do tego kanału?

Na Bałuckiego.

  • Czy faktycznie było tak, jak Wajda pokazuje na filmie, że dziki tłum ludzi, cywili z tobołkami chce wejść do tego kanału, a powstańcy ich odpychali.

Nie. Takiego obrazu u nas nie zanotowaliśmy. Zresztą chyba cywile później mogli iść nie kanałami a na zewnątrz. Nie mogę się w ten sposób wyrazić, ponieważ tej sytuacji nie zaobserwowałem w sposób dostateczny, aby móc ją relacjonować.

  • Pan schodził w dzień czy w nocy?

To już był wieczór, już było ciemno.

  • Szedł pan tylko na dół?

Tylko. Musiałem z powrotem się wycofywać pod naporem innych cofających się.

  • Były krzyki? Oni coś krzyczeli?

Tak, krzyczeli, że gaz, granaty. Ilu ludzi poległo w tym kanale, to nie mogę stwierdzić, nie wiem. Ale na pewno były ofiary.

  • Wszyscy rzucili się do drabinek?

Tak, żeby wejść po tych drabinkach, wychodziliśmy na zewnątrz. Potem przyszli do nas Niemcy i odwieźli nas podwodami chłopskimi.

  • Wy byliście w piwnicy, oni przyszli i co krzyczeli?

My byliśmy w mieszkaniu prywatnym. Oni wiedzieli, gdzie są poszczególne punkty. Przyszła jakaś delegacja z oficerami, coś między sobą mówili, ale do nas się nie odzywali, tylko zeszli z powrotem. Tyle się dowiedzieliśmy, że będzie ewakuacja. Zawieźli nas podwodami chłopskimi, które zorganizowali, na Służewiec.

  • Gdzie musieliście zdać broń?

Broń musieliśmy złożyć w jednym z pokoi. Tak że jak oni przyszli, to już broni nie mieliśmy.

  • Jak oni do was podchodzili, krzyczeli na was, popychali was?

Nie. Powiedzieli, żeby wychodzić. Nie było żadnego brutalnego nacisku. Tylko żołnierze z Wehrmachtu, którzy akurat stali, to z ironią wykrzykiwali: „Warszawa się broni kurdebalans”. Tyle co zapamiętałem z tego okrzyku.

  • Oni po niemiecku krzyczeli?

Tak, tylko te słowa powiedział po polsku: „Warszawa, się broni kurdebalans”.

  • Czy zapamiętał pan może jakąś sytuację, że sanitariuszki bardzo się poświęcały? Coś panu zapadło w pamięci?

Na linii osobiście nie [widziałem], bo akurat nie było takiego wypadku. W każdym razie jak przywozili z linii frontu rannych, to widziałem taką ogromnie troskliwą opiekę, kiedy żołnierz miał oberwane nogi od granatu. Ta troskliwość sanitariuszek była posunięta do najwyższego stopnia. To trudno w słowach opisać.


  • Gdzie pan był w niewoli?

Wywieźli nas do niewoli przez Pruszków, bo tam był mały obóz, w którym zatrzymaliśmy się na trochę. Wywieźli nas stamtąd do Sandbostel. To chyba było miasteczko Bremervörde, między Bremą a Hamburgiem, na północny-zachód do obozu jenieckiego. Tam jednak byłem króciutko. Wagonami oczywiście również towarowymi, odkrytymi wieźli nas przez całe Niemcy do obozu w Wolfsberg, to było już w Austrii. Byliśmy jeszcze w komenderówkach, bo oni nas używali do jakiejś zastępczej pracy. Potem, jak front amerykańsko-aliancki zaczął się zbliżać coraz bardziej, to z Wolfsbergu przewieziono nas do Pongau, również do obozu jenieckiego. Tam doczekałem się wyzwolenia przez Amerykanów. Zrobiliśmy sobie z tego wielkie święto. Pamiętam, że jeszcze doczekaliśmy w tym obozie daty 1 sierpnia, daty wybuchu Powstania Warszawskiego. Zdecydowałem się, że moja wojaczka nie jest jeszcze skończona. Do kraju nie ma co wracać, skoro panuje tam sowiecka potęga.

  • Ale wiedział pan o tym, że brat żyje i rodzice?

O bracie nie wiedziałem nic, ponieważ on walczył na Woli, potem na Starówce i przeszedł kanałami do Śródmieścia. Taki był jego szlak bojowy. Nie wiedziałem, czy przeżył Powstanie, bo nie miałem łączności. Być może gdybym się dostał do Śródmieścia, jakby się udała ta przeprawa kanałami, to takie spotkanie by nastąpiło, bo on przeżył.

  • Wiedział pan, że rodzice przeżyli?

Tego nie [wiedziałem].

  • Jak był pan w obozie, nie miał pan żadnego kontaktu?

Nie. Poczta nie dochodziła wówczas, tak że to było niemożliwe. Był jeszcze taki okres bardzo niebezpieczny, trochę się uśmiechnąłem, bo to było dużo szczęścia. Kiedy w obozie, chyba Wolfsberg... W Wolfsbergu najechała eskadra samolotów alianckich i zbombardowała nas. Po prostu otrzymali złe rozeznanie, że tam są esesowcy, a nie jeńcy. Zrzucili nam taki dywanowy grad bomb. Mieliśmy wtedy dziesięć baraków, to był obóz międzynarodowy, więc byli Anglicy, Rosjanie. Okazało się, że z rana pojechali na komenderówki, prawie cały obóz, tylko my zostaliśmy w jednym baraku. Wszystkie dziewięć baraków zostało zmiecione. Ten jeden troszkę się rozszedł, ale żadnych strat nie było. Dlatego tak się uśmiechnąłem, bo szczęście nam dopisało. A gdyby ci nasi koledzy nie wyjechali, to na pewno byłoby dużo ofiar. A tak to, o ile sobie przypominam, było około pięćdziesięciu ofiar. Trochę Anglików, Rosjan.

  • W którym roku pan wrócił do Polski?

Właśnie zdecydowałem się walczyć dalej. Pojechałem do 2 Korpusu, który prowadzony był przez generała Andersa. Zostałem wcielony do 16 pułku artylerii lekkiej. Tam przebywałem od 1945 roku do 1946, gdzieś tak do lata 1946. Wyjeżdżaliśmy na ćwiczenia artyleryjskie. Później prowadziłem w batalionie magazyn z odzieżą. Byłem kierownikiem kancelarii pułkowej, w której spisywałem listy płacy dla żołnierzy, wydawałem „naft”, czyli tak zwany przydział żołnierski, papierosy i tym podobne. Ale byłem zawsze w oddziałach wojskowych. No cóż, życie w Anglii nie ma takich charakterystycznych momentów, które były godne podkreślenia. Jedynie to, że jak nawiązałem kontakt z rodziną (ale wtedy, kiedy już ta część została wyzwolona przez wojska rosyjskie) poczułem normalnie nostalgię, dlatego zdecydowałem się na przyjazd do kraju.

  • W którym roku pan wrócił?

17 lutego 1947 roku. Oczywiście to mi później zaszkodziło, ponieważ Urząd Bezpieczeństwa dopytywał się, gdzie, na jakim szkoleniu byłem. Bo normalnie powinienem wrócić z obozu jenieckiego w roku 1945, po zakończeniu wojny niemieckiej.

  • Ale w więzieniu pan nie siedział?

Tu w Polsce?

  • Tak.

Nie. Po przyjeździe miałem spokój, dopiero później mnie aresztowali.

  • Siedział pan w więzieniu?

48 godzin w pałacu Mostowskich.

  • Przesłuchiwali pana?

Tak. Chodziło o to, z jakiego powodu mnie zabrali? Otóż wówczas miałem stanowisko kierownika oddziału obróbki maszynowej w Zakładach T-12 na Modlińskiej. Ponieważ personel był niedostatecznie przeszkolony, bo wiadomo, że nie było takiego personelu, a nawet ten co był wyszkolony, to wolał się zatrudniać w miejscach, gdzie lepiej płacili. Poza tym obrabiarki, które ulegały awarii… I jak była częstotliwość zwiększona zjawił się urzędnik bezpieczeństwa do mnie. Tak bezpośrednio pyta mnie: „Kto cię tu przysłał? Jakie przeszkolenie przeszedłeś?”. Powiedziałem: „Żadnego przeszkolenia nie przeszedłem”. On mówi: „Widocznie się nie znasz, bo tutaj popatrz na tą część złamaną, czy coś możesz na ten temat powiedzieć?”. Nic nie odpowiedział, tylko się zabrał i wyszedł. Składałem kilkakrotnie podanie o zwolnienie, nie chcieli mnie puścić, bo wtedy była dyspozycja kadr. Ale następnego dnia dyrektor mi podpisał zwolnienie. Wróciłem i zaraz w tym samym dniu dostałem przez milicjanta doniesione zawiadomienie, że mam się zgłosić na komisariat. Zgłosiłem się następnego dnia. Przyjechała do mnie zielona skoda z urzędnikami bezpieczeństwa i kiedy zapytałem, dokąd jedziemy, odpowiedzieli: „Dowiesz się w swoim czasie”. Pojechaliśmy do pałacu Mostowskich. Rozpoczęło się natychmiastowe przesłuchanie, trwało non stop. Próbowali się ode mnie dowiedzieć o kolegach, znajomych, pseudonimy, nazwiska. Odpowiadałem tylko wtedy, kiedy wiedziałem, że już nie żyją, takie pseudonimy bez nazwisk. Kiedy nie mogli ode mnie wymóc nic szczególnego, proponowali mi współpracę. Kiedy zdecydowanie odparłem, że nie wyrażam zgody, zaprowadzili mnie do pułkownika Światły. Wtedy nie wiedziałem, kto to jest i nie znałem go, ale zaprowadzili mnie, po gabinecie mogłem wiedzieć, że to już jakiś dygnitarz. Dywan, w którym do kostek wchodziły włosy, biurko jedne i szeroki obszar. On próbował już w inny sposób, nie taki natarczywy i nie taki brutalny rozmawiać ze mną, nakłaniać mnie do współpracy. Odpowiedziałem wówczas, że nie. Wtedy się zdenerwował. Próbował mnie nakłonić do współpracy, a kiedy w dalszym ciągu mówiłem, że nie będę współpracował, to spytał mnie tylko, czy mam ubrania robocze. Odpowiedziałem: „Mam wszystkie takie”. – „To ci się przydadzą w kamieniołomach”. Na zakończenie mi powiedział: „Gdyby tu przyjechał Anders na białym koniu, to byś go po cholewach całował, żeby cię tylko przyjął. A tu Polska Ludowa wysuwa do ciebie bratnią dłoń, a ty ją odrzucasz. Pożałujesz! Kapitanie, prowadźcie dalej śledztwo”. Takie było zakończenie tego przesłuchania.

  • Bili pana?

W czasie przesłuchania miałem szczęście, że nie otrzymałem żadnych brutalnych ciosów. Były takie normalne, jak stanie pod ścianę, w tył zwrot, pisałem chyba ze dwadzieścia życiorysów. Każdy brał w rękę, gniótł i rzucał do kosza. Ale potem się okazało, jak były drzwi uchylone, to z kosza wybierał, sprawdzał czy były jednakowe. To takie przesłuchania i męczenie za wszelką cenę, dane o dotyczące Powstania i walki. Oczywiście ta współpraca, na którą nie chciałem się zgodzić – nie zgodziłem się.

  • Dużo osób było z panem w celi?

Właściwie miałem wątpliwości, czy ten, z którym byłem w celi, to nie był na tak zwaną podpuchę, bo próbował mnie również wypytywać o [różne] rzeczy. Nie starałem się z nim wchodzić w ogóle w rozmowę. Po tym przesłuchaniu napisałem oświadczenie, że nie mam prawa mówić o tym przesłuchaniu z nikim, znaczy nie rozpowiadać tego. Musiałem to podpisać. Wyszedłem z tego gmachu wyprowadzony. Musiałem się meldować, wyznaczyli mi miejsce spotkań przy pomniku żołnierzy na Targowej przy Wileńskiej, popularnie nazywanym „przy czterech śpiących”. Tam się miałem zgłaszać. Oczywiście zgłaszałem się, dopóki ktoś przychodził, a jak potem przestali przychodzić, to czekałem piętnaście minut, jak nie było, to wracałem do domu. W dalszym ciągu tylko pytali, czy się zdecydowałem na współpracę. Mówiłem: „Nie”.

  • To spotykał się pan z nimi na ulicy pod tym pomnikiem?

Nie wprowadzali mnie już do żadnego lokalu, choć mieli Cyryla i Metodego i ministerstwo komunikacji. Ale nie, ta rozmowa odbywała się tylko w kilku zdaniach i to na Targowej przy pomniku.

  • Jak często musiał pan tam chodzić?

Chyba dwa razy w tygodniu.

  • To później było tak, że przestali przychodzić?

Ponieważ nie decydowałem się na współpracę, widocznie dali mi spokój. Zrezygnowali z moich usług.

  • Ale pan tam przychodził i nikogo nie było, wreszcie pan sam przestał.

Tak. Przestałem przychodzić. Jeżeli, to najwyżej mnie powiadomią. Właściwie pod wpływem tych nacisków to chciałem uciekać z kraju, ale kiedy zobaczyłem, że jestem obserwowany... Przed naszym domem ciągle był jak nie jeden to dwóch wylegujących się w lecie urzędników. To prawdopodobnie byli... Nie legitymowałem ich, ale co oni tam robili? Wobec tego musiałem zrezygnować, czekać do jakiegoś szczęśliwego i bardziej bezpiecznego momentu. Ale udało się jednak przetrzymać.

  • Pana brat też miał takie kłopoty z UB?

Mój brat miał jedno spotkanie. On był kierownikiem ruchu pociągów na stacji Otwock. Puścił cały wagon kolejowy z napisami antyrządowymi, kredą napisane czy farbą. Za to, że puścił ten pociąg, przyszedł do niego urzędnik bezpieczeństwa do domu, położył broń na stole, przesłuchiwał go. Ale to się odniosło wyłącznie do samego przesłuchania, nie aresztowali go.

  • Po prostu ktoś kredą napisał jakieś hasła.

Tak. Hasła antyrządowe i oni do tego się przyczepili. On powiedział, że nie zauważył. Ale żadnych represji w stosunku do niego nie stosowali.

  • On w czasie Powstania był w ochronie sztabu „Bora” Komorowskiego?

Później go ochraniał. Nie wiem, czy w ochronie sztabu, w każdym razie miał ochraniać „Bora”. Ale w gruncie rzeczy brał udział w normalnej walce na Woli, bo to już pod sam koniec mógł tą funkcję pełnić. Natomiast tak to szedł przez Wolę, Starówkę, potem kanałami do Śródmieścia.

  • Czy rodzice panu coś opowiadali, jak Rosjanie weszli na Bródno, jak się zachowywali?

Bardzo skąpo. Znaczy były wiadomości takie, których... W tej chwili nie mogę odpowiedzieć, dlatego że nic takiego szczególnego mi nie przekazywali. Po prostu tylko musieli emigrować. Ich wysiedlili chyba do Marek. Przebywali u znajomych, a potem dopiero mogli powrócić do domu.

  • Pan nadal mieszka na Bródnie?

Nie, już nikt z naszej rodziny nie mieszka na Bródnie. Mieszkam na Broniewskiego, dostaliśmy przydział mieszkania. Brat mieszkał na Woli.

  • Domki na Bródnie zostały zabrane?

Nie. Rodzina sprzedała.

  • Dlaczego pan przyjął pseudonim „Lech”?

Pragnę powiedzieć, że tak mi się podobało. Ono nawiązuje w pewnym sensie do takiego lechickiego stanu, do polskiego stanu. W związku z tym wydawało mi się, że on będzie dla mnie jak najbardziej przydatny.

  • Jak wybuchło Powstanie, pan miał siedemnaście lat.

Osiemnasty rok.

  • Jakby pan miał znowu siedemnaście lat, czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

O Boże! Teraz bym poszedł, tylko już nie ten wiek i nie te lata.



Warszawa, 18 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Ryszard Pyzlak Pseudonim: „Lech” Formacja: Batalion „Baszta”, kompania B-2 Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter